- W empik go
Przygody Rufina Piotrowskiego na Sybirze - ebook
Przygody Rufina Piotrowskiego na Sybirze - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 231 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Już nieraz z pewnością – mili czytelnicy! – obiły się o uszy wasze wyrazy: Rosya, Syberya; bliżej przecież nie znacie tych krajów. Żeby zaś jaki kraj i lud w nim mieszkający poznać, nie potrzeba każdemu koniecznie jechać na miejsce; można bowiem zapoznać się z nimi przez opisy. Z pamiętników Polaka, który będąc wskazany na Sybir, miał sposobność i ten kraj i Rosyą poznać i opisać, zrobiłem i ja dla Was opis, abyście się z temi krajami zapoznali. Niechby ojciec familii, kiedy osobliwie wieczorami zimowemi jego domownicy w jedno grono po pracy się zbiorą., głośno zdarzenia w tej książce zawarte czytał, a ręczę, że więcej Was zajmą, jak opowiadania błahych powiastek i bajek, lub też prowadzenie złośliwych, i nieporządnych mów.
Warto zaś doprawdy starać się oświecić swój umysł, czas korzystnie przepędzić, a serce swe uchronić od skazy moralnej.
Pisałem w dzień ś. Franciszka Wyznawcy 1868 r.
Ks. K……WYJAZD Z FRANCYI I PRZEJŚCIE GRANICY ROSYJSKIEJ W GALICYI.
W roku 1842, to jest w dwunastym roku od czasu mego wyjścia z Polski do Francyi, zachorowałem w Paryżu dość ciężko. Choroba moja pochodziła jużto ze zmartwienia, że jako wygnaniec z własnej ziemi po obcym kraju tułać się muszę, jużto z tęschnoty do rodzinnych stron. Bo moi mili czytelnicy nie uwierzycie, jak to człowiek, wygnaniec na obcej ziemi, pragnie zobaczyć ów zakątek, gdzie się urodził, wychował i młodość swoją przepędził; jak pragnie uściskać swoich rodziców, braci i siostry. Wygnaniec zachorowawszy w obcym kraju, gdzież ma szukać ulgi i przytułku w swojej chorobie, jeżeli nie w szpitalu? – Otóż! tedy i ja byłem zmuszony iść do szpitala. Poprosiłem o przyjęcie – i przyjęto mnie bez trudności, jako biednego, wygnanego Polaka. Między rozmaitymi chorymi znalazłem także kilku moich rodaków. Smutno mi się zrobiło na sercu, jak jednego i drugiego wynoszono ze szpitala zmarłego, aby ich pochować na obcej ziemi, a żadna łza rodzicielska lub krewnego nie zrosiła ich grobu. Bo i któż miał zapłakać? czy owi dozorcy szpitalni, którzy za pieniądze swe obsługi czynili? – Przyszło mi na myśl, że i mnie podobny los spotkać może, co tem więcej pomnożyło moją tęsknotę, a temsamem i moją chorobę. – Nie daleko odemnie leżał także chory, jak mi się zdaje, Amerykanin, który już przychodził do zdrowia. Nie wiem, czy z mojego nazwiska, które wypisane na tabliczce nad mojem łóżkiem wisiało, czy też z rozmowy, jaką nieraz z nim miewałem, poznał ów Amerykanin, żem Polak. Przychodzi tedy razu jednego do mnie, siada na łóżku i tak się odzywa: "Wyście Polak?" – "Tak, jestem Polakiem" odpowiadam. – "Wy byście może chcieli zobaczyć swój kraj?" – "Chciałbym odpowiadam mu, lecz nie mam żadnej nadziei." – Wiecie co, rzecze Amerykanin, domyślam się i pewnie dobrze się domyślam, że wasza choroba pochodzi z tęsknoty do kraju; postarajcie się więc o kilkanaście złotych, a ja wam się o paszport postaram." – "Zapewne Pan zemnie żartuje," – mówię mu. – "Bynajmniej! postaraj się tylko Pan o kilkanaście złotych, a ja Pana przekonam, że prawdę mówię." – Zapewnienie to ucieszyło mnie mocno, poczułem w sobie jakieś nowe siły. Wstałem z łóżka, idę do dozorcy mówiąc mu: że za kilka dni szpital opuszczę, bo już czuję się być zdrowym. Dozórca wziął to za stan gorączkowy i począł mnie uspokajać.
Uspokojenia te przecież nie wiele skutkowały; poczęła mnie ta myśl niepokoić, czy przypadkiem ów niby Amerykanin nie jest szpiegiem moskiewskim, bo na takowych ludziach w Paryża nigdy nie zbywa, którzy od Moskwy przekupieni, jak pająki rozstawiają swe sieci, aby w nie biednych wygnańców, Polaków, pochwycić. Z drugiej strony przecież zastanowienie moje nad szczerością, z którą mi swe ofiarował usługi, nad tajemniczością, z jaką w cichych słowach do mnie mówił, wszystkie te uwagi wybiły mi z głowy ową myśl: że ów człowiek mógłby być szpiegiem.
W kilka dni po opuszczeniu szpitala, poszedłem do owego Amerykanina, prosząc go o dotrzymanie obietnicy. Niech Pan przyjdzie za cztery dni do mnie, odezwie się Amerykanin i przyniesie z sobą 8 złotych polskich. Jest to trochę mało, ale cóż robić, kiedy pan nie masz więcej. –
Przyszedłszy na czas oznaczony, odebrałem z wszelkiemi formalnościami wygotowany paszport na nazwisko Kattaro. Wyrozumiecie, kochani czytelnicy, że w tej chwili cała moja sprawa na niczem spełznąćby mogła, gdybym pod rzeczywistem nazwiskiem mojem paszport miał wygotowany. Lecz, aby paszport miał ważność, trzeba go było dać potwierdzić w ministeryum francuzkićin. Rzeczone ministeryum potwierdziło go bez żadnych trudności, dodało atoli pod pieczęcią swą te słowa: "iż należy się zaprezentować u dyrektora policyi." – W tem był nie mały sęk. Jakże mogłem bowiem iść do policyi, która mnie i moje nazwisko znała. Słowa owe przecież pod pieczęcią wypisane zostać nie mogły. Cóż robić tedy? Chwyciłem się więc nader prostego sposobu, to jest, że inkaustem zamazałem owe słowa, pieczęć zaś nienaruszoną zostawiłem. Czarna ta plama musiała każdego na domysł naprowadzić, że mi się nieumyślnie inkaust wylał na paszport; przecież przypadek podobny bardzo łatwo nadarzyć się może.
Dnia 9go stycznia 1843 roku o godzinie 7 z rana opuściłem Paryż. W Strasburgu, mieście leżącem na granicy francuzkiej, pokazałem paszport, ale nie ten z czarną plamą, aby uniknąć jakiegokolwiek podejrzenia, tylko inny, na moje rzeczywiste nazwisko wystawiony. W Niemczech siedząc w dyliżansie spotkałem podróżnego, który mnie zagadnął: "Zdaje mi się, żem gdzieś Pana widział." – "Być może" – odpowiadam mu. – "Jakże nazwisko Pańskie?" pyta mnie dalej. – "Nazywam się Kattaro." – "Ach! przepraszam, toć Pan nie ten, którego znałem, bo tamten miał polskie nazwisko i nie miał brody." – Ucieszyłem się mocno, że ta dla mnie nieprzyjemna sprawa tak się zakończyła. Toć on się nie mylił, że mnie znał; i ja go znałem, bośmy razem w Paryżu w towarzystwach bywali. Przez Niemcy, i Austryą jechałem, aby czemprędzej oddalić się od granicy francuzkiej. Skorom zaś przybył do Węgier, dla szczupłości funduszów byłem zmuszony podróż moją pieszo odprawiać. Podróż ta była czasami bardzo uciążliwą, ile że ją w miesiącu lutym odprawiałem. Nieraz brnąłem cały dzień po błocie aż pod kostki; małe rzeczki, które przez topnienie śniegu i lodów wezbrały, przepływałem. Przyszedłem raz nad jakiś strumień, którego dla lodu przepłynąć nie mogłem; a przejść przez niego nie było można, albowiem lód był za kruchy. Jak sobie więc poradzić? – poradziłem sobie w ten sposób. Tłómoczek, który z sobą niósłem, położyłem na lodzie, popchnąłem go kijem, sam zaś położyłem się brzuchem na lodzie, wyciągnąwszy ręce i nogi. W ten sposób rozłożywszy ciężar swego ciała, posuwając się powoli, a kijem tłómoczek przed sobą popychając, przelałem ów strumień. Podróż moja była i dla tego uciążliwa, żem dla braku pieniędzy ledwo co trzeci lub czwarty dzień jakąś zjadł strawę ciepłą, zwyczajnie zaś pokrzepiałem się chlebem i… wodą. Stanąłem wreszcie przed górami, które się zowią Karpatami, a które stanowią granicę między Węgrami, a Galicyą, należącą dawniej do królestwa polskiego, a będącą teraz, jak wiadomo, pod rządem austryackim. Wstąpiwszy na owe góry, stanowiące od strony Galicyi ziemię polską, upadłem na kolana, wzniósłem oczy ku niebu, i schyliwszy się, pocałowałem tę kochaną ziemię polską i łzami ją zrosiłem. Zeszedłszy z gór, wstąpiłem do karczmy, gdzie się posiliłem perkami i kapustą.
Rusini (1) galicyjscy poczęli mi się przypatrywać z początku, potem pytali mnie "a zkąd wy?" (a zwitkil wy?) Ja nic im nie odpowiadałem, albowiem udawać musiałem, że nie rozumiem, chociaż dobrze ich język znałem. "A co wy za jeden?" (a szczo wy takieje?) pyta mnie znów inny. Ja znów nic. "Ha, to musi być niemiec, kiedy nie umie po rusku." – "Co wy tam gadacie, odezwie się jeden z gromady, co wy go pytacie, co za to jeden. To jest wszędobylski z daleka, zkąd kozak kości nie przynosi, może on tam aż z Ukrainy." – Wszyscy się uspokoili tem zdaniem, a ja sobie pomyślał: człowiek ten, nie chcąc zgadł rzeczywiście, żem z Ukrainy, bo to są moje rodzinne strony.
Podróż moja przez Galicyą była nietylko ztąd przykrą, żem ją pieszo i z niejakim niedostatkiem, mając tylko 10 złot… pieniędzy przy sobie, od- – (1) W Galicyi mieszkają Polacy, tak zwani Rusini. Mają oni odmienny język od polskiego, są katolikami, ale ich nabożeństwo odprawia się podług obrządku wschodniego, a księża są żonaci.
prawiał; ale i dla tego, że trzeba było dla niewydania się udawać, iż nie umiem po polsku, po rusku, ani po niemiecku. Udawać musiałem podług potrzeby, albo francuza, albo anglika. Idąc drogą do miasta Czerniowiec, wstąpiłem w jednej wsi nad traktem leżącej na nocleg do sołtysa, którego w domu nie było. Późno w wieczór przyszedł podchmielony wraz z trzema towarzyszami także niezupełnie trzeźwymi, a dowiedziawszy się, ze żądam noclegu, zapytał mnie po rusku. Nic mu naturalnie na to nie odpowiedziałem. Zapytał mnie znów po rusku, czy nieumiem po niemiecku, a kiedy mu i na to nic nie odpowiedziałem, odezwał się do towarzyszy: "ani po rusku ani po niemiecku nie umie, co to za diabeł?" – (ani po ruski, ani po niemiecki neumije, szczoto za czort?) Zażądał paszportu: udałem, że rozumiem, czego chce i dałem mu paszport. Wziąwszy go, rozłożył takowy na stole i niby to czytał, jakby po angielsku rozumiał, bo w tym języku był paszport napisany. W tem zbliża się jeden z towarzyszy, przypatruje się paszportowi i odzywa się: "to jest bardzo ważny paszport, że nim cały świat można przejść, jest na nim pieczęć królewska." – Wszyscy zostali zadowolnieni tem oświadczeniem; jam zaś skorzystał o tyle, żem dostał kolacyą i dobry nocleg. Zbliżając się do granicy rosyjskiej, szedłem ku miastu Kołomyi. Po drodze nigdzie nie wstępowałem: ani do dworów, ani do dworków szlacheckich, aby się nie zdradzić i moich ziomków na prześladowanie rządu austryackiego nie wystawić.
Około miasta Czerniowic, kiedym w poblizkiej wiosce o drogę się rozpytywał do Kamieńca podolskiego, (1) zjawił się kapitan od konnych – (1) Miasto to leży na Ukrainie Za polskich czasów sławna była forteca. Kiedy Turcy za czasów Augusta II., króla polskiego, fortecę tę, którą byli kiedyś zabrali, oddać musieli; Turek przeznaczony do oddania fortecy rzucił palący się knot między lochy prochami napełnione, a przez to i siebie i fortecę w powietrze wysadzić chciał. Jenerał polski Kącki, który fortecę odebrać miał, zobaczywszy żarzący się knot, podniósł go z ziemi i na ręce swej tak długo go trzymał, aż zgasnął.
strzelców wraz z jakimś po cywilnemu ubranym jegomościa i odezwał się do mnie po niemiecku: "nieprawda? wszakże pan jesteś Polakiem? –"zkąd i dokąd Pan idziesz?" – Ja mu na to kiepsko po angielsku odpowiadam: "jestem Anglikiem i pytam się o drogę do Rosyi." – Kapitan przypatrzywszy mi się pilnie, odszedł sobie; jam zaś bardzo kontent, żem się z tej łapki tak gracko wywinął.
Zbliżając się coraz bardziej do granicy rosyjskiej, wstąpiłem, że to była niedziela, do kościoła i szczerze się modliłem do Boga, aby mnie raczył wesprzeć swą wszechmocnością i wspomagać w niebezpieczeństwach, na które się naraziłem, a które mnie bardzo łatwo spotkać mogły. Zobaczy później czytelnik, że ocalenie moje li tylko za pomocą bożą nastąpiło. Nigdybym niemógł wykonać ucieczki ze Syberyi, zginął i zmarniałbym wśród rozmaitych przygód, jakie mnie spotkały, gdyby się mną opatrzność boża nie opiekowała. Nim z Paryża wyszedłem, odprawiłem spowiedź, której przez kilkanaście lat zaniedbałem, i przystąpiłem do stołu pańskiego. "Kto z Bogiem, to i Bóg z nim" mówi przysłowie nasze. Lecz wróćmy do ciągu dalszego. Kiedym stanął nad granicą rosyjską, zastałem, choć było kawał na dzień, spuszczony jeszcze szlaban bez żadnej warty. Czekać sprzykrzyła mi się. Zostawiłem więc tłómoczek mój na granicy austryackiej, przeszedłem, uchyliwszy się pod szlabanem i udałem się do komory rosyjskiej. Zastałem tam kilkunastu urzędników w zielonych mundurach z zielono-trawiastemi kołnierzami. Ci zobaczywszy mnie, zapytali po rosyjsku: "Kto jestem i czego potrzebuję?" – Udałem, że nie rozumiem, o co mnie pytają i odpowiedziałem im po niemiecku, że nie wiem, czego odemnie żądają. Przywołano żyda na tłómacza, ale i tym sposobem nie koniecznie między sobą porozumieć się mogliśmy. Odezwałem się po francuzku do nich: "czy między Panami nie ma żadnego, któryby umiał po francuzku?" – Znalazł się u owych urzędników jeden, który dosyć dobrze mówił tym językiem.