Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przygody Huck'a. Tom 1-2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przygody Huck'a. Tom 1-2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 487 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED­MO­WA.

Śród ty­sią­ca okre­śleń, usi­łu­ją­cych scha­rak­te­ry­zo­wać czło­wie­ka, isto­tę naj­trud­niej­szą do okre­śle­nia, spo­ty­ka­my i ta­kie, że czło­wiek to – ani­mal-ri­si­bi­le t… j… zwie­rzę zdol­ne do śmie­chu. Że jed­nak mo­gli­by­śmy spo­tkać przy­pad­kiem w ogro­dzie zoo­lo­gicz­nym ja­kieś stwo­rze­nie, prze­ja­wia­ją­ce, choć w ma­łym stop­niu, zdol­ność po­dob­ną; prze­to sama ta de­fi­ni­cya nie bar­dzo­by nam po­chle­bia­ła. Śmiać się nie w porę bez­myśl­nie i nie­wia­do­mo dla­cze­go, to ujem­ność fa­tal­na – a nie przy­wi­lej. Na szczę­ście czło­wiek jest isto­tą nie­tyl­ko ri­si­bi­le, lecz i ra tio­na­le, t… j… prócz zdol­no­ści do śmie­chu ma i ro­zum. Otóż do­pie­ro przy kom­bi­na­cyi tych dwóch okre­śleń mo­że­my uwa­żać czło­wie­ka za isto­tę z hu­mo­rem i dow­ci­pem.

Licz­ni pi­sa­rze twier­dzą nie bez pew­nej ra­cyi że czło­wiek po­zba­wio­ny zdol­no­ści śmie­chu, roz­we­se­le­nia się rze­czą za­baw­ną, nie może być nig­dy ty­pem isto­ty do­sko­na­lej, gdyż naj­wy­mow­niej­szym do­wo­dem nie­do­sko­na­ło­ści niż­szych stwo­rzeń jest, ja­ko­by, ich po­wa­ga nie­za­kłó­co­na i bez­dusz­na. Czło­wiek – to je­dy­na isto­ta, któ­ra się śmie­je i pła­cze, po­nie­waż ona tyl­ko ma świa­do­mość róż­ni­cy po­mię­dzy rze­cza­mi ja­kie są, a ja­kie­mi być win­ny.

Lecz jak nie wszy­scy lu­dzie po­sia­da­ją w sto – pniu jed­na­kim chęć do śmie­chu lub do roz­bu­dza­nia we­so­ło­ści i nie­jed­na­ko­wo się śmie­ją, tak i na­ro­dy róż­nią się w tym kie­run­ku bar­dzo wy­bit­nie, za­rów­no ze wzglę­du na swój cha­rak­ter, jak i wa­run­ki, wśród któ­rych żyły. To też ba­da­nia nad tem jak, kie­dy i z cze­go śmiał się dany na­ród, są tak­że po­ucza­ją­ce i sta­no­wią dla hi­sto­ryi cy­wi­li­za­cyi źró­dło cie­ka­we.

Hu­mor ma nie­wąt­pli­wie tra­dy­cyę bar­dzo sta­rą; prze­ja­wiał on się w ży­ciu i w li­te­ra­tu­rze wszyst­kich na­ro­dów i cza­sów, spe­cy­al­ne w nim wszak­że za­mi­ło­wa­nie ma ar­cy­po­waż­na rasa an­glo­sak­soń­ska.

"Hu­mor – mówi Ta­ine – wy­raz nie da­ją­cy się prze­tłó­ma­czyć, po­nie­waż mu rze­czy bra­ku­je, jest ro­dza­jem ta­len­tu, któ­ry może ba­wić Gier­ma­now, dzie­ci pół­no­cy, gdyż tak jest wła­ści­wy ich du­cho­wi, jak piwo i wód­ka – ich pod­nie­bie­niu. Lu­dzie in­nej rasy nie zno­szą go, gdyż dla ner­wów na­szych zbyt jest cierp­ki i gorz­ki. W tym ta­len­cie tkwi, mię­dzy in­ne­mi, skłon­ność do kon­tra­stów i za­po­mi­na­nia o pu­blicz­no­ści. Au­tor oznaj­mia nam, że nie trosz­czy się o nas, że nie po­trze­bu­je być zro­zu­mia­nym i uzna­nym, że my­śli i bawi się sam i że je­śli smak jego oraz ide­je nam nie do­ga­dza­ją, mo­że­my go wca­le nie słu­chać. Chce on być sub­tel­nym i ory­gi­nal­nym dla swej wy­go­dy, jest u sie­bie w swej książ­ce przy drzwiach za­mknię­tych, ubie­ra się w szla­frok i w pan­to­fle, sie­dzi czę­sto z no­ga­mi w po­wie­trzu, a nie­kie­dy na­wet bez ko­szu­li. Hu­mor – to wy­buch jo­wial­no­ści gwał­tow­nej, za­grze­ba­nej wśród smut­ków. Nie­przy­zwo­itość śmiesz­na zja­wia się nie­spo­dzie­wa­nie. Na­tu­ra fi­zycz­na, ukry­ta i przy­gnie­cio­na re­flek­sya me­lan­cho­lij­ną, roz­bie­ra się na chwi­lę… do naga. Wi­dzisz gry­mas, giest ulicz­ni­ka i znów wszyst­ko do po­wa­gi wra­ca uro­czy­stej. Wresz­cie do­daj do tego ka­pry­sy nie­prze­wi­dzia­ne wy­obraź­ni! Hu­mo­ry­sta za­my­ka po­etę – aż tu na­głe, u kre­su ro­zu­mo­wa­nia, w mo­no­ton­nej mgle pro­zy, bły­snął kra­jo­braz, mniej­sza – pięk­ny czy brzyd­ki; wy­star­cza, aże­by olśnił. Te nie­rów­no­ści ma­lu­ją do­sad­nie Gier­ma­ni­na sa­mot­ne­go, ener­gicz­ne­go, zwo­len­n­ka kon­tra­stów gwał­tow­nych, ugrun­to­wa­ne­go na re­flek­syi oso­bi­stej a smut­nej, ze zwro­ta­mi in­stynk­tu fi­zycz­ne­go nie­spo­dzia­ne­mi. To nie czło­wiek rasy ła­ciń­skiej i kla­sycz­nej, rasy ar­ty­stów i mów­ców, gdzie pi­szą tyl­ko dla pu­blicz­no­ści, lu­bu­ją się w ide­ach ja­snych, są szczę­śli­wi wo­bec form har­mo­nij­nych, gdzie wy­obraź­nia jest pra­wi­dło­wa a roz­kosz zda­je się na­tu­ral­ną…"

Przy­to­czy­li­śmy sło­wa po­wyż­sze w wy­so­kim stop­niu prze­sad­ne i jed­no­stron­ne dla wy­ka­za­ania, że je­śli pi­sarz tej ska­li nie umiał zro­zu­mieć i oce­nić na­le­ży­cie ge­nial­no­ści hu­mo­ru an­giel­skie­go u ta­kich na­wet mi­strzów pió­ra, jak: Dic­kens, Thac­ke­ray, Eliot i Car­ly­le – to zna­czy, że cha­rak­ter tego hu­mo­ru ma swo­je ce­chy na­wskroś od­ręb­ne, dla lu­dów rasy ro­mań­skiej nie­przy­stęp­ne.

Cho­ciaż więc hu­mor, w no­wo­żyt­nem po­ję­ciu tego sło­wa, nie jest obcy żad­ne­mu z na­ro­dów cy­wi­li­zo­wa­nych, sta­no­wi jed­nak spe­cy­ficz­ną nie­mal wła­ści­wość An­gli­ków i Ame­ry­ka­nów, któ­rzy naj­wię­cej go ce­nią i do­nio­słość jego ro­zu­mie­ją, tkwi on bo­wiem głę­bo­ko w ich na­tu­rze.

Li­te­ra­tu­ra an­giel­sko-ame­ry­kań­ska wy­ka­zu­je nie­tyl­ko naj­więk­szy za­stęp hu­mo­ry­stów, lecz tak­że i teo­re­ty­ków hu­mo­ru, któ­re­go ana­li­zie po­świę­ca­ły się umy­sły naj­dziel­niej­sze, pra­gnąc mia­no­wi­cie okre­ślić po­ję­cia hu­mo­ru i dow­ci­pu oraz wy­ka­zać za­sad­ni­cze mię­dzy nie­mi róż­ni­ce. Geo­r­ge El­liot, Syd­ney Smith, Wi­liam Ha­slitt i inni po­świę­ca­ją temu przed­mio­to­wi w now­szych cza­sach całe stu­dya, a Fle­et np. w dzie­le p… t. A The­ory of Wit and Hu­mo­ur ("Teo­rya dow­ci­pu i hu­mo­ru") pod­da­je te dwa po­ję­cia ana­li­zie nie­sły­cha­nie sub­tel­nej i dro­bia­zgo­wej aż do prze­sa­dy.

Naj­więk­szą do­tych­czas po­wa­gą cie­szy się w An­glii okre­śle­nie dow­ci­pu, wy­po­wie­dzia­ne przez słyn­ne­go fi­lo­zo­fa Loc­ke'a (1632 – 1705). "Dow­cip – po – dług nie­go – za­sa­dza się po więk­szej czę­ści na tak szyb­kiem i uroz­ma­ico­nem ze­sta­wie­niu róż­no­rod­nych idei, żeby mo­gło uwy­dat­nić się pew­ne ich po­do­bień­stwo i pew­na zgod­ność, da­ją­ca ob­raz za­baw­ny i wra­że­nie przy­jem­ne dla wy­obraź­ni; gdy prze­ciw­nie, sąd nasz o rze­czy po­le­ga na tak tro­skli­wem roz­dzie­le­niu idei, żeby przy naj­więk­szem na­wet ich po­kre­wień­stwie uwy­dat­ni­ła się za­sad­ni­cza mię­dzy nie­mi róż­ni­ca, nie do­zwa­la­ją­ca brać jed­nej idei za dru­gą… "

"Rzecz pro­sta – wy­ja­śnia Ad­di­son – że dow­cip wy­try­ska tyl­ko przy ta­kiem po­do­bień­stwie idei, któ­ra okrom roz­ko­szy daje przedew­szyst­kiem czy­tel­ni­ko­wi… nie­spo­dzian­kę. "

We­so­łość – to niż­szy sto­pień hu­mo­ru, któ­ry znów jest ga­tun­kiem po­śled­niej­szym dow­ci­pu. Isto­tą hu­mo­ru jest nie­wła­ści­wość, nie­zgod­ność i tak za­le­ży od kon­tra­stów gwał­tow­nych, jak dow­cip od po­do­bieństw ukry­tych. Hu­mor dzia­ła za po­mo­cą sil­nych prze­ci­wieństw, dow­cip cza­ru­je zręcz­ne­mi kom­bi­na­cy­ach; rdze­niem wszak­że, isto­tą obu jest nie­spo­dzian­ka.

"Gdy­by jaki ku­piec po­waż­ny – pi­sze Syd­ney Smith – oka­za­łej po­wierz­chow­no­ści, ubra­ny świą­tecz­nie w ko­stium bar­wy grosz­ku zie­lo­ne­go, upadł w bło­to i zni­we­czył zu­peł­nie swój gar­ni­tur, by­ło­by bar­ba­rzyń­stwem śmiać się z nie­go, cho­ciaż­by na­wet pod­czas upad­ku i pe­ru­ka opu­ści­ła zdra­dziec­ko gło­wę do­stoj­ne­go oby­wa­te­la. Lecz gdy­by ów mąż, pod wpły­wem roz­draż­nie­nia, uniósł się gnie­wem i dał go od­czuć prze­chod­niom, nikt­by nie mógł za­pa­no­wać nad nie­zgod­no­ścią po­mię­dzy po­ło­że­niem sza­now­ne­go kup­ca w zie­lon­ka­wym stro­ju, unu­rza­ne­go w bło­cie, a groź­bą, rzu­ca­ną pod wpły­wem wście­kło­ści nie­ha­mo­wa­nej. Wów­czas już każ­dy dro­biazg po­tę­go­wał­by hu­mor tej sce­ny, w któ­rej za­baw­ność ko­stiu­mu, sza­now­ne ob­li­cze nie­szczę­śni­ka, bry­zga­mi bło­ta po­prę­go­wa­ne i jego wście­kłość bez­sil­na, wal­czą o lep­sze dla wy­wo­ła­nia we­so­ło­ści. Gdy­by wszak­że ja­kiś stróż ulicz­ny zna­lazł się w tem po­ło­że­niu, nie zwró­cił­by ni­czy­jej uwa­gi, gdyż nie­zgod­ność idei by­ła­by w tym wy­pad­ku bar­dzo mała. "

Dow­cip im sub­tel­niej­szy, im wię­cej daje nie­spo­dzia­nek roz­kosz­nych, tem jest bar­dziej prze­lot­ny i nie­po­chwyt­ny. Bły­ska i nik­nie. Trze­ba być nie­sły­cha­nie by­strym i bacz­nym, żeby coś doj­rzeć przy jego świe­tle. Gdy dow­cip zja­wia się prze­lot­nie – hu­mor trwa; tam­ten jest bla­skiem, ten pło­mie­niem, ztąd też pierw­szy olśnie­wa i po­bu­dza – dru­gi grze­je Spo­łecz­nie dow­cip jest młod­szy, hu­mor ma po­cho­dze­nie bar­dzo sta­re. Są lu­dzie, któ­rzy, ma­jąc po­czu­cie hu­mo­ru, uwa­ża­ją bły­ski dow­ci­pu za wy­bryk roz­draż­nia­ją­cy.

Hu­mor – po­dług Ha­we­isa – to at­mos­fe­ra ele­krycz­na; dow­cip – to bły­ska­wi­ca, Cha­rak­ter Kar­lej­low­skie­go "Teu­fel­dro­eck'a" jest prze­peł­nio­ny pew­ne­go ro­dza­ju hu­mo­rem su­chym a płyn­nym, lecz gdy ten pi­sarz mówi, że An­glia skła­da się z dzie­się­ciu mi­lio­nów istot po więk­szej czę­ści wa­ry­atów – to bły­ska­wi­ca.

Dow­cip ma silę orzeź­wia­ją­cą, za­wie­ra bo­wiem prze­sa­dę, od­wrot­ną stro­nę idei, pro­mień pew­nej nie­wła­ści­wo­ści i nie­mo­żeb­no­ści, ztąd też na przed­sta­wie­niach lu­do­wych za­wsze ma po­wo­dze­nie mysz duża, jak słoń, lub mu­cha wiel­ko­ści wołu. Kie­dy klown w cyr­ku, pa­trząc z po­dzi­wem na sztu­ki ko­nia, po­słusz­ne­go każ­de­mu ski­nie­niu swe­go pana, za­wo­ła do pu­blicz­no­ści: "za­dzi­wia­ją­cą jest rze­czą, jak te owa­dy wy­kształ­cić moż­na", – od­wrot­na stro­na my­śli jest za­baw­na, gdyż w mó­zgu na­szym na­stę­pu­je po­rów­na­nia bły­ska­wicz­ne ru­ma­ka z ko­ma­rem lub musz­ką. Gdy Dic­kens mówi o da­mie, któ­rą nie­śli do domu "w po­to­ku łez i w lek­ty­ce", wów­czas za­baw­nie od­dzia­ły­wa bez­po­śred­nie po­czu­cie nie­wła­ści­wo­ści.

Gdy ku­glarz, po­ka­zu­jąc kro­ko­dy­la wy­pcha­ne­go, mówi: "Pa­no­wie i pa­nie: to zwie­rzę eks­cen­trycz­ne za­miesz­ku­je wy­spę sa­mot­ną, od­le­głą o 75 mii od

ja­kie­go­kol­wiek lądu lub mo­rza – wów­czas praw­dzi­wa na­tu­ral­ność gło­su czy­ni ten ab­surd jesz­cze za­baw­niej­szym.

Dla An­gli­ków i Ame­ry­ka­nów dow­cip po­sia­da god­ność swo­ją i cel szla­chet­ny, gdyż przy uży­ciu od­po­wied­niem jest ro­zum­ny, mo­ral­ny i po­bu­dza­ją­cy w stop­niu naj­wyż­szym. Po­rson uwa­ża "dow­cip za ro­zum naj­lep­szy w świe­cie, wszyst­ko bo­wiem praw­dzi­wie dow­cip­ne, jest – po­dług nie­go – ją­drem zwar­tej my­śli, sa­mym eks­trak­tem ro­zu­mu. "

To też ka­zno­dzie­je na­wet po­sił­ku­ją się tam bro­nią dow­ci­pu i sa­ty­ry, w prze­ko­na­niu, że hu­mor na am­bo­nie dzia­ła nie­raz wię­cej niż po­wa­ga, gdyż czło­wie­ka, któ­ry nie od­czu­wa, że jest grzesz­ny, moż­na czę­sto prze­ko­nać, że jest głu­pi. Row­land Hill wi­dząc, że nie­któ­rzy chro­nią się do ko­ścio­ła przed desz­czem, po­wie­dział z am­bo­ny: "Sły­sza­łem o lu­dziach, któ­rzy z re­li­gii swo­jej ro­bią płaszcz, lecz dziś do­pie­ro po­zna­łem ta­kich, któ­rzy z niej czy­nią desz­czo­chron. "

Dow­cip jest da­rem in­dy­wi­du­al­nym, hu­mor zaś prze­waż­nie na­ro­do­wym, tak, że z ry­sów zna­mien­nych da­nej hu­mo­ry­sty­ki moż­na­by od­gad­nąć jego po­cho­dze­nie na­ro­do­we.

Dr. Da­vies w pra­co­wi­tem swem dzie­le Fun an­cient and mo­dern mnie­ma, że na­wet z epi­gra­ma­tycz­nych dro­bia­zgów hu­mo­ru po­znać moż­na, czy są ir­landz­kie np. czy szkoc­kie.

Ir­land­czyk od­zna­cza się w swo­im hu­mo­rze pew­ną na­iw­no­ścią sa­ty­rycz­ną. Za­py­ta­ny na któ­rem pię­trze miesz­ka, od­po­wie: "Gdy­by dom prze­wró­cił się do góry no­ga­mi – to na pierw­szem. " Inny twier­dzi, że księ­życ "dwa razy lep­szy od słoń­ca, bo świe­ci w nocy, gdy tego po­trze­bu­je­my, słoń­ce zaś przy­świe­ca we dnie, gdy nam go wca­le nie po­trze­ba " Za­py­ta­ny dla­cze­go trzy­ma świ­nie w miesz­ka­niu, gdzie jest ro­dzi­na – od­po­wia­da: "A cze­muż nie? czy to tam miej­sce nie­wy­go­one, żeby świ­nia mo­gła żą­dać lep­sze­go?… "

Hu­mor Szko­ta jest zwy­kle su­chy i szorst­ki. Strze­że się on za­wsze stop­ni naj­wyż­szych w wy­ra­ża­niu swe­go uzna­nia czy po­dzi­wu. Prze­zor­ność wro­dzo­na na­ka­zu­je mu uni­kać za­ga­lo­po­wa­nia się w da­nym kie­run­ku przy oce­nie lu­dzi, rze­czy i wy­pad­ków. Na sło­wa: "to dzień jest do­bry", od­po­wie za­zwy­czaj: "Tak – wi­dzia­łem gor­sze. " O naj­lep­szej żo­nie po­wie tyl­ko "nie­zła ko­bie­ta"; o zna­nym po­wszech­nie do­bro­czyń­cy wy­ra­zi się: "nie­naj­gor­szy czło­wiek na świe­cie. " Usły­szaw­szy rzecz ja­kąś zu­peł­nie nową a mą­drą,; po­wie na­pew­no: "Wła­śnie my­śla­łem tak samo. " Szkot­ka, że­gna­jąc się przed samą śmier­cią z sie­dzą­cym u jej wez­gło­wia mę­żem, sta­rym szew­cem, rze­cze do nie­go:

– Wy­gra­łeś Ja­nie swo­ją spra­wę; by­łam dla cie­bie żoną bar­dzo do­brą.

– O tak – śred­nią, moja Dżen­ny – śred­nią – od­parł mał­żo­nek.

– Ja­nie, obie­ca­łeś mnie po­cho­wać na sta­rym cmen­ta­rzu w Stra­von, przy mo­jej mat­ce. Nie mo­gła­bym le­żeć spo­koj­nie wśród ob­cych lu­dzi w Glas­go­wie brud­nym i błot­ni­stym.

– Do­brze, do­brze moja żono – od­po­wia­da mał­żo­nek piesz­czo­tli­wie – spró­bu­je­my na­przód w Glas­go­wie, a gdy­byś tam spo­ko­ju nie mia­ła, to spró­bu­je­my w Stra­vo­nie.

Hu­mor ame­ry­kań­ski, na­wskroś na­ro­do­wy, ma swo­ję ce­chy od­ręb­ne, wła­ści­we arcy zło­żo­ne­mu cha­rak­te­ro­wi Yan­ke­sa, któ­ry jest oso­bliw­szym mie­szań­cem, wy­ro­słym wśród no­we­go świa­ta na sta­rym pniu pu­ry­tań­skim. Prak­tycz­ność mi­stycz­na, za­pał że­la­za roz­to­pio­ne­go, hu­mor kwa­śno-szcze­ry a wresz­cie szla­chet­ność ską­pa i twar­da – oto zna­mien­ne ce­chy Yan­ke­sa.

"Uczci­wość jest po­li­cya naj­lep­szą, mój przy­ja­cie­lu, po­ucza Yan­kes – ja to wiem, bom obie zdra-

dził. Czyś, chłop­cze, po­ra­cho­wał te świ­nie?" "Wszyst­kie – z wy­jąt­kiem jed­nej – brzmia­ła od­po­wiedź, gdyż ta jed­na tak się w kół­ko krę­ci­ła, że jej po­ra­cho­wać nie mo­głem. " Mło­dy czło­wiek, wzię­ty do woj­ska, bla­ga o uwol­nie­nie, ze wzglę­du, że jest je­dy­nym sy­nem wdo­wy, któ­ra go utrzy­mu­je. "

Hu­mor ame­ry­kań­ski za­sa­dza się po więk­szej czę­ści na mie­sza­ni­nie rze­czy ar­cy­po­waż­nych z za­baw­ne­mi, na fał­szu bi­ją­cym w oczy, któ­ry za praw­dę ucho­dzić pra­gnie, lub na praw­dzie upo­wszech­nio­nej i po­spo­li­tej, któ­ra ma pre­ten­sye do no­wo­ści. Ko­cha­ją się też w ta­kich po­rów­na­niach i zwro­tach, któ­re są za­baw­ne przez nie­spo­dzian­kę za­war­tą w ostat­nich paru wy­ra­zach.

"Sta­tek tak lek­ki, że moż­na nim że­glo­wać.. po ro­sie. "Ów czło­wiek był tak cięż­ki, że cień jego spadł­szy na chłop­ca… za­bił go.

Albo taki na­pis na na­grob­ku żony:

Tu, pod tym żona moja po­cho­wa­na gła­zem!

Te­raz ona w spo­ko­ju – a i ja za­ra­zem!…

Dow­cip ame­ry­kań­ski ma trzy ko­rze­nie głów­ne, wy­ra­sta­ją­ce z cha­rak­te­ru na­ro­do­we­go i ści­śle zwią­za­ne z pierw­szą hi­sto­ryą Ame­ry­ka­nów.

Na pierw­szym pla­nie stoi ko­li­zya po­mię­dzy in­te­re­sem a bo­go­boj­no­ścią; jest to źró­dło ob­fi­te ko­me­dyi dla cu­dzo­ziem­ców. Ci pierw­si oj­co­wie emi­gran­ci, któ­rzy wy­szli dla zdo­by­cia no­we­go świa­ta i wy­two­rze­nia no­wej cy­wi­li­za­cyi, tak byli prze­zor­ni wiel­ce, jak po­boż­ni.

Bę­dąc na­wet mę­czen­ni­ka­mi idei re­li­gij­nych, wcie­la­li się w stro­nę prak­tycz­ną ży­cia rze­czy­wi­ste­go,

– Ja­nie – mówi po­boż­ny han­dlarz ame­ry­kań­ski – czyś po­mie­szał pia­sek z cu­krem? – Tak, pa­nie. – Do­da­łeś sło­ni­ny do ma­sła? – Tak, pa­nie. – Po­mą­czy­łeś im­bier? – Tak, pa­nie. – No, to idź do pa­cie­rza.

Sa­ty­ra Irvin­ga, wy­mie­rzo­na prze­ciw­ko praw­ni­ko­wi Yan­ke­sów, któ­ry, uj­rzaw­szy wid­mo, na­wró­cił się i już od­tąd nig­dy nie oszu­ki­wał "z wy­jąt­kiem, gdy o jego wła­sną ko­rzyść cho­dzi­ło", ude­rza wła­śnie w to fa­ry­ze­uszow­stwo re­li­gij­ne, któ­re bez wzglę­du na swą ohy­dę mo­ral­ną sta­no­wi dla pi­sa­rzów ame­ry­kań­skich skarb­ni­cę hu­mo­ru nie­wy­czer­pa­ną.

Inną pod­sta­wą tego hu­mo­ru jest kon­trast na­ro­do­wy, jaki ist­nie­je dla każ­de­go Ame­ry­ka­ni­na po­mię­dzy Yan­ke­sem a bied­nym czer­wo­no­skó­rym. Irving i Ward stwo­rzy­li do spół­ki na ten te­mat wiel­ką sztu­kę p… t. Knic­ker­boc­ker.

Wresz­cie kon­trast po­mię­dzy ko­lo­sal­no­ścią na­tu­ry ame­ry­kań­skiej a ma­ło­ścią czło­wie­ka, zwłasz­cza eu­ro­pej­skie­go, zda­je się być nie­wy­sy­cha­ją­cem nig­dy źró­dłem za­ba­wy dla hu­mo­ry­stów.

Po­dług dow­ci­pu jed­ne­go z nich Nia­ga­ra zga­si­ła­by We­zu­wiusz w dzie­sięć mi­nut. Naj­więk­sze rze­ki na­sze są w po­rów­na­niu z Mis­si­si­pi i Mis­su­ri tyl­ko stru­my­ka­mi szem­rzą­ce­mi. Alpy i Pi­re­ne­je – to kar­ły, a pola na­sze i drze­wa mają się jak pa­stwi­ska i krze­wy do la­sów dzie­wi­czych i ste­pów bez­brzeż­nych Ame­ry­ki. Tu­ry­sta-Yan­kes, za­py­ta­ny jak mu się po­do­ba­ła Wi­ght, wy­spa an­giel­ska, od­po­wie­dział: "Dość ład­na, lecz nie­bez­piecz­na, gdyż moż­na bar­dzo ła­two spaść z łóż­ka w mo­rze, tak jest ma­leń­ka. " Umie­ją też Ame­ry­ka­nie drwić i z sie­bie.

"Mę­żo­wie z Ro­che­ster – prze­ma­wia We­bster do miesz­kań­ców tego mia­sta – cie­szę się, że wi­dzę i was i gród wasz za­cny. Dżen­tle­me­ni! Wi­dzę wasz wo­do­spad, któ­ry ma 150 stóp wy­so­ko­ści. Jest to fakt bar­dzo in­te­re­su­ją­cy. Dżen­tel­me­ni! Rzym miał swe­go Ce­za­ra, swe­go Scy­pio­na, swe­go Bru­tu­sa; lecz Rzym w nąj­świet­niej­szych dniach swo­ich nie miał nig­dy wo­do­spa­du o 150 sto­pach wy­so­ko­ści. Dżen­tel­me­ni! Gre­cya mia­ła swe­go Pe­ry­kle­sa, swe­go De­mo­ste­ne­sa, swe­go So­kra­te­sa, lecz Gre­cya w nąj­świet­niej­szych dniach swo­ich nig­dy nie mia­ła wo­do­spa­du 150 stóp wy­so­kie­go. Mę­żo­wie z Ro­che­sterl Ten na­ród nie stra­ci swo­jej wol­no­ści, któ­ry ma wo­do­spad na 150 stóp wy­so­ki. " – Albo inna hu­mo­re­ska o Ame­ry­ce:

"To jest kraj sław­ny! Ma on rze­ki dłuż­sze, błot­nist­sze, głęb­sze, by­strzej­sze, wzno­szą­ce się wy­żej i spa­da­ją­ce ni­żej a czy­nią­ce wię­cej szko­dy niż ja­kie­kol­wiek rze­ki na świe­cie! Na­sze wa­go­ny są ob­szer­niej­sze, wspa­nial­sze, wy­ko­le­ja­ją się czę­ściej i za­bi­ja­ją lu­dzi da­le­ko wię­cej niż wszyst­kie ko­le­je świa­ta. Pa­ro­stat­ki na­sze wio­zą wię­cej cię­ża­ru, są dłuż­sze i szer­sze, ko­tły zaś na nich wy­bu­cha­ją da­le­ko czę­ściej i wy­rzu­ca­ją pa­sa­że­rów nie­rów­nie wy­żej niż pa­ro­stat­ki in­nych na­ro­dów. Nasi męż­czyź­ni są wy­żsi i grub­si, biją się czę­ściej i le­piej, piją mniej wód­ki i palą mniej ty­to­niu, a plu­ją da­lej i wy­żej ni­że­li w in­nych kra­inach. Pa­nie na­sze są bo­gat­sze, pięk­niej­sze, mar­nu­ją wię­cej pie­nię­dzy, ła­mią serc wię­cej, no­szą pier­ścion­ki grub­sze a suk­nie krót­sze, wy­zy­wa­ją zaś dy­abła da­le­ko le­piej niż inne nie­wia­sty w świe­cie. Dzie­ci na­sze krzy­czą gło­śniej, ro­sną szyb­ciej, są zbyt wy­bu­ja­łe w sto­sun­ku do swo­ich maj­tek i do­cho­dzą do lat dwu­dzie­stu o kil­ka mie­się­cy wcze­śniej niż inne dzie­ci we wszyst­kich kra­inach świa­ta. "

W licz­nym sze­re­gu hu­mo­ry­stów ame­ry­kań­skich naj­wy­żej sta­nął pod każ­dym wzglę­dem i naj­więk­szą cie­szy się po­pu­lar­no­ścią rów­nie za oce­anem, jak w Eu­ro­pie, Sa­mu­el Lan­ghor­ne Cle­mens, pi­szą­cy pod pseu­do­ni­mem Mar­ka Twa­ina.

Cle­mens uro­dził się we Flo­ry­dzie 30 li­sto­pa­da r. 1835, a dzie­ciń­stwo swo­je spę­dził w mie­ście Han­ni­bal nad brze­giem Mis­sis­si­pi. W owym cza­sie rze­ka ta była wiel­kim go­ściń­cem han­dlo­wym po­mię­dzy sta­na­mi śred­nio za­chod­nie­mi a No­wym Or­le­anem, stat­ki więc naj­roz­ma­it­sze­go typu prze­pły­wa­ły nie­ustan­nie, po­chła­nia­jąc uwa­gę całą i za­ję­cie wszyst­kich miesz­kań­ców nad­brzeż­nych. Nic też dziw­ne­go, że wśród chłop­ców pa­no­wa­ła am­bi­cya naj­wyż­sza zo­sta­nia że­gla­rzem, ster­ni­kiem i ka­pi­ta­nem. Ja­koż mały Cle – mens bła­gał ro­dzi­ców, żeby go od­da­li na je­den z pa­ro­stat­ków krą­żą­cych po­mię­dzy St. Lo­uis a Or­le­anem, ro­dzi­na jed­nak, nie uwzględ­nia­jąc proś­by chłop­ca, od­da­la go na na­ukę do dru­kar­ni bra­ta, w 14 roku ży­cia. Wy­uczyw­szy sie dru­kar­stwa, Cle­mens pra­co­wał na­stęp­nie, w St. Lo­uis, Cin­ci­na­ti, Fi­la­del­fii, New-Yor­ku i in­nych wiel­kich mia­stach. Nie­za­do­wo­lo­ny wszak­że z tego za­ję­cia wró­cił na za­chód, żeby urze­czy­wist­nić dzie­cin­ne ma­rze­nia swo­je i zo­stać że­gla­rzem na Mis­sis­si­pi. Ja­koż zo­staw­szy nim, z całą gor­li­wo­ścią mło­dzień­czą, jak sam się wy­ra­ża "le­ar­ned the ri­ver" t… j… stu­dy­ował rze­kę. Wła­śnie wte­dy zdo­był swój pseu­do­nim. Przy son­do­wa­niu rze­ki wo­ła­no zwy­kle: "Mark one", "Mark twa­in", "Mark three" i t… d., co zna­czy jed­na, dwie, trzy mia­ry. Osłu­chaw­szy się tych wy­krzyk­ni­ków, przy­jął Cle­mens póź­niej "Mark Twa­in" za swe na­zwi­sko li­te­rac­kie.

Gdy w r. 1861 że­glar­stwo na Mis­sis­si­pi upa­dło, Cle­mens udał się do Ne­wa­dy, jako se­kre­tarz swe­go bra­ta, któ­ry był agen­tem rzą­do­wym przy ko­pal­niach sre­bra i w tej dzi­kiej kra­inie wy­stą­pił po raz pierw­szy jako dzien­ni­karz, pod pseu­do­ni­mem Mar­ka Twa­in'a. Opu­ściw­szy Ne­wa­dę zwie­dził Ka­li­for­nię i inne miej­sco­wo­ści w Sta­nach za­chod­nich. W cza­sie tych wę­dró­wek był ko­lej­no ko­mi­san­tem, dzien­ni­ka­rzem, wy­daw­cą i pre­le­gen­tem, W r. 1863 za­czął opi­sy­wać swe po­dró­że w re­da­go­wa­nym przez sie­bie dzien­ni­ku, Vir­gi­nia City En­tre­pri­se. W roku na­stęp­nym osiadł w San Fran­ci­sko i tu przez rok je­den wy­da­wał dzien­nik. W r. 1866 zwie­dził wy­spy Ha­waj­skie i ztam­tąd wró­cił do Sta­nów Zjed­no­czo­nych z od­czy­ta­mi o swych po­dró­żach, któ­re­mi zjed­nał so­bie roz­głos nie­ma­ły. W r. 1867 zwie­dził Sta­ny wschod­nie, a po przy­jeź­dzie do No­we­go-Yor­ku wy­stą­pił po raz pierw­szy z książ­ką p… t. The jum­ping Frog and other Sket­ches ("Żaba ska­czą­ca i inne szki­ce"), któ­ra swo­im świe­żym hu­mo­rem zwró­ci­ła ogól­ną uwa­gę na au­to­ra. W r. 1867 ra­zem z tu­ry­sta­mi ame­ry­kań­skie­mi od­był po­dróż po mo­rzu Śród­ziem­nem, zwie­dził Pa­le­sty­nę, Egipt, a w koń­cu i Eu­ro­pę. Po­dróż tę opi­sał w książ­ce p… t. The in­no­cents Abro­ad ("Nie­win­ni po za do­mem"), któ­ra w cią­gu pię­ciu mie­się­cy * uczy­ni­ła au­to­ra sław­nym, gdzie tyl­ko mó­wią po an­giel­sku, a po­dług For­da "wsła­wi­ła imię Twa­ina po ko­niec świa­ta. " Od­trą­ciw­szy ową prze­sa­dę, przy­znać mu­si­my, że w "Nie­win­nych" zło­żył au­tor do­wo­dy ta­len­tu pierw­szo­rzęd­ne­go w kie­run­ku hu­mo­ry­stycz­nym. Ten opis po­dró­ży jest wła­ści­wie sa­ty­rą, ośmie­sza­ją­cą tego ro­dza­ju opi­sy. Mia­sta hi­sto­rycz­ne, pa­ła­ce, mu­zea, dzie­ła sztu­ki a na­wet rze­ki i góry przed­sta­wiał au­tor swa­wol­ny w świe­tle i w bar­wach na­wskroś hu­mo­ry­stycz­nych, jakg­dy­by od­kry­wa­jąc nową zu­peł­nie Eu­ro­pę. Pra­ca ta mia­ła po­wo­dze­nie tak ol­brzy­mie i po­wszech­ne, że po­dług stów Wri­ght'a już sama wzmian­ka o au­to­rze "Nie­win­nych" wszę­dzie we­so­łość bu­dzi­ła. W r. 1870 Cle­mens osiadł w Bu­fa­lo i wy­da­wał tu dzien­nik p… t. "Tha Buf­fa­lo Express", oraz dru­ko­wał mnó­stwo ar­ty­ku­łów li­te­rac­kich i hu­mo­ry­stycz­nych w pi­śmie no­woy­or­skiem "Gal­la­xy Ma­ga­zi­ne. "

W r. 1872, po oże­nie­niu się z ko­lo­sal­nie bo­ga­tą p. Lang­don, przy­je­chał do An­glii z od­czy­ta­mi, któ­re mia­ły wiel­kie po­wo­dze­nie, a po po­wro­cie osiadł na sta­łe w Hart­ford, w bliz­kiem są­siedz­twie pani Be­echer Sto­ve, słyn­nej au­tor­ki "Cha­ty Wuja Toma. "

Na­stęp­na z ko­lei książ­ka Twa­ina, no­szą­ca ty­tuł Iło­ughing it, przed­sta­wia sce­ny z ży­cia ger­ni­ków w Ne­wa­dzie, peł­ne ru­chu praw­dy i hu­mo­ru. W roku 1874 wy­sta­wił Cle­mens ko­me­dyę The Gil­ded Age ("Wiek zło­ty"), gra­ną w Ame­ry­ce z po­wo­dze­niem. Bo­ha­te­rem sztu­ki jest puł­kow­nik Sel­lars, je­den z tych za­pa­leń­ców go­rącz­ki zło­tej, któ­rym się zda­je, że bez pra­cy do for­tu­ny ol­brzy­miej dojść moż­na.

Przy – ta­len­cie hu­mo­ry­stycz­nym Mark Twa­in jest psy­cho­lo­giem w ana­li­zach sub­tel­nych na­tu­ry ludz­kiej, oraz po­sia­da pew­ną skłon­ność do opo­wie­ści pa­te­tycz­nych. Nic w tem dziw­ne­go; źró­dło śmie­chu gra­ni­czy nie­sły­cha­nie bliz­ko z kry­ni­cą łez.

W opo­wia­da­niu p… t. Tom Sa­wy­er (1874) au­tor przed­sta­wia świat dzie­cin­ny z wy­bor­ną zna­jo­mo­ścią i wi­docz­nem uko­cha­niem przed­mio­tu. Bo­ha­ter opo­wie­ści Tom i przy­ja­ciel jego Huck, obaj dzie­wię­cio­let­ni chłop­cy, oto­cze­ni ca­lem gro­nem ró­wie­śni­ków, wy­peł­nia­ją książ­kę swo­jem urwi­sow­stwem ar­cy­za­baw­nem i do pew­ne­go stop­nia ro­man­tycz­nem. Do tej sa­mej ka­te­go­ryi na­le­ży na­stęp­na opo­wieść The Ad­ven­tu­rers of Huc­kle­be­ry Finn ("Przy­go­dy Huc­ka") na­pi­sa­na do­pie­ro w r. 1885 a ma­ją­ca nie­po­rów­na­nie wyż­szą war­tość od po­przed­niej. Rzecz tę, wy­so­ce ory­gi­nal­ną i cie­ka­wą, da­je­my wła­śnie czy­tel­ni­kom na­szym w prze­kła­dzie pol­skim, nad­mie­nia­jąc tyl­ko, gwo­li wy­ja­śnie­niu za­sad­ni­czych w niej szcze­gó­łów, że wy­pad­ki przed­sta­wio­ne w tej po­wie­ści roz­gry­wa­ją się w epo­ce, kie­dy jesz­cze kwi­tło nie­wol­nic­two w Ame­ry­ce i kie­dy nie­tyl­ko pra­wo za­ja­dle ści­ga­ło tych wszyst­kich, któ­rzy­by po­ma­ga­li mu­rzy­no­wi w uciecz­ce lub opie­ko­wa­li się zbie­giem, ale i opi­nia pu­blicz­na pięt­no­wa­ła tego ro­dza­ju ob­ja­wy hu­ma­ni­tar­ne.

Punch, bro­thers, Punch jest hu­mo­re­ską (1878) nie sto­ją­cą na wy­so­ko­ści po­przed­nich. To samo po­wie­dzieć trze­ba o The de­cay of Ly­ing ("Upa­dek kłam­stwa"), C rime in Con­nc­c­ti­cut ("Zbrod­nia w Kon­nek­ti­kut") tra­we­sta­cyi po­ema­tu Ed­ga­ra Poe i The Sto­len Whi­te Ele­phant ("Bia­ły niedź­wiedź skra­dzio­ny"). Za to Tramp Abro­ad ("Włó­czę­ga na ob­czyź­nie") ma war­tość nie­po­spo­li­tą (r. 1880). Jest to w rze­czy­wi­sto­ści ro­dzaj wy­bor­ne­go prze­wod­ni­ka po Eu­ro­pie, ilu­stro­wa­ne­go mnó­stwem dow­ci­pów i żar­tów. Naj­za­baw­niej­szą część książ­ki sta­no­wią Ap­pen­di­ces, śród któ­rych spo­ty­ka­my hu­mo­re­skę o ję­zy­ku nie­miec­kim i nie­zbęd­nej jego re­for­mie. Wy­ra­zy nie­miec­kie, po­dług au­to­ra, "są tak dłu­gie, że po­sia­da­ją… per­spek­ty­wę; na ozna­cze­nie rze­czy nie­ma wy­ra­zów, ale całe pro – ce­sye al­fa­be­tycz­ne. " "Mo­żesz przy­cze­pić – pi­sze au­tor – ja­ki­kol­wiek wy­raz do koń­ca in­ne­go i otrzy­masz zna­cze­nie we­dług woli. Za­cznij od "Schlag-Ader" co zna­czy ar­te­rya, a przy­sta­wia­jąc na koń­cu wszyst­kie wy­ra­zy ze słow­ni­ka bę­dziesz miał za każ­dym ra­zem co in­ne­go. Taką samą przy­słu­gę odda i wy­raz "Zug. " Ja­bym dla udo­sko­na­le­nia mowy nie­miec­kiej pro­jek­to­wał przedew­szyst­kiem znie­sie­nie ce­low­ni­ka, któ­ry nie­po­trzeb­nie bruź­dzi w licz­bie mno­giej, po­su­nął­bym cza­sow­nik ku fron­to­wi, żeby raz prze­cie zszedł się z pod­mio­tem, prze­niósł­bym kil­ka wy­ra­zów sil­nych z an­giel­skie­go, zre­or­ga­ni­zo­wał­bym płeć zgod­nie z wolą Stwór­cy, wy­rzu­cił­bym do li­cha owe nie­skoń­czo­nej dłu­go­ści wy­ra­zy zło­żo­ne, albo je po­dzie­lił na sek­cye dla wy­po­czyn­ku mó­wią­ce­go, gdyż po­karm umy­sło­wy, jak każ­dy inny, przy­jem­niej spo­ży­wać łyż­ką niż szu­flą. Za­le­cił­bym mów­com za­trzy­my­wać się w miej­scu wła­ści­wem, bez do­cho­dze­nia do nie­szczę­snych "ha­ben sind ge­we­sen ge­habt ha­ben gew­ro­den sein", któ­re każ­dą mowę za­my­ka­ją. Wresz­cie zniósł­bym na­wia­sy, a za­trzy­maw­szy tyl­ko wy­ra­zy "Schlag" i "Zug" z ich od­po­wied­ni­ka­mi, i wy­raz "also" wy­rzu­cił­bym resz­tę ze słow­ni­ka. Toby znacz­nie ję­zyk upro­ści­ło! Moje stu­dya fi­lo­lo­gicz­ne do­pro­wa­dzi­ły mnie do prze­ko­na­nia, że je­śli oso­ba roz­gar­nię­ta mo­gła­by na­uczyć się (prócz wy­mo­wy) ję­zy­ka an­giel­skie­go w 40 go­dzi­nach, fran­cu­skie­go w 40 dniach, to nie­miec­kie­go w lat 40. "

W po­wie­ści p… t. The Prin­ce and the Pau­per ("Ksią­że i Bie­dak") au­tor daje nam ob­raz ży­cia w cza­sach Edwar­da VI, kró­la An­glii, przed­sta­wia­jąc czy­tel­ni­ko­wi Lon­dyn w po­cząt­kach wie­ku XVI, z jego pa­ła­ca­mi i le­pian­ka­mi, ze słyn­nym To­wer'em na­peł­nio­nym więź­nia­mi ze sfer wyż­szych, z pa­ra­da­mi woj­sko­we­mi i t… p. Baj­ka, za­sa­dza­ją­ca się na za­mia­nie stro­ju po­mię­dzy mło­dziut­kim kró­lem Edwar­dem a bie­da­kiem To­mem Can­ty, oraz na prze­róż­nych na­stęp­stwach tej za­mia­ny, grze­szy nad­mier­ną pa­te­tycz­no­ścią.

Do naj­pięk­niej­szych utwo­rów Cle­men­sa na­le­ży Life on the Mis­sis­si­pi, w któ­rem to dzie­le au­tor z wiel­kim ar­ty­zmem od­two­rzył ży­cie że­gla­rzów, tak kie­dyś prze­zeń umi­ło­wa­ne. Peł­no tu pięk­nych opi­sów przy­ro­dy i ma­low­ni­czych ob­ra­zów spo­łe­czeń­stwa ame­ry­kań­skie­go w da­nej epo­ce.

W po­wie­ści p… t. A Con­nec­ti­cut Yan­kee in King Ar­thurs Co­urt ("Yan­kes na dwo­rze kró­la Ar­tu­ra") Twa­in prze­niósł ty­po­we­go Yan­ke­sa cza­sów dzi­siej­szych w epo­kę "Sto­łu Okrą­głe­go. " Przy­go­dy swo­je ra­zem z kró­lem Ar­tu­rem i z Lan­ce­lo­tem, po­gar­dę dla zwy­cza­jów ry­cer­stwa i nie­smak, jaki mu spra­wia ciem­no­ta ry­ce­rzów "Sto­łu Okrą­głe­go", opo­wia­da za­baw­nie sam bo­ha­ter, któ­ry uzbro­jo­ny w wie­dzę no­wo­żyt­ną, gó­ru­je nad Mer­li­nem, czar­no­księż­ni­kiem, wpro­wa­dza do kra­ju te­le­fo­ny i bi­cy­kle, urzą­dza fak­to­rye i szko­ły, prze­kształ­ca­jąc sta­rą Bry­ta­nię w no­wo­żyt­ną.

W po­wie­ści Pudd'n Head Wil­son au­tor zło­żył je­den do­wód wię­cej, że jest dziel­nym ob­ser­wa­to­rem ży­cia i że umie wni­kać głę­bo­ko w du­sze swo­ich współ­ziom­ków. Jak w "To­mie" i "Huc­ku" przed­sta­wia ty­po­we dzie­ci ame­ry­kań­skie, tak tu z dużą pla­sty­ką na­kre­ślił cha­rak­ter męża.

The Per­so­nal Re­col­lec­tions of Joan of Arc jest ro­man­sem hi­sto­rycz­nym o męż­nej Dzie­wi­cy Or­le­ań­skiej. Do dzie­ła tego Twa­in przez rok zbie­rał w Pa­ry­żu ma­te­ry­ały z gor­li­wo­ścią naj­więk­szą hi­sto­ry­ka.

Oto wszyst­kie pra­ce waż­niej­sze Mar­ka Twa­in'a. Komu wy­star­czy zda­nie Thac­ke­raya, że ce­lem głów­nym pi­sa­rza hu­mo­ry­sty jest roz­bu­dza­nie i utrwa­la­nie mi­ło­ści, współ­czu­cia, do­bro­czyn­no­ści i mi­ło­sier­dzia dla sła­bych, bied­nych, uci­śnio­nych i nie­szczę­śli­wych, a wstrę­tu i po­gar­dy dla fał­szu, py­chy i wsze­la­kie­go szal­bier­stwa; je­śli od hu­mo­ry­sty wy­ma­ga­my, żeby był nie­tyl­ko ba­wi­cie­lem swych czy­tel­ni­ków, lecz i ar­ty­stą, któ­ry w ca­łej peł­ni daje nam in­tu­icyą swo­ją o świe­cie i ży­ciu ludz­kiem, je­śli za­da­wa­la nas tyl­ko taki hu­mor, któ­ry po­sia­da silę twór­czą, bę­dą­cą wy­jąt­ko­wym przy­wi­le­jem umy­słów nie­po­spo­li­tych, to i przy ta­kim spraw­dzia­nie mo­że­my przy­znać Twa­ino­wi, że jest praw­dzi­wym hu­mo­ry­stą.

Ma on pió­ro cię­te i ostre, a ser­ce mięk­kie i szla­chet­ne. Śmie­je się z głu­po­ty, pięt­nu­je zło, w naj­gor­szym jed­nak oka­zie ludz­kim wi­dzi czło­wie­ka i ma dlań pew­ne współ­czu­cie. Gdy­by czy­tel­nik nie wie­dział od bio­gra­fów Twa­ina, że jest on czło­wie­kiem naj­zac­niej­szym, sam­by się o tem prze­ko­nał z jego utwo­rów. Przedew­szyst­kiem kto tak ko­cha dzie­ci, nie już jak oj­ciec, bo to zwy­klej­sze, ale jako oby­wa­tel kra­ju, wi­dzą­cy w tych istot­kach drob­nych przy­szłe szczę­ście, wiel­kość i od­ro­dze­nie swe­go na­ro­du – ten już do­brym być musi. Ob­cu­je on też z dzieć­mi w swo­ich utwo­rach z roz­ko­szą bar­dzo wi­docz­ną i jest ich psy­cho­lo­giem zna­ko­mi­tym. Co to za świet­ny epi­zod mi­ło­ści 9-let­nie­go chłop­ca i 7-let­niej dziew­czyn­ki w "Tom­ku Sa­wy­er. " Co za praw­da w przed­sta­wie­niu hu­mo­ry­stycz­nem za­baw­ne­go ro­man­su tych dwoj­ga dzie­ci!… Jak da­le­ce Twa­in umi­ło­wał te przy­szłe po­cie­chy na­ro­du, świad­czy mię­dzy in­ne­mi pe­łen hu­mo­ru a dziw­nie roz­rzew­nia­ją­cy to­ast, jaki wzniósł w imie­niu dzie­ci ("the to­ast of the Ba­bies") na uczcie w Chi­ca­go, wy­da­nej dla nie­go przez ge­ne­ra­ła Gran­ta.

Hu­mor Twa­ina, zbyt po­wierz­chow­ny i gwał­tow­ny w pierw­szych utwo­rach, po­głę­bił się z cza­sem i uspo­ko­ił, co świad­czy o cią­głem do­sko­na­le­niu się tego pi­sa­rza, któ­ry ce­lu­je rów­nież w nie­zmier­nie ma­low­ni­czem od­twa­rza­niu cu­dów przy­ro­dy, go­rą­co przez nie­go uko­cha­nej.

Po­wo­dze­nie Twa­ina, jako pi­sa­rza, jest w Ame­ry­ce ko­lo­sal­ne; ceni go rów­nież i Eu­ro­pa, któ­ra przy­swo­iła so­bie pra­wie wszyst­kie jego utwo­ry. To też każ­dy wiersz Twa­ina idzie obec­nie na wagę zło­ta. Bio­gra­fo­wie jego po­da­ją, że do roku 1894 za­ro­bił pió­rem 80, 000 fun­tów szter­lin­gów.

Twa­in jed­nak umiał zdo­by­wać nie­tyl­ko zło­to, lecz, co wię­cej zna­czy, mi­łość lu­dzi. "Jest on ko­cha­ny – mówi hi­sto­ryk Wri­ght – ("Ame­ri­can men of Let­ters") i w domu i po za do­mem, gdyż dzię­ki swe­mu cha­rak­te­ro­wi zdo­by­wa wszę­dzie przy­ja­ciół. " "Niech nam Twa­in żyje jak naj­dłu­żej – tak koń­czy swą pra­cę o nim Ro­bert Ford ("Ame­ri­can Hu­mo­uri­sts re­cent and li­ving"), gdyż swo­jem pió­rem daje współ­ziom­kom wię­cej zdro­wia i szczę­ścia, ni­że­li cała ar­mia dok­to­rów ze skal­pe­la­mi i ap­te­ką. "

Do­daj­my wresz­cie, że od paru lat Mark Twa­in prze­by­wa w Kal­ten­leut­ge­ben, pod Wied­niem, ze swą ro­dzi­ną i że tam wła­śnie uta­len­to­wa­ny ro­dak nasz H. Rau­chin­ger zro­bił kred­ką wy­bor­ny por­tret Twa­ina, któ­ry wła­śnie, po­dług fo­to­gra­fii wie­deń­skiej, czy­tel­ni­kom na­szym po­da­je­my.

J. A. Świę­cic­ki

ROZ­DZIAŁ I.Cy­wi­li­zo­wa­nie Huck\'a. – Moj­żesz w trzci­nach. – Miss Wat­son, – To­mek Sa­wy­er cze­ka na mnie.

Mu­szę pań­stwu po­wie­dzieć, że ja i To­mek Sa­wy­er, mój przy­ja­ciel, zna­leź­li­śmy pie­nią­dze, któ­re ra­bu­sie ukry­li byli w ja­ski­ni, i to nas zbo­ga­ci­ło. Do­sta­li­śmy każ­dy po sześć ty­się­cy ta­la­rów, sa­mem zło­tem. Otóż sę­dzia Tha­le­cher wziął je i od­dał na pro­cent, co nam przy­no­si­ło każ­de­mu po do­la­rze dzien­nie, przez rok cały. Wdo­wa Do­uglas'owa wzię­ła mnie do sie­bie za syna i obie­ca­ła, że mnie ucy­wi­li­zu­je; cięż­ko jed­nak było wy­trwać w tym domu, tak okrop­nie po­rząd­ną i przy­zwo­itą była wdo­wa i wszyst­kie jej po­stęp­ki. To też ile razy nie mo­głem wy­trzy­mać, wy­my­ka­łem się, wło­żyw­szy na sie­bie sta­re łach­ma­ny i ka­pe­lusz od gło­wy cu­kru; czu­łem się cał­kiem swo­bod­ny. To­mek Sa­wy­er za­wsze mi obie­cy­wał, że ze­braw­szy ban­dę roz­bój­ni­ków i sta­nąw­szy na jej cze­le, przy­łą­czy mnie do niej, by­le­bym tyl­ko po­zo­stał u wdo­wy i po­rząd­ne wiódł ży­cie. Wra­ca­łem też do niej.

Wdo­wa pła­ka­ła na­de­mną, na­zy­wa­jąc mnie bied­ną owiecz­ką zbłą­ka­ną i róż­ne inne da­jąc mi prze­zwi­ska, któ­re­mi zresz­tą nie chcia­ła mnie krzyw­dzić. Spra­wi­ła mi też nowe ubra­nie, w któ­rem się strasz­nie po­ci­łem, bo było cia­sne. Gdy wdo­wa za­dzwo­ni­ła na wie­cze­rzę, trze­ba było za­raz przy­cho­dzić i cze­kać, aż ona, spu­ściw­szy gło­wę, po­mru­czy tro­chę nad je­dze­niem, któ­re, praw­dę rze­kł­szy, było ni­cze­go.

Po wie­cze­rzy wdo­wa wy­do­by­wa­ła księ­gę i uczy­ła mnie o Moj­że­szu i o trzci­nach. Aż poty na mnie bity, tak pra­gną­łem do­wie­dzieć się wszyst­kie­go o Moj­że­szu, ale gdy się po­ka­za­ło, że on już od­daw­na nie żyje, prze­sta­łem dbać o nie­go, bo co mnie tam ob­cho­dzą umar­li.

Dość wcze­śnie uczuw­szy po­ciąg do ty­to­niu, pro­si­łem wdo­wy, żeby mi pa­lić po­zwo­li­ła; otrzy­ma­łem jed­nak od­po­wiedź, że to brzyd­ki na­łóg, że z tego w domu nie­po­rzą­dek, że więc pa­lić nie po­wi­nie­nem. Są wi­dać oso­by przy­zwy­cza­jo­ne do po­wsta­wa­nia na to, o czem nie mają po­ję­cia. Wdo­wa za­wra­ca­ła mi gło­wę Moj­że­szem, któ­ry jej ani brat, ani swat, i ni­ko­go nie ob­cho­dzi sko­ro już umarł i bro­ni­ła mi pa­lić, a sama za­ży­wa­ła ta­ba­kę, uwa­ża­jąc to, ma się ro­zu­mieć, za do­bre – po­nie­waż to ona ro­bi­ła.

Sio­stra jej, miss Wat­son, przy­chu­da nie­co sta­ra pan­na, z pu­kla­mi w ob­wa­rza­nek zwi­nię­te­mi na skro­ni, za­miesz­kaw­szy z nią, gnę­bi­ła mnie ele­men­ta­rzem, znę­ca­jąc się na­de­mną co­dzień przez pół go­dzi­ny. Nie mógł­bym wy­trzy­mać dlu­żej! Po­tem z do­brą go­dzi­nę by­wa­ło śmier­tel­nie nud­no, więc też za­czy­na­łem się krę­cić. Wte­dy miss Wat­son ma­wia­ła:

– Huc­kle­ber­ry, po co kła­dziesz tu nogi?" – albo: Nie garb się tak, siedź pro­sto.

W parę mi­nut znów zrzę­dzi­ła:

– Nie otwie­raj ust, nie prze­cią­gaj się tak; dla­cze­go nie sie­dzisz przy­zwo­icie – i opo­wia­da­ła mi o tem miej­scu, gdzie du­szę idą za karę. Gdy rze­kłem, że chciał­bym się tam do­stać, aż onie­mia­ła ze zgro­zy, choć nie mia­łem za­mia­ru po­wie­dzieć nic złe­go. Po­pro­stu pil­no mi było pójść so­bie gdzie­in­dziej, pra­gną­łem zmia­ny, nie bę­dąc wca­le wy­bred­ny w wy­bo­rze miej­sca. Miss Wat­son twier­dzi­ła, że to grzech tak mó­wić i że ona za nic w świe­cie nie po­wie­dzia­ła­by tego, al­bo­wiem pra­gnie się do­stać do miej­sca wiecz­nej szczę­śli­wo­ści. Nie wi­dząc żad­nej dla sie­bie ko­rzy­ści w prze­by­wa­niu gdzie­kol­wiek z nią ra­zem, po­sta­no­wi­łem nie sta­rać się o to. Tego jed­nak nie po­wie­dzia­łem, bo by­ła­by nowa hi­sto­rya, a po­żyt­ku żad­ne­go,

Górę tedy wziąw­szy na­de­mną, po­czę­ła opo­wia­dać wszyst­ko, co tyl­ko jej było wia­do­mo o miej­scu onej szczę­śli­wo­ści. Mó­wi­ła, że czło­wiek, nic tam nie ro­biąc, bę­dzie tyl­ko sie­dział z har­fą i śpie­wał. Ja­koś mi się to nie zda­wa­ło, alem nie pi­snął ani słów­ka. Spy­ta­łem tyl­ko, czy To­mek Sa­wy­er tam pój­dzie? A ona: Nie! da­le­ko mu do tego! Bar­dzom się tedy ucie­szył, chcia­łem bo­wiem, że­by­śmy za­wsze byli ra­zem.

Ale miss Wat­son cią­gle cier­pia­ła coś do mnie, aż mi się to w koń­cu uprzy­krzy­ło. Nie­za­dłu­go po­tem za­czę­ła spro­wa­dzać wszyst­kich mu­rzy­nów na pa­cierz, a po pa­cie­rzu iść mu­siał każ­dy do łóż­ka. Ja więc po­sze­dłem do swe­go po­ko­ju z ka­wał­kiem świe­cy, a po­sta­wiw­szy ją na sto­le, sam sia­dłem na krze­śle przy oknie i pró­bo­wa­łem my­śleć o czemś we­so­łem, ale na­próż­no. Czu­łem się taki sam i taki smut­ny, żem pra­wie śmier­ci już pra­gnął. Gwiaz­dy świe­ci­ły na nie­bie, w po­bliz­kim le­sie po­sęp­nie ja­koś szu­mia­ły li­ście; w od­da­li od­zy­wa­ła się sowa, za­wo­dząc po kimś, kto już umarł; przy domu pies i pusz­czyk, wza­jem­nie so­bie wtó­ru­jąc, za­po­wia­da­ły śmierć ko­muś; wiatr usi­ło­wał coś mi po­wie­dzieć, coś do ucha szep­nąć, a ja nie mo­głem zro­zu­mieć, o co idzie i aż mnie dresz­cze prze­ję­ły. Za­pra­gną­łem ja­kie­goś to­wa­rzy­stwa. Aż oto pa­jąk za­czął mi leźć po ra­mie­niu. Strą­ci­łem go tak sil­nie, że wpadł w pło­mień; za­nim zdą­ży­łem do­biedz do sto­łu, już był nie­ży­wy. Nie wąt­pi­łem, że to zły znak i że śmierć pa­ją­ka pew­no mi smu­tek przy­nie­sie, to też prze­stra­szo­ny, za­czą­łem z sie­bie zry­wać ubra­nie. Po trzech ob­ro­tach w kół­ko, przy że­gna­niu się za każ­dym ra­zem, wzią­łem pro­mień swych wło­sów i szczel­nie ob­wią­za­łem go nit­ką, aby od­da­lić od sie­bie cza­row­ni­ce, któ­re urzec mnie mo­gły. Lecz to mi spo­ko­ju nie przy­wró­ci­ło. Drżąc ze stra­chu, wy­do­by­łem fa­jecz­kę, aby się tro­chę za­cią­gnąć, pew­ny, że mnie te­raz wdo­wa nie zła­pie. Sie­dząc tak, sły­szę, że w po­bliz­kiem mie­ście za­czy­na bić ze­gar. Bum! bum! bum! dwa­na­ście razy ude­rzył – po­tem znów ci­sza. Wtem, na dole, po­śród drzew, ga­łąz­ka trzesz­czy zła­ma­na… coś się tam ru­sza Pra­wie tłu­miąc od­dech, słu­cha­łem. Po chwi­li za­le­d­wiem do­sły­szał na dole: "Miau! Mia-uu!" Do­sko­na­le! Więc ja też: "Miau! Mia-uu!" jak naj­ci­szej… Zdmuch­nąw­szy świe­cę, wy­sze­dłem przez okno na gzems, bie­gną­cy wo­ko­ło domu. Ztam­tąd zsu­ną­łem się na zie­mię i pod­peł­złem po­mię­dzy drze­wa­mi w głąb ogro­du, gdzie, ma się ro­zu­mieć, cze­kał na mnie… Któż­by inny, jak nie To­mek Sa­wy­er!ROZ­DZIAŁ III. PO­RZĄD­NA TURA. – DWIE OPATRZ­NO­ŚCI. – GE­NIU­SZE. – T0MEK SA­WY­ER OKŁA­MU­JE MNIE.

No, po­rząd­ną też wzią­łem burę na­za­jutrz rano od sta­rej miss Wat­son za to, żem tak po­wa­lał ubra­nie! Ale co wdo­wa, to nie ła­ja­ła mnie wca­le, tyl­ko wzię­ła się do czysz­cze­nia i wy­wa­bia­nia plam, a tyle przy tem mia­ła ro­bo­ty, tak się zmę­czy­ła, że po­sta­no­wi­łem być lep­szym choć przez dni kil­ka. Wła­śnie wzię­ła mnie z sobą miss Wat­son do ma­leń­kie­go po­ko­iku i za­czę­ła mo­dlić się ze mną, mó­wiąc, że o co­kol­wiek­bym pro­sił, otrzy­mam. Pro­si­łem, mo­dli­łem się co­dzień, co rano, ale nie. Nic nie otrzy­ma­łem! Pró­bo­wa­łem znów. Nic! Raz do­sta­łem węd­kę, ale bez ha­czy­ków. Węd­ka bez ha­czy­ków na nic. Pro­si­łem więc kil­ka razy o ha­czy­ki, ale nada­rem­nie. Po paru dniach spy­ta­łem miss Wat­son, czy ona nie mo­gła­by pro­sić za mnie, ale od­po­wie­dzia­ła, żem głu­pi, nie tło­ma­cząc mi na­wet, dla­cze­go.

Pew­ne­go dnia dłu­go nad tem w le­sie roz­my­śla­łem: Je­że­li każ­dy może otrzy­mać wszyst­ko, o co pro­si, dla­cze­go są­siad nasz nie może od­zy­skać pie­nię­dzy, któ­re stra­cił na wie­przach? Dla­cze­go miss Wat­son nie może przy­tyć tro­szecz­kę? Nie, to coś nie tak, jak mówi miss Wat­son. Idę tedy do wdo­wy i py­tam jej, jak to jest na­praw­dę. A ona mi tło­ma­czy, że każ­dy otrzy­mać może to, o co pro­si, ale że pro­sić na­le­ży je­dy­nie o "dary du­cho­we, " nie zaś o na­byt­ki do­cze­sne. Za mą­dre to było dla mnie, ale mi za­raz wy­tło­ma­czy­ła: "Po­wi­nie­neś do­po­ma­gać dru­gim, każ­de­mu do­brze czy­nić, my­śleć o szczę­ściu dru­gich, o swo­jem zaś naj­mniej. Star­szych trze­ba sza­no­wać i słu­chać… " No, to się już do miss Wat­son ścią­ga… z pew­no­ścią!

Znów po­sze­dłem do lasu, żeby to so­bie ob­ró­cić w gło­wie na wszyst­kie stro­ny. Nie wi­dząc jed­nak dla sie­bie żad­nej ko­rzy­ści w my­śle­niu cią­głem "o dru­gich, " po­sta­no­wi­łem dłu­żej się tem wca­le nie fra­so­wać.

Cza­sa­mi wdo­wa, we­zwaw­szy mnie, tak opo­wia­da­ła o Opatrz­no­ści, że mi się aż mięk­ko na ser­cu ro­bi­ło, ale już na­za­jutrz z no­wych roz­praw miss Wat­son – o Opatrz­no­ści – wy­cią­ga­łem wnio­ski wprost od­wrot­ne. Przy­pusz­cza­łem więc, że mu­szą być dwie Opatrz­no­ści: z Opatrz­no­ścią wdo­wy by­ło­by bie­da­ko­wi jak u Pana Boga za pie­cem, ale gdy­by go zła­pa­ła Opatrz­ność miss Wat­son, to już po nim! Wszyst­ko to so­bie ob­my­ślaw­szy, po­sta­no­wi­łem, w ra­zie gdy­by mnie przy­ję­ła Opatrz­ność wdo­wy, pójść pod

Jej rzą­dy. Nie wiem tyl­ko ja­ką­by ona ko­rzyść ztąd mia­ła, boć ja nie­bo­rak głu­pi i pro­sty, włó­czę­ga bied­ny i nic wię­cej.

Taty nie wi­dział nikt od roku prze­szło i bar­dzo mi z tem było do­brze; nie mia­łem naj­mniej­szej ocho­ty znów go zo­ba­czyć. Miał brzyd­ki zwy­czaj bić mnie za­wsze, na­wet gdy był trzeź­wy, to też spę­dza­łem w le­sie pra­wie cały czas byt­no­ści jego w oko­li­cy. W tych dniach wła­śnie zna­le­zio­no go w rze­ce, o ja­kie dwa­na­ście mil od mia­sta: uto­nął! Tak przy­najm­niej mó­wio­no, gdyż to­pie­lec tego sa­me­go był wzro­stu, tak samo ob­dar­ty, ta­kie same dłu­gie miał wło­sy – Tat­ko wy­ka­pa­ny! Twa­rzy tyl­ko roz­po­znać nie mo­gli, bo tak dłu­go le­ża­ła w wo­dzie, że już prze­sta­ła być twa­rzą. Zwło­ki, pły­ną­ce na wznak, wy­do­by­to i po­grze­ba­no na brze­gu. Ale ja cią­gle by­łem nie­spo­koj­ny, bo mi za­wsze sta­ło na my­śli, com kie­dyś sły­szał: że męż­czy­zna gdy uto­nie, wy­pły­nąć na wznak nie może, tyl­ko za­wsze twa­rzą do wody. – Pe­wien więc by­łem, że to nie Tat­ko, lecz ja­kaś ko­bie­ta w stro­ju męz­kim.

Ba­wi­li­śmy się od cza­su do cza­su w roz­bój­ni­ków, z mie­siąc może, a po­tem da­li­śmy po­kój. Ni­ko­go­śmy nie ogra­bi­li, ani za­bi­li, tyl­ko tak uda­wa­li­śmy, że na­pa­da­my. Czy­niąc za­sadz­ki w le­sie, ude­rza­li­śmy na lu­dzi pę­dzą­cych wie­prze do mia­sta, na ko­bie­ty wio­zą­ce na targ ja­rzy­ny, nie­wol­ni­ków jed­nak nie bra­li­śmy. To­mek Sa­wy­er na­zy­wał wie­prze "jeń­ca­mi" a ja­rzy­ny "łu­pem. "

Pew­ne­go dnia To­mek wy­pra­wił jed­ne­go z na­szych chłop­ców do mia­sta i ka­zał mu bie­gać po uli­cach z za­pa­lo­nym pa­ty­kiem, t j… z "ża­gwią mor­du, "

na znak, że ban­da po­win­na się ze­brać czem­prę­dzej. Po ze­bra­niu po­wie­dział nam, że przez szpie­gów swo­ich waż­ne otrzy­mał wia­do­mo­ści. Na­za­jutrz sta­nąć mia­ła obo­zem w jed­nej z do­lin gór­skich ka­ra­wa­na kup­ców hisz­pań­skich i Ara­bów bo­ga­tych, wio­dą­ca z sobą dwie­ście sło­ni, sześć­set wiel­błą­dów i prze­szło ty­siąc mu­łów, ob­ju­czo­nych sa­me­mi bry­lan­ta­mi; cała zaś straż ka­ra­wa­ny skła­da­ła się z czte­ry­stu za­le­d­wie żoł­nie­rzy. Otóż uczy­niw­szy za­sadz­kę, mie­li­śmy nie­spo­dzia­nie ude­rzyć na ka­ra­wa­nę, roz­bić ją i za­brać skar­by. Ka­zał nam broń wy­czy­ścić, opa­trzeć i stać w wo­jen­nem po­go­to­wiu. Na­wet przy po­go­niach za wóz­kiem z rze­pą mu­sie­li­śmy za­wsze mieć broń wy­czysz­czo­ną, choć skła­da­ła się ona tyl­ko z ki­jów od mio­teł i bla­sza­nych sza­be­lek, któ­re trzeć moż­na było i szo­ro­wać do siód­me­go potu, bla­cha zaś za­wsze była bla­chą, tak jak kij ki­jem. Nie wie­rząc, że­by­śmy mo­gli po­bić taką moc Hisz­pa­nów i Ara­bów, z cie­ka­wo­ści je­dy­nie uj­rze­nia wiel­błą­dów i sło­ni, sta­wi­łem się na­za­jutrz, w so­bo­tę, o wy­zna­czo­nej go­dzi­nie.

Z gę­stych za­ro­śli na ko­men­dę wo­dza zbie­gli­śmy pę­dem w do­li­nę. Nie było tam jed­nak Hisz­pa­nów, ani Ara­bów, nie było wiel­błą­dów, ani sło­ni, ale za to spo­tka­li­śmy dzie­cia­ków z nie­dziel­nej szkół­ki, na ma­jów­ce.

Na­pa­dli­śmy na nie i roz­pę­dzi­li, je­dy­ną wszak­że na­szą zdo­by­czą były pier­nicz­ki i mar­mo­la­da. Be­nio Ro­gers zna­lazł wpraw­dzie zwi­nię­tą z gał­ga­nów lal­kę, a Jó­zio Har­per ksią­żecz­kę do na­bo­żeń­stwa, lecz na­uczy­ciel, zmu­siw­szy nas do od­da­nia łupu, roz­pę­dził ban­dę. Bry­lan­tów nie wi­dzia­łem wca­le i po­wie­dzia­łem to Tom­ko­wi, on jed­nak upie­rał się, że były ich tam cale fury; byli też i Ara­bo­wie, sło­nie i wszyst­ko, co być mia­ło. Na py­ta­nie moje, dla­cze­go ja nic nie wi­dzia­łem, na­zy­wał mnie nie­ukiem, do­da­jąc, że gdy­bym znał "Don Ki­cho­ta, " py­tać­bym nie po­trze­bo­wał. Sta­ło się to wszyst­ko za spra­wą cza­rów. Nie­przy­jaź­ni nam czar­no­księż­ni­cy prze­mie­ni­li wszyst­ko w dzie­cia­ków z nie­dziel­nej szkół­ki, w pier­nicz­ki i w ga­la­re­tę.

– Sko­ro tak – od­po­wie­dzia­łem – to trze­ba bić się z czar­no­księż­ni­ka­mi.

– Cóż ty so­bie my­ślisz, gło­wo cie­lę­ca – od­parł To­mek – czy to czar­no­księż­nik nie­ma ca­łe­go woj­ska ge­niu­szów, któ­re cię roz­sie­ka­ją na drob­ny mak, za­nim po­wiesz "Jack Bo­bin­son?" Każ­dy ge­niusz wy­so­ki jak drze­wo, a gru­by jak ko­ściół.

– A je­że­li kil­ku ge­niu­szów sta­nie po na­szej stro­nie, czy nie mo­że­my zwy­cię­żyć tam­tych?

– Aha! A zką­dże weź­miesz ge­niu­szów?

– Nie wiem. Zką­dże ich bio­rą czar­no­księż­ni­cy?

– To co in­ne­go. Taki czar­no­księż­nik po­trze so­bie pier­ścień albo sta­rą lam­pę bla­sza­ną i ge­niu­sze hur­mem się ci­sną do nie­go… Pio­ru­ny biją, grzmot hu­czy, bły­ska­wi­ce po nie­bie la­ta­ją, dym bu­cha kłę­ba­mi, a czar­no­księż­nik ge­niu­szom roz­ka­zu­je i co im po­wie, to ono czy­nią. Dla nich to nic wy­rwać wie­żę z ko­rze­nia­mi i prze­rzu­cić ją so­bie przez gło­wę ra­zem z dy­rek­to­rem nie­dziel­nej szkół­ki.

– Któż ich zmu­si do wy­rwa­nia wie­ży?

– Każ­dy, kto po­trze lam­pę albo pier­ścień. One są pod­da­ne każ­de­mu, kto po­sia­da lam­pę albo pier­ścień taki i mu­szą być po­słusz­ne każ­de­mu roz­ka­zo­wi swe­go wład­cy. Je­że­li im po­wie: "Zbu­duj­cie mi pa­łac na czter­dzie­ści mil dłu­gi, cały z dy­amen­tów i na­peł­nij­ce go od da­chu do piw­nic cu­kier­ka­mi, po­rwij­cie ce­sa­rzo­wi chiń­skie­mu cór­kę dla mnie za żonę, one zro­bić to mu­szą i to za­raz, nim słoń­ce wsta­nie. Wię­cej ci po­wiem: mu­szą na twój roz­kaz prze­no­sić ten pa­łac z miej­sca na miej­sce i to pręd­ko: raz, dwa, trzy, jak wal­ca tań­czył. Ro­zu­miesz?

– Wiesz, co ja my­ślę? Głu­pie być mu­szą te ge­niu­sze, je­że­li tak sza­fu­ją pa­ła­ca­mi i cu­kier­ka­mi, za­miast je za­trzy­mać dla sie­bie! Nie­do­cze­ka­nie ni­czy­je, że­bym ja po­rzu­cał to, co ro­bię, i pę­dził na roz­ka­zy pierw­sze­go lep­sze­go, kto po­trze sta­rą lam­pę albo pier­ścień!

– Sam nie wiesz, co ga­dasz, Huck. A ja ci po­wia­dam, że rad nie rad i ty­byś przyjść mu­siał.

– Ja? Gdy­bym był wy­so­ki, jak to drze­wo, a w so­bie taki, jak nasz ko­ścioł?! No, do­brze, przy­szedł­bym, ale za to zmu­sił­bym tego czło­wie­ka do wdra­pa­nia się na drze­wo naj­wyż­sze w ca­łym le­sie.

– Wiesz, Huck, z tobą ga­dać nie war­to. O ni­czem nie masz po­ję­cia! Ist­na cie­lę­ca gło­wa!

Roz­wa­ża­jąc to wszyst­ko przez dni kil­ka, po­sta­no­wi­łem wresz­cie prze­ko­nać się, czy jest w tem co­kol­wiek praw­dy Wy­szu­kaw­szy sta­rą, bla­sza­ną lam­pę i rów­nież sta­ry pier­ścień że­la­zny, tar­łem go w le­sie aż do potu… li­cząc na to, że zbu­do­wa­ny przez gie­niu­sza pa­łac sprze­dam za do­bre pie­nią­dze. Ale wszyst­ko na nic! nie przy­szedł ani je­den gie­niusz. Do­sze­dłem więc do wnio­sku, że cala ga­da­ni­na była kłam­stwem, przez Tom­ka wy­my­ślo­nem. Może on zresz­tą i wie­rzył za­rów­no w Ara­bów, jak i w sło­nie, ale ja nie. To była po­pro­stu szkół­ka nie­dziel­na.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: