- W empik go
Przygód kilka królika Zefirka. Kocia mama - ebook
Przygód kilka królika Zefirka. Kocia mama - ebook
PRZYGÓRD KILKA KRÓLIKA ZEFIRKA
Przygody te wydarzyły się naprawdę. A Zefirek jest nie tylko postacią literacką, ale prawdziwym, żyjącym królikiem o imieniu Kuba. Opowiastki pisane są z perspektywy świata, które widzą nasze gryzonie.
W króliczej rodzinie przychodzą na świat króliki. Jeden z nich pewnej nocy, podczas której próbuje zaprzyjaźnić się z księżycem, gubi się w lesie. Następnego dnia zostaje znaleziony przez parę ludzi, która sprzedaje go do sklepu zoologicznego. Tam kupuje go rodzina, posiadająca dwie małe córeczki. Królik odkrywa świat ludzi: opisuje ich mieszkania, zapachy, zwyczaje, język. Kuchnię nazywa "Lodową Krainą", szafę "Jaskinią Grozy", mieszkanie "norką", banan "księżycem", a ludzi mianuje "olbrzymami". Królik opisuje swoje przygody w nienaturalnym dla siebie środowisku z dozą humoru i refleksji. Wszystko co dla nas ludzi jest naturalne dla niego jest dziwne i niebywałe. Pisząc te opowiastki, starałam się jak najgłębiej zajrzeć w psychikę i naturę mojego zwierzątka, spojrzeć na nasz ludzki świat jego oczami. Muszę przyznać, że z króliczej perspektywy jesteśmy naprawdę "fantastyczni".
KOCIA MAMA
Opowiastka prezentuje czytelnikowi historię kotki, która zostaje przybraną mamą kalekiego kaczątka. Musi stawić czoła nie tylko niechętnym Odmieńcowi zwierzętom z zagrody, ale także własnym, zazdrosnym dzieciom i inności adoptowanego synka. Historia ta porusza zagadnienia powtarzających się w przyrodzie cykli narodzin, dorastania, śmierci, a także tolerancji, odmienności, kalectwa, adopcji, uprzedzeń, eksponuje wartość miłości skłonnej pokonać nawet międzygatunkową barierę.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7859-660-8 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Drogie dzieci! Nie wiem czy wiecie, że na świecie żyją gadające króliki? Zdradzę Wam nawet jedną tajemnicę, dotyczącą mówiących zającowatych. A mianowicie wiele z nich potrafi snuć piękne historie. Choć króliki nie wydają żadnych dźwięków, zdają się być głuche i mało rezolutne. Zapewniam Was, że to bardzo myślące, refleksyjne istoty, bacznie przyglądające się otaczającej je rzeczywistości. Jeśli jeszcze mi nie wierzycie, to koniecznie musicie posłuchać tej historii. Opowie ją Wam najprawdziwszy królik. Królik, który w wyniku niesamowitych zbiegów okoliczności znalazł się w mieście, u pewnej rodziny mieszkającej na wielkim osiedlu. Znalazł się pod opieką dwóch troskliwych dziewczynek i ich bardzo mądrych rodziców. Oddaję mu głos, gdyż to bardzo mądra istota, która chętnie opowie Wam historię swojego życia. Posłuchajcie…
Moi drodzy. Mam na imię Zefirek. Ale nie jest tam jakimś małym wietrzykiem, ciągnikiem, czy modułem komunikacji elektronicznej. Jestem królikiem, prawdziwym królikiem europejskim z rodziny zającowatych, który ma szare futerko i biały ogonek. Teraz jestem już dorosły. Co niektórzy mówią o mnie „stary królik”. Mam swoje przyzwyczajenia, smakołyki, a nawet kaprysy. Polubiłem stado olbrzymów i nawet jestem wdzięczny Wielkiej Łapie za to, że mnie kiedyś porwała. Kocham moje obecne życie, które jest pełne przygód, niespodzianek i niesamowitych zbiegów okoliczności. Czasami tęsknię za lasem i moją rodziną, ale cóż nie można mieć wszystkiego.
Opowiem Wam zatem wszystko od początku, abyście dobrze zrozumieli czym jest moje obecne życie. Już niebawem dowiecie się kim są olbrzymy, jak dotrzeć do Lodowej Krainy, pokonać olbrzymią ważkę, wpełznąć do Jaskini Grozy i sprawić, by słońce zapłonęło pośród leśnych kniei. Bądźcie zatem cierpliwi i wytrwajcie do końca opowieści.
Sidła Wielkiej Łapy
Dawno, dawno temu, za górami, dolinami, między rzekami w gęstym lesie, w norze pomiędzy drzewami, narodziły się króliki. Podobno wielkością dorównywały średnim szyszkom. Były maleńkie, bezbronne i bezgranicznie kochane przez swych rodziców. Pośród nowonarodzonych króliczków byłem ja – Zefirek (choć to imię nadano mi później). Miałem jeszcze czterech braci i trzy siostry. Wychowani w ciasnej norce, ogrzewani futrami rodziców byliśmy bardzo zżyci.
Kiedy podrośliśmy wraz z rodzicami wyszliśmy na zewnątrz. Była noc. Ciemna noc rozświetlana czymś jasnym na niebie. Tata powiedział, że to księżyc. Księżyc miał taki dziwny kształt, jakby ktoś go nadgryzł.
Las wydawał tyle dziwnych dźwięków. Rodzice łatwo je rozpoznawali i uczyli nas jaki odgłos do kogo lub czego należy. Musieliśmy się nauczyć jak rozpoznać szum liści, trzask łamanych patyków jak nasłuchiwać odgłosów wilka, lisa czy zbliżającej się Wielkiej Łapy.
Mama powiedziała, że Wielka Łapa to najniebezpieczniejszy z olbrzymów. To taki olbrzym, który łapie zwierzątka obdziera je ze skóry i zjada. Ma ponoć wielką paszczę, długie szpony, śmierdzi obcym, nienaturalnym zapachem, jest szybki jak wilk, przebiegły jak lis, a potężny jak niedźwiedź. Czasami może pojawiać się w towarzystwie kolorowego smoka, którego ciało pokryte jest tęgą zbroją. Smok wydziela jeszcze gorszy smród niż Wielka Łapa. Ponadto mama mówiła, że słyszała jak dziki opowiadały o Wielkiej Łapie, która w ręku dzierżyła Piorunogrzmot. To takie coś co zabija zwierzęta i robi przy tym strasznie dużo huku, jakby piorun uderzył w drzewo. Mama kazała nam się strzec Wielkich Łap. Ponoć już lepiej zginąć w paszczy wilka czy niedźwiedzia niż Wielkiej Łapy. Wraz z rodzeństwem byliśmy tak przerażeni opowieścią o Wielkiej Łapie, że nie mogliśmy zasnąć tej nocy.
Rankiem ponownie rodzice wyszli z nami na zewnątrz. Coś jasno świeciło na niebie. Tata powiedział, że to słońce. Słońce było dużo jaśniejsze i większe od księżyca. Poczułem wtedy, że słońce, choć jest tak daleko, daje wiele ciepła. A Tata powiedział, że tak już będzie zawsze raz noc raz dzień. Raz księżyc, a raz słońce. Raz ciepło, a raz chłód.
Tego dnia rodzice postanowili pójść z nami na spacer po lesie. Tata nasłuchiwał, czy nie zbliża się jakieś niebezpieczeństwo, a mama opowiadała nam jak zdobyć pokarm i jak odróżniać nowe dźwięki. Las bowiem inaczej dźwięczy w dzień a inaczej w nocy. Jako młodziutkie króliki byliśmy podekscytowani każdym dźwiękiem, każdym zapachem, każdym promieniem słońca, padającym na ściółkę. Wszystko nas dziwiło i zachwycało.
Podrastaliśmy i z każdym dniem mieliśmy coraz większą ochotę na psoty; wspinaliśmy się na pnie ściętych drzew, zaczepialiśmy małe dziki, łamaliśmy patyki, obgryzaliśmy korę drzew, a po deszczu strzepywaliśmy na siebie krople z liści, by bratu czy siostrze zmoczyć futerko.
Pewnej nocy wraz z braćmi postanowiliśmy spłatać rodzicom i siostrom dużego figla.
Upewniwszy się, że rodzice i siostry smacznie śpią, wymknęliśmy się z norki. Pobiegliśmy do strumyka, by zmoczyć futerka. A wszystko po to, by z mokrymi futerkami wślizgnąć się do zagrzanej norki, zmoczyć i wystraszyć siostry, tak by nabawiły się gęsiej skórki. Chcieliśmy w ten sposób ukarać nasze siostrzyczki za to, że za bardzo słuchają rodziców i skarżą na nas, kiedy płatamy figle w lesie.
Pluskając się w strumyku, nie mogłem oderwać oczu od księżyca, który pobierał właśnie kąpiel! To było niesamowite zjawisko. I jaki zaszczyt – kapać się z księżycem! Księżyc tak dziwnie wiercił się w wodzie i zupełnie nie dawał się złapać. A ja tak bardzo chciałem przedstawić go rodzinie. Byłem pewien, że księżyc wyjdzie ze strumyka i pójdzie ze mną do norki. Ale wiecie drogie dzieci – księżyc to bardzo dumna i samodzielna istota. Nie lubi, gdy ktoś mu rozkazuje. Ale wtedy tego jeszcze nie wiedziałem. Rozmawiałem z nim długo. Próbowałem złapać go za haczykowaty koniec i wyprowadzić z jeziora. Ale na próżno. Księżyc pozostawał niewzruszony na moje prośby i błagania. Kiedy zdecydowałem się pożegnać z księżycem i pobiec do norki, zaważyłem, że moi bracia zniknęli. Przerażony zacząłem ich wołać. Ale odpowiadał mi tylko cichy wiatr, szum strumyka, szelest liści, trzask łamanych gałązek oraz odgłosy leśnych zwierząt. Wpadłem w panikę. Zacząłem biec na oślep. Nie wiedziałem gdzie jestem. Przysiadłem pod drzewem i rozpłakałem się. Zacząłem wołać mamę. Później tatę. Następnie braci i siostry. Ale oni nie odpowiadali. Ponieważ zmoczyłem swoje futerko było mi strasznie zimno. Trząsłem się jak osika i płakałem jak bóbr.
– Na pomoc! Na pomoc! – krzyczałem. Jednak na nic się to zdało. Zostałem sam w ciemnym lesie, w środku nocy, zziębnięty i zziajany. Spotkała mnie kara za to, że byłem niegrzeczny, gdyż uciekłem w nocy od rodziny. Rodzice ostrzegali nas jak bardzo niebezpieczny jest las. Ale ja nie chciałem słuchać. Miałem w głowie figle. Ponadto z czasem dowiedziałem się jakim byłem głuptaskiem, próbując wyrwać księżyc ze strumyka.
Księżyc świeci na niebie, a w wodzie widzimy jego niedoskonałe odbicie. Wydaje nam się wtedy, że księżyc wierci się, tańczy. Mamy więc wrażenie, że jest żywy, potrafi bowiem przed nami uciekać, chować się oraz pojawiać znienacka. Jednak to tylko złudzenie. Ponadto księżyc jest zjawiskiem natury, nie można z nim rozmawiać ani mu rozkazywać. On po prostu jest i wykonuje dla nas pożyteczną pracę; rozprasza mroki nocy. Kiedy ustępuje pozwala by nadszedł dzień i zaświeciło słońce. Warunkuje pory roku, oraz istnienie ciepła jak i zimna. Ponadto księżyc pełni rolę tarczy, która ochrania nas przed meteorytami, czyli kosmicznymi kamieniami.
Nie wiem, kiedy zasnąłem pod drzewem. Gdy się obudziłem – wschodziło słońce. Moje futerko było już suche, choć na pyszczku mój szarawy puszek był zlepiony od łez. Czym prędzej zacząłem szukać norki rodziców. Tak bardzo chciałem przytulić się do mamy, pohasać z braćmi, poszczypać siostry, porozmawiać z tatą. Wołałem ich, ale nie odpowiadali. Chodziłem po lesie płacząc. Błądziłem. Zupełnie nie wiedziałem gdzie jestem. Pytałem o drogę sarnę, sowę i lochę. Jednak one nie wiedziały gdzie jest norka moich rodziców. Zmęczony szlochem i bezcelową włóczęgą zasnąłem, nieopodal dorodnego borowika.
Ze snu zbudziły mnie dziwne, groźne, nieznane odgłosy. Dźwięki nasilały się, były coraz bliżej mnie. Słyszałem szelesty, tupania oraz zagadkowe odgłosy, które pojawiały się i nagle znikały. Nigdy nie słyszałem czegoś takiego.
Słońce nagle zniknęło. Zrobiło się ciemno. Skuliłem się ze strachu. Tuż przede mną stało coś wielkiego, coś najstraszniejszego, coś co było jak drzewo na dwóch pniach. Rozległy się znowu dziwne, dźwięczne głosy. Coś wielkiego, ciemnozielonego spadło na leśną ściółkę z łomotem. Podskoczyłem przerażony. Dwa pnie ruszającego się drzewa nagle złamały się. Byłem tak przerażony, że nawet nie próbowałem uciekać. Drzewo pojmało mnie swymi konarami, które okazały się być całkiem miękkie. Po chwili zdałem sobie sprawę, że pojmało mnie nie drzewo, a Wielka Łapa. Rozpłakałem się. To już koniec, myślałem pochlipując. Wielka Łapa zaczęła mnie głaskać wielkim paluchem po mojej małej główce. Nie było to przyjemne. Myślałem, że za chwilę od tej pieszczoty stracę nie tylko futerko, ale i resztki rozumu. Teraz wiem, że rozumu nie można komuś „wygłaskać z głowy”, ale wiecie, byłem wtedy maleńkim, głupiutkim królikiem i nie wiedziałem takich rzeczy.
Drugi z olbrzymów o niższym głosie i trochę mniejszy, wyciągnął ze swojego dodatkowego brzucha na plecach coś białego i nawet miłego w dotyku. A Wielka Łapa, która mnie porwała przykryła mnie tym czymś. Było mi gorąco. Przecież mam futerko! Z czasem dowiedziałem się, że olbrzymy futra nie mają, tylko gołą skórę i ciągle jest im zimno. Dlatego też wydaje im się, że wszystkie inne stworzenia cierpią z powodu zimna. Olbrzymy to zagadkowe stwory.
Tak oto wpadłem w sidła Wielkiej Łapy. A co było dalej opowiem Wam kiedy indziej.KOCIA MAMA
I
Drogie dzieci! Mam na imię Magda, a właściwie Magdalena. Historia, którą dziś Wam opowiem, nie wydarzyła się za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, w mrocznym zamku pomiędzy dolinami. Ta bajka nie jest o królewnie i królewiczu, pękniętym zwierciadle i zatrutym jabłku. Jest inna niż wszystkie, gdyż zdarzyła się naprawdę. I nie było to wcale tak dawno temu. Historia ta miała miejsce, kiedy byłam siedmioletnią dziewczynką, a więc ponad dwadzieścia lat temu. Niedawno prawda?
Wraz z moją, młodszą siostrą Aliną pewnego lipcowego dnia znalazłyśmy się w wiejskim domu naszego wujostwa. Wakacje w gospodarstwie wuja Tobiasza i cioci Marty, dla nas –dziewczynek z miasta – były zapowiedzią wręcz kosmicznej przygody. Ale to nie o nas jest ta historia. Opowiem więc Wam pokrótce, jak to się wszystko zaczęło.
Pewnego kapryśnego popołudnia, kiedy strugi deszczu zalewały szyby z rzęsistej powały, drzwi wejściowe otwarły się z impetem. Do pokoju wbiegł zziajany wuj Tobiasz. Jego przemoknięta do suchej nitki sylwetka, tuliła do piersi niewielkie zawiniątko.
– Leżała na gruntówce pod lasem. Ktoś ją potrącił! – wydusił z siebie wuj drżącym od zdenerwowania głosem.
W mojej głowie szarżowały niczym szarańcza pytania i wątpliwości: Co się właściwie stało? Kogo potrącono? Dziecko? Psa? Kota? Co ten wujek tam chowa za plecami? Chcę wreszcie coś zobaczyć? Jego plecy są takie wielkie! A w tej żółtej pelerynie, wyglądają niczym słońce. Wielkie, rażące słońce, które nie pozwala nic zobaczyć.
– Tygrys! – pisnęła Alinka, pokazując paluszkiem stół, na którym wujek Tobiasz położył prążkowane zwierzątko.
Tygrys w Polsce? Zastanowiłam się chwilę, próbując dojrzeć co tam leży. Tygrysy chyba mieszkają w Indiach? Ale jeśli to faktycznie jest tygrys, to może lepiej go zostawić, zanim nas wszystkich pożre. Nie, nie trzeba mu pomóc. Zresztą skoro jest ranny, to pewnie jest słaby, a jak jest słaby, to nic nam nie zrobi, uspokajałam samą siebie.
Wreszcie oczy dorosłych spojrzały na nas.
– To kotek, kochanie! Kotek! – powiedziała ciocia Marta, sprzątając dzban i popielniczkę, które stały wcześniej na kuchennym stole.
– Jest ranna w prawą łapę. Będzie żyła. Trzeba tylko dobrze opatrzyć ranę oraz zadbać o wygodne legowisko na czas choroby.
– Może spać u mnie w łóżku! – zaoferowała Alinka. – Dam jej nawet Placusia– dodała, podnosząc swojego królika-przytulankę. Placuś był wymiętoszoną przez Alinkę maskotką w tak paskudnym stanie, że zdrowy kot mógłby się przestraszyć, a co dopiero chory. Ale cóż Alinka go uwielbia i myśli, że wszyscy będą się nim zachwycać.
Ciocia Marta i wujek Tobiasz uśmiechnęli się ciepło.
– Ona potrzebuje spokoju oraz ciepła. Zapiecek będzie dla niej idealnym miejscem –rzekła ciocia.
Mrunia – bo tak nazwałyśmy kotkę – dość szybko doszła do siebie. Jednak jej prawa łapka nie powróciła już do pełnej sprawności. Mrunia utykała i poruszała się wolniej niż inne koty.
Niebawem okazało się, że Mrunia jest w ciąży i urodzą się maleńkie kocięta. Wraz z Aliną nie posiadałyśmy się ze szczęścia. Wuj Tobiasz i ciocia Marta chyba też się cieszyli, ale nie krzyczeli „hurra” i nie podskakiwali, nie tańczyli i nie klaskali rękoma. Ale to normalne. Dorośli po prostu inaczej się cieszą.
W krótkim czasie Ciocia Marta i wujek Tobiasz zostali zalani lawiną pytań:
– Ciociu? A ile będzie tych kociątek? A czy będą miały futro? A po ile będą miały prążków? Czy to będą chłopcy czy dziewczynki? A co jedzą takie maluchy? Czy można im dać czekoladkę? A babeczki z jagodami, będą jadły? Czy takie kocięta szybko rosną? A czy długo żyją? Czy kiedyś umrą?
Ciocia Marta na wszystkie nasze wątpliwości odpowiadała z anielską cierpliwością. Zaś wujek jej odpowiedzi oraz uwagi kwitował pełnym aprobaty uśmiechem. Zmartwiła nas tylko jedna odpowiedź. Ciocia powiedziała, że kocięta kiedyś umrą. Alinka od razu się rozpłakała, a ja zapytałam dlaczego?
– Taka kolej rzeczy. Wszyscy kiedyś umrzemy. Tak zostaliśmy stworzeni.
– I my też? – Alinka wpadła w rozpacz. – Ale ja nie chcę umierać! - płakała, zalewając się rzewnymi łzami. Chcę być z mamą.
– Kochanie – zaczęła ciocia, przygarniając najpierw Alinkę a później mnie. – Umrzesz wtedy, kiedy przyjdzie na to czas, a jest to czas najodpowiedniejszy z odpowiednich, będziesz o tym wiedzieć i będzie wokół ciebie mnóstwo aniołów, Placuś, twoje lalki oraz mnóstwo, mnóstwo światła i miłości. Zapewne będzie tam także twoja mama. I wcale nie będziesz płakać.
– Ale mnie nie będzie!
– Będziesz. Tylko w innym świecie. Narodzisz się na nowo. Będziesz taką fruwającą duszką - tłumaczyła ciocia.
– Fruwającą duszką? – zaciekawiła się moja siostra. – I co ja będę robić?
Wuj Tobiasz wtrącił się do rozmowy.
– Będziesz się cały czas bawić, cieszyć, a jako wróżka będziesz zbierać kwiatowy pyłek i zasiewać nowe rośliny.
– Fajne nawet. A jak długo to trwa?
– Co? – spytał wujek Tobiasz.
– Zbieranie pyłków.
Wujek wydął usta, wydmuchując powietrze. Zamyślił się.
– Różnie. Raz długo raz krótko – odparł bezradnie.
– Dziwne jest to umieranie. Ale ja i tak nie chcę umrzeć. Chcę być z mamą i tatą – dodała hardo Alinka na koniec.
– Nikt nie chce. Ale każdy z nas musi przez to przejść. Wszystko ma swój początek i koniec. Jednak w przypadku człowieka śmierć jest zarazem początkiem nowego życia. Popatrz Alinko wszystko co widzisz dookoła miało swój początek i kiedyś będzie miało koniec. Wujek Tobiasz zbudował ten dom, aIe być może za wiele lat ktoś go zburzy. Drzewa każdego roku zakwitają na wiosnę i obumierają jesienią, by narodzić się na nowo podczas kolejnej wiosny. A motyle? Niektóre żyją tylko jeden dzień. Inne żyją nawet do pół roku. Każdy gatunek, każda roślina, zwierzę, zjawisko ma swój czas do przeżycia. Jedyne co możemy zrobić, to cieszyć się tu i teraz każdą chwilą, wierząc, że po śmierci trafimy do krainy wiecznego szczęścia. Tak więc przestań już płakać i ciesz się życiem. Popatrz słońce dziś świeci, kwiaty tak pięknie rosną w doniczkach, Mrunia już prawie wyzdrowiała i niebawem urodzi śliczne kocięta. Popatrz ile cudowności dzieje się tu i teraz wokół ciebie. Nie warto płakać. Trzeba się wszystkim cieszyć – tłumaczyła ciocia, całując nas na zakończenie rozmowy.
Alinka zaczęła cicho pochlipywać, ocierając łezki piąstkami.
– O co płaczesz Maleńka? – zapytał wuj Tobiasz, głaszcząc Alinkę po główce. – Zobacz twoja siostra Madzia nie płacze.
– Bo ja… – zaczęła Alinka, łkając – Bo ja lubiłam łapać motyle i urywać im skrzydełka, żeby mieć pyłek na paluszkach. A one żyją tylko jeden dzień! – załkała głośno. Zabiłam motylki i nie mogły żyć, nie mogły latać jak wróżki. Jeden dzień to tak mało. A ja je zabiłam i nie przeżyły nawet dnia.
I wtedy zaczął się dopiero lament. Ciocia oraz wujek zrobili bezradne miny, nie wiedząc co powiedzieć. Pozwoliliśmy się wypłakać Alince, która obiecała samej sobie, że już nigdy nie skrzywdzi żadnego motyla.
Pewnego ranka, kiedy zeszłyśmy do kuchni, powitał nas wzruszony wzrok cioci Marty.
– Ciiiii! Możecie je obejrzeć. Tylko cichutko, maluchy potrzebują spokoju – poinstruowała nas ciotka.
Legowisko Mruni zostało przeniesione pod okno. Leżała tam teraz dorosła kotka w całej okazałości, a do jej brzucha tuliło sie pięć szarawych łatek.
– Czy to czasem nie są myszy? – zapytałam.
– A może to szczury? – zapytała Alinka – One są jakieś inne. Gdzie one mają uszy?
– Spokojnie moje drogie – zaczęła ciocia Marta – One muszą dorosnąć. Dopiero się narodziły. Wy też nie wyglądacie jak dorośli, a jesteście przecież ludźmi. Wyglądacie całkiem inaczej. Inaczej bowiem wyglądają dzieci, inaczej ich rodzice a jeszcze inaczej dziadkowie. Czas pięknie zaznacza przeróżne okresy w naszym życiu – dodała ciocia.
– A kiedy będą normalne? – wypaliła Alinka.
– Będą się zmieniać dzień po dniu. Będą dorastać na waszych oczach i nim zdążycie się obejrzeć będą już dorosłe. Dorosną o wiele szybciej niż wy.
– Ale nie będą większe ode mnie? – spytała Alinka, nieustannie zasypując wszystkich pytaniami. Małe dzieci bywają denerwujące.
Ciocia roześmiała się.
– Nie, nie będą.
Nazajutrz, kiedy zeszłam na śniadanie, najpierw zajrzałam do legowiska Mruni.
– Ciociu! Wujku! – krzyknęłam – Są tylko cztery.
W legowisku były tylko cztery koty. Gdzie jest piąty maluch?
Ciocia Marta i wujek Tobiasz zasępili się bardzo. Ale musieli powiedzieć nam prawdę. Jednak tę prawdę poznałam najpierw ja.
– Jedno z kociątek było martwe. Musieliśmy je zabrać i pochować – wytłumaczył wuj.
– A gdzie grób? – wyparowałam. – Trzeba tam znicz zapalić – zadecydowałam.
– Kochanie. Zwierzęta nie potrzebują grobów i zniczy.
– Jak to?
– Znicze to symbol pamięci o bliskich zmarłych, za których trzeba się modlić, by trafili do nieba. Zwierzęta są bezgrzeszne, nie musimy się za nie modlić. Ponadto pamięć o zmarłych przypomina także nam, że musimy żyć jak najpełniej i jak najuważniej, aby kiedyś spotkać się z naszymi bliskimi w niebie. Możesz stworzyć koniaczkowi grób w swoim serduszku. Możesz pomyśleć, że w twoim sercu płonie piękny znicz, a w blasku jego światła iskrzy się bukiet kwiatów. Synkowi Mruni wystarczy twoja pamięć.
– Acha! – westchnęłam zadziwiona i zauroczona odpowiedzią ciotki Marty. Opowiedziałam o wszystkim Alince. Nie mogłam jej okłamywać. Mama mówi, że nie wolno kłamać. Alinka na początku posmutniała, gdy jednak opowiedziałam jej o możliwości stworzenia grobu w serduszku, natychmiast się rozpromieniła. Powiedziała, że stworzy dziś taki grób dla kotka, ale jeszcze nie teraz, gdyż musi zjeść śniadanie.
Dzieci Mruni nazwałyśmy: Milczek, Mruczek, Miauczek i Milunia. Kociaki były strasznie niesforne. Ciągle trzeba je było pilnować. Darły nasze skarpetki, wspinały się po firanach, wpełzały do butów, dzbanków i szuflad, przegryzały kable, drapały pazurkami dywany i dyliny, wyciągały nitki z naszych sweterków, drapały nas po raczkach, lizały po policzkach, skakały po łóżkach i wersalkach, tłukły szklanki, zrzucały sztućce ze stołu, szarpały wycieraczkę. Miałam wrażenie, że zamiast czterech jest ich ośmioro. Wszędzie było ich pełno. Ciężko było je upilnować. Były niczym zgraja chochlików. Miały w sobie mnóstwo energii. Ale o ich psotach opowiem Wam innym razem.