- promocja
Przyjaciel wilków - ebook
Przyjaciel wilków - ebook
Opowieść o magii, która kryje się w codzienności. Słodko-gorzka historia pełna przygód, humoru, walki o miłość i akceptację.
Weylyn Grey - osierocony, wychowany przez wilki, dumny właściciel świnki o imieniu Merlin - wiedział, że nie jest taki jak inni ludzie. Ale kiedy własnoręcznie powstrzymał tornado w burzliwy świąteczny dzień, zdał sobie sprawę, jak bardzo jest inny.
Trąba powietrzna to tylko jedno z wielu dziwnych zdarzeń, które towarzyszą mężczyźnie w drodze z miasta do miasta. Tajemnicze burze, drzewa, które wydają się rosnąć w ciągu jednej nocy… Weylyn posiada moc, której w pełni nie kontroluje, a jego zdumiewające zdolności objawiają się w nieodpowiednich momentach i miejscach. W najlepszym wypadku stają się ciekawostką, a w najgorszym - zagrożeniem dla niego samego i osób, które kocha.
Mary wie, że związek z Weylynem nie jest pozbawiony ryzyka, ale - jak powie ci każdy, kto go spotkał – kiedy już mężczyzna wkroczy w twoje życie, nie chcesz, by odszedł.
Przyjaciel wilków opowiada historię życia bohatera z perspektywy ludzi, którzy go znali, kochali, a nawet kilku, którzy uważali go za zwykłego dziwaka. Choć nie zagościł w życiu żadnego z nich na długo, pozostawił każdego z historią do opowiedzenia. O chłopcu, który dorastał z wilkami, o wielkich burzach, które rozpływały się w powietrzu, o świetlikach i ich fosforyzującym miodzie, o domu wypełnionym pajęczynami i o dziwnym człowieku, który w nim mieszka…
"Wyjątkowo oryginalne i znakomicie wykonane dzieło sztuki. Przyjaciel wilków to majstersztyk wyobraźni - inteligentny, dowcipny i odważny. Ruth Emmie Lang proponuje nam podnoszącą na duchu i niezapomnianą historię o miłości, magii, przyjaźni i przeznaczeniu. Niezwykłe dzieło literatury pięknej autorstwa naprawdę utalentowanej autorki." – Lori Nelson Spielman, autorka bestsellerów z list “New Yor Timesa”, m.in. Listy marzeń
"Ruth Emmie Lang olśniewa swoim pomysłowym i magicznym debiutem. Opowiedziany z rozmysłem i sercem Przyjaciel wilków wprowadza bohatera, który jest zarówno mityczny, jak i realny. Weylyn Grey robi wrażenie na wszystkich, których spotyka, także na czytelnikach." – Michelle Gable, autorka autorka bestsellerów z list “New Yor Timesa”, m.in. Apartamentu w Paryżu
"Przyjaciel wilków to brylantowy guzik na płaszczu amerykańskiego realizmu magicznego. Pomyślcie o Pajęczynie Charlotty dla dorosłych. Dorosłych, którzy - jak Weylyn Grey - mają własne historie o tym, że byli inni, bali się, mieli odwagę i kochali." - Mo Daviau, autorka Every Anxious Wave
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2668-0 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
GINEKOLOG-POŁOŻNIK
W swojej karierze odebrałem ponad tysiąc porodów, ale jeden szczególnie zapadł mi w pamięć. Z pozoru Weylyn był zwyczajnym, zdrowym chłopcem: ważył trzy kilo siedemset, niczego mu nie brakowało, a jego płacz miał moc kruszenia porcelany. Kiedy leżał w ramionach matki, łypał na nią jednym okiem, ponieważ jeszcze jej nie znał. Jako że dzieciak nie wyróżniał się niczym na tle pozostałych, z którymi miałem do czynienia, pewnie bym o nim zapomniał, gdyby nie burza śnieżna.
W chwili gdy Weylyn po raz pierwszy zaczerpnął powietrza, za oknami szpitala zaczął padać śnieg. I nie był to puszek prószący z nieba, lecz istna nawałnica bieli. Zanim położne wytarły i opatuliły noworodka, napadało dobre piętnaście centymetrów.
To był 29 czerwca.
W pewnym momencie oko, którym obserwował matkę, skierowało się na mnie. Następnie chłopczyk otworzył też drugie. Wyglądało to jak mrugnięcie na opak. Jego tęczówki przypominały roztopiony metal, który jeszcze nie zdążył się zestalić. Przez krótką chwilę wydawało mi się, że dostrzegam za nimi przebłyski ognia, który utrzymywał je w stanie ciekłym.
– To zdrowy chłopiec – oznajmiłem w końcu, zwracając się do matki. Pilnowałem się, by nie zdradzić zaniepokojenia, w jakie wprawił mnie ten malec.
Weylyn, uspokojony, opuścił powieki. Śnieg stopił się niemal równie szybko, jak się pojawił, pozostawiając po sobie szare kałuże na chodniku.ROARKE
„Hazardzista ryzykuje, że przegra dolara. Za to ten, na którego postawił, może stracić oko”, mawiała moja matka, a w jej głosie pobrzmiewała pewność siebie sugerująca, że inne rozwiązania są niemożliwe, a na świecie żyją tysiące jednookich chłopców przepraszających swoje matki, że nie posłuchali ich rad.
Ja, o dziwo, nadal mogłem pochwalić się kompletem oczu mimo skłonności do skakania z rzeczy znajdujących się wysoko nad ziemią. Do moich pozostałych hobby zaliczało się ganianie z ostrymi przedmiotami w garści, podkładanie ognia pod różne rzeczy, podpalanie ostrych przedmiotów i strzelanie nimi w niebo z procy. Nic dziwnego, że kiedy graliśmy w Prawdę czy Wyzwanie i przychodziła kolej na mnie, koledzy nie musieli nawet pytać, co wybieram.
– Wyzwanie! – wydzierałem się i waliłem z byka stojące najbliżej drzewo.
Inne dzieciaki pokładały się ze śmiechu. Ten moment lubiłem najbardziej.
– Wyzywam cię, żebyś… – Mike rozejrzał się po lesie w poszukiwaniu czegoś, na co jeszcze się nie wgramoliłem, czego nie zjadłem ani nie obsikałem. Pewnego razu Mike się porzygał po tym, jak kazałem mu zjeść dżdżownicę. Sam zjadłem potem dziesięć dżdżownic i jeszcze chrząszcza na dokładkę, żeby udowodnić, jakim jest cieniasem. Wszystko to na oczach ładniutkiej Ruby S.
– Tylko wymyśl coś fajnego – zażądała Ruby, sadowiąc się na pniaku ściętego drzewa niczym w loży operowej. Swój śliczny nosek zadarła wysoko, jak bywalczyni opery podziwiająca ozdobną sztukaterię na suficie.
Mike podumał chwilę. Kiedy spojrzał na mnie, po jego ustach błąkał się przebiegły uśmieszek.
– Słyszałeś, co zeżarło psa Gretchen?
– Znowu? – żachnąłem się.
Kuzynka Mike’a Gretchen zawsze opowiadała jakieś niestworzone historie. Ostatnio jej bujdy dotyczyły zwierzaków domowych, które spotyka nagła śmierć w niecodziennych okolicznościach. Było z niej niezłe dziwadło.
– Ale tym razem to prawda! – upierał się Mike. – Kiedy byli nad strumykiem, Charlie zerwał się ze smyczy. Zaczął biegać i węszyć wokół tej starej chaty, co tam stoi. Gretchen go wołała, ale pies nie wracał. A chwilę potem zobaczyła, że ktoś gapi się na nią z okna. To był pół człowiek, pół pająk. I wtedy zwiała.
Ruby jęknęła i wychyliła się do przodu, niemal spadając z pieńka.
– Zostawiła tam Charliego?
Mike przytaknął poważnie.
– Pokazała mi, gdzie to się stało. To miejsce jest trochę straszne. W chacie pełno jest pajęczyn i w ogóle. Chciałem zajrzeć do środka, ale Gretchen zaczęła ryczeć, bo nie chciała, żebym zostawił ją tam samą. Panicznie boi się pająków.
– Ej, to ty boisz się pająków – przypomniałem. Zacząłem poruszać mu przed twarzą palcami na podobieństwo ośmiu włochatych pajęczych nóg.
Mike nie dał się sprowokować. Spojrzał mi poważnie w oczy i powiedział:
– Wyzywam cię, żebyś tego dotknął.
– Ale czego mam dotknąć? Chaty?
Mike skinął głową, wypatrując uważnie w mojej twarzy oznak strachu.
– To jak będzie? Prawda czy…
– Wyzwanie!
– To tutaj – oświadczył Mike, wskazując zrujnowaną chatę zbitą nierówno z szarych desek. W ciemnych oknach wisiały pajęczyny. Wyglądało na to, że nikt tu nie mieszka.
– Łatwizna – powiedziałem. – Mam podejść i jej dotknąć, tak?
Mike się zawahał. Było widać, że moja niewzruszona postawa zbiła go z tropu.
– No… ale nie możesz zabrać ręki przez co najmniej dwadzieścia sekund.
Prawie parsknąłem śmiechem. Słabe to było, nawet jak na Mike’a.
– Chłopaki, patrzcie – odezwała się Ruby, wskazując małe stadko wróbli siedzących na dachu chaty.
– No co? – spytałem, bo nie rozumiałem, co może być interesującego w jakichś ptakach.
– Po prostu się im przyjrzyjcie.
Wróble po kolei zaczynały trzepotać skrzydłami, jednak żaden z nich nie podrywał się do lotu. Zupełnie jak gdyby ich maleńkie nóżki były przywiązane do dachu. Ptaszki rozpaczliwie wymachiwały skrzydełkami, w krótkich skokach zmieniały kąt, pod jakim były ustawione, stale wypatrując na niebie jastrzębi i orłów.
– Biedactwa – zawołała Ruby. Współczucia wystarczyło jej tylko na to, by ich pożałować, ale już nie, by pospieszyć im z pomocą. Odwróciła się do mnie i powiedziała: – Musisz je uratować.
– Dokładnie, Roarke. Uratuj wróble – podchwycił Mike, popychając mnie w stronę chaty.
I właśnie wtedy po raz pierwszy w życiu się zawahałem. Nie zdarzyło mi się to, gdy wskakiwałem za kierownicę ciężarówki wujka, którą zostawił na podjeździe z uruchomionym silnikiem, ani gdy podniosłem z ziemi węża i nosiłem go na szyi jak krawat. Z jakiegoś powodu to, co miałem zrobić teraz, wydawało mi się inne. Serce waliło mi jak młotem. Puls oszalał. Byłem…
– No, co jest? Boisz się, że Staruch Pajęczarz cię zeżre?
– Nie! – zapewniłem bardziej piskliwym głosem, niżbym sobie tego życzył. Oczami wyobraźni widziałem już, jak inne dzieciaki, między innymi Ruby, powątpiewają w moją odwagę.
Niewiele myśląc, pociągnąłem z bańki rosnącemu najbliżej drzewu. Jeszcze raz zerknąłem na Ruby i jej nosek w kształcie serduszka i przygotowany na najgorsze ruszyłem biegiem ku chacie.
Zwolniłem, kiedy znalazłam się w odległości, z której mógłbym do niej doplunąć. Jakieś siedem metrów, mój życiowy rekord. Rozejrzałem się, żeby sprawdzić, czy nikogo tu nie ma. Następnie wgramoliłem się na pochylony wiąz, z niego przeskoczyłem na okap dachu. I wtedy zrozumiałem, dlaczego wróble nie mogły odlecieć. Duża część dachu się zawaliła, a ziejąca w nim dziura zasnuta była czymś, co wyglądało na grubą płachtę pajęczej przędzy. Ostrożnie stanąłem na jednej z paru spróchniałych kantówek, które zachowały się z pierwotnego dachu, i zacząłem za pomocą scyzoryka uwalniać przylepione nogi ptaków. Przez cały czas musiałem uważać, żeby samemu nie wdepnąć w lepkie nici.
Z miejsca, w którym się znajdowałem, było widać Ruby. Dlatego postanowiłem, że zrobię dla niej mały pokaz. Skakałem z jednej deski na drugą, od jednego wróbla do drugiego. Ilekroć uwolniłem ptaka, wyrzucałem ramiona w górę niczym magik, który dokonał właśnie oszałamiającej sztuczki. Widziałem, że Ruby porusza ustami. Pewnie mówiła coś w rodzaju: „O rany, widziałeś? Roarke jest taki odważny”. Kiedy wszystkie wróble odzyskały już wolność, ukłoniłem się. Zachodziłem w głowę, czy zasłużyłem na buziaka. I właśnie wtedy nadszedł moment na gwóźdź programu: deska pode mną nie wytrzymała i jak ktoś, kto stanął na zapadni, runąłem w dół.
W locie przygotowywałem się wewnętrznie na twarde spotkanie z ziemią. Manewr ten miałem już opanowany do perfekcji po niezliczonych upadkach z drzew, dachów i mostów. Ku mojemu zdziwieniu moment uderzenia w podłoże nie nadszedł. Okazało się, że utknąłem w splotach pajęczej przędzy i teraz unoszę się niecały metr nad ziemią niczym ktoś wylegujący się w hamaku. Stało się jasne, że wpadłem w pułapkę zastawioną przez Starucha Pajęczarza.
Próbowałem się wyplątać z sieci, ale osiągnąłem efekt odwrotny do zamierzonego. Gdzie mój nóż? W kieszeni nie mogłem go wymacać. Dopiero po chwili wypatrzyłem go nad sobą – wisiał ponad metr nade mną, dyndając na pajęczej nici. Pajęczyna przylegała tylko do ostrza, nie do uchwytu. Pozostawało mi zaczekać, aż grawitacja zrobi swoje i ostrze przetnie nić. Liczyłem, że spadając, nie wyląduje na mnie, trafiając w miejsce, w którym mógłby znajdować się jakiś ważny organ.
W miarę jak mój wzrok oswajał się z mrokiem, odsłaniało się przede mną wnętrze chaty. Pomieszczenie, do którego wpadłem, urządzone było po spartańsku. Jedynymi meblami były stół kuchenny i tapczan, z którego sterczały sprężyny. Zagracona była nie podłoga, lecz to, co znajdowało się powyżej linii wzroku. Łyżki, szczotki do zębów, skarpety, pęsetki, rakiety do tenisa i inne rozmaitości znajdujące się w każdym domu wisiały na długich, lepkich niciach pajęczych, które zwieszały się z olbrzymich sieci zasnuwających sufit. Wyglądało to tak, jak gdyby przedmioty te na przestrzeni czasu padały łupem pajęczych sieci, a temu, kto tu mieszka, nie chciało się ich odcinać.
Nagle usłyszałem za sobą jakieś szuranie. Serce zabiło mi szybko, gdy wyobraziłem sobie, jak gigantyczny człowiek pająk chwyta mnie swoimi włochatymi odnóżami i zaczyna konsumować, zaczynając od głowy. Na szczęście istota, która mnie znalazła, nie była hybrydowym mutantem, lecz człowiekiem: miała dwie nogi, dwie ręce, dwoje oczu i włosy porastające głównie sam czubek głowy. Kończyny nieznajomego kryły się w nogawkach i rękawach, brudnych i wystrzępionych. Jego szpakowata broda pełna była resztek jedzenia, co sugerowało, że służyła mu ona za serwetkę. Był nie tyle stary, jak wynikałoby z nazwy, pod którą był nam znany, ile przede wszystkim brudny. Aczkolwiek z daleka różnica mogła być trudna do uchwycenia.
– A to co? – mruknął. Jego zaskoczona mina zdawała się sugerować, że nigdy wcześniej nie widział dziecka.
– Wynoś się! – wrzasnąłem, bezskutecznie próbując się uwolnić z sieci.
– Wybacz, ale to mój dom. Dlaczego prosisz, żebym sobie poszedł, skoro to ty wpadłeś tu z niezapowiedzianą wizytą?
– Nie boję się ciebie!
Mężczyzna znów zrobił zdziwioną minę.
– Dlaczego miałbyś się mnie bać?
– No bo… bo jesteś zły!
– Zły?
– Łapiesz zwierzęta w sieć i je zjadasz! – wyrzuciłem z siebie.
– Chyba pomyliłeś mnie z kimś innym. Może chodzi ci o Myrę Oswald, co mieszka przy South Street? Z tej to dopiero jest dziwadło.
– A co z… dziećmi? Pożerasz je?
– Ależ skąd! Zjadanie dzieci – cóż za okropny pomysł.
To mnie trochę uspokoiło.
– No to czemu mieszkasz w takim strasznym miejscu?
– Bo nie miałem gdzie się zatrzymać, a ta chata stała pusta. Dach wymagał naprawy, ale tu z pomocą przyszli moi ośmionożni przyjaciele. Głodny? Może masz ochotę na ser? Albo arbuza?
Chętnie zjadłbym i jedno, i drugie. Ten Staruch Pajęczarz nie był taki straszny. Przede wszystkim jednak chciałem wydostać się z sieci.
– Nie, dzięki. Odetnie mnie pan stąd? Mój nóż też utkwił w pajęczynie.
Gospodarz zadarł głowę i popatrzył na dziurę w dachu.
– A tak w ogóle coś ty tam porabiał?
Opowiedziałem mu o ptakach, o zakładzie i o Mike’u.
– Powtarzam im, żeby nie siadały na dachu, ale one i tak to robią. Takie już z nich pierzaste trzpiotki. – Tu zawiesił głos jak aktorzy w serialach komediowych, kiedy powiedzą coś zabawnego. Tylko że ja nie miałem pojęcia, na czym miałby polegać ten dowcip. Zreflektował się po chwili i dorzucił: – Zresztą nieważne.
– Pomoże mi pan wreszcie czy nie?
– Naturalnie, naturalnie. – Staruch Pajęczarz zabrał się do rozplątywania sieci. – To może trochę potrwać. Jak widzisz, kiedy coś się przyklei do sieci, zostawiam to w spokoju.
Zerknąłem na tarkę do sera, wiszącą jakieś dwadzieścia pięć centymetrów od mojej twarzy. Zastanowiłem się, czy żeby zetrzeć ser, mężczyzna staje na środku pokoju.
– Jak ci na imię, młodzieńcze?
– Roarke.
– Roarke, Roarke…
Gospodarz podbiegł do kredensu, przez chwilę szperał w szufladzie. W końcu wyciągnął oprawioną w skórę książkę i zaczął ją wertować. Mruczał przy tym pod nosem:
– Rachel, Randy, Reginald, Ronald. Żadnego Roarke’a tu nie widzę. Jesteś pierwszy! – W wielkim podnieceniu zaczął gryzmolić w książce. – Staram się nie dublować imion. Gdybyś wiedział, ilu Johnom kazałem zmykać! Chcę poznać po jednej osobie noszącej dane imię. Ale na razie nie spotkałem jeszcze drugiego Weylyna. Tak się nazywam: Weylyn Grey – dodał, ściskając mi dłoń.
To imię pasowało do niego. Miał szare oczy, połyskujące jak rybia łuska, po której ślizga się światło.
Od kontaktu z pajęczymi sieciami zaczynała swędzieć mnie skóra.
– Naprawdę muszę już wracać do domu.
– Naturalnie. Najmocniej przepraszam.
Weylyn skupił się znów na pracy.
Po cichu liczyłem, że mama dokupiła mleka czekoladowego. Może pozwoli mi się napić, kiedy już będę po przymiarce opaski na oko i sakramentalnym pytaniu, czy też chciałbym taką mieć.
– No to powiedz, co taki bystry chłopak robił na czyimś dachu. Mogłeś zrobić sobie krzywdę.
– Zdarzało mi się robić bardziej zwariowane rzeczy.
Opowiedziałem mu o niektórych swoich największych osiągnięciach: o kanalizacji, o torach kolejowych i psach sąsiadów. Na Weylynie historie te nie zrobiły większego wrażenia.
– No co? Masz coś lepszego na koncie?
– Ja też kiedyś byłem młody – odrzekł mężczyzna z uśmiechem.1
MARY PENLORE
Był ranek, dzień moich jedenastych urodzin, o których tata, jak zwykle, nie raczył pamiętać. To nie tak, że miał mnie w nosie. Po prostu nigdy nie był typem ojca, który czerpie frajdę z organizowania przyjęć. Zresztą w ogóle okazywanie uczuć przychodziło mu z trudem. To była działka mojej mamy. No ale tak czy owak, mógł choć dać mi kartkę z życzeniami. Byłoby miło.
Zamiast tego wręczył mi zamówienie na pocztówce. Była piąta rano.
– To wszystko trzeba dostarczyć pod ten adres. Wskazówki są trochę niejasne, ale na pewno dasz sobie radę.
Po tych słowach wrócił do chłodni i zamknął za sobą drzwi.
Zdjęcie na widokówce ukazywało wulkan, z którego szczytu unosił się dym. Pod spodem jasnoczerwone litery układały się w napis „Aloha!”. Na odwrocie kartki znajdowały się wskazówki. Faktycznie były dość mętne, ale głównie dlatego, że nadawca nie podał normalnego adresu.
W.
Wyjąca Jaskinia
Las Twelve Pines
Timber Hills, Michigan
Stany Zjednoczone
Wejście z południowo-zachodniej części lasu. Przez osiemset metrów idź ścieżką, potem drogę wskaże ci twój nos.
Przyczepkę z lodówką przymocowałam do roweru. Kiedy wyruszałam, nad drzewami wstawało słońce.
Już po pięciu minutach jazdy przez las zapachy sosnowych igieł i pierwszej w sezonie melisy lekarskiej wyparły wszystkie inne wonie. Uwielbiałam aromat melisy. Moja matka przywiązywała zwykle jej pęczek do sznura do suszenia prania. Umieszczała go zawsze pod wiatr, tak że potem moja pościel pachniała świeżym powietrzem i ziołami. Matka była obdarzona niesamowicie czułym węchem, zupełnie jak pies myśliwski. Połowa dnia schodziła jej zawsze na wwąchiwaniu się w świat i tworzeniu kompozycji zapachowych z tego, co znajdowała w lesie za domem. Sosna i jałowiec świetnie sprawdzały się w łazience; cytryna i szałwia pomagały stłumić przykre zapachy z kanalizacji; wodą z mniszkiem i zmielonymi pestkami brzoskwini warto było skropić tapicerkę na meblach. A na smród mokrej psiej sierści pomagał ręcznik, w który na etapie suszenia po praniu zawinięto parę lasek cynamonu.
Matka najbardziej z całego dnia lubiła porę śniadaniową. Co rano zastawałam ją w kuchni w stanie istnej euforii, gdy chłonęła zapachy bekonu, jajek i syropu klonowego. Parę razy przyłapałam ją nawet, jak podczas tych sesji zapomniała się i nie zauważyła, że cieknąca z ust ślina plami jej fartuch.
Jeszcze weselej było, gdy jadła. Po każdym kęsie wydawała z siebie zachwycone pomruki i słowa w rodzaju „Przeszłam samą siebie”, mimo że zajadała posmarowanego masłem tosta. Jej potrawy zazwyczaj były dla mnie za słabo przyprawione, dlatego dosalałam je, gdy akurat zamykała oczy. Nie było z tym problemu, bo robiła to po każdym przełkniętym kęsie, tak by skoncentrować się bez reszty na doznaniach zapewnianych przez budzące się do życia kubki smakowe. Któregoś razu zażartowałam, że mogłaby korzystać z zatyczek do uszu. I chwilę potem usłyszałam, żebym kupiła parę, kiedy będę w sklepie.
Jednak życie człowieka obdarzonego nadzwyczaj czułym węchem to nie tylko pyszne aromaty syropu klonowego, bekonu i jajek. Kiedyś zapomniałam wyrzucić śmieci i jedno zaciągnięcie się smrodkiem dobywającym się ze śmietnika wystarczyło, by mama straciła przytomność i wylądowała na kuchennej podłodze. Szybko wyniosłam śmieci, po czym ocuciłam ją, podsuwając jej pod nos skórki pomarańczy. A kiedy w zeszłym roku doznała udaru, próbowałam leczyć ją bazylią, lawendą, imbirem i czosnkiem. Podsuwałam jej wszystko, co wpadło mi w ręce, dopóki lekarz nie kazał mi przestać.
W bukietach, które na pogrzeb mojej matki przynieśli jej przyjaciele, oprócz kwiatów znajdowały się suszone zioła, mydła, owoce, drzewo sandałowe i wszelkie inne pięknie pachnące rzeczy. Kiedy patrzyłam na nią leżącą w trumnie, wyobraziłam sobie, że ma zamknięte oczy, bo chce wciągnąć do nosa wszystkie te wonie naraz. Kiedy nikt nie patrzył, szybko wsunęłam jej skórkę pomarańczy za prawe ucho.
Zatrzymałam rower i powąchałam powietrze. Byłoby mi łatwiej, gdybym wiedziała, co mam wywęszyć lub chociaż kogo, albo co, spotkać.
I właśnie wtedy, niczym puenta kiepskiego dowcipu, buchnął mi w twarz ten ohydny fetor. Otworzyłam usta, żeby zakaszleć, a wtedy mój język wchłonął go niczym gąbka. Szybko napchałam sobie do buzi miętusów, do których poprzyczepiały się kłaczki z kieszeni, po czym rozejrzałam się ostrożnie, chcąc zidentyfikować źródło smrodu. Już po chwili mój wzrok padł na truchło szopa pracza. Leżało u moich stóp, częściowo ukryte w krzakach.
„To jakiś psikus?” – zastanowiłam się. Ktoś o świcie kazał mi włóczyć się po lesie po to, żebym powąchała sobie zdechłego szopa pracza i wróciła do domu? Gdyby faktycznie o to chodziło, teraz był idealny moment, aby zza krzaka wyskoczył żartowniś i zawołał: „Mam cię!”. Mogłabym go wtedy przynajmniej rozjechać swoim rowerem.
– Bez sensu – mruknęłam, sama nie wiedząc, do kogo kieruję te słowa.
Zawróciłam, przygotowując się do pokonania jeszcze raz drogi, którą przed chwilą przyjechałam. Moje pedały wykonały zaledwie jeden pełny obrót, gdy znów się zatrzymałam. Teraz owionął mnie inny zapach: woń dymu. Ktoś tu niedaleko palił ognisko. Był to jedyny trop, za jakim mogłam podążać, dlatego zostawiłam rower na ścieżce, odczepiłam przyczepkę i ruszyłam tam, dokąd kierował mnie mój nos.
Zdziwiłam się, gdy odnalazłam obozowisko. To, że istniało, nie było dla mnie zaskoczeniem. Dziwiło mnie, że moje powonienie zaprowadziło mnie prosto do niego. Matka byłaby dumna.
U wąskiego wejścia do jaskini las rozstępował się, tworząc niewielką polanę. Na jej środku płonęło ognisko, którego – o ile mogłam to stwierdzić – nikt nie doglądał. Prawdę mówiąc, jeśli nie liczyć żeliwnej patelni i częściowo zagrzebanej w ziemi skarpety, nic tu nie zdradzało obecności człowieka.
– Halo, jest tu kto?
Żadnej odpowiedzi. Ten, kto rozpalił ogień, zapewne poszedł poszukać drewna albo udał się za potrzebą. W każdym razie jego nieobecność na pewno dało się wytłumaczyć w jakiś prozaiczny sposób. Wyobraźnia oczywiście podsunęła mi obraz mężczyzny kończącego podkładać na mnie pułapkę, ale szybko odepchnęłam tę myśl.
Nagle usłyszałam dźwięk, na który zupełnie nie byłam przygotowana – niskie warknięcie. Powoli odwróciłam się w stronę, z której dobiegło. Przede mną stała przerażająco piękna, szara wilczyca. Nasze spojrzenia się spotkały. Jej uszy były czarne, a szara sierść na grzbiecie układała się w ząbkowany grzebień. Miała długie kły i ostre pazury. Byłam pewna, że ma szereg innych szlachetnych cech, jednak w tej chwili umiałam się skoncentrować wyłącznie na tych, które mogły stanowić dla mnie zagrożenie. Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie, jak mama smaży dla mnie bekon w swojej nowej kuchni.
– Mamuśka! Nie!
Z tego śnienia na jawie wyrwał mnie głos chłopca, mniej więcej w moim wieku, który właśnie stanął przed wilczycą.
– Spokojnie, Mamuśka. Ja ją tu zaprosiłem. Przyniosła nam śniadanie.
Wskazał moją lodówkę turystyczną. Wilczyca parsknęła, rzuciła mi ostrzegawcze spojrzenie, po czym ułożyła się przy ognisku.
– Wybacz – zwrócił się do mnie chłopak. Miał dość idiotyczny uśmiech. Taki, jaki maluje sobie klaun: szeroki i czerwony. – Nie jest przyzwyczajona do ludzi. Zna tylko mnie.
Cały, od stóp do głów, był strasznie umorusany. Miał bujną kasztanową czuprynę i srebrzystoszare oczy. Jego ciuchy były wilgotne i wydzielały woń, jaką roztacza pies, który wrócił z deszczu. Najchętniej wrzuciłabym je do suszarki bębnowej razem z laską cynamonu. Albo trzema.
– To ty jesteś W.?
– Tak. Wiem, że to kawał drogi. Ale ogołociliśmy już wszystkich rzeźników w okolicy.
– Mieszkasz tu?
– Ano. To moja mama.
Wilczyca mruknęła.
– To znaczy nie taka prawdziwa. Moja mama nie żyje. Tata też.
– Ojej.
Chłopak wzruszył ramionami.
Po paru sekundach krępującego milczenia powiedziałam:
– Tu jest twoje zamówienie.
Chłopak uparł się, że mi pomoże, gdy zabrałam się do wyciągania mięsa z lodówki. Na koniec dał mi dwudziestopięciocentówkę za fatygę. Zachodziłam w głowę, skąd ją wytrzasnął. I jak było go stać na zapłacenie mojemu ojcu za ponad trzynaście kilogramów mięsa. Ale zachowałam te wątpliwości dla siebie. Coś jeszcze nie dawało mi spokoju.
– A tak w ogóle to po co kupujesz całe to mięso? Twoja… Mamuśka nie może sama upolować sobie pożywienia?
– Już nie – odparł wyraźnie zmartwiony. – Nasze stado nie może wykradać zwierząt hodowlanych, to zbyt niebezpieczne. Farmerzy strzelają z byle powodu. Straciłem w ten sposób już dwóch kuzynów.
– A co z jeleniami?
– Wyniosły się z tych okolic. Nie wiem dokąd, w każdym razie tu już ich nie ma. Polujemy na króliki i wiewiórki. Ja nie narzekam, ale dla członków mojej rodziny te zwierzaki to najwyżej przekąski.
Wilczyca jęknęła.
– Łap, Mamuśka!
Chłopak porwał kawał mięsa i rzucił jej. Mamuśka pożarła go w parę sekund, po czym, usatysfakcjonowana, zwaliła się z powrotem na ziemię.
– Jak masz na imię? – spytał. – Uwielbiam poznawać nowe imiona. Chciałbym znać ludzi o wszystkich imionach.
– Jestem Mary.
– Dobre imię.
– Chyba tak. – Gdyby nie fakt, że moja matka miała tak samo na imię, nie uważałabym tak. Większość ludzi wyobrażała sobie, że nadała mi je po sobie. Ale tak naprawdę nazwała mnie tak w hołdzie dla Mary Tyler Moore, swojej ulubionej aktorki.
– Ja jestem Weylyn, w sumie lubię swoje imię. Powinno dobrze się prezentować na wizytówce.
– Jasne.
– Ile masz lat?
– Dzisiaj skończyłam jedenaście.
– Masz dzisiaj urodziny?
– Tak.
Nie planowałam o tym wspominać. Ale chyba miałam już dość udawania, że jest inaczej.
– Wszystkiego najlepszego! W takim razie musisz zostać na śniadanie. Chyba że masz inne plany?
Przez chwilę udawałam, że się zastanawiam. Wreszcie stwierdziłam, że moje inne plany mogą poczekać.
Większość dziewczynek swoje jedenaste urodziny świętuje z koleżankami ze szkoły. Obżerają się ciastem i lodami z papierowych talerzyków. Obgadują dziewczynki, które nie mogły przyjść. Dyskutują o artykułach wyczytanych w czasopismach, które podwędziły swoim starszym siostrom, przerzucając się hasłami w rodzaju „petting” i „pocałunek z języczkiem”, mimo że nie wiedzą, co te hasła znaczą.
Za to ja swoje urodziny spędzałam ze stadem wilków.
Były bardzo gościnne. Pozwoliły mi zająć najlepsze miejsce przy ogniu, a kiedy już się posiliłam, wylizały mi do czysta twarz. Po jakimś czasie nawet Mamuśka Weylyna przekonała się do mnie, pozwoliła podrapać się po brzuchu i za uszami.
Także Weylyn okazał się całkiem niezłym kompanem, już dawno tak dobrze się nie bawiłam. Opowiedział mi o swoim życiu w stadzie: o przyjaźni, długich zimach, polowaniu i ucieczkach, gdy na nich polowano. Opowiedział nawet o swoich rodzicach (tych ludzkich).
– Nasz dom stał przy samym lesie – stwierdził, spoglądając ponad moim ramieniem, zupełnie jakby ten budynek znajdował się tuż za mną. Odruchowo chciałam się obejrzeć, ale w porę się powstrzymałam.
– Na podwórzu było palenisko, na którym piekliśmy z rodzicami hot dogi i pianki. Pewnej nocy z lasu wyszedł wilk i zaczął węszyć. – Tu wskazał Mamuśkę, która drzemała zwinięta w kłębek u jego stóp. – Przestraszyłem się, ale moja mama powiedziała, że to nic. Jej zdaniem wilczyca była po prostu głodna, dlatego rzuciliśmy jej hot doga. Od tej pory Mamuśka przychodziła, ilekroć rozpalaliśmy ognisko. Z początku zjawiała się, żeby zaspokoić głód. Ale z czasem chyba po prostu nas polubiła. – Weylyn pogłaskał wilczycę po karku, na co ona zareagowała pełnym zadowolenia westchnieniem. – Rodzice zrobili mi kiedyś zdjęcie, jak skaczę z Mamuśką na trampolinie. Ale nie wiem, gdzie ono teraz jest. Pewnie z pozostałymi rzeczami, które zostawiłem po śmierci rodziców. To była burza śnieżna, wiesz?
– Burza śnieżna?
– To przez nią zginęli. Jechali samochodem i ulegli wypadkowi. A przynajmniej tak powiedziała pani z urzędu, która do mnie przyszła.
Nie miałam doświadczenia w rozmowach o śmierci. Tata i ja unikaliśmy tego tematu. Na pogrzebie mamy siedział w kącie i nucił coś pod nosem. Kiedy żałobnicy składali mu kondolencje, pytał, dlaczego to robią, jak gdyby nie wiedział jeszcze o śmierci mamy. Niektórzy z przybyłych zastanawiali się, czy trafili na ten pogrzeb, na który się wybierali.
– A jak to się stało, że… znalazłeś się tutaj? – spytałam. – W lesie.
– Uciekłem – wyjaśnił, wzruszając ramionami, jak gdyby było to całkiem łatwe. – Pieniądze na czarną godzinę rodzice chowali pod materacem. Któregoś dnia wziąłem je, spakowałem parę rzeczy, które były dla mnie ważne, i wymknąłem się przez okno ze swojego pokoju. Mamuśka domyśliła się chyba, że coś jest nie w porządku, bo czekała na mnie na skraju lasu.
– Tęsknisz za nimi? Za rodzicami?
– No, tęsknię – przyznał, a jego dolna warga zadrżała lekko.
– Wiem, co czujesz. Ja straciłam mamę.
W wyrazie jego twarzy zaszła nagła zmiana. Zanim jeszcze się odezwał, wiedziałam, że przegnał z umysłu smutek, zastępując go współczuciem dla mnie.
– Bardzo mi przykro – powiedział takim tonem, że mu uwierzyłam.
Zbliżało się południe. Ogień dogasał, a wilki drzemały, wygrzewając się w słońcu. Weylyn i ja zlizaliśmy resztki posiłku z palców, sami też byliśmy gotowi na drzemkę.
– To najlepsze urodziny w całym moim życiu – powiedziałam. Mój żołądek i moje serce były pełne.
– To jeszcze nie koniec. Co to za urodziny bez prezentu?
Chłopak zerwał się z ziemi i pobiegł do jaskini. Po chwili zaczęły dolatywać stamtąd hałasy świadczące o tym, że zawzięcie czegoś szuka. Kiedy wrócił, trzymał coś za plecami.
– Zamknij oczy.
Zrobiłam, o co prosił. A wtedy poczułam, jak wkłada mi coś do rąk.
– Możesz już otworzyć.
Była to widokówka. Zdjęcie przedstawiało ocean o zachodzie słońca. Niebo płonęło, zalane kolorami pomarańczowym i różowym. U góry umieszczono napis SZKODA, ŻE CIĘ TU NIE MA.
– Kiedy uciekałem z domu, wziąłem ze sobą kolekcję widokówek mojego taty. Przywoził po jednej z każdego nowego miejsca, które odwiedził. To jedna z moich ulubionych. Nie wiem, skąd pochodzi, ale jest ładna. Może tobie też się spodoba.
Miał rację, spodobała mi się. Kiedy wróciłam do domu, postawiłam ją na stoliku nocnym. A kiedy obudziłam się nazajutrz rano, była pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji