- promocja
-
W empik go
Przyjdę do ciebie we śnie - ebook
Przyjdę do ciebie we śnie - ebook
Julia to kobieta obdarzona niezwykłym darem: jest śniącą, potrafi wchodzić do cudzych snów i oglądać je niczym filmy. To tak jakby przeniknąć do czyjegoś umysłu i czytać jak w otwartej księdze: poznawać cudze uczucia, troski, lęki i pragnienia, nawet te nie w pełni uświadomione.
Niespodziewanie została jednak poproszona o pomoc: jej dawna przyjaciółka, Anka, szukała ratunku dla swojej bliskiej znajomej, Maliny, przechodzącej załamanie po rozstaniu z narzeczonym. Niezwykłe zdolności Julii w połączeniu z inteligencją, determinacją, a na koniec chęcią zemsty dwóch pozostałych kobiet mogłyby się okazać niezawodną bronią. Tylko czy Julia zdecyduje się wrócić do śnienia?
A jeśli do tej historii dołączy jeszcze przystojny oficer armii amerykańskiej, Liam, którego dosięgła strzała Amora już podczas pierwszego przelotnego spotkania z Maliną, i przyprawimy wszystko odrobiną magii, słowiańskich wierzeń i zapachu suszonych ziół? O bogowie, to przepis na świetną powieść!
Małgorzata Lewandowska zaczęła pisać beletrystykę, aby nie utonąć w odmętach artykułów naukowych. Publikowała nie tylko w czasopismach specjalistycznych, lecz także w antologiach opowiadań fantastyki i grozy słowiańskiej. Po godzinach ilustratorka i komiksiara. Współpracowała m.in. z magazynami: „Szortal”, „AKT”, „Nowa Fantastyka”, „Biały Kruk”, „Gniazdo”. Kiedyś tańczyła w zespole tańca dawnego i śpiewała pieśni ludowe białym głosem.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8076-419-3 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Warszawa
Anka Mazur kończyła przeglądać profile na jednej z aplikacji randkowych, kiedy ktoś zaczął się do niej, czy raczej jej telefonu, dobijać. Mama – jedno słowo na wyświetlaczu w połączeniu z nietypową porą i środkiem tygodnia natychmiast włączyły alarm w głowie dwudziestosześciolatki. Jej rodzice nigdy, ale to nigdy nie kontaktowali się z nią w dni robocze bez ekstremalnie ważnego powodu. Do tego w tych wyjątkowych wypadkach najczęściej ograniczali się do lakonicznych wiadomości tekstowych.
Na przykład o tym, że ciężarówka pomyliła miejsce parkingowe z samochodem mamy (na szczęście mama była w sklepie!), Anka dowiedziała się, dopiero kiedy odwiedziła rodziców. Zobaczyła wówczas niewielkie auto sprasowane do jeszcze mniejszego rozmiaru.
Nie lepiej miały się sprawy z informowaniem o stanie istot żywych, niezależnie od przynależności gatunkowej. Z tego powodu po opuszczeniu gniazda rodzinnego Anka nie miała szansy pożegnać odchodzącego do psiego nieba ukochanego pupila rasy mieszanej ani pojawiać się na pogrzebach członków dalszej rodziny. Tego ostatniego akurat nie żałowała tak bardzo z powodu wyniesionego z dzieciństwa lęku przed cmentarzami. Jednak chodziło tu przecież o pewne zasady przepływu wiadomości! Przez to, że trwała w niewiedzy, zdarzało jej się wywoływać konsternację podczas wielopokoleniowych spotkań rodzinnych, gdy pytała o osoby, których nie było już na tym świecie. Na przykład ostatnio na ślubie kuzynki:
– Jak tam ciocia Irenka? Przyjdzie? – zapytała, ot tak, by podtrzymać rozmowę.
– Mam nadzieję, że nie – odpowiedział brat stryjeczny. – Pochowaliśmy ją trzy miesiące temu.
A wracając do rodziców, o tym, że tatę w pewien piątkowy wieczór karetka zabrała do szpitala, Anka dowiedziała się dopiero w niedzielę. Gdyż, jak stwierdziła mama, i tak by nie pomogła, kiedy jej mąż, a ojciec Anki, ostro zatruł się grzybami na urodzinowej imprezie u kumpla. Co prawda córka mogłaby się założyć, że istotny wpływ na niedyspozycję rodzica miał wątpliwej jakości bimber, jaki zapamiętale pędził solenizant. I być może taka informacja pomogłaby w szybszym opuszczeniu szpitala przez kilku uczestników feralnej zabawy. Jednak podobne argumenty nieodmiennie trafiały w próżnię.
Po takich doświadczeniach, widząc słowo „Mama” w środę za pięć dwudziesta, Anka zamarła na moment. W wyobraźni ożyły wizje najgorszych jej zdaniem rzeczy na świecie. Uwzględniających apokalipsę, ogniste demony, wykolejające się pociągi, inwazję kosmitów typu Obcy i Predator oraz deszcz krwiożerczych rekinów. Te ostatnie dołączyły do rankingu po tym, jak Anka dała się namówić znajomej na maraton horrorów klas B-Z, podczas którego puszczano między innymi Rekinado. I zaprawdę film ten wywarł na jej psychikę wpływ, z którego scenarzyści i twórcy efektów specjalnych mogliby być dumni.
Tymczasem dzwonek komórki stawał się coraz bardziej natarczywy, osiągając wreszcie poziom wyrywający jej właścicielkę z topieli katastroficznych myśli.
– Co się stało? – wyrzuciła z siebie, gdy tylko odebrała połączenie. – Wszystko w porządku z tatą? Z tobą?
– Tak, tak! Wszystko dobrze – odpowiedziała mama dziwnie radosnym głosem. – A u ciebie?
– Dobrze.
– A u Maliny?
– Bez zmian. Mamo, czemu dzwonisz? Gdzie jesteś? Na pewno wszystko w porządku?
– Tak. Nie zgadniesz kogo wczoraj spotkała Kryśka! Pamiętasz ciocię Krysię?
– Ciocię Krysię? – zapytała Anka ostrożnie.
Słowa mamy były przytłumione przez odgłosy rozmów konkurujących z czymś, co w dziwny sposób przypominało jednocześnie dźwięk skrobania paznokciami po tablicy i piania koguta ze zdartym gardłem.
– Mamo, gdzie ty jesteś? Jest z tobą tata? Na pewno nic się wam nie stało? Czy ktoś was porwał, ale nie możesz mi o tym powiedzieć?
– Córcia, ty to masz pomysły! Może zamiast tych swoich dziwnych filmów i książek przeczytałabyś jakąś biografię? Hm… Może nie Jantar i Monroe… Osieckiej? Nie… Zaucha też nie będzie najlepszy, bo go zastrzelili… Obama?
– Mamo!!!
– Córko?
– Mamo! Co się dzieje?! Gdzie jesteś, czy z tyłu ktoś krzyczy? Najpierw myślałam, że to zachrypnięty kogut, ale teraz nie jestem pewna. Jesteś zakładniczką? Mordują kogoś? Czekaj, zaraz sprawdzę wiadomości…
– Mordują? Też wymyśliłaś. Córka wujka Staszka ma dzisiaj koncert ze swoim zespołem. Jazz eksperymentalny. Dopiero zaczęła naukę. Ale ponoć już zrobiła duże postępy. I założyła zespół.
– Kaśka teraz śpiewa? A nie miała zostać instruktorką jogi?
– Miała. Ale w trakcie jednej z medytacji oświeciło ją, że jej prawdziwym przeznaczeniem jest muzyka. Dlatego Staszek otworzył klubo-restaurację, żeby miała gdzie występować. Nazwał ją Toskania. Znaczy restaurację, bo córka to teraz Kate jest, nie Kaśka. Ech… Wiesz, zawsze lepiej śpiewać do spaghetti i wina niż do burgera z frytkami, nawet jeśli to rodzinny biznes. Staszek zaprosił wszystkich znajomych na uroczyste otwarcie. Nie wypadało odmówić, a że grappę i wino rozdają na lewo i prawo, to nawet, hm, do pewnego momentu dało się znieść ten poziom… muzycznej ekscentryczności.
– W takim razie chyba jestem za trzeźwa – wyrwało się Ance, gdy z głośnika telefonu dobiegła kolejna porcja eksperymentalnego wrzasku.
– Co?! Co mówisz? Przejdę kilka kroków dalej, bo strasznie głośno grają! Otworzyli okna i na zewnątrz też słychać!… Ooo… Od razu lepiej. Słyszysz mnie?
– Tak. Jest z tobą tata?
– Nie. Wymówił się zapaleniem ucha. Szczęściarz.
– Naprawdę ma to zapalenie?
– Tak – westchnęła mama – ale to nic groźnego – dodała szybko. – Dostał krople i tyle. Za kilka dni mu przejdzie, więc mu nie współczuj. Tylko raczej mi: po dzisiejszym koncercie będę zdecydowanie potrzebowała… W sumie jeszcze nie wiem czego. Po prostu ta muzyka wzbudza we mnie… uczucia, o które bym się nie podejrzewała. Zazdroszczę Tadkowi Kozierskiemu. Wyjął aparaty słuchowe i teraz, jak gdyby nigdy nic, zapija do wszystkich grappą.
– Mamo, czy ty dzwonisz do mnie, żeby uciec z tej imprezy?
– Od razu uciec! Po prostu zażyć chwilowego odpoczynku od nadmiaru wrażeń artystycznych.
– A nie mogłaś nie przyjść? Albo wyrwać się wcześniej, wymawiając się pracą? W końcu to nie piątek czy sobota. Kto robi uroczyste otwarcie w środku tygodnia?
– Kaśka, czy tam jej zespół, mają grać w weekendy na jakichś weselach. Ale ja nie wiem, czy te wesela nie skończą się rozwodem albo pogrzebami… – Z telefonu dobiegło niewyraźne pytanie, najwidoczniej skierowane do mamy Anki, bo odpowiedziała: „Tak, tak, wszystko w porządku. Koncert i wino, palce lizać! Ale córka zadzwoniła. Dzieci! Niby wyrośnięte, a jednak… Tak, wszystko dobrze. Tak, pozdrowię!”. – No… Poszedł już. Masz pozdrowienia od wujka Staszka.
– Mamo, ja do ciebie dzwonię?
– Oficjalnie tak. A zaraz będziesz chciała porozmawiać z ciocią Krysią. Założę się, że nie zgadniesz, kogo niedawno spotkała.
– Masz rację, nie zgadnę. Kogo?
– Julkę!
– Julkę? – powtórzyła Anka z niedowierzaniem.
– Tak, Julkę! Ale nie zgadniesz gdzie!
– Mamo… Proszę. Rozumiem, że chcesz przeciągnąć chwilę oddechu od kultury, ale mogłabyś mi po prostu powiedzieć?
– No dobrze. Spotkała ją w Warszawie! Kojarzysz te nowe osiedla na Górczewskiej?
Anka wzniosła oczy do nieba. Jej mama czasem zapominała, że Warszawa jest wielokrotnie większa od ich rodzinnego miasta.
– Pamiętasz starszego syna Krysi? – kontynuowała rodzicielka, niezrażona brakiem reakcji. – Michała? Na pewno pamiętasz, chodziliście do tej samej szkoły. Kryśka ze Zbyszkiem dołożyli mu się do mieszkania. W takim wysokim bloku, najwyższym z całego osiedla, trudno przegapić. Kryśka go odwiedzała, to znaczy swojego syna, Michała, nie blok, chociaż blok w sumie też, przy okazji… ale o czym to ja! Kryśka na klatce spotkała Julię! Jaki ten świat mały, prawda? Wiedziałaś, że jest w Warszawie? Kryśka mówiła, że Julia na początku w ogóle jej nie poznała i Kryśka też jej prawie nie poznała, bo Julia taka jakaś wymizerowana… Nikt jej tam chyba nie dokarmia, a skąd się miała sama bidulka nauczyć gotować, jak u niej w domu to nawet wodę przypalali…
– Mamo… Dla ciotki Krysi wszyscy wyglądają na niedożywionych albo wymizerowanych. Według niej ty ciągle bardzo chudniesz. A jakby cię tak ubywało od ponad dwudziestu lat, to już byś zniknęła, a jest raczej od… – Za późno ugryzła się w język.
Przez telefon doszedł dźwięk wciąganego powietrza.
– Ale Julia ponoć naprawdę nie wygląda dobrze. Taka blada, wycofana i w ogóle… – podjęła mama po chwili, najwyraźniej postanawiając puścić mimo uszu dywagacje na temat wpływu komplementów ciotki Krysi na bujność swoich kształtów. Kształtów rodzinnych. Dziedziczonych wyłącznie w linii żeńskiej, na co żywym dowodem była Anka i jej liczne ciotki i kuzynki. – Kryśka mówi, że aż zaoferowała jej pulpeciki, które zrobiła dla Michała, ale Julka nie chciała. Ponoć nie je teraz mięsa czy coś takiego… W każdym razie Kryśka powiedziała jej, że gdyby potrzebowała czegokolwiek, zawsze może zajrzeć do Michała na dół. Wiesz, Julia mieszka dosłownie piętro nad nim. Wiedziałaś o tym? Kiedyś byłyście jak papużki nierozłączki, a potem Julka zniknęła, tak? Czy wyjechała? Odzywała się do ciebie ostatnio?… Córcia, jesteś tam?… Córcia?… Słyszysz mnie?!
– Tak, mamo. Słyszę cię – wydusiła z siebie Anka.
– Czyli… Nie odzywała się do ciebie?
– Nie. Możesz mi podać ten adres? Mieszkania Michała.
– Nie znam, ale zaraz dam znak Kryśce, żeby wyszła. Wiedziałam, że będziesz chciała z nią rozmawiać! Kiedy wychodziłam, wyglądała, jakby potrzebowała ratunku. Wiesz, serce i te sprawy, a taki śpiew w stylu Yoko Ono nie jest najlepszy na ciśnienie – dodała ściszonym głosem.
Przez chwilę z telefonu dochodziły tylko trzaski i dźwięki nieludzkiego piania.
– Aniu? – Z głośnika wreszcie dobiegł rozedrgany kobiecy głos.
– Taaak? Ciocia Krysia?
– Aniu, dziękuję! Z nieba mi spadłaś. Nawet nie wiesz, jak miło cię słyszeć i jaki masz śliczny głos, taki radosny i młodzieńczy. Pewnie zaczęłaś ćwiczyć, co? Założę się, że schudłaś…
***
Następnego dnia po południu Anka udała się na wskazane przez ciotkę osiedle. Odnalazła blok i klatkę. Miała też na tyle szczęścia, że od razu dostała się do środka z kimś, kto akurat wchodził do budynku.
W windzie o lustrzanych ścianach wybrała przycisk z odpowiednim numerem i pojechała na górę, prosząc siły wyższe, by cioci Krysi coś się nie pomyliło. Na piętrze znajdowało się troje drzwi do mieszkań. Każde w tym samym odcieniu brązu. Obejrzała je uważnie. Na tych na wprost ktoś napisał: „K + M + B 2014”, czyli raczej nie należały do Julki, chyba że dramatycznie się zmieniła. Przy tych po lewej leżał brudny pstrokaty dywanik udekorowany imponującą kolekcją obuwia w różnych rozmiarach i kolorach. To też nie w jej stylu, pomyślała Anka i podeszła do drzwi po prawej, na których brakowało numeru mieszkania.
Przygryzła wargę i nacisnęła dzwonek. Rozległo się jedynie suche pyknięcie. Zepsuty? Pewnie tak. Zapukała. Raz i drugi. Nic. Ciszę zakłócały tylko odgłosy jeżdżącej windy. Anka zapukała ponownie i przyłożyła ucho do drzwi, klnąc w duszy, że nie pomyślała o zasłonięciu wizjera. Julia mogła ją przecież zobaczyć i przyjąć strategię „nikogo nie ma w domu”.
– Julka? – zapytała Anka. – Jesteś tam?
Wytężyła słuch, skupiając się na przestrzeni za drzwiami. Czy dobiegały stamtąd jakieś szmery? Czy tylko jej się wydawało?… Wtem za jej plecami otworzyła się winda. Zaskoczona Anka drgnęła i uderzyła czołem o metal. Z jasnej wyłożonej lustrami przestrzeni wyszła Julia. Spojrzała na stojącą pod drzwiami i cofnęła się o krok.
– Julka? – zapytała Anka.
Nowo przybyła potrząsnęła głową i sięgnęła do torebki. Wyciągnęła klucze i ruszyła ku drzwiom, całkowicie ignorując stojącą przy nich osobę.
– Julka! – zawołała Anka.
– Czułam, że ze spotkania z ciocią Krysią nie wyniknie nic dobrego – powiedziała Julia bardziej do siebie niż do Anki. Dramatyzmu jej słowom dodał dźwięk zjeżdżającej w dół windy.
– Julka, spójrz na mnie!
Wezwana uniosła głowę, lecz nadal miała opuszczony wzrok.
– Cześć, Anka.
– Tylko tyle?
– Nie. Możesz się przesunąć? Jak tak stoisz, nie mogę otworzyć drzwi.
Anka odruchowo zrobiła kilka kroków w bok. Julia sięgnęła do zamka. Wyglądała na tak skoncentrowaną, jakby właśnie dokonywała skomplikowanej operacji, a od losu obracanego klucza miało zależeć „być albo nie być” nie tylko bloku, osiedla i Ziemi, ale całego Układu Słonecznego z przyległościami.
Tymczasem w głowie Anki pytania się kotłowały, walcząc o pierwszeństwo. Zanim zdążyła wyłuskać jedno z nich, drzwi windy, która w międzyczasie pojechała na dół i z powrotem, otworzyły się ponownie. Wyszedł z nich całkiem przystojny facet niosący garnek.
– Dzień dobry – powiedział ostrożnie i przez moment uważnie przyglądał się dziewczynom. – Anka? Julka?
– Michał? – zapytała Anka z niedowierzaniem.
– Jak dobrze, że was spotkałem. Nie chciałem chodzić po mieszkaniach z nadzieją, że trafię na ciebie, Julka. Mama zadzwoniła dzisiaj i kazała mi przynieść ci coś do jedzenia. Miałem tylko zupę i pizzę z przedwczoraj, więc… – Przerwał i popatrzył z niepewnym uśmiechem na Julkę i garnek z chlupoczącą zawartością.
Anka zaczęła chichotać. Julka odwróciła się ku drzwiom.
– Sam gotowałeś? – zagaiła Anka.
– Z mrożonki, tylko dorzuciłem kiełbasę dla smaku.
– Oj, to Julka pewnie nie zje. Teraz ponoć nie je mięsa. Mama ci nie powiedziała?
– O! – powiedział Michał i wzruszył ramionami, czemu towarzyszył dobywający się z garnka chlupot.
– Ale ja z chęcią spróbuję. Co tam w ogóle u ciebie? Słyszałam, że masz mieszkanie na dole.
– Tak, chcesz zobaczyć? To znaczy chcecie? Jeszcze nie jest do końca umeblowane. Mama męczy mnie o jakieś dywany, stoliki, wazony, kolory na ściany… Ale czy ja wiem?… Lubię biały i otwartą przestrzeń. Na co komu te wszystkie graty?
– Dziękuję. Cześć – rzuciła niespodziewanie Julia i nim którekolwiek z nich zdążyło zareagować, zamknęła drzwi od środka, dwukrotnie przekręcając klucz.
Michał i Anka spojrzeli najpierw na zatrzaśnięte drzwi, a potem na siebie.
– Julka nigdy nie lubiła większych grup, a trzy osoby to dla niej już prawie tłok – wyjaśniła Anka, starając się, by słowa zabrzmiały niefrasobliwie.
– Jeśli przyszedłem w złym momencie… Nie chciałem wam przeszkadzać.
– Nie przejmuj się. Nie ma sprawy.
Michał nieznacznie przestąpił z nogi na nogę.
– Możesz zadzwonić, żeby otworzyła?
Anka pokręciła głową, przekazując bez słów, że to i tak nie miałoby sensu.
– Hm… w takim razie nie wiem. Zostawić tu ten garnek? Naprawdę nie je mięsa? – Spojrzał z niezdecydowaniem na naczynie oraz na wycieraczkę i drzwi mieszkania Julki.
– Nie zostawiaj. Tylko się zmarnuje. – Zerknęła na wizjer z dezaprobatą, po czym z uśmiechem powiedziała do Michała: – No to może obiad ze zwiedzaniem mieszkania? Umieram z głodu.Liam
Szczecin
Liam Rutherford wyszedł z budynku koszar, gdzie spędził większość dnia. Jak prawie zawsze przy dużych, wielonarodowych ćwiczeniach wystąpiły problemy natury komunikacyjnej. Ostatnie godziny spędził więc, starając się je naprawić.
Skupiony na pracy, nie zdawał sobie sprawy z upływu czasu. Teraz, stojąc przed budynkiem, spojrzał na usiane gwiazdami niebo. Tego dnia, podobnie jak każdego innego przez ostatnie dwa tygodnie, wstał o piątej rano. Kiedy jechał do pracy, okolica była jeszcze pogrążona w cichej szarości leniwych mgieł, niespiesznie ustępujących zgiełkowi budzącego się miasta. Potem były tylko praca, szkolenie żołnierzy, świat symulacji ataków, obrony, planowania kolejnych działań, konsultacji, problemów i ich rozwiązywania.
Granatowy firmament uświadomił mu, że właśnie przepracował kolejny, ponoć wyjątkowo piękny dzień początku złotej polskiej jesieni lub babiego lata. W każdym razie takie informacje o tej porze roku przekazywali mu jego szczecińscy znajomi i książkowy przewodnik turystyczny.
Miał nadzieję, że wkrótce będzie mógł wreszcie osobiście zweryfikować te doniesienia.
Spojrzał na stary zegarek analogowy. Dochodziła północ.
Na obszarze, gdzie pracował, niedozwolone były osobiste urządzenia elektroniczne, czyli „personal electronic devices”, w skrócie PED – jak powszechnie nazywali je posługujący się angielskim żołnierze. Nauczony doświadczeniem, na okres ćwiczeń zamieniał swój smartwatch na klasyczny zegarek, który dostał od ojca lata temu, telefon zostawiał zaś w samochodzie zaparkowanym niedaleko strefy ćwiczeń. Tak było prościej. Przed wejściem do wydzielonej części bazy nie musiał niczego zdawać ani nie musiał później tego odbierać przy wyjściu. Z listy rzeczy do zrobienia odpadały mu więc dwie pozycje, o których byłby zmuszony pamiętać w trakcie i tak bardzo intensywnego okresu.
Po kilkunastu godzinach spędzonych w klimatyzowanych pomieszczeniach Liam odetchnął głęboko nocnym powietrzem i z przyjemnością poczuł na twarzy prawdziwy wiatr, a nie chłodny sztuczny nawiew. Przez moment wydawało mu się, że wyczuwa delikatny, świeży zapach wody, liści, dymu ognisk i… palonych aromatycznych ziół? Odetchnął jeszcze raz, lecz ulotne wrażenie zniknęło. Amerykanin westchnął i pokręcił głową, poirytowany.
Od kiedy kilka tygodni temu, w jeden z wolnych weekendów, polscy znajomi wyciągnęli go do skansenu na Wolińskiej Kępie na średniowieczny Festiwal Słowian i Wikingów, co jakiś czas wracało do niego wspomnienie zapachu ziół i ognisk zmieszanych z ledwie wyczuwalnym słonym aromatem morza. Ona pachniała jak letnia łąka i dym. Ten zapach ją otaczał. Ona – Liam nie znał imienia, wiedział tylko, że ma najpiękniejsze zielone oczy, jakie do tej pory widział, a jej uśmiech rozświetlał nawet najciemniejszą noc.
Pomyślał o tym opisie i skrzywił się mimowolnie. Dobór słów trącił taniością, zwłaszcza że mężczyzna nie uważał się za romantyka. Kogoś, kto wzdycha w nocy do gwiazd, zamiast się wyspać. Był żołnierzem, specjalistą, FAO, czyli Foreign Area Officer – oficerem armii amerykańskiej na obszar zagranicy. Przyjechał do Szczecina pracować i służyć pomocą europejskim sojusznikom, a jutro czekał go kolejny ciężki dzień.
Pokręcił głową, jakby chciał ostatecznie otrząsnąć się z idiotycznych myśli, i ruszył w kierunku posterunku strażników znajdującego się przy wyjściu z zamkniętej strefy.
Idąc, odruchowo sprawdził, czy jego identyfikator znajduje się na miejscu. Mijając punkt kontrolny, kiwnął głową znajomym wartownikom i niezatrzymywany skierował się w stronę stojącego niedaleko pojazdu. Usiadł w samochodzie i włączył silnik. Byle do przyszłego piątku. Do końca tych ćwiczeń.
Na szczęście o tej godzinie, bez korków, droga do domu nie zajęła mu dużo czasu.Malina
Warszawa
Anka patrzyła w zapłakane oczy przyjaciółki. Ich zwykle intensywny złoto-zielony kolor przywodzący na myśl młode, wiosenne pędy zdawał się teraz przytłumiony przez dziesiątki czerwonych żyłek otaczających tęczówki. Napuchnięte, równie czerwone powieki i nos, z którego właśnie nieśmiało wyglądał niewytarty na czas glut, także nie poprawiały ogólnego wrażenia.
Malina Kalicka, a właściwie Alina Kalicka, bo tak nazwali ją rodzice (wielcy fani twórczości Juliusza Słowackiego) płakała od kilku godzin.
Chociaż właściwie, poprawiła się w myślach Anka, przyjaciółka płakała od kilku tygodni. Powodem był cholerny Jacek, obecnie były narzeczony Maliny, z którym jeszcze w sierpniu planowała wziąć ślub oraz spędzić resztę swoich dni. Niestety okazało się, że te zamierzenia były dość jednostronne.
Ogromna zmiana w życiu, jak to takie zmiany miały w zwyczaju, zaczęła się od pozornie nieszkodliwego wydarzenia. Na początku sierpnia świeżo upieczeni narzeczeni mieli się wybrać do znajomych nad morze. Najpierw chcieli zabawić przez kilka dni w Międzyzdrojach, a później wraz z zaprzyjaźnioną grupą rekonstruktorów historycznych wyruszyć na Festiwal Słowian i Wikingów.
Właściwie w ostatnim momencie, bo wieczorem przed planowanym porannym wyjazdem, Jacek wymigał się ze wspólnego wypadu nawałem pracy i dodatkowym projektem, który zlecił mu, tu cytat: „Szef psychopata, pieprzony dupek mający gdzieś prawa pracowników i ich urlopy!”.
Kiedy Malina zaproponowała, że w takim razie zostanie z narzeczonym w Warszawie, ten zaczął ją gorąco namawiać, aby jednak pojechała.
– Nie chcę, żebyś się tu męczyła przez całe lato ze względu na mnie – przekonywał, patrząc jej głęboko w oczy. – Wzięłaś urlop, bilety są kupione, wszystko jest zaplanowane… Nie chcę, żebyś traciła wakacje z mojej winy, a raczej przez mojego szefa.
Gdy Malina próbowała protestować, kontynuował:
– Pojedziesz, odprężysz się, spotkasz znajomych, odpoczniesz od tego całego miasta. Wreszcie zobaczysz ten średniowieczny festiwal, o którym tyle mówili Krzysiek z Agą. A ja tu będę sobie grzecznie siedział, czekał na ciebie i odwalał ten pieprzony projekt. Nie będzie lekko, ale sama mówiłaś, że przydadzą nam się dodatkowe pieniądze na wesele.
Argument nadchodzących wydatków, podbity zbolałym głosem bohatera poświęcającego się dla wyższego celu, zakończył dyskusję.
Malina pojechała do znajomych sama.
Kiedy wróciła z kilkudniowego wypadu, dowiedziała się w banalny, choć niepozostawiający złudzeń sposób, jak bardzo słowa Jacka odbiegały od jego czynów. Zaskakująca prawda wyszła na jaw z powodu deszczu.
Opad atmosferyczny zaczął się jeszcze przed świtem ostatniego dnia, czy raczej nocy, festiwalu od urwania chmury, które przeszło w mżawkę. Jej mokry dotyk, niemile potęgowany przez przemoknięte ubrania, ostatecznie przetrzebił szeregi najbardziej zatwardziałych miłośników ognisk. Rozchodząc się, wielu wyrażało nadzieję, że dzień mimo wszystko będzie słoneczny.
Po kilku godzinach dla wszystkich stało się jasne, że uparte chmury mają gdzieś opinię turystów. Nie uwzględniały także ubranych w lny, wełny, futra oraz skórzane buty odtwórców. Zamiast rozstąpić się, by ciepłe promienie mogły wysuszyć przemokniętych ludzi i namioty, postawiły na kolejną ulewę.
Malina, która w ciągu poprzednich dni pomagała znajomym na kramie, oglądała bitwy i korzystała z innych atrakcji, zaczęła się nudzić w trakcie deszczu. Z tych nudów poszła do wróżki. Ta, za pomocą run i własnoręcznie malowanych kart, przepowiedziała jej, jak to sumienna przedstawicielka swojej profesji, wielką miłość, której nie zwycięży nawet dystans dzielący kochanków. Co prawda sugerowała bruneta, podczas gdy Jacek był ciemnym blondynem, ale kto by się przejmował szczegółami!
Słowa te podziałały na dziewczynę niczym obietnica marchewki na osiołka. Wyskoczyła z kramiku, myśląc o stęsknionym narzeczonym. Cudem uniknęła wywalenia w błocie, galopem dotarła do namiotu znajomych i oświadczyła, że wraca do Warszawy dzisiaj, a nie jutro. Gwoli ścisłości, ta myśl zawitała jej w głowie wcześniej, gdy grzęznąc w błocie, mokła na deszczu w kolejce do przenośnej toalety, ale przepowiednia zdecydowanie dodała Malinie skrzydeł.
Pakując rzeczy, wpadła na kolejny pomysł: postanowiła nie informować ukochanego o zmianie planów.
Spontanicznie wymyślona niespodzianka przerosła najśmielsze oczekiwania wszystkich zaangażowanych.
Gdy po wielu godzinach spędzonych we wszelakich środkach transportu dziewczyna w końcu dotarła do wynajmowanego przez siebie mieszkania, do którego wprowadził się Jacek, zamiast stęsknionego ukochanego przywitały ją odgłosy dziwnie podobne do tych, jakie jej partner wydawał w trakcie seksu. Akompaniowały im kobiece jęki i głośne wezwania wybranych nadprzyrodzonych instancji. Malina powiedziała potem Ance, że na początku była pewna, ale to absolutnie pewna, iż po prostu przyłapała Jacka na oglądaniu porno. Nawet ją to wtedy rozbawiło. Podeszła więc na palcach do drzwi, otworzyła je cicho i… jej ułożony świat legł w gruzach.
– Pieprzył ją w naszym łóżku! W naszej pościeli! W naszym domu! Rozumiesz?! – wyrzuciła z siebie kolejny raz Malina zachrypniętym od płaczu głosem.
Anka kiwnęła głową i podała przyjaciółce nowe opakowanie chusteczek. A przecież ten wieczór miał wyglądać zupełnie inaczej! Planowały spotkać się z dawno niewidzianymi znajomymi w pubie. Może nawet udałoby się wspólnymi siłami wyciągnąć Malinę do klubu albo na koncert… Po prostu miały zrobić coś odmiennego niż kolejne rozdrapywanie przeszłości. Wyrwać Malinę z tego marazmu, wypełnionej smutkiem „pojackowej” codzienności, w której się zapadała.
Kiedy jednak Anka przyszła do mieszkania przyjaciółki i zastała ją w dresach, bez makijażu, za to z podkrążonymi oczami, wiedziała, że dzisiaj znowu nigdzie nie pójdą. Mimo wszystko próbowała zmotywować Malinę do jakiegokolwiek działania. Przekonywała do zimnych okładów na twarz. Zaparzyła herbatę, aby przygotować najprostszy, wielokrotnie testowany, domowy sposób na opuchnięte powieki. Potem skompletowała odpowiednią stylizację i zaoferowała pomoc przy makijażu. Nawet sprawdziła rady vlogerek na prosty masaż twarzy redukujący worki pod oczami i opuchliznę…
Wszystko na nic – przyjaciółka bardziej przypominała bezwolną kukiełkę niż żywą osobę. Wreszcie, gdy Anka zostawiła ją na chwilę samą, aby wyskoczyć do sklepu po ogórek na kolejną maseczkę i okłady, Malina po prostu usiadła w fotelu i się rozpłakała. W każdym razie w takim stanie Anka zastała ją po powrocie. Od tego momentu minęły trzy godziny, podczas których musiała kilka razy odbierać telefony od znajomych i tłumaczyć, że jednak dzisiaj nie dotrą. Obejrzała także z Maliną kilka odcinków ulubionego serialu komediowego na Netflixie, a była narzeczona na zmianę to płakała, to się śmiała. Pół godziny później, po kolejnym kieliszku wina łzy przeważyły i Anka znalazła się w sytuacji, w której podawała przyjaciółce nową paczkę chusteczek.
Malina głośno wydmuchała nos, a następnie otarła wierzchem dłoni zaczerwienione oczy. Czerwone jak maliny, pomyślała Anka i zganiła się za tak idiotyczne porównanie. Chciała skupić się na wymyśleniu czegoś, co mogłoby skutecznie pocieszyć roztrzęsioną kumpelę. Jednak po tygodniach rozmów na temat zdrady i życia po niej Anka miała wrażenie, że wszystkie racjonalne argumenty, które przychodziły jej do głowy, albo trafiały w pustkę, albo odbijały się od smutku przyjaciółki jak groch od ściany.
W takich chwilach Anka nienawidziła tego padalca Jacka jeszcze bardziej. A już przed zdradą za nim nie przepadała. Niechęć była obopólna, ale zaślepiona Malina tego nie zauważała albo udawała, że nie zauważa.
W wypadku Anki nie chodziło o „zazdrość o przyjaciółkę”, tylko o to, że Jacek był… jakiś taki śliski. Niby wyluzowany, ale jakby ciągle spięty. Wypatrujący ewentualnych zagrożeń; z tymi swoimi zmrużonymi oczami jak u krótkowidza, który zapomniał okularów, co oczywiście Malina porównywała do orła (ta, chyba na grzędzie kanapowej!). Z tym swoim siadaniem w rozkroku, jakby przygotowywał się do szpagatu poprzecznego na kolanach. Ze sztucznie obniżanym tembrem i odrobinę zbyt krótkim nosem, którego nozdrza funkcjonowały jak urządzenie wyposażone w autonomiczny system ruchu falowego… Anka po prostu nie umiała mu zaufać. Co więcej, już pod koniec spotkania, na którym został jej przedstawiony, odniosła niemiłe, podskórne wrażenie, że Jacek może być jednym z najgorszych typów facetów – manipulatorem z narcystycznymi skłonnościami. Może, ale nie musi, powtarzała sobie w myślach, patrząc na uśmiechniętą przyjaciółkę. Wreszcie po kilku kolejnych interakcjach, gdy wrażenie się nasiliło, próbowała porozmawiać o tym z Maliną, ale nie poszło jej to wtedy zbyt dobrze. Postanowiła więc poczekać i zobaczyć, jak rozwinie się sytuacja.
Obserwując relacje wśród bliskich i znajomych, dawno temu doszła do wniosku, że są związki, w których partnerzy pozostają praktycznie bez zmian, takie, w których rozkwitają, i te zmieniające jedną bądź obydwie osoby w wyblakłe wersje samych siebie. Właśnie do tej trzeciej kategorii należała ostatnia relacja Maliny. Z tym że, zdaniem Anki, tylko przyjaciółka przeistaczała się w związkowe zombi, czy raczej cień osobowości. Stawała się „Alinką Malinką”, którą Jacek, jak powtarzał przy każdym spotkaniu, musiał się zajmować, bo sama by sobie bidulka nie poradziła; a która tak naprawdę zapieprzała jak mały robot, aby spełnić wszystkie życzenia samozwańczego pożal się Boże rycerza z Koziej Wólki.
Tuż po odkryciu igraszek narzeczonego ogień złości na jakiś czas rozbudził echo dawnej Maliny, lecz potem okrył je całun żalu. Anka z całego serca wierzyła, że i ta żałość w końcu przeminie, a Malina wyjdzie ze wszystkiego niczym, nie przymierzając, feniks z popiołów, ale… No właśnie, zawsze pojawiało się jakieś cholerne „ale”. Ostatnim było to, że marnotrawny narzeczony powrócił jak niechciany bumerang.
Bezczelny padalec najpierw zaczął wydzwaniać do znajomych Maliny, w tym do Anki (!). Chciał, żeby wstawili się za nim u byłej. Gdy ta metoda nie odniosła skutku, postanowił sterczeć pod blokiem, w którym mieszkała. Czekał na nią uzbrojony – w bukiet róż, oczy skruszonego cocker spaniela z zapaleniem spojówek, nażelowane włosy i własnowolne skrzydełka nosa. Gdy Malina go ignorowała, ustawiał się na trawniku, zawsze twarzą i bukietem w stronę jej mieszkania, aby niedoszła żona oraz okoliczny system monitoringu w postaci zaskakująco wścibskich sąsiadów mogli go zobaczyć z okien. Malina skarżyła się potem na „te” spojrzenia, którymi była obdarzana na klatce i w osiedlowym sklepiku.
Jakby tego było mało, ostatnio Jacek zaczął także przysyłać dietetyczne czekoladki z przeprosinami, co Anka wzięła zarówno za przytyk do przyjaciółki, jak i profanację czegoś tak boskiego jak czekolada. Czasem wraz z oszukanymi bombonierkami przychodziły także misie z serduszkiem i napisami „I Love You”, „Przepraszam” i zapewnieniami, że to, co się zdarzyło, było największym błędem w Jackowym życiu.
Ance od tego wszystkiego chciało się rzygać. Była pewna, że w tej pełnej skruchy postawie nie chodzi o prawdziwy żal, ale o chęć powrotu do wygodnego życia. Mogła też przysiąc, że gnój organizował te przedstawienia nie tylko dla Maliny, ale także dla sąsiadów, aby zaskarbić sobie ich pozytywną opinię. Pasowałoby to do postępowania narcyza, za jakiego miała padalca, i hooveringu. Próby odzyskania utraconego partnera i terytorium dla wygód i podziwu dającego spełnienie.
Z tego, co dotarło do uszu Anki, Jackowi bez Maliny nie szło tak dobrze. Po zdradzie co prawda od razu wprowadził się do kochanki, jednak nowa partnerka albo się nim znudziła, albo podpadł jej w jakiś inny sposób (Anka mogła się domyślić, że pewnie swoimi gierkami i ego), gdyż szybko wystawiła go za drzwi. Musiał przez to na gwałt szukać awaryjnego lokum u znajomych, gdzie najczęściej oferowano mu kanapę czy materac, oraz czegoś do wynajęcia, co było jednak droższe niż mieszkanie u narzeczonej. I gdyby nie to, że wystawienie Jacka przez kochankę przyczyniło się do jego powrotu do Maliny, Anka mogłaby pogratulować tej obcej kobiecie błyskawicznego odzyskania zdrowego rozsądku.
Desperackie próby kontaktu ze strony marnotrawnego narzeczonego powodowały, że Malina, która wydawała się już-już wychodzić z najgorszego załamania psychicznego, zaczęła rozdrapywać rany na nowo. Do tego kiełkowały w niej wątpliwości co do słuszności decyzji o definitywnym zakończeniu związku. Ostatnio coraz częściej spotkania dziewczyn kończyły się rozmowami, w których od momentów pełnych gniewu i wściekłości na byłego przechodziła do wątpliwości i pytań:
– Może powinnam mu wybaczyć? Może faktycznie tylko popełnił błąd, ale to ja robiłam wcześniej coś nie tak? Może nie powinnam go wtedy zostawiać samego? Może to była także moja wina?
– To na pewno nie była twoja wina! Nie wepchnęłaś mu przecież tej kobiety do łóżka! – odpowiadała zarówno teraz, jak i wielokrotnie wcześniej Anka.
– Ale…
– Nie ma żadnego „ale”! Jeszcze bym zrozumiała, gdybyście byli małżeństwem czy nawet parą z jakimś… dwudziestoletnim stażem – strzeliła pierwszą liczbą, która wpadła jej do głowy. – Ale on oświadczył się trzy tygodnie przed zdradą! A potem, jak gdyby nigdy nic, wprowadził się do kochanki! To on przyszedł do ciebie z tym pierdolonym pierścionkiem, a nie ty do niego! Chciałaś tych zaręczyn?! Męczyłaś go o nie?! I na litość, wyjechałaś na kilka dni, a nie na lata! Jeśli facet nie jest w stanie upilnować swojego fiuta przez kilka dni, to nie licz na wierność w przyszłości! Czy ty nie masz… – Przerwała gwałtownie.
W trakcie jej wybuchu Malina rozpłakała się bowiem jeszcze bardziej, chociaż przed chwilą wydawało się to niemożliwe. Anka miała ochotę zacząć walić głową w ścianę. Dlaczego my wszystkie jesteśmy takie głupie?!, zastanawiała się, przypominając sobie swój ostatni długotrwały związek. Po jego rozpadzie to właśnie Malina pomogła jej przejść przez najgorsze. Później, ku lekkiej zgrozie zdecydowanie bardziej romantycznej przyjaciółki, Anka utworzyła profile na kilku portalach randkowych i aktywnie z nich korzystała, nie ukrywając, że nie myśli o czymś „bardziej na stałe” i interesują ją raczej „benefity” niż przywiązanie choćby w postaci przyjaźni.
Mimo wszystko cały czas pamiętała, jakie to uczucie być pasażerką emocjonalnej kolejki górskiej. Dlatego trwała przy przyjaciółce, rozumiejąc przeskoki od: „Jak on mógł mi to zrobić?! Nienawidzę go!”, do: „Tak bardzo mi go brakuje! Może powinnam mu wybaczyć?”.
No właśnie, niby rozumiała i chciała pomóc, a i tak nakrzyczała na przyjaciółkę i o mało nie obsobaczyłaby jej jeszcze mocniej. Anka zaklęła w myślach.
– Malina, przepraszam – powiedziała. – Po prostu nie wierzę Jackowi, ale to twoje życie. Jeśli naprawdę chcesz do niego wrócić, to… – Urwała. Nie chciało jej przejść przez gardło: „To do niego wróć”. Zamiast tego dodała: – To może chociaż najpierw wynajmij detektywa, żeby sprawdzić, czy Jacek nie ma jakiejś kolejnej flądry w zanadrzu.
– Już to zrobiłam – przyznała się cicho Malina, ocierając łzy.
– Co?!
– Już to zrobiłam. Wynajęłam detektywa, kiedy Jacek zaczął się tu pojawiać.
– I nic mi nie zdradziłaś? – W głosie Anki zabrzmiało więcej zdziwienia niż wyrzutu.
Malina wzruszyła ramionami i sięgnęła po kolejną chusteczkę.
– No to czego się dowiedziałaś? – zapytała Anka, uznając, że odpowiedzi, a nie jakieś żale, są teraz najważniejsze.
– Właściwie niczego.
Anka uniosła pytająco brew.
– Albo trafiłam na najgorszego detektywa na świecie, albo Jacek faktycznie prawie codziennie kursuje tylko pomiędzy pracą, kwiaciarnią, moją klatką schodową lub trawnikiem – wskazała ręką za okno – no i mieszkaniem. „Prawie”, bo jeszcze czasem robi zakupy w osiedlowym sklepie. Tylko w osiedlowym sklepie, gdzie pracuje starszy pan – położyła nacisk na te słowa. – Żadnych galerii handlowych czy sklepów z winem. Aha, i wprowadził się do starego kumpla, na pewno faceta. – Przerwała, żeby się wykichać. – Jedyną rozrywką Jacka jest teraz stanie pod klatką lub na trawniku i gapienie się w moje okna – rzuciła z lekkim przekąsem, przywodzącym Ance na myśl dawną Malinę.
– Poważnie? Żadnych atrakcyjnych sąsiadek, którym trzeba pomóc? Wyjść ze znajomymi z pracy? Centrów fitness? Sklepów z markową odzieżą albo choćby atrakcyjnym żeńskim personelem? Restauracji? Pubów? To w ogóle nie brzmi jak ten pada… znaczy Jacek. – Ze względu na przyjaciółkę postanowiła użyć imienia. – Myślisz, że go zobaczył? Tego detektywa? I udawał?
– Nie wiem. Może? Jacek ponoć nawet nie zaglądał do fryzjera – wyznała Malina, sięgając po chusteczkę. – A to już jest naprawdę dziwne… Może faktycznie się umartwia albo detektyw nie był dobry? Znalazłam go przez przypadek. Nieważne jak. W każdym razie nie bardzo chciałam wynajmować kolejnego. Detektywa czy, nie wiem, testerki wierności, bo Jacek mógł być już zaalarmowany. – Wzruszyła ramionami. – Dlatego o tym nie wspominałam.
– Nigdy nie byli tacy dobrzy jak Julka – skomentowała cicho Anka.
– Co?
– Nic, nieważne. – Anka pokręciła głową, ochrzaniając się w myślach.
– Julka? – Malina zmrużyła zapuchnięte oczy, jakby próbowała sobie coś przypomnieć. – To ta dziewczyna, z którą mieszkałaś, zanim się wprowadziłam? Tak? Niby nie bardzo chciałaś o niej mówić, ale co chwilę jakoś do niej nawiązywałaś – zakończyła, spektakularnie wydmuchując nos.
Anka odroczyła odpowiedź, sięgając po kieliszek wina i upijając łyk.
Malina wpatrywała się w nią uparcie.
– Tak. To ta Julka – przyznała wreszcie Anka.
– Była detektywem?
– Tak jakby. Wolałabym o tym nie mówić.
– Czemu nie? Co jest złego w byciu detektywem?
– To, żeee… nie do końca nim była.
Malina wpatrywała się w nią z nieustępliwością lekko pijanej osoby.
– Była śniącą – odparła wreszcie Anka cichym głosem, patrząc na podłogę.
– Kim? Śnio… eee? Śpiącą?
– Śniącą – poprawiła odruchowo Anka.
– A co to śniąca? – zapytała Malina, wycierając nos.
– Nie „co”, tylko „kto”.
– Kto?
Anka westchnęła ciężko. Skończyła wino w kieliszku i sięgnęła po jedną z dwóch butelek stojących na stoliku. Przez chwilę ważyła ją w dłoni, po czym napiła się bezpośrednio z gwinta.
– Śniąca jest kimś, kto może podróżować w… snach – Ostatnie słowo wypowiedziała szeptem
– Co?
Anka wzniosła oczy do nieba, jakby prosiła o siłę i cierpliwość.
– To może zabrzmi dziwnie, ale Julia… ona… ona… może podróżować w snach – wyrzuciła z siebie ostatnią część zdania na jednym wydechu.
– Podróżować w snach? Na Karaiby czy coś?
– Nie. Może wchodzić w sny innych ludzi i widzieć, o czym śnią. Robiła to już wtedy, kiedy byłyśmy dziećmi. Tak znalazłyśmy pierścionek mojej mamy, który zgubiłam. Julka weszła w moje sny i zobaczyła, gdzie go położyłam w trakcie zabawy. O czym wtedy zapomniałam. To znaczy świadoma ja zapomniała… Bo gdzieś tam to wspomnienie cały czas było w mojej głowie i widocznie o tym śniłam. Potem, gdy poszłyśmy do parku, faktycznie znalazłyśmy ten pierścionek! Leżał w trawie, pod drzewem, gdzie bawiłam się lalkami. Całe szczęście, że nikt go wcześniej nie znalazł!
Anka przerwała i spojrzała na przyjaciółkę. Napotkała pytający i zdziwiony, ale nie drwiący, wzrok. Podjęła więc opowieść, po raz pierwszy od lat dzieląc się tajemnicą, którą tak długo nosiła w sobie.
– Nie wiem do końca, jak to, hm… „współśnienie”?… działa. – Uniosła pytająco głos na przedostatnim słowie, zastanawiając się, czy użyła właściwego określenia. – I nie mam pojęcia, czy sama Julka wie – wyznała szczerze. – Ale działa! Jedyną osobą, która wiedziała cokolwiek na ten temat, była babcia Julki. Jej mama, czyli prababcia Julki, mogła się w trakcie snu kontaktować ze zmarłymi. Babcia mówiła o niej „śniąca” i dlatego tak nazwałyśmy Julkę. Niestety babcia Julki była bardzo chora, miała problemy z pamięcią i zmarła, kiedy byłyśmy jeszcze dzieciakami. Julka strasznie to przeżyła. Próbowała się z nią potem skontaktować, no wiesz… jak prababcia ze zmarłymi. Ale nie umiała. Raz nawet wymknęłyśmy się nocą na jej grób, znaczy grób babci Julki… Zresztą nieważne… – Na samo wspomnienie przeszedł ją dreszcz.
Przerwała, zdawszy sobie sprawę z niepotrzebnej dygresji. Tak długo nie rozmawiała na ten temat, że kiedy wreszcie zaczęła, miała wrażenie, jakby pękła w niej jakaś tama. Albo jakby dawno nieużywane słowo „śniąca” było kamyczkiem, który zapoczątkował lawinę.
– Najważniejsze jest to – wróciła do tematu – że dar Julki działa. Mogła powiedzieć, o czym ktoś śni, i poruszała się w tych snach jak jakiś Predator w pancerzu ustawionym na maskowanie. Nie dało się jej zobaczyć czy namierzyć, nie jak tego detektywa. Jeśli oczywiście Jacek go zobaczył – sprostowała. – I zawsze mówiła prawdę. Nawet jeśli nic nie znalazła, co właściwie się nie zdarzało – dodała szybko. – W każdym razie pomogła wielu ludziom, szczególnie jeśli chodziło o sprawdzenie… hm… intencji partnerów.
W zaczerwienionych oczach przyjaciółki kryła się zaprawiona winem mieszanka nadziei i wątpliwości.
– Czy mogłaby pomóc i mnie? – zapytała cicho. – Była już wróżka i detektyw – skrzywiła się lekko – to czemu nie paranormalna testerka intencji? Znaczy śpiąca. Śniąca! Do trzech razy sztuka! – dodała głośniej i sięgnęła po trzymaną przez Ankę butelkę. Resztki wina smętnie zachlupotały w środku. – Widzisz? Potrzebujemy trzeciej!