Przyczajony geniusz. Opowieści o Januszu Gajosie - ebook
Przyczajony geniusz. Opowieści o Januszu Gajosie - ebook
Życiowa droga Janusza Gajosa, która zaprowadziła go do punktu, w którym jest dzisiaj, nie była prosta. Czterokrotne zdawanie do szkoły filmowej, a w międzyczasie terminowanie w lalkowym teatrze w Będzinie. Najpierw czas poza Warszawą, z dala od reflektorów, a potem zdobywanie szlifów w komedii, zapewne najtrudniejszym, ale i niewystarczająco poważnym gatunku. No i ten Kos…Popularność, jaką dziś nawet trudno sobie wyobrazić. Można się było w tym osadzić, przeciez niejeden wymarzyłby sobie taki prezent od losu. A potem Turecki…Życie Janusza Gajosa, to ciągła ucieczka przed rolami, które do tego stopnia się z nim zrosły, że mogły stać się pułapką na zawsze. Dziś jednak słyszymy „Gajos” i przed oczami przesuwa się szereg jego wielkich kreacji. To jego zwycięstwo.
Potęga aktorstwa. Gigant. Artysta pokroju Gajosa w Anglii otrzymałby tytuł lordowski – to tylko kilka opinii kolegów aktorów o Januszu Gajosie. Najlepsze nazwiska polskiej sceny i filmu – m.in. Janda, Seniuk, Więckiewicz, Englert, Opania, Woronowicz, Braciak – opowiadają o swoich zawodowych i prywatnych spotkaniach z Gajosem.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66219-20-5 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zaczęło się od telewizyjnych spektakli Kazimierza Kutza, przede wszystkim genialnych „Opowieści Hollywoodu”. Wiedziałem już, że chcę iść w stronę pisania o teatrze, dlatego śledziłem każdy krok tego aktora. Nie dało się inaczej, bo od kiedy sięgam pamięcią – Janusz Gajos należał do konstelacji gwiazd świecących najjaśniej. To było całkiem oczywiste, ale nigdy się z tym nie narzucał. Grał główne role u najważniejszych polskich reżyserów – oglądałem „Ucieczkę z kina »Wolność«” Wojciecha Marczewskiego, zwolnione z półek „Przesłuchanie” Ryszarda Bugajskiego, „Trzy kolory. Biały” Krzysztofa Kieślowskiego, myśląc, że nikt nie zrobiłby tego lepiej. Już wtedy stanowił dla mnie jeden z punktów odniesienia.
A jednocześnie miałem do Gajosa blisko. Wystarczyło przejechać przez Wisłę i już był Teatr Powszechny, wtedy jeden z dwóch, może trzech najważniejszych adresów teatralnych Warszawy. Chłonąłem wszystko, co zagrał, a że szczególnie upodobał sobie małą scenę, niejednokrotnie miałem go dosłownie na wyciągnięcie ręki. Mogłem oglądać jego role, jednocześnie przechodząc jedyny w swoim rodzaju kurs aktorskiej sztuki. I wtedy zobaczyłem, że wielki już aktor nie musi być czarodziejem, prestidigitatorem żonglującym cyrkowymi sztuczkami. Bardziej ciekawy, niejednokrotnie przejmujący jest, gdy czas rzeźbi bruzdy na jego twarzy, a na czole widać pot. Wtedy nauczył mnie Gajos czegoś istotnego – że od aktora ważniejszy jest człowiek. Tylko nie w każdym aktorze łatwo to dostrzec.
Nie ma znaczenia, czy dziś w swoim fachu jest największy, czy jest jednym z kilku. Może – jak uważają liczni – przejął pałeczkę od Tadeusza Łomnickiego, a może jedzie z kilkoma jeszcze sobie równymi w szpicy peletonu. Nieważne. Bardziej istotna jest życiowa droga Janusza Gajosa, która zaprowadziła go do punktu, w którym jest dzisiaj. Nie wiodła prosto, bez zakrętów. Przeciwnie obfitowała w przeszkody, które niejednemu nakazałyby odwrót i szukanie całkiem innego życia. Czterokrotne zdawanie do Szkoły Filmowej, a w międzyczasie terminowanie w lalkowym teatrze w Będzinie, gdzie poczuł zapach scenicznego kurzu, ale i odebrał lekcję pokory. Najpierw czas poza Warszawą, z dala od reflektorów, a potem zdobywanie szlifów w komedii, zapewne najtrudniejszym, ale i niewystarczająco poważanym teatralnym gatunku.
No i ten Kos… Popularność, jaką dziś nawet trudno sobie wyobrazić. Stadiony pełne wiwatujących fanów, pewnie i niemałe apanaże. Można się było w tym osadzić, przecież niejeden wymarzyłby sobie taki prezent od losu.
A potem Turecki, który wrył się we wspólną polską świadomość tak samo jak Edek, e tam, bardziej niż Edek z Mrożkowego „Tanga”. Życie Janusza Gajosa to ciągła ucieczka przed rolami, które do tego stopnia się z nim zrosły, że mogły stać się pułapką na zawsze. Dziś jednak słyszymy „Gajos” i przed oczami przesuwa się szereg jego kreacji. Dopiero potem przypominamy sobie o Janku i Tureckim, albo i nie. To wielkie jego zwycięstwo.
Jest ciągle w uderzeniu, czego dowodem role w „Body/Ciało” Małgorzaty Szumowskiej i „Klerze” Wojciecha Smarzowskiego. Jednak z książki, którą wzięli Państwo do rąk, najpierw wyłania się Człowiek, a dopiero potem Aktor. Dwadzieścia jeden rozmów z przyjaciółmi i współpracownikami Janusza Gajosa przynosi portret mężczyzny delikatnego, introwertycznego, wycofanego, ale i świadomego swej siły. Moi rozmówcy na opowieści o Gajosie godzili się bez zastanowienia. Dzień po dniu utwierdzałem się w przekonaniu, że akurat on nie ma w tym niełatwym przecież środowisku elektoratu negatywnego. Mówiąc, zazwyczaj uśmiechali się, a ja wręcz czułem bijące od nich ciepło. Chciałbym, aby ta książka była dla Niego nieoczekiwanym prezentem – prezentem dla wielkiego artysty, ale przede wszystkim zwyczajnie bardzo fajnego człowieka.
Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do jej powstania.
Jacek WakarZanim zagrała pani z Januszem Gajosem w „Przesłuchaniu”, zapewne jak miliony Polaków znała go pani z „Czterech pancernych i psa” oraz „Kabaretu Olgi Lipińskiej”?
Oglądałam, oczywiście, jak wszyscy „Czterech pancernych i psa” i „Kabarecik”, a Janusza poznałam prywatnie i zawodowo właściwie na początku mojej drogi zawodowej. Podziwiałam, uwielbiałam, jak grał, i obserwowałam. Z początku pracował w warszawskim Kwadracie i był uważany za specjalistę od ról lżejszego kalibru. Potem trafił do Dramatycznego i tam dostawał już całkiem inne zadania. W „Przesłuchaniu” zagrałam z nim po moich dziesięciu latach w zawodzie, a Janusz był dla mnie gigantem. Do Powszechnego przyszedł grać poważne, wielkie rzeczy, całkowicie zostawił za sobą swoją przeszłość, dokonywał zupełnie świadomie nowych aktorskich wyborów. Choć mam wrażenie, że i on, i publiczność zaakceptowali to, i akceptują do dzisiaj, to jednak publiczność tęskniła za Januszem sprzed lat. A on całkowicie zmienił wizerunek, swoje aktorskie emploi i stał się szanowanym, uwielbianym tak zwanym Wielkim Aktorem. Był wielki od początku, ale jakoś w Polsce wielkość kojarzy się z tragedią, a nie komedią, zupełnie niesłusznie. Moi synowie poznali go jako mojego kolegę z teatru. Kiedy po wielu latach powiedziałam im, że to jest Janek z „Czterech pancernych…”, nie mogli w to uwierzyć, dla nich to było absolutnie niemożliwe, te dwie twarze Janusza w żaden sposób nie mogły im się złączyć w całość.
Zatem poznała go pani w momencie przejściowym. Jeszcze nie był tym Gajosem, którym jest dzisiaj, ale już nie był, nie chciał być Kosem i Tureckim.
Nie można zapominać i nie mówić o jego karierze kabaretowej – naprawdę bardzo ważnej. Był swoistym geniuszem w tej dziedzinie. Miliony odsłon w internecie jego monologów i skeczy kabaretowych o tym świadczą. To istotna część jego twórczości – Janusz był naprawdę gwiazdą kabaretu. Zresztą nie zapominajmy, że Polska to zagłębie geniuszy w tej dziedzinie dawniej i za czasów kabaretowych Janusza, i teraz – pani Kwiatkowska, panowie Dziewoński, Gołas, Kobuszewski, Michnikowski, Czechowicz, Fronczewski… Można by jeszcze długo wymieniać. Janusz stał zawsze w pierwszej linii tej złotej listy.
Przełom, kiedy narodził się Gajos właściwy, stanowiło chyba „Przesłuchanie”. Co z pani punktu widzenia było najbardziej fascynujące w relacji oprawcy i ofiary, jaką stworzyliście w filmie Bugajskiego?
Dlaczego właśnie on stał się głównym wykonawcą ról największych, najgroźniejszych ubeków? Takich nieprzekraczalnych, że tak powiem, murów? Dlatego, że właśnie Janusz miał nieprawdopodobną siłę na ekranie, w teatrze zresztą też. Umiał zagrać potwory, twardogłowe bestie, sekretarzy partii, ubeków właśnie, decydentów z tamtego okresu – w sposób absolutnie porażający. Wchodził na ekran, a wszyscy czuli, jakby jechał „walec drogowy” bezwzględności i siły. Nie było wątpliwości, że ten człowiek może wszystko. Ma władzę, jest okrutny, jego się nie pokona. Dlatego choćby Andrzej Wajda angażował go do takich ról. Każdy inny aktor niósłby ze sobą wątpliwości, że może się złamie, może da się z nim dogadać. Mówimy o sztandarowych filmach przeciw komunie, a on był na ekranie sztandarem nieprzejednania, potrzebny był tym obrazom właśnie taki aktor, taki charakter ekranowy i sceniczny. Bardzo niewielu aktorów odznacza się podobną siłą, a on umiał ją zagrać w dodatku bardzo finezyjnie, delikatnie, skomplikowanie, nie nachalnie. Z tego miłego uśmiechniętego chłopca, którego znaliśmy, i z niepewnego głupkowatego Tureckiego nagle narodził się monolit, skała, beton.
Beton, który działa w złej sprawie.
To prawda. To samo zagrał u pana Smarzowskiego w „Klerze”, znowu ta osobowość. Nie wyobrażam sobie innego aktora w tej roli, bo znam tę skuteczność. Nie ma sobie równych. A prywatnie jest aniołem z najdelikatniejszą duszą, jaką znam.
Na planie „Przesłuchania” mieliście okazję lepiej się poznać?
Nie bardzo. Z różnych przyczyn praca nad tym filmem przebiegała w specyficznych, trudnych warunkach, co jednak nie dotyczyło naszych wspólnych relacji. Wiedzieliśmy, że powstaje ważny film, w jakim kierunku idziemy, czego się od nas wymaga. Trudna praca. To było uważne, skupione, czysto zawodowe spotkanie. Zaprzyjaźniliśmy się tak naprawdę w Teatrze Powszechnym, kiedy zrozumieliśmy, że lubimy ze sobą grać. Będąc tam, przeżyliśmy wiele bardzo różnych chwil. Powszechny też kilka razy znalazł się na zakręcie, a Janusz zawsze był filarem, opoką jego zespołu. Mogłabym o Januszu napisać komediową księgę, bo zapamiętuję głównie rzeczy zabawne, a te trudne czy smutne wyrzucam z głowy, taki mam charakter. A tych chwil zawodowej radości i prywatnych uciech było sporo. Nawet „Makbet”, który nas oboje udręczył, dostarczył wielu anegdot i radości. W pewnym momencie, bodaj po pięćdziesięciu przedstawieniach, postanowiliśmy wspólnie, że zrobimy wszystko, żeby przerwać granie tego spektaklu, że już dalej oboje tego nie wytrzymamy i na kolanach przyszliśmy do dyrektora, wyjąc: „Zdejmij »Makbeta«”, a on powiedział: „No dobrze”. Myśmy już byli w takim stanie... nie dawaliśmy rady grać tego dalej. Zresztą później prosiliśmy z Piotrem Machalicą o zdjęcie spektaklu „Dwoje na huśtawce”, uznaliśmy z kolei, że jesteśmy za starzy do tych ról. Wyrozumiały dyrektor się zgodził.
Mam z Januszem tyle zabawnych, miłych historii, tylko trochę boję się je opowiadać, bo może jakoś pomniejszą jego wielkość... Janusz jest człowiekiem cudnym i bardzo ludzkim.
Ale człowiek jest wielki w swojej prawdziwości. Spróbujmy.
Przede wszystkim Janusz jest tak zwanym manem, to znaczy facetem, który nie znosi żartów na temat mężczyzn i ich słabości. Z nim nie ma na ten temat żartów, Janusz po prostu może „zabić”. Stąd jego rozminięcie się z Mariuszem Trelińskim przy pracy nad „Makbetem”. Treliński ubrał go w perukę Rasputina, założył mu na nogi za duże glany. Myślałam, że Janusz zwariuje. Wyłącznie z poszanowania etyki zawodowej, z lojalności wobec zespołu i teatru, wobec swojego zawodu miął w ustach wszystkie przekleństwa i całą niechęć do tego, co mu proponował Mariusz. Nie mógł tego wytrzymać, ale nie rzucił rolą. Przedstawienie wyszło, jakie wyszło, ale nie z naszej winy. Ileś nieszczęśliwych decyzji sprawiło, że ten „Makbet” się nie udał. Pierwsza z brzegu – scenograf Andrzej Kreutz-Majewski zrobił schody, które były nierówne, tu niższe, tam wyższe, tu wąskie, tam szersze. Janusz jako Makbet miał po nich wejść, aby zabić Duncana, ale nie dało się po tych schodach wejść dumnie, zmuszały do kulenia się. Patrzyłam na to w kulisie i wyłam ze śmiechu. W dodatku jego glany nie mieściły się na stopniach, więc nie mógł swobodnie też zejść na dół po morderstwie i przed wielkim kolumnowym monologiem. Spotkało nas wiele podobnych niespodzianek, które po prostu wytrącały narzędzia z ręki. Był taki film niemiecki: „Aktorzy pod kopułą cyrku: bezradni” i tak dokładnie wyglądała nasza sytuacja w tym „Makbecie”. A jednocześnie Janusz się nie skarżył, milczał, zaciskał zęby i grał. Janusz jest nieśmiały, Janusz jest skromny, Janusz jest cichy.
Delikatny bardzo.
Janusz jest delikatny, Janusz nigdy nie chce nic dla siebie. To jego żona cały czas stara się, żeby zapewnić mu dobre warunki pracy, ponieważ Janusz nie jest w stanie. Ale jak się zdenerwuje… jak zdecyduje, że NIE… a wystarczy malutka kropelka, która przechyla szalę, to wtedy po prostu trzeba uciekać, wtedy nie ma żartów! I ja sama też się Janusza trochę boję – jak dojdzie do tego, że on się zdenerwuje, to lepiej się kryć. Co nie zmienia faktu, że jest cudownym człowiekiem, słodkim, powiedziałabym, że wręcz rozkosznym. I bardzo dobrym. Jak to się dawniej mówiło – do korzeni uczciwym i sprawiedliwym. I nigdy, przenigdy nie słyszałam, żeby mówił o kimkolwiek źle. On pochodzi ze Śląska, chyba z Gliwic, i to też ma wielkie znaczenie. Zdawał do szkoły teatralnej kilkakrotnie, mimo że miał wcześniej bardzo udane doświadczenia w teatrze zawodowym. Przychodził zdawać w mundurze wojskowym. To są rzeczy, upokorzenia, które potem zostają na całe życie. Janusz miał bardzo bogatą drogę dochodzenia do zawodu. Wyciągałam z niego różne epizody; opowiadał mi tak genialną historię, jak mu dowódca kazał udekorować salę na bal w wojsku, a on zrobił tę dekorację z siatek maskujących. Nie pamiętam szczegółów, ale kilka razy prosiłam: „Janusz, opowiedz, jak dekorowałeś salę na bal w wojsku” – i on opowiadał. Super! Kocham się śmiać, a z Januszem się śmiać to wyróżnienie.
Był też technicznym w teatrze lalek w Będzinie.
Tak, to są takie zakamarki, o których nie wiemy, a które go zbudowały, naznaczyły na samym początku. A potem od razu grał, jeszcze nie skończył szkoły, a już był ulubieńcem reżyserów filmowych.
Najpierw się trzy razy do niej nie dostał, za czwartym razem został przyjęty.
Tak, uparciuch i niepohamowany miłośnik sztuki. Obserwator, znawca charakterów ludzkich, detalista, realista. Opowiadał mi, że na Śląsku jakiś facet chciał kupić perfumy „Być może”. Moja ulubiona historia. Dlatego zawsze go proszę: „Powiedz, jak się nazywają »Być może«”, wtedy on – mam to zapisane, ja to tak kocham – „Nie wisz czasem albo cóś”. To jest tak genialne, tak charakteryzuje Janusza – „nie wisz czasem albo cóś” to jest „być może”. I tylko on potrafi tak to powiedzieć i opowiedzieć. Natomiast byłam też świadkiem, jak gdzieś na Śląsku, chyba w Opolu, przyjechaliśmy grać spektakl i przyszła dziennikarka. Najpierw miała pójść do niego na wywiad, do sąsiadującej z moją garderoby, a później przyjść do mnie. I ledwo do niego weszła, a usłyszałam, że ona już na korytarzu. Janusz ją wyrzucił. „Ty wiesz, o co ona mnie zapytała na wstępie? Czy wolałem Lidkę czy Marusię? To było pierwsze pytanie dziennikarki po czterdziestu latach mojej pracy!” On ją po prostu wyprosił z garderoby. Bo „Czterej pancerni i pies” to była jego wielka „zaszłość”. A z drugiej strony pamiętam opowieści Janusza, jakiego rodzaju to była popularność – gigantyczna, niewyobrażalna. My dzisiaj w ogóle takiej nie znamy.
Wjeżdżali na czołgach na stadiony.
Organizowano wtedy takie niby „spotkania z publicznością”. Ale to były tłumy, tysiące, pełne stadiony. Mówił, że jak jechali Piotrkowską na czołgu, to w pewnym momencie musieli zeskoczyć z czołgu i piwnicami uciekać przed tłumem. Piwnicami w Łodzi uciekali, boby ich tłum z miłości stratował... Uwielbiałam opowieści o tym, też o samym kręceniu, zdjęciach do tego serialu. Co tam się wydarzało! Co tam się działo! Ja nie zdawałam sobie sprawy, że Janusz ma tak dosyć tego wszystkiego i nie chce dziś o tym pamiętać. Kiedyś w nocy, nie zastanowiwszy się, zadzwoniłam do niego, bo usłyszałam w radiu, że wypchany Szarik stoi w Dęblinie w wojskowej szkole lotniczej, musieli tam zrobić gablotkę i go w niej ustawić, bo dzieci go tak głaskały, że wyłysiał. Nie wiem, dlaczego o drugiej w nocy z tym do Janusza zadzwoniłam. On nie odebrał telefonu, ja się nagrałam, mówię: „Janusz, wiesz, że wypchany Szarik stoi w Dęblinie?” itd. Rano Janusz przychodzi do teatru i w bufecie mówi do mnie: „Wiesz, co mi się zdarzyło w nocy? Jakaś debilka zadzwoniła i powiedziała, że wypchany Szarik wyłysiał zagłaskany przez dzieci w Dęblinie”... Nie poznał mnie. Nigdy się nie przyznałam, że to ja dzwoniłam do niego. Mam z nim tysiące tak cudownych historii. On jednocześnie jest supermanem i dzieckiem. Cukierka lubi zjeść tak po cichu.
W ukryciu przed żoną zapalić papieroska.
Jest niewątpliwie wielkim aktorem i nie robi z tego żadnej sprawy. Inaczej niż na przykład Tadeusz Łomnicki, który miał poczucie, że jest wielki. I wszyscy to wiedzieliśmy i wszyscy mu to mówiliśmy. Stąd się brały wszystkie jego powiedzonka „zazdroszczę ci, że mnie dzisiaj oglądałaś”. To były niby żarty, a jednocześnie zawierały element prawdy, bo on naprawdę tak myślał. I rzeczywiście żal tych wszystkich, którzy go nie mogli oglądać. Był wielkim kreatorem, metafizycznym aktorem. A Janusz w życiu czegoś takiego by nie powiedział. Nie pochyla się nad swoją wielkością. To też jest miłe.
Mówi pani, że w Powszechnym się zaprzyjaźniliście?
Tak. Graliśmy dużo razem i jeździliśmy dużo razem, bo potem jego żona wyprodukowała sztukę z telefonami, wieloma telefonami. To była zabawa! I piekło trudności.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.