Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Przyjdę do ciebie we śnie - ebook

Data wydania:
26 lutego 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przyjdę do ciebie we śnie - ebook

Julia to kobieta obdarzona niezwykłym darem: jest śniącą, potrafi wchodzić do cudzych snów i oglądać je niczym filmy. To tak jakby przeniknąć do czyjegoś umysłu i czytać jak w otwartej księdze: poznawać cudze uczucia, troski, lęki i pragnienia, nawet te nie w pełni uświadomione.

Niespodziewanie została jednak poproszona o pomoc: jej dawna przyjaciółka, Anka, szukała ratunku dla swojej bliskiej znajomej, Maliny, przechodzącej załamanie po rozstaniu z narzeczonym. Niezwykłe zdolności Julii w połączeniu z inteligencją, determinacją, a na koniec chęcią zemsty dwóch pozostałych kobiet mogłyby się okazać niezawodną bronią. Tylko czy Julia zdecyduje się wrócić do śnienia?

A jeśli do tej historii dołączy jeszcze przystojny oficer armii amerykańskiej, Liam, którego dosięgła strzała Amora już podczas pierwszego przelotnego spotkania z Maliną, i przyprawimy wszystko odrobiną magii, słowiańskich wierzeń i zapachu suszonych ziół? O bogowie, to przepis na świetną powieść!

Małgorzata Lewandowska zaczęła pisać beletrystykę, aby nie utonąć w odmętach artykułów naukowych. Publikowała nie tylko w czasopismach specjalistycznych, lecz także w antologiach opowiadań fantastyki i grozy słowiańskiej. Po godzinach ilustratorka i komiksiara. Współpracowała m.in. z magazynami: „Szortal”, „AKT”, „Nowa Fantastyka”, „Biały Kruk”, „Gniazdo”. Kiedyś tańczyła w zespole tańca dawnego i śpiewała pieśni ludowe białym głosem.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8076-419-3
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Anna

War­szawa

Anka Ma­zur koń­czyła prze­glą­dać pro­file na jed­nej z apli­ka­cji rand­ko­wych, kiedy ktoś za­czął się do niej, czy ra­czej jej te­le­fonu, do­bi­jać. Mama – jedno słowo na wy­świe­tla­czu w po­łą­cze­niu z nie­ty­pową porą i środ­kiem ty­go­dnia na­tych­miast włą­czyły alarm w gło­wie dwu­dzie­sto­sze­ścio­latki. Jej ro­dzice ni­gdy, ale to ni­gdy nie kon­tak­to­wali się z nią w dni ro­bo­cze bez eks­tre­mal­nie waż­nego po­wodu. Do tego w tych wy­jąt­ko­wych wy­pad­kach naj­czę­ściej ogra­ni­czali się do la­ko­nicz­nych wia­do­mo­ści tek­sto­wych.

Na przy­kład o tym, że cię­ża­rówka po­my­liła miej­sce par­kin­gowe z sa­mo­cho­dem mamy (na szczę­ście mama była w skle­pie!), Anka do­wie­działa się, do­piero kiedy od­wie­dziła ro­dzi­ców. Zo­ba­czyła wów­czas nie­wiel­kie auto spra­so­wane do jesz­cze mniej­szego roz­miaru.

Nie le­piej miały się sprawy z in­for­mo­wa­niem o sta­nie istot ży­wych, nie­za­leż­nie od przy­na­leż­no­ści ga­tun­ko­wej. Z tego po­wodu po opusz­cze­niu gniazda ro­dzin­nego Anka nie miała szansy po­że­gnać od­cho­dzą­cego do psiego nieba uko­cha­nego pu­pila rasy mie­sza­nej ani po­ja­wiać się na po­grze­bach człon­ków dal­szej ro­dziny. Tego ostat­niego aku­rat nie ża­ło­wała tak bar­dzo z po­wodu wy­nie­sio­nego z dzie­ciń­stwa lęku przed cmen­ta­rzami. Jed­nak cho­dziło tu prze­cież o pewne za­sady prze­pływu wia­do­mo­ści! Przez to, że trwała w nie­wie­dzy, zda­rzało jej się wy­wo­ły­wać kon­ster­na­cję pod­czas wie­lo­po­ko­le­nio­wych spo­tkań ro­dzin­nych, gdy py­tała o osoby, któ­rych nie było już na tym świe­cie. Na przy­kład ostat­nio na ślu­bie ku­zynki:

– Jak tam cio­cia Irenka? Przyj­dzie? – za­py­tała, ot tak, by pod­trzy­mać roz­mowę.

– Mam na­dzieję, że nie – od­po­wie­dział brat stry­jeczny. – Po­cho­wa­li­śmy ją trzy mie­siące temu.

A wra­ca­jąc do ro­dzi­ców, o tym, że tatę w pe­wien piąt­kowy wie­czór ka­retka za­brała do szpi­tala, Anka do­wie­działa się do­piero w nie­dzielę. Gdyż, jak stwier­dziła mama, i tak by nie po­mo­gła, kiedy jej mąż, a oj­ciec Anki, ostro za­truł się grzy­bami na uro­dzi­no­wej im­pre­zie u kum­pla. Co prawda córka mo­głaby się za­ło­żyć, że istotny wpływ na nie­dy­spo­zy­cję ro­dzica miał wąt­pli­wej ja­ko­ści bim­ber, jaki za­pa­mię­tale pę­dził so­le­ni­zant. I być może taka in­for­ma­cja po­mo­głaby w szyb­szym opusz­cze­niu szpi­tala przez kilku uczest­ni­ków fe­ral­nej za­bawy. Jed­nak po­do­bne ar­gu­menty nie­od­mien­nie tra­fiały w próż­nię.

Po ta­kich do­świad­cze­niach, wi­dząc słowo „Mama” w środę za pięć dwu­dzie­sta, Anka za­marła na mo­ment. W wy­ob­raźni ożyły wi­zje naj­gor­szych jej zda­niem rze­czy na świe­cie. Uwzględ­nia­ją­cych apo­ka­lipsę, ogni­ste de­mony, wy­ko­le­ja­jące się po­ciągi, in­wa­zję ko­smi­tów typu Obcy i Pre­da­tor oraz deszcz krwio­żer­czych re­ki­nów. Te ostat­nie do­łą­czyły do ran­kingu po tym, jak Anka dała się na­mó­wić zna­jo­mej na ma­ra­ton hor­ro­rów klas B-Z, pod­czas któ­rego pusz­czano mię­dzy in­nymi Re­ki­nado. I za­prawdę film ten wy­warł na jej psy­chikę wpływ, z któ­rego sce­na­rzy­ści i twórcy efek­tów spe­cjal­nych mo­gliby być dumni.

Tym­cza­sem dzwo­nek ko­mórki sta­wał się co­raz bar­dziej na­tar­czywy, osią­ga­jąc wresz­cie po­ziom wy­ry­wa­jący jej wła­ści­cielkę z to­pieli ka­ta­stro­ficz­nych my­śli.

– Co się stało? – wy­rzu­ciła z sie­bie, gdy tylko ode­brała po­łą­cze­nie. – Wszystko w po­rządku z tatą? Z tobą?

– Tak, tak! Wszystko do­brze – od­po­wie­działa mama dziw­nie ra­do­snym gło­sem. – A u cie­bie?

– Do­brze.

– A u Ma­liny?

– Bez zmian. Mamo, czemu dzwo­nisz? Gdzie je­steś? Na pewno wszystko w po­rządku?

– Tak. Nie zgad­niesz kogo wczo­raj spo­tkała Kryśka! Pa­mię­tasz cio­cię Kry­się?

– Cio­cię Kry­się? – za­py­tała Anka ostroż­nie.

Słowa mamy były przy­tłu­mione przez od­głosy roz­mów kon­ku­ru­ją­cych z czymś, co w dziwny spo­sób przy­po­mi­nało jed­no­cze­śnie dźwięk skro­ba­nia pa­znok­ciami po ta­blicy i pia­nia ko­guta ze zdar­tym gar­dłem.

– Mamo, gdzie ty je­steś? Jest z tobą tata? Na pewno nic się wam nie stało? Czy ktoś was po­rwał, ale nie mo­żesz mi o tym po­wie­dzieć?

– Cór­cia, ty to masz po­my­sły! Może za­miast tych swo­ich dziw­nych fil­mów i ksią­żek prze­czy­ta­ła­byś ja­kąś bio­gra­fię? Hm… Może nie Jan­tar i Mon­roe… Osiec­kiej? Nie… Za­ucha też nie bę­dzie naj­lep­szy, bo go za­strze­lili… Obama?

– Mamo!!!

– Córko?

– Mamo! Co się dzieje?! Gdzie je­steś, czy z tyłu ktoś krzy­czy? Naj­pierw my­śla­łam, że to za­chryp­nięty ko­gut, ale te­raz nie je­stem pewna. Je­steś za­kład­niczką? Mor­dują ko­goś? Cze­kaj, za­raz spraw­dzę wia­do­mo­ści…

– Mor­dują? Też wy­my­śli­łaś. Córka wujka Staszka ma dzi­siaj kon­cert ze swoim ze­spo­łem. Jazz eks­pe­ry­men­talny. Do­piero za­częła na­ukę. Ale po­noć już zro­biła duże po­stępy. I za­ło­żyła ze­spół.

– Kaśka te­raz śpiewa? A nie miała zo­stać in­struk­torką jogi?

– Miała. Ale w trak­cie jed­nej z me­dy­ta­cji oświe­ciło ją, że jej praw­dzi­wym prze­zna­cze­niem jest mu­zyka. Dla­tego Sta­szek otwo­rzył klubo-re­stau­ra­cję, żeby miała gdzie wy­stę­po­wać. Na­zwał ją To­ska­nia. Zna­czy re­stau­ra­cję, bo córka to te­raz Kate jest, nie Kaśka. Ech… Wiesz, za­wsze le­piej śpie­wać do spa­ghetti i wina niż do bur­gera z fryt­kami, na­wet je­śli to ro­dzinny biz­nes. Sta­szek za­pro­sił wszyst­kich zna­jo­mych na uro­czy­ste otwar­cie. Nie wy­pa­dało od­mó­wić, a że grappę i wino roz­dają na lewo i prawo, to na­wet, hm, do pew­nego mo­mentu dało się znieść ten po­ziom… mu­zycz­nej eks­cen­trycz­no­ści.

– W ta­kim ra­zie chyba je­stem za trzeźwa – wy­rwało się Ance, gdy z gło­śnika te­le­fonu do­bie­gła ko­lejna por­cja eks­pe­ry­men­tal­nego wrza­sku.

– Co?! Co mó­wisz? Przejdę kilka kro­ków da­lej, bo strasz­nie gło­śno grają! Otwo­rzyli okna i na ze­wnątrz też sły­chać!… Ooo… Od razu le­piej. Sły­szysz mnie?

– Tak. Jest z tobą tata?

– Nie. Wy­mó­wił się za­pa­le­niem ucha. Szczę­ściarz.

– Na­prawdę ma to za­pa­le­nie?

– Tak – wes­tchnęła mama – ale to nic groź­nego – do­dała szybko. – Do­stał kro­ple i tyle. Za kilka dni mu przej­dzie, więc mu nie współ­czuj. Tylko ra­czej mi: po dzi­siej­szym kon­cer­cie będę zde­cy­do­wa­nie po­trze­bo­wała… W su­mie jesz­cze nie wiem czego. Po pro­stu ta mu­zyka wzbu­dza we mnie… uczu­cia, o które bym się nie po­dej­rze­wała. Za­zdrosz­czę Tad­kowi Ko­zier­skiemu. Wy­jął apa­raty słu­chowe i te­raz, jak gdyby ni­gdy nic, za­pija do wszyst­kich grappą.

– Mamo, czy ty dzwo­nisz do mnie, żeby uciec z tej im­prezy?

– Od razu uciec! Po pro­stu za­żyć chwi­lo­wego od­po­czynku od nad­miaru wra­żeń ar­ty­stycz­nych.

– A nie mo­głaś nie przyjść? Albo wy­rwać się wcze­śniej, wy­ma­wia­jąc się pracą? W końcu to nie pią­tek czy so­bota. Kto robi uro­czy­ste otwar­cie w środku ty­go­dnia?

– Kaśka, czy tam jej ze­spół, mają grać w week­endy na ja­kichś we­se­lach. Ale ja nie wiem, czy te we­sela nie skoń­czą się roz­wo­dem albo po­grze­bami… – Z te­le­fonu do­bie­gło nie­wy­raźne py­ta­nie, naj­wi­docz­niej skie­ro­wane do mamy Anki, bo od­po­wie­działa: „Tak, tak, wszystko w po­rządku. Kon­cert i wino, palce li­zać! Ale córka za­dzwo­niła. Dzieci! Niby wy­ro­śnięte, a jed­nak… Tak, wszystko do­brze. Tak, po­zdro­wię!”. – No… Po­szedł już. Masz po­zdro­wie­nia od wujka Staszka.

– Mamo, ja do cie­bie dzwo­nię?

– Ofi­cjal­nie tak. A za­raz bę­dziesz chciała po­roz­ma­wiać z cio­cią Kry­sią. Za­łożę się, że nie zgad­niesz, kogo nie­dawno spo­tkała.

– Masz ra­cję, nie zgadnę. Kogo?

– Julkę!

– Julkę? – po­wtó­rzyła Anka z nie­do­wie­rza­niem.

– Tak, Julkę! Ale nie zgad­niesz gdzie!

– Mamo… Pro­szę. Ro­zu­miem, że chcesz prze­cią­gnąć chwilę od­de­chu od kul­tury, ale mo­gła­byś mi po pro­stu po­wie­dzieć?

– No do­brze. Spo­tkała ją w War­sza­wie! Ko­ja­rzysz te nowe osie­dla na Gór­czew­skiej?

Anka wznio­sła oczy do nieba. Jej mama cza­sem za­po­mi­nała, że War­szawa jest wie­lo­krot­nie więk­sza od ich ro­dzin­nego mia­sta.

– Pa­mię­tasz star­szego syna Krysi? – kon­ty­nu­owała ro­dzi­cielka, nie­zra­żona bra­kiem re­ak­cji. – Mi­chała? Na pewno pa­mię­tasz, cho­dzi­li­ście do tej sa­mej szkoły. Kryśka ze Zbysz­kiem do­ło­żyli mu się do miesz­ka­nia. W ta­kim wy­so­kim bloku, naj­wyż­szym z ca­łego osie­dla, trudno prze­ga­pić. Kryśka go od­wie­dzała, to zna­czy swo­jego syna, Mi­chała, nie blok, cho­ciaż blok w su­mie też, przy oka­zji… ale o czym to ja! Kryśka na klatce spo­tkała Ju­lię! Jaki ten świat mały, prawda? Wie­dzia­łaś, że jest w War­sza­wie? Kryśka mó­wiła, że Ju­lia na po­czątku w ogóle jej nie po­znała i Kryśka też jej pra­wie nie po­znała, bo Ju­lia taka ja­kaś wy­mi­ze­ro­wana… Nikt jej tam chyba nie do­kar­mia, a skąd się miała sama bi­dulka na­uczyć go­to­wać, jak u niej w domu to na­wet wodę przy­pa­lali…

– Mamo… Dla ciotki Krysi wszy­scy wy­glą­dają na nie­do­ży­wio­nych albo wy­mi­ze­ro­wa­nych. We­dług niej ty cią­gle bar­dzo chud­niesz. A jakby cię tak uby­wało od po­nad dwu­dzie­stu lat, to już byś znik­nęła, a jest ra­czej od… – Za późno ugry­zła się w ję­zyk.

Przez te­le­fon do­szedł dźwięk wcią­ga­nego po­wie­trza.

– Ale Ju­lia po­noć na­prawdę nie wy­gląda do­brze. Taka blada, wy­co­fana i w ogóle… – pod­jęła mama po chwili, naj­wy­raź­niej po­sta­na­wia­jąc pu­ścić mimo uszu dy­wa­ga­cje na te­mat wpływu kom­ple­men­tów ciotki Krysi na buj­ność swo­ich kształ­tów. Kształ­tów ro­dzin­nych. Dzie­dzi­czo­nych wy­łącz­nie w li­nii żeń­skiej, na co ży­wym do­wo­dem była Anka i jej liczne ciotki i ku­zynki. – Kryśka mówi, że aż za­ofe­ro­wała jej pul­pe­ciki, które zro­biła dla Mi­chała, ale Julka nie chciała. Po­noć nie je te­raz mięsa czy coś ta­kiego… W każ­dym ra­zie Kryśka po­wie­działa jej, że gdyby po­trze­bo­wała cze­go­kol­wiek, za­wsze może zaj­rzeć do Mi­chała na dół. Wiesz, Ju­lia mieszka do­słow­nie pię­tro nad nim. Wie­dzia­łaś o tym? Kie­dyś by­ły­ście jak pa­pużki nie­roz­łączki, a po­tem Julka znik­nęła, tak? Czy wy­je­chała? Od­zy­wała się do cie­bie ostat­nio?… Cór­cia, je­steś tam?… Cór­cia?… Sły­szysz mnie?!

– Tak, mamo. Sły­szę cię – wy­du­siła z sie­bie Anka.

– Czyli… Nie od­zy­wała się do cie­bie?

– Nie. Mo­żesz mi po­dać ten ad­res? Miesz­ka­nia Mi­chała.

– Nie znam, ale za­raz dam znak Kry­śce, żeby wy­szła. Wie­dzia­łam, że bę­dziesz chciała z nią roz­ma­wiać! Kiedy wy­cho­dzi­łam, wy­glą­dała, jakby po­trze­bo­wała ra­tunku. Wiesz, serce i te sprawy, a taki śpiew w stylu Yoko Ono nie jest naj­lep­szy na ci­śnie­nie – do­dała ści­szo­nym gło­sem.

Przez chwilę z te­le­fonu do­cho­dziły tylko trza­ski i dźwięki nie­ludz­kiego pia­nia.

– Aniu? – Z gło­śnika wresz­cie do­biegł ro­ze­dr­gany ko­biecy głos.

– Ta­aak? Cio­cia Kry­sia?

– Aniu, dzię­kuję! Z nieba mi spa­dłaś. Na­wet nie wiesz, jak miło cię sły­szeć i jaki masz śliczny głos, taki ra­do­sny i mło­dzień­czy. Pew­nie za­czę­łaś ćwi­czyć, co? Za­łożę się, że schu­dłaś…

***

Na­stęp­nego dnia po po­łu­dniu Anka udała się na wska­zane przez ciotkę osie­dle. Od­na­la­zła blok i klatkę. Miała też na tyle szczę­ścia, że od razu do­stała się do środka z kimś, kto aku­rat wcho­dził do bu­dynku.

W win­dzie o lu­strza­nych ścia­nach wy­brała przy­cisk z od­po­wied­nim nu­me­rem i po­je­chała na górę, pro­sząc siły wyż­sze, by cioci Krysi coś się nie po­my­liło. Na pię­trze znaj­do­wało się troje drzwi do miesz­kań. Każde w tym sa­mym od­cie­niu brązu. Obej­rzała je uważ­nie. Na tych na wprost ktoś na­pi­sał: „K + M + B 2014”, czyli ra­czej nie na­le­żały do Julki, chyba że dra­ma­tycz­nie się zmie­niła. Przy tych po le­wej le­żał brudny pstro­katy dy­wa­nik ude­ko­ro­wany im­po­nu­jącą ko­lek­cją obu­wia w róż­nych roz­mia­rach i ko­lo­rach. To też nie w jej stylu, po­my­ślała Anka i po­de­szła do drzwi po pra­wej, na któ­rych bra­ko­wało nu­meru miesz­ka­nia.

Przy­gry­zła wargę i na­ci­snęła dzwo­nek. Roz­le­gło się je­dy­nie su­che pyk­nię­cie. Ze­psuty? Pew­nie tak. Za­pu­kała. Raz i drugi. Nic. Ci­szę za­kłó­cały tylko od­głosy jeż­dżą­cej windy. Anka za­pu­kała po­now­nie i przy­ło­żyła ucho do drzwi, klnąc w du­szy, że nie po­my­ślała o za­sło­nię­ciu wi­zjera. Ju­lia mo­gła ją prze­cież zo­ba­czyć i przy­jąć stra­te­gię „ni­kogo nie ma w domu”.

– Julka? – za­py­tała Anka. – Je­steś tam?

Wy­tę­żyła słuch, sku­pia­jąc się na prze­strzeni za drzwiami. Czy do­bie­gały stam­tąd ja­kieś szmery? Czy tylko jej się wy­da­wało?… Wtem za jej ple­cami otwo­rzyła się winda. Za­sko­czona Anka drgnęła i ude­rzyła czo­łem o me­tal. Z ja­snej wy­ło­żo­nej lu­strami prze­strzeni wy­szła Ju­lia. Spoj­rzała na sto­jącą pod drzwiami i cof­nęła się o krok.

– Julka? – za­py­tała Anka.

Nowo przy­była po­trzą­snęła głową i się­gnęła do to­rebki. Wy­cią­gnęła klu­cze i ru­szyła ku drzwiom, cał­ko­wi­cie igno­ru­jąc sto­jącą przy nich osobę.

– Julka! – za­wo­łała Anka.

– Czu­łam, że ze spo­tka­nia z cio­cią Kry­sią nie wy­nik­nie nic do­brego – po­wie­działa Ju­lia bar­dziej do sie­bie niż do Anki. Dra­ma­ty­zmu jej sło­wom do­dał dźwięk zjeż­dża­ją­cej w dół windy.

– Julka, spójrz na mnie!

We­zwana unio­sła głowę, lecz na­dal miała opusz­czony wzrok.

– Cześć, Anka.

– Tylko tyle?

– Nie. Mo­żesz się prze­su­nąć? Jak tak sto­isz, nie mogę otwo­rzyć drzwi.

Anka od­ru­chowo zro­biła kilka kro­ków w bok. Ju­lia się­gnęła do zamka. Wy­glą­dała na tak skon­cen­tro­waną, jakby wła­śnie do­ko­ny­wała skom­pli­ko­wa­nej ope­ra­cji, a od losu ob­ra­ca­nego klu­cza miało za­le­żeć „być albo nie być” nie tylko bloku, osie­dla i Ziemi, ale ca­łego Układu Sło­necz­nego z przy­le­gło­ściami.

Tym­cza­sem w gło­wie Anki py­ta­nia się ko­tło­wały, wal­cząc o pierw­szeń­stwo. Za­nim zdą­żyła wy­łu­skać jedno z nich, drzwi windy, która w mię­dzy­cza­sie po­je­chała na dół i z po­wro­tem, otwo­rzyły się po­now­nie. Wy­szedł z nich cał­kiem przy­stojny fa­cet nio­sący gar­nek.

– Dzień do­bry – po­wie­dział ostroż­nie i przez mo­ment uważ­nie przy­glą­dał się dziew­czy­nom. – Anka? Julka?

– Mi­chał? – za­py­tała Anka z nie­do­wie­rza­niem.

– Jak do­brze, że was spo­tka­łem. Nie chcia­łem cho­dzić po miesz­ka­niach z na­dzieją, że tra­fię na cie­bie, Julka. Mama za­dzwo­niła dzi­siaj i ka­zała mi przy­nieść ci coś do je­dze­nia. Mia­łem tylko zupę i pizzę z przed­wczo­raj, więc… – Prze­rwał i po­pa­trzył z nie­pew­nym uśmie­chem na Julkę i gar­nek z chlu­po­czącą za­war­to­ścią.

Anka za­częła chi­cho­tać. Julka od­wró­ciła się ku drzwiom.

– Sam go­to­wa­łeś? – za­ga­iła Anka.

– Z mro­żonki, tylko do­rzu­ci­łem kieł­basę dla smaku.

– Oj, to Julka pew­nie nie zje. Te­raz po­noć nie je mięsa. Mama ci nie po­wie­działa?

– O! – po­wie­dział Mi­chał i wzru­szył ra­mio­nami, czemu to­wa­rzy­szył do­by­wa­jący się z garnka chlu­pot.

– Ale ja z chę­cią spró­buję. Co tam w ogóle u cie­bie? Sły­sza­łam, że masz miesz­ka­nie na dole.

– Tak, chcesz zo­ba­czyć? To zna­czy chce­cie? Jesz­cze nie jest do końca ume­blo­wane. Mama mę­czy mnie o ja­kieś dy­wany, sto­liki, wa­zony, ko­lory na ściany… Ale czy ja wiem?… Lu­bię biały i otwartą prze­strzeń. Na co komu te wszyst­kie graty?

– Dzię­kuję. Cześć – rzu­ciła nie­spo­dzie­wa­nie Ju­lia i nim któ­re­kol­wiek z nich zdą­żyło za­re­ago­wać, za­mknęła drzwi od środka, dwu­krot­nie prze­krę­ca­jąc klucz.

Mi­chał i Anka spoj­rzeli naj­pierw na za­trza­śnięte drzwi, a po­tem na sie­bie.

– Julka ni­gdy nie lu­biła więk­szych grup, a trzy osoby to dla niej już pra­wie tłok – wy­ja­śniła Anka, sta­ra­jąc się, by słowa za­brzmiały nie­fra­so­bli­wie.

– Je­śli przy­sze­dłem w złym mo­men­cie… Nie chcia­łem wam prze­szka­dzać.

– Nie przej­muj się. Nie ma sprawy.

Mi­chał nie­znacz­nie prze­stą­pił z nogi na nogę.

– Mo­żesz za­dzwo­nić, żeby otwo­rzyła?

Anka po­krę­ciła głową, prze­ka­zu­jąc bez słów, że to i tak nie mia­łoby sensu.

– Hm… w ta­kim ra­zie nie wiem. Zo­sta­wić tu ten gar­nek? Na­prawdę nie je mięsa? – Spoj­rzał z nie­zde­cy­do­wa­niem na na­czy­nie oraz na wy­cie­raczkę i drzwi miesz­ka­nia Julki.

– Nie zo­sta­wiaj. Tylko się zmar­nuje. – Zer­k­nęła na wi­zjer z dez­apro­batą, po czym z uśmie­chem po­wie­działa do Mi­chała: – No to może obiad ze zwie­dza­niem miesz­ka­nia? Umie­ram z głodu.Liam

Szcze­cin

Liam Ru­ther­ford wy­szedł z bu­dynku ko­szar, gdzie spę­dził więk­szość dnia. Jak pra­wie za­wsze przy du­żych, wie­lo­na­ro­do­wych ćwi­cze­niach wy­stą­piły pro­blemy na­tury ko­mu­ni­ka­cyj­nej. Ostat­nie go­dziny spę­dził więc, sta­ra­jąc się je na­pra­wić.

Sku­piony na pracy, nie zda­wał so­bie sprawy z upływu czasu. Te­raz, sto­jąc przed bu­dyn­kiem, spoj­rzał na usiane gwiaz­dami niebo. Tego dnia, po­dob­nie jak każ­dego in­nego przez ostat­nie dwa ty­go­dnie, wstał o pią­tej rano. Kiedy je­chał do pracy, oko­lica była jesz­cze po­grą­żona w ci­chej sza­ro­ści le­ni­wych mgieł, nie­spiesz­nie ustę­pu­ją­cych zgieł­kowi bu­dzą­cego się mia­sta. Po­tem były tylko praca, szko­le­nie żoł­nie­rzy, świat sy­mu­la­cji ata­ków, obrony, pla­no­wa­nia ko­lej­nych dzia­łań, kon­sul­ta­cji, pro­ble­mów i ich roz­wią­zy­wa­nia.

Gra­na­towy fir­ma­ment uświa­do­mił mu, że wła­śnie prze­pra­co­wał ko­lejny, po­noć wy­jąt­kowo piękny dzień po­czątku zło­tej pol­skiej je­sieni lub ba­biego lata. W każ­dym ra­zie ta­kie in­for­ma­cje o tej po­rze roku prze­ka­zy­wali mu jego szcze­ciń­scy zna­jomi i książ­kowy prze­wod­nik tu­ry­styczny.

Miał na­dzieję, że wkrótce bę­dzie mógł wresz­cie oso­bi­ście zwe­ry­fi­ko­wać te do­nie­sie­nia.

Spoj­rzał na stary ze­ga­rek ana­lo­gowy. Do­cho­dziła pół­noc.

Na ob­sza­rze, gdzie pra­co­wał, nie­do­zwo­lone były oso­bi­ste urzą­dze­nia elek­tro­niczne, czyli „per­so­nal elec­tro­nic de­vi­ces”, w skró­cie PED – jak po­wszech­nie na­zy­wali je po­słu­gu­jący się an­giel­skim żoł­nie­rze. Na­uczony do­świad­cze­niem, na okres ćwi­czeń za­mie­niał swój smar­twatch na kla­syczny ze­ga­rek, który do­stał od ojca lata temu, te­le­fon zo­sta­wiał zaś w sa­mo­cho­dzie za­par­ko­wa­nym nie­da­leko strefy ćwi­czeń. Tak było pro­ściej. Przed wej­ściem do wy­dzie­lo­nej czę­ści bazy nie mu­siał ni­czego zda­wać ani nie mu­siał póź­niej tego od­bie­rać przy wyj­ściu. Z li­sty rze­czy do zro­bie­nia od­pa­dały mu więc dwie po­zy­cje, o któ­rych byłby zmu­szony pa­mię­tać w trak­cie i tak bar­dzo in­ten­syw­nego okresu.

Po kil­ku­na­stu go­dzi­nach spę­dzo­nych w kli­ma­ty­zo­wa­nych po­miesz­cze­niach Liam ode­tchnął głę­boko noc­nym po­wie­trzem i z przy­jem­no­ścią po­czuł na twa­rzy praw­dziwy wiatr, a nie chłodny sztuczny na­wiew. Przez mo­ment wy­da­wało mu się, że wy­czuwa de­li­katny, świeży za­pach wody, li­ści, dymu ognisk i… pa­lo­nych aro­ma­tycz­nych ziół? Ode­tchnął jesz­cze raz, lecz ulotne wra­że­nie znik­nęło. Ame­ry­ka­nin wes­tchnął i po­krę­cił głową, po­iry­to­wany.

Od kiedy kilka ty­go­dni temu, w je­den z wol­nych week­en­dów, pol­scy zna­jomi wy­cią­gnęli go do skan­senu na Wo­liń­skiej Kę­pie na śre­dnio­wieczny Fe­sti­wal Sło­wian i Wi­kin­gów, co ja­kiś czas wra­cało do niego wspo­mnie­nie za­pa­chu ziół i ognisk zmie­sza­nych z le­d­wie wy­czu­wal­nym sło­nym aro­ma­tem mo­rza. Ona pach­niała jak let­nia łąka i dym. Ten za­pach ją ota­czał. Ona – Liam nie znał imie­nia, wie­dział tylko, że ma naj­pięk­niej­sze zie­lone oczy, ja­kie do tej pory wi­dział, a jej uśmiech roz­świe­tlał na­wet naj­ciem­niej­szą noc.

Po­my­ślał o tym opi­sie i skrzy­wił się mi­mo­wol­nie. Do­bór słów trą­cił ta­nio­ścią, zwłasz­cza że męż­czy­zna nie uwa­żał się za ro­man­tyka. Ko­goś, kto wzdy­cha w nocy do gwiazd, za­miast się wy­spać. Był żoł­nie­rzem, spe­cja­li­stą, FAO, czyli Fo­re­ign Area Of­fi­cer – ofi­ce­rem ar­mii ame­ry­kań­skiej na ob­szar za­gra­nicy. Przy­je­chał do Szcze­cina pra­co­wać i słu­żyć po­mocą eu­ro­pej­skim so­jusz­ni­kom, a ju­tro cze­kał go ko­lejny ciężki dzień.

Po­krę­cił głową, jakby chciał osta­tecz­nie otrzą­snąć się z idio­tycz­nych my­śli, i ru­szył w kie­runku po­ste­runku straż­ni­ków znaj­du­ją­cego się przy wyj­ściu z za­mknię­tej strefy.

Idąc, od­ru­chowo spraw­dził, czy jego iden­ty­fi­ka­tor znaj­duje się na miej­scu. Mi­ja­jąc punkt kon­tro­lny, kiw­nął głową zna­jo­mym war­tow­ni­kom i nie­za­trzy­my­wany skie­ro­wał się w stronę sto­ją­cego nie­da­leko po­jazdu. Usiadł w sa­mo­cho­dzie i włą­czył sil­nik. Byle do przy­szłego piątku. Do końca tych ćwi­czeń.

Na szczę­ście o tej go­dzi­nie, bez kor­ków, droga do domu nie za­jęła mu dużo czasu.Ma­lina

War­szawa

Anka pa­trzyła w za­pła­kane oczy przy­ja­ciółki. Ich zwy­kle in­ten­sywny złoto-zie­lony ko­lor przy­wo­dzący na myśl młode, wio­senne pędy zda­wał się te­raz przy­tłu­miony przez dzie­siątki czer­wo­nych ży­łek ota­cza­ją­cych tę­czówki. Na­puch­nięte, rów­nie czer­wone po­wieki i nos, z któ­rego wła­śnie nie­śmiało wy­glą­dał nie­wy­tarty na czas glut, także nie po­pra­wiały ogól­nego wra­że­nia.

Ma­lina Ka­licka, a wła­ści­wie Alina Ka­licka, bo tak na­zwali ją ro­dzice (wielcy fani twór­czo­ści Ju­liu­sza Sło­wac­kiego) pła­kała od kilku go­dzin.

Cho­ciaż wła­ści­wie, po­pra­wiła się w my­ślach Anka, przy­ja­ciółka pła­kała od kilku ty­go­dni. Po­wo­dem był cho­lerny Ja­cek, obec­nie były na­rze­czony Ma­liny, z któ­rym jesz­cze w sierp­niu pla­no­wała wziąć ślub oraz spę­dzić resztę swo­ich dni. Nie­stety oka­zało się, że te za­mie­rze­nia były dość jed­no­stronne.

Ogromna zmiana w ży­ciu, jak to ta­kie zmiany miały w zwy­czaju, za­częła się od po­zor­nie nie­szko­dli­wego wy­da­rze­nia. Na po­czątku sierp­nia świeżo upie­czeni na­rze­czeni mieli się wy­brać do zna­jo­mych nad mo­rze. Naj­pierw chcieli za­ba­wić przez kilka dni w Mię­dzyz­dro­jach, a póź­niej wraz z za­przy­jaź­nioną grupą re­kon­struk­to­rów hi­sto­rycz­nych wy­ru­szyć na Fe­sti­wal Sło­wian i Wi­kin­gów.

Wła­ści­wie w ostat­nim mo­men­cie, bo wie­czo­rem przed pla­no­wa­nym po­ran­nym wy­jaz­dem, Ja­cek wy­mi­gał się ze wspól­nego wy­padu na­wa­łem pracy i do­dat­ko­wym pro­jek­tem, który zle­cił mu, tu cy­tat: „Szef psy­cho­pata, pie­przony du­pek ma­jący gdzieś prawa pra­cow­ni­ków i ich urlopy!”.

Kiedy Ma­lina za­pro­po­no­wała, że w ta­kim ra­zie zo­sta­nie z na­rze­czo­nym w War­sza­wie, ten za­czął ją go­rąco na­ma­wiać, aby jed­nak po­je­chała.

– Nie chcę, że­byś się tu mę­czyła przez całe lato ze względu na mnie – prze­ko­ny­wał, pa­trząc jej głę­boko w oczy. – Wzię­łaś urlop, bi­lety są ku­pione, wszystko jest za­pla­no­wane… Nie chcę, że­byś tra­ciła wa­ka­cje z mo­jej winy, a ra­czej przez mo­jego szefa.

Gdy Ma­lina pró­bo­wała pro­te­sto­wać, kon­ty­nu­ował:

– Po­je­dziesz, od­prę­żysz się, spo­tkasz zna­jo­mych, od­pocz­niesz od tego ca­łego mia­sta. Wresz­cie zo­ba­czysz ten śre­dnio­wieczny fe­sti­wal, o któ­rym tyle mó­wili Krzy­siek z Agą. A ja tu będę so­bie grzecz­nie sie­dział, cze­kał na cie­bie i od­wa­lał ten pie­przony pro­jekt. Nie bę­dzie lekko, ale sama mó­wi­łaś, że przy­da­dzą nam się do­dat­kowe pie­nią­dze na we­sele.

Ar­gu­ment nad­cho­dzą­cych wy­dat­ków, pod­bity zbo­la­łym gło­sem bo­ha­tera po­świę­ca­ją­cego się dla wyż­szego celu, za­koń­czył dys­ku­sję.

Ma­lina po­je­chała do zna­jo­mych sama.

Kiedy wró­ciła z kil­ku­dnio­wego wy­padu, do­wie­działa się w ba­na­lny, choć nie­po­zo­sta­wia­jący złu­dzeń spo­sób, jak bar­dzo słowa Jacka od­bie­gały od jego czy­nów. Za­ska­ku­jąca prawda wy­szła na jaw z po­wodu desz­czu.

Opad at­mos­fe­ryczny za­czął się jesz­cze przed świ­tem ostat­niego dnia, czy ra­czej nocy, fe­sti­walu od urwa­nia chmury, które prze­szło w mżawkę. Jej mo­kry do­tyk, nie­mile po­tę­go­wany przez prze­mok­nięte ubra­nia, osta­tecz­nie prze­trze­bił sze­regi naj­bar­dziej za­twar­dzia­łych mi­ło­śni­ków ognisk. Roz­cho­dząc się, wielu wy­ra­żało na­dzieję, że dzień mimo wszystko bę­dzie sło­neczny.

Po kilku go­dzi­nach dla wszyst­kich stało się ja­sne, że uparte chmury mają gdzieś opi­nię tu­ry­stów. Nie uwzględ­niały także ubra­nych w lny, wełny, fu­tra oraz skó­rzane buty od­twór­ców. Za­miast roz­stą­pić się, by cie­płe pro­mie­nie mo­gły wy­su­szyć prze­mok­nię­tych lu­dzi i na­mioty, po­sta­wiły na ko­lejną ulewę.

Ma­lina, która w ciągu po­przed­nich dni po­ma­gała zna­jo­mym na kra­mie, oglą­dała bi­twy i ko­rzy­stała z in­nych atrak­cji, za­częła się nu­dzić w trak­cie desz­czu. Z tych nu­dów po­szła do wróżki. Ta, za po­mocą run i wła­sno­ręcz­nie ma­lo­wa­nych kart, prze­po­wie­działa jej, jak to su­mienna przed­sta­wi­cielka swo­jej pro­fe­sji, wielką mi­łość, któ­rej nie zwy­cięży na­wet dy­stans dzie­lący ko­chan­ków. Co prawda su­ge­ro­wała bru­neta, pod­czas gdy Ja­cek był ciem­nym blon­dy­nem, ale kto by się przej­mo­wał szcze­gó­łami!

Słowa te po­dzia­łały na dziew­czynę ni­czym obiet­nica mar­chewki na osiołka. Wy­sko­czyła z kra­miku, my­śląc o stę­sk­nio­nym na­rze­czo­nym. Cu­dem unik­nęła wy­wa­le­nia w bło­cie, ga­lo­pem do­tarła do na­miotu zna­jo­mych i oświad­czyła, że wraca do War­szawy dzi­siaj, a nie ju­tro. Gwoli ści­sło­ści, ta myśl za­wi­tała jej w gło­wie wcze­śniej, gdy grzę­znąc w bło­cie, mo­kła na desz­czu w ko­lejce do prze­no­śnej to­a­lety, ale prze­po­wied­nia zde­cy­do­wa­nie do­dała Ma­li­nie skrzy­deł.

Pa­ku­jąc rze­czy, wpa­dła na ko­lejny po­mysł: po­sta­no­wiła nie in­for­mo­wać uko­cha­nego o zmia­nie pla­nów.

Spon­ta­nicz­nie wy­my­ślona nie­spo­dzianka prze­ro­sła naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia wszyst­kich za­an­ga­żo­wa­nych.

Gdy po wielu go­dzi­nach spę­dzo­nych we wsze­la­kich środ­kach trans­portu dziew­czyna w końcu do­tarła do wy­naj­mo­wa­nego przez sie­bie miesz­ka­nia, do któ­rego wpro­wa­dził się Ja­cek, za­miast stę­sk­nio­nego uko­cha­nego przy­wi­tały ją od­głosy dziw­nie po­do­bne do tych, ja­kie jej part­ner wy­da­wał w trak­cie seksu. Akom­pa­nio­wały im ko­biece jęki i gło­śne we­zwa­nia wy­bra­nych nad­przy­ro­dzo­nych in­stan­cji. Ma­lina po­wie­działa po­tem Ance, że na po­czątku była pewna, ale to ab­so­lut­nie pewna, iż po pro­stu przy­ła­pała Jacka na oglą­da­niu porno. Na­wet ją to wtedy roz­ba­wiło. Po­de­szła więc na pal­cach do drzwi, otwo­rzyła je ci­cho i… jej uło­żony świat legł w gru­zach.

– Pie­przył ją w na­szym łóżku! W na­szej po­ścieli! W na­szym domu! Ro­zu­miesz?! – wy­rzu­ciła z sie­bie ko­lejny raz Ma­lina za­chryp­nię­tym od pła­czu gło­sem.

Anka kiw­nęła głową i po­dała przy­ja­ciółce nowe opa­ko­wa­nie chu­s­te­czek. A prze­cież ten wie­czór miał wy­glą­dać zu­peł­nie ina­czej! Pla­no­wały spo­tkać się z dawno nie­wi­dzia­nymi zna­jo­mymi w pu­bie. Może na­wet uda­łoby się wspól­nymi si­łami wy­cią­gnąć Ma­linę do klubu albo na kon­cert… Po pro­stu miały zro­bić coś od­mien­nego niż ko­lejne roz­dra­py­wa­nie prze­szło­ści. Wy­rwać Ma­linę z tego ma­ra­zmu, wy­peł­nio­nej smut­kiem „po­jac­ko­wej” co­dzien­no­ści, w któ­rej się za­pa­dała.

Kiedy jed­nak Anka przy­szła do miesz­ka­nia przy­ja­ciółki i za­stała ją w dre­sach, bez ma­ki­jażu, za to z pod­krą­żo­nymi oczami, wie­działa, że dzi­siaj znowu ni­g­dzie nie pójdą. Mimo wszystko pró­bo­wała zmo­ty­wo­wać Ma­linę do ja­kie­go­kol­wiek dzia­ła­nia. Prze­ko­ny­wała do zim­nych okła­dów na twarz. Za­pa­rzyła her­batę, aby przy­go­to­wać naj­prost­szy, wie­lo­krot­nie te­sto­wany, do­mowy spo­sób na opuch­nięte po­wieki. Po­tem skom­ple­to­wała od­po­wied­nią sty­li­za­cję i za­ofe­ro­wała po­moc przy ma­ki­jażu. Na­wet spraw­dziła rady vlo­ge­rek na pro­sty ma­saż twa­rzy re­du­ku­jący worki pod oczami i opu­chli­znę…

Wszystko na nic – przy­ja­ciółka bar­dziej przy­po­mi­nała bez­wolną ku­kiełkę niż żywą osobę. Wresz­cie, gdy Anka zo­sta­wiła ją na chwilę samą, aby wy­sko­czyć do sklepu po ogó­rek na ko­lejną ma­seczkę i okłady, Ma­lina po pro­stu usia­dła w fo­telu i się roz­pła­kała. W każ­dym ra­zie w ta­kim sta­nie Anka za­stała ją po po­wro­cie. Od tego mo­mentu mi­nęły trzy go­dziny, pod­czas któ­rych mu­siała kilka razy od­bie­rać te­le­fony od zna­jo­mych i tłu­ma­czyć, że jed­nak dzi­siaj nie do­trą. Obej­rzała także z Ma­liną kilka od­cin­ków ulu­bio­nego se­rialu ko­me­dio­wego na Net­fli­xie, a była na­rze­czona na zmianę to pła­kała, to się śmiała. Pół go­dziny póź­niej, po ko­lej­nym kie­liszku wina łzy prze­wa­żyły i Anka zna­la­zła się w sy­tu­acji, w któ­rej po­da­wała przy­ja­ciółce nową paczkę chu­s­te­czek.

Ma­lina gło­śno wy­dmu­chała nos, a na­stęp­nie otarła wierz­chem dłoni za­czer­wie­nione oczy. Czer­wone jak ma­liny, po­my­ślała Anka i zga­niła się za tak idio­tyczne po­rów­na­nie. Chciała sku­pić się na wy­my­śle­niu cze­goś, co mo­głoby sku­tecz­nie po­cie­szyć roz­trzę­sioną kum­pelę. Jed­nak po ty­go­dniach roz­mów na te­mat zdrady i ży­cia po niej Anka miała wra­że­nie, że wszyst­kie ra­cjo­na­lne ar­gu­menty, które przy­cho­dziły jej do głowy, albo tra­fiały w pustkę, albo od­bi­jały się od smutku przy­ja­ciółki jak groch od ściany.

W ta­kich chwi­lach Anka nie­na­wi­dziła tego pa­dalca Jacka jesz­cze bar­dziej. A już przed zdradą za nim nie prze­pa­dała. Nie­chęć była obo­pólna, ale za­śle­piona Ma­lina tego nie za­uwa­żała albo uda­wała, że nie za­uważa.

W wy­padku Anki nie cho­dziło o „za­zdrość o przy­ja­ciółkę”, tylko o to, że Ja­cek był… ja­kiś taki śli­ski. Niby wy­lu­zo­wany, ale jakby cią­gle spięty. Wy­pa­tru­jący ewen­tu­al­nych za­gro­żeń; z tymi swo­imi zmru­żo­nymi oczami jak u krót­ko­wi­dza, który za­po­mniał oku­la­rów, co oczy­wi­ście Ma­lina po­rów­ny­wała do orła (ta, chyba na grzę­dzie ka­na­po­wej!). Z tym swoim sia­da­niem w roz­kroku, jakby przy­go­to­wy­wał się do szpa­gatu po­przecz­nego na ko­la­nach. Ze sztucz­nie ob­ni­ża­nym tem­brem i odro­binę zbyt krót­kim no­sem, któ­rego noz­drza funk­cjo­no­wały jak urzą­dze­nie wy­po­sa­żone w au­to­no­miczny sys­tem ru­chu fa­lo­wego… Anka po pro­stu nie umiała mu za­ufać. Co wię­cej, już pod ko­niec spo­tka­nia, na któ­rym zo­stał jej przed­sta­wiony, od­nio­sła nie­miłe, pod­skórne wra­że­nie, że Ja­cek może być jed­nym z naj­gor­szych ty­pów fa­ce­tów – ma­ni­pu­la­to­rem z nar­cy­stycz­nymi skłon­no­ściami. Może, ale nie musi, po­wta­rzała so­bie w my­ślach, pa­trząc na uśmiech­niętą przy­ja­ciółkę. Wresz­cie po kilku ko­lej­nych in­te­rak­cjach, gdy wra­że­nie się na­si­liło, pró­bo­wała po­roz­ma­wiać o tym z Ma­liną, ale nie po­szło jej to wtedy zbyt do­brze. Po­sta­no­wiła więc po­cze­kać i zo­ba­czyć, jak roz­wi­nie się sy­tu­acja.

Ob­ser­wu­jąc re­la­cje wśród bli­skich i zna­jo­mych, dawno temu do­szła do wnio­sku, że są związki, w któ­rych part­ne­rzy po­zo­stają prak­tycz­nie bez zmian, ta­kie, w któ­rych roz­kwi­tają, i te zmie­nia­jące jedną bądź oby­dwie osoby w wy­bla­kłe wer­sje sa­mych sie­bie. Wła­śnie do tej trze­ciej ka­te­go­rii na­le­żała ostat­nia re­la­cja Ma­liny. Z tym że, zda­niem Anki, tylko przy­ja­ciółka prze­ista­czała się w związ­kowe zombi, czy ra­czej cień oso­bo­wo­ści. Sta­wała się „Alinką Ma­linką”, którą Ja­cek, jak po­wta­rzał przy każ­dym spo­tka­niu, mu­siał się zaj­mo­wać, bo sama by so­bie bi­dulka nie po­ra­dziła; a która tak na­prawdę za­pie­przała jak mały ro­bot, aby speł­nić wszyst­kie ży­cze­nia sa­mo­zwań­czego po­żal się Boże ry­ce­rza z Ko­ziej Wólki.

Tuż po od­kry­ciu igra­szek na­rze­czo­nego ogień zło­ści na ja­kiś czas roz­bu­dził echo daw­nej Ma­liny, lecz po­tem okrył je ca­łun żalu. Anka z ca­łego serca wie­rzyła, że i ta ża­łość w końcu prze­mi­nie, a Ma­lina wyj­dzie ze wszyst­kiego ni­czym, nie przy­mie­rza­jąc, fe­niks z po­pio­łów, ale… No wła­śnie, za­wsze po­ja­wiało się ja­kieś cho­lerne „ale”. Ostat­nim było to, że mar­no­trawny na­rze­czony po­wró­cił jak nie­chciany bu­me­rang.

Bez­czelny pa­da­lec naj­pierw za­czął wy­dzwa­niać do zna­jo­mych Ma­liny, w tym do Anki (!). Chciał, żeby wsta­wili się za nim u by­łej. Gdy ta me­toda nie od­nio­sła skutku, po­sta­no­wił ster­czeć pod blo­kiem, w któ­rym miesz­kała. Cze­kał na nią uzbro­jony – w bu­kiet róż, oczy skru­szo­nego coc­ker spa­niela z za­pa­le­niem spo­jó­wek, na­że­lo­wane włosy i wła­sno­wolne skrzy­dełka nosa. Gdy Ma­lina go igno­ro­wała, usta­wiał się na traw­niku, za­wsze twa­rzą i bu­kie­tem w stronę jej miesz­ka­nia, aby nie­do­szła żona oraz oko­liczny sys­tem mo­ni­to­ringu w po­staci za­ska­ku­jąco wścib­skich są­sia­dów mo­gli go zo­ba­czyć z okien. Ma­lina skar­żyła się po­tem na „te” spoj­rze­nia, któ­rymi była ob­da­rzana na klatce i w osie­dlo­wym skle­piku.

Jakby tego było mało, ostat­nio Ja­cek za­czął także przy­sy­łać die­te­tyczne cze­ko­ladki z prze­pro­si­nami, co Anka wzięła za­równo za przy­tyk do przy­ja­ciółki, jak i pro­fa­na­cję cze­goś tak bo­skiego jak cze­ko­lada. Cza­sem wraz z oszu­ka­nymi bom­bo­nier­kami przy­cho­dziły także mi­sie z ser­dusz­kiem i na­pi­sami „I Love You”, „Prze­pra­szam” i za­pew­nie­niami, że to, co się zda­rzyło, było naj­więk­szym błę­dem w Jac­ko­wym ży­ciu.

Ance od tego wszyst­kiego chciało się rzy­gać. Była pewna, że w tej peł­nej skru­chy po­sta­wie nie cho­dzi o praw­dziwy żal, ale o chęć po­wrotu do wy­god­nego ży­cia. Mo­gła też przy­siąc, że gnój or­ga­ni­zo­wał te przed­sta­wie­nia nie tylko dla Ma­liny, ale także dla są­sia­dów, aby za­skar­bić so­bie ich po­zy­tywną opi­nię. Pa­so­wa­łoby to do po­stę­po­wa­nia nar­cyza, za ja­kiego miała pa­dalca, i ho­ove­ringu. Próby od­zy­ska­nia utra­co­nego part­nera i te­ry­to­rium dla wy­gód i po­dziwu da­ją­cego speł­nie­nie.

Z tego, co do­tarło do uszu Anki, Jac­kowi bez Ma­liny nie szło tak do­brze. Po zdra­dzie co prawda od razu wpro­wa­dził się do ko­chanki, jed­nak nowa part­nerka albo się nim znu­dziła, albo pod­padł jej w ja­kiś inny spo­sób (Anka mo­gła się do­my­ślić, że pew­nie swo­imi gier­kami i ego), gdyż szybko wy­sta­wiła go za drzwi. Mu­siał przez to na gwałt szu­kać awa­ryj­nego lo­kum u zna­jo­mych, gdzie naj­czę­ściej ofe­ro­wano mu ka­napę czy ma­te­rac, oraz cze­goś do wy­na­ję­cia, co było jed­nak droż­sze niż miesz­ka­nie u na­rze­czo­nej. I gdyby nie to, że wy­sta­wie­nie Jacka przez ko­chankę przy­czy­niło się do jego po­wrotu do Ma­liny, Anka mo­głaby po­gra­tu­lo­wać tej ob­cej ko­bie­cie bły­ska­wicz­nego od­zy­ska­nia zdro­wego roz­sądku.

De­spe­rac­kie próby kon­taktu ze strony mar­no­traw­nego na­rze­czo­nego po­wo­do­wały, że Ma­lina, która wy­da­wała się już-już wy­cho­dzić z naj­gor­szego za­ła­ma­nia psy­chicz­nego, za­częła roz­dra­py­wać rany na nowo. Do tego kieł­ko­wały w niej wąt­pli­wo­ści co do słusz­no­ści de­cy­zji o de­fi­ni­tyw­nym za­koń­cze­niu związku. Ostat­nio co­raz czę­ściej spo­tka­nia dziew­czyn koń­czyły się roz­mo­wami, w któ­rych od mo­men­tów peł­nych gniewu i wście­kło­ści na by­łego prze­cho­dziła do wąt­pli­wo­ści i py­tań:

– Może po­win­nam mu wy­ba­czyć? Może fak­tycz­nie tylko po­peł­nił błąd, ale to ja ro­bi­łam wcze­śniej coś nie tak? Może nie po­win­nam go wtedy zo­sta­wiać sa­mego? Może to była także moja wina?

– To na pewno nie była twoja wina! Nie we­pchnę­łaś mu prze­cież tej ko­biety do łóżka! – od­po­wia­dała za­równo te­raz, jak i wie­lo­krot­nie wcze­śniej Anka.

– Ale…

– Nie ma żad­nego „ale”! Jesz­cze bym zro­zu­miała, gdy­by­ście byli mał­żeń­stwem czy na­wet parą z ja­kimś… dwu­dzie­sto­let­nim sta­żem – strze­liła pierw­szą liczbą, która wpa­dła jej do głowy. – Ale on oświad­czył się trzy ty­go­dnie przed zdradą! A po­tem, jak gdyby ni­gdy nic, wpro­wa­dził się do ko­chanki! To on przy­szedł do cie­bie z tym pier­do­lo­nym pier­ścion­kiem, a nie ty do niego! Chcia­łaś tych za­rę­czyn?! Mę­czy­łaś go o nie?! I na li­tość, wy­je­cha­łaś na kilka dni, a nie na lata! Je­śli fa­cet nie jest w sta­nie upil­no­wać swo­jego fiuta przez kilka dni, to nie licz na wier­ność w przy­szło­ści! Czy ty nie masz… – Prze­rwała gwał­tow­nie.

W trak­cie jej wy­bu­chu Ma­lina roz­pła­kała się bo­wiem jesz­cze bar­dziej, cho­ciaż przed chwilą wy­da­wało się to nie­moż­liwe. Anka miała ochotę za­cząć wa­lić głową w ścianę. Dla­czego my wszyst­kie je­ste­śmy ta­kie głu­pie?!, za­sta­na­wiała się, przy­po­mi­na­jąc so­bie swój ostatni dłu­go­trwały zwią­zek. Po jego roz­pa­dzie to wła­śnie Ma­lina po­mo­gła jej przejść przez naj­gor­sze. Póź­niej, ku lek­kiej zgro­zie zde­cy­do­wa­nie bar­dziej ro­man­tycz­nej przy­ja­ciółki, Anka utwo­rzyła pro­file na kilku por­ta­lach rand­ko­wych i ak­tyw­nie z nich ko­rzy­stała, nie ukry­wa­jąc, że nie my­śli o czymś „bar­dziej na stałe” i in­te­re­sują ją ra­czej „be­ne­fity” niż przy­wią­za­nie choćby w po­staci przy­jaźni.

Mimo wszystko cały czas pa­mię­tała, ja­kie to uczu­cie być pa­sa­żerką emo­cjo­nal­nej ko­lejki gór­skiej. Dla­tego trwała przy przy­ja­ciółce, ro­zu­mie­jąc prze­skoki od: „Jak on mógł mi to zro­bić?! Nie­na­wi­dzę go!”, do: „Tak bar­dzo mi go bra­kuje! Może po­win­nam mu wy­ba­czyć?”.

No wła­śnie, niby ro­zu­miała i chciała po­móc, a i tak na­krzy­czała na przy­ja­ciółkę i o mało nie ob­so­ba­czy­łaby jej jesz­cze moc­niej. Anka za­klęła w my­ślach.

– Ma­lina, prze­pra­szam – po­wie­działa. – Po pro­stu nie wie­rzę Jac­kowi, ale to twoje ży­cie. Je­śli na­prawdę chcesz do niego wró­cić, to… – Urwała. Nie chciało jej przejść przez gar­dło: „To do niego wróć”. Za­miast tego do­dała: – To może cho­ciaż naj­pierw wy­naj­mij de­tek­tywa, żeby spraw­dzić, czy Ja­cek nie ma ja­kiejś ko­lej­nej flą­dry w za­na­drzu.

– Już to zro­bi­łam – przy­znała się ci­cho Ma­lina, ocie­ra­jąc łzy.

– Co?!

– Już to zro­bi­łam. Wy­na­ję­łam de­tek­tywa, kiedy Ja­cek za­czął się tu po­ja­wiać.

– I nic mi nie zdra­dzi­łaś? – W gło­sie Anki za­brzmiało wię­cej zdzi­wie­nia niż wy­rzutu.

Ma­lina wzru­szyła ra­mio­nami i się­gnęła po ko­lejną chu­s­teczkę.

– No to czego się do­wie­dzia­łaś? – za­py­tała Anka, uzna­jąc, że od­po­wie­dzi, a nie ja­kieś żale, są te­raz naj­waż­niej­sze.

– Wła­ści­wie ni­czego.

Anka unio­sła py­ta­jąco brew.

– Albo tra­fi­łam na naj­gor­szego de­tek­tywa na świe­cie, albo Ja­cek fak­tycz­nie pra­wie co­dzien­nie kur­suje tylko po­mię­dzy pracą, kwia­ciar­nią, moją klatką scho­dową lub traw­ni­kiem – wska­zała ręką za okno – no i miesz­ka­niem. „Pra­wie”, bo jesz­cze cza­sem robi za­kupy w osie­dlo­wym skle­pie. Tylko w osie­dlo­wym skle­pie, gdzie pra­cuje star­szy pan – po­ło­żyła na­cisk na te słowa. – Żad­nych ga­le­rii han­dlo­wych czy skle­pów z wi­nem. Aha, i wpro­wa­dził się do sta­rego kum­pla, na pewno fa­ceta. – Prze­rwała, żeby się wy­ki­chać. – Je­dyną roz­rywką Jacka jest te­raz sta­nie pod klatką lub na traw­niku i ga­pie­nie się w moje okna – rzu­ciła z lek­kim prze­ką­sem, przy­wo­dzą­cym Ance na myśl dawną Ma­linę.

– Po­waż­nie? Żad­nych atrak­cyj­nych są­sia­dek, któ­rym trzeba po­móc? Wyjść ze zna­jo­mymi z pracy? Cen­trów fit­ness? Skle­pów z mar­kową odzieżą albo choćby atrak­cyj­nym żeń­skim per­so­ne­lem? Re­stau­ra­cji? Pu­bów? To w ogóle nie brzmi jak ten pada… zna­czy Ja­cek. – Ze względu na przy­ja­ciółkę po­sta­no­wiła użyć imie­nia. – My­ślisz, że go zo­ba­czył? Tego de­tek­tywa? I uda­wał?

– Nie wiem. Może? Ja­cek po­noć na­wet nie za­glą­dał do fry­zjera – wy­znała Ma­lina, się­ga­jąc po chu­s­teczkę. – A to już jest na­prawdę dziwne… Może fak­tycz­nie się umar­twia albo de­tek­tyw nie był do­bry? Zna­la­złam go przez przy­pa­dek. Nie­ważne jak. W każ­dym ra­zie nie bar­dzo chcia­łam wy­naj­mo­wać ko­lej­nego. De­tek­tywa czy, nie wiem, te­sterki wier­no­ści, bo Ja­cek mógł być już za­alar­mo­wany. – Wzru­szyła ra­mio­nami. – Dla­tego o tym nie wspo­mi­na­łam.

– Ni­gdy nie byli tacy do­brzy jak Julka – sko­men­to­wała ci­cho Anka.

– Co?

– Nic, nie­ważne. – Anka po­krę­ciła głową, ochrza­nia­jąc się w my­ślach.

– Julka? – Ma­lina zmru­żyła za­puch­nięte oczy, jakby pró­bo­wała so­bie coś przy­po­mnieć. – To ta dziew­czyna, z którą miesz­ka­łaś, za­nim się wpro­wa­dzi­łam? Tak? Niby nie bar­dzo chcia­łaś o niej mó­wić, ale co chwilę ja­koś do niej na­wią­zy­wa­łaś – za­koń­czyła, spek­ta­ku­lar­nie wy­dmu­chu­jąc nos.

Anka od­ro­czyła od­po­wiedź, się­ga­jąc po kie­li­szek wina i upi­ja­jąc łyk.

Ma­lina wpa­try­wała się w nią upar­cie.

– Tak. To ta Julka – przy­znała wresz­cie Anka.

– Była de­tek­ty­wem?

– Tak jakby. Wo­la­ła­bym o tym nie mó­wić.

– Czemu nie? Co jest złego w by­ciu de­tek­ty­wem?

– To, żeee… nie do końca nim była.

Ma­lina wpa­try­wała się w nią z nie­ustę­pli­wo­ścią lekko pi­ja­nej osoby.

– Była śniącą – od­parła wresz­cie Anka ci­chym gło­sem, pa­trząc na pod­łogę.

– Kim? Śnio… eee? Śpiącą?

– Śniącą – po­pra­wiła od­ru­chowo Anka.

– A co to śniąca? – za­py­tała Ma­lina, wy­cie­ra­jąc nos.

– Nie „co”, tylko „kto”.

– Kto?

Anka wes­tchnęła ciężko. Skoń­czyła wino w kie­liszku i się­gnęła po jedną z dwóch bu­te­lek sto­ją­cych na sto­liku. Przez chwilę wa­żyła ją w dłoni, po czym na­piła się bez­po­śred­nio z gwinta.

– Śniąca jest kimś, kto może po­dró­żo­wać w… snach – Ostat­nie słowo wy­po­wie­działa szep­tem

– Co?

Anka wznio­sła oczy do nieba, jakby pro­siła o siłę i cier­pli­wość.

– To może za­brzmi dziw­nie, ale Ju­lia… ona… ona… może po­dró­żo­wać w snach – wy­rzu­ciła z sie­bie ostat­nią część zda­nia na jed­nym wy­de­chu.

– Po­dró­żo­wać w snach? Na Ka­ra­iby czy coś?

– Nie. Może wcho­dzić w sny in­nych lu­dzi i wi­dzieć, o czym śnią. Ro­biła to już wtedy, kiedy by­ły­śmy dziećmi. Tak zna­la­zły­śmy pier­ścio­nek mo­jej mamy, który zgu­bi­łam. Julka we­szła w moje sny i zo­ba­czyła, gdzie go po­ło­ży­łam w trak­cie za­bawy. O czym wtedy za­po­mnia­łam. To zna­czy świa­doma ja za­po­mniała… Bo gdzieś tam to wspo­mnie­nie cały czas było w mo­jej gło­wie i wi­docz­nie o tym śni­łam. Po­tem, gdy po­szły­śmy do parku, fak­tycz­nie zna­la­zły­śmy ten pier­ścio­nek! Le­żał w tra­wie, pod drze­wem, gdzie ba­wi­łam się lal­kami. Całe szczę­ście, że nikt go wcze­śniej nie zna­lazł!

Anka prze­rwała i spoj­rzała na przy­ja­ciółkę. Na­po­tkała py­ta­jący i zdzi­wiony, ale nie drwiący, wzrok. Pod­jęła więc opo­wieść, po raz pierw­szy od lat dzie­ląc się ta­jem­nicą, którą tak długo no­siła w so­bie.

– Nie wiem do końca, jak to, hm… „współ­śnie­nie”?… działa. – Unio­sła py­ta­jąco głos na przed­ostat­nim sło­wie, za­sta­na­wia­jąc się, czy użyła wła­ści­wego okre­śle­nia. – I nie mam po­ję­cia, czy sama Julka wie – wy­znała szcze­rze. – Ale działa! Je­dyną osobą, która wie­działa co­kol­wiek na ten te­mat, była bab­cia Julki. Jej mama, czyli pra­bab­cia Julki, mo­gła się w trak­cie snu kon­tak­to­wać ze zmar­łymi. Bab­cia mó­wiła o niej „śniąca” i dla­tego tak na­zwa­ły­śmy Julkę. Nie­stety bab­cia Julki była bar­dzo chora, miała pro­blemy z pa­mię­cią i zmarła, kiedy by­ły­śmy jesz­cze dzie­cia­kami. Julka strasz­nie to prze­żyła. Pró­bo­wała się z nią po­tem skon­tak­to­wać, no wiesz… jak pra­bab­cia ze zmar­łymi. Ale nie umiała. Raz na­wet wy­mknę­ły­śmy się nocą na jej grób, zna­czy grób babci Julki… Zresztą nie­ważne… – Na samo wspo­mnie­nie prze­szedł ją dreszcz.

Prze­rwała, zdaw­szy so­bie sprawę z nie­po­trzeb­nej dy­gre­sji. Tak długo nie roz­ma­wiała na ten te­mat, że kiedy wresz­cie za­częła, miała wra­że­nie, jakby pę­kła w niej ja­kaś tama. Albo jakby dawno nie­uży­wane słowo „śniąca” było ka­mycz­kiem, który za­po­cząt­ko­wał la­winę.

– Naj­waż­niej­sze jest to – wró­ciła do te­matu – że dar Julki działa. Mo­gła po­wie­dzieć, o czym ktoś śni, i po­ru­szała się w tych snach jak ja­kiś Pre­da­tor w pan­ce­rzu usta­wio­nym na ma­sko­wa­nie. Nie dało się jej zo­ba­czyć czy na­mie­rzyć, nie jak tego de­tek­tywa. Je­śli oczy­wi­ście Ja­cek go zo­ba­czył – spro­sto­wała. – I za­wsze mó­wiła prawdę. Na­wet je­śli nic nie zna­la­zła, co wła­ści­wie się nie zda­rzało – do­dała szybko. – W każ­dym ra­zie po­mo­gła wielu lu­dziom, szcze­gól­nie je­śli cho­dziło o spraw­dze­nie… hm… in­ten­cji part­ne­rów.

W za­czer­wie­nio­nych oczach przy­ja­ciółki kryła się za­pra­wiona wi­nem mie­szanka na­dziei i wąt­pli­wo­ści.

– Czy mo­głaby po­móc i mnie? – za­py­tała ci­cho. – Była już wróżka i de­tek­tyw – skrzy­wiła się lekko – to czemu nie pa­ra­nor­malna te­sterka in­ten­cji? Zna­czy śpiąca. Śniąca! Do trzech razy sztuka! – do­dała gło­śniej i się­gnęła po trzy­maną przez Ankę bu­telkę. Resztki wina smęt­nie za­chlu­po­tały w środku. – Wi­dzisz? Po­trze­bu­jemy trze­ciej!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: