Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Przyjdzie Mordor i nas zje - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 listopada 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przyjdzie Mordor i nas zje - ebook

"stężenie „lokalnego hardkoru” przekracza u Szczerka dopuszczalne normy. To nieprzypadkowa strategia"

Maciej Robert, "Polityka"

 

Pasjonująca książka, od której trudno się oderwać, wciąga nie tylko bliską polskiej duszy – lwowskim resentymentom – tematyką, ale i oryginalnym językiem, który w zadziwiającym przemieszaniu najczystszej liryki z trzymającą się ziemi, jędrną dosadnością.

Janusz R. Kowalczyk, Culture.pl

 

„Już sam tytuł sugerował, że to jest, jak to mówią Anglosasi, "a must-read": jeśli coś nazywa się Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian, to o czym by to nie było, warte jest czytelniczego ryzyka”.

Tomasz Pindel, Onet.pl

 

Autor wyraźnie bawi się tymi momentami, w których rzeczywistość płata figla, i wcale nie kwapi się, by uczynić zadość tym oczekiwaniom.

Paweł Pijanowski, Popmoderna.pl

[O KSIĄŻCE]

Przyjdzie Mordor i nas zje Ziemowita Szczerka to opowieść o polskich „plecakowcach” wyjeżdżających na Wschód w poszukiwaniu „hardkoru” i przygody. Głównym celem ich wędrówek jest Ukraina, którą przemierzają pociągami, rozklekotanymi autobusami i marszrutkami, magazynując historie, które sprzedają następnie – po odpowiednim „podrasowaniu” – żądnym podobnych treści rodakom.

 

Przyjdzie Mordor i nas zje jest narracją o odrzuceniu i fascynacji, o potrzebie ekstensyfikacji w osobie Innego tego, czego próbujemy nie zauważać u nas samych. Przedstawia jednocześnie Ukrainę jako przestrzeń wypartego w – świadomie prozachodniej – mentalności Polaków.

 

Przy tym wszystkim jednak, utwór da się rozpatrywać także jako apologia polskiej ruchliwości i ciekawości świata, którą we współczesnej Europie Środkowowschodniej uznać można za coś wyjątkowego.

 

Ziemowit Szczerek (ur. 1978) – dziennikarz i prozaik. Współpracuje z „Polityką”, „Gazetą Wyborczą”, „Krytyką Polityczną” i „Nową Europą Wschodnią”. Autor książek Siódemka, Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian, Rzeczpospolita zwycięska. Alternatywna historia Polski, Tatuaż z tryzubem, Międzymorze. Podróże przez prawdziwą i wyobrażoną Europę Środkową, Siwy dym albo pięć cywilizowanych plemion, Via Carpatia. Podróże po Węgrzech i Basenie Karpackim, Cham z kulą w głowie, Kolejna alternatywna historia Polski, Wymyślone miasto Lwów. Jest także współautorem zbioru opowiadań Paczka radomskich. Laureat Paszportu „Polityki”, nominowany do Nagrody MediaTory i Nagrody im. Beaty Pawlak oraz dwukrotnie do Nagrody Literackiej Nike i Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus”.

 

Od Autora

Na Ukrainie wiele się zmieniło. Również to, że nie mówi się na Ukrainie, tylko w Ukrainie, choć imho obie formy są ok. Ale jeśli komuś zależy, mogę mówić „w”.

W Polsce też się wiele zmieniło. Również – na szczęście – podejście do Ukraińców i spraw ukraińskich.

Jest wzmożenie, więc tak: zmienia się. Pewnie za jakiś czas fala opadnie, bo takie falowanie i spadanie to stała socjologiczna, ale przypływ przyniesie też sporo treści, która w nas już zostanie.

„Mordor” każdy ma swój. Bo to, co się nie zmieniło, to ten głupi mechanizm szukania gorszości dalej, za miedzą. Owszem, zmieniają się miedze, ale mechanizm pozostał. Co więcej – stał się bardziej rozbudowany i kąsa.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66571-86-0
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. O ja

Po­gra­nicz­nik w cza­pie jak de­kiel od stu­dzien­ki ście­ko­wej pa­trzył na mój pasz­port.

– Łu­kasz Pon­czy­ński – prze­czy­tał.

– No tak – po­wie­dzia­łem – nic nie po­ra­dzę.

– Nar­ko­ty­ków nie masz? – spy­tał pol­sz­czy­zną dziw­nie po­zba­wio­ną ak­cen­tu i ten brak ak­cen­tu nie pa­so­wał do jego nie­zgrab­ne­go mun­du­ru, do tej jego czap­ki o śred­ni­cy koła od ro­we­ru, do któ­rej przy­pi­ęty try­zub też zresz­tą nie pa­so­wał, bo try­zub to pa­su­je do czap­ki au­striac­kie­go wzo­ru, a nie do tej ra­dziec­kiej stol­ni­cy.

– Cze­go? – spy­ta­łem, ga­pi­ąc się na tę czap­kę. – Nar­ko­ty­ków? A co to?

Uśmiech­nął się i przez chwi­lę w tym uśmie­chu przy­po­mi­nał Eu­ge­niu­sza Bodo z przed­wo­jen­nych pla­ka­tów. Wbił mi pie­cząt­kę do pasz­por­tu. – A na Ukra­inę po co? – spy­tał jesz­cze Bodo.

– Ko­ści przod­ków wy­ca­ło­wać – od­po­wie­dzia­łem, choć spe­cjal­nie przod­ków na Ukra­inie nie mia­łem. Po­gra­nicz­nik się ro­ze­śmiał.

– Idź – po­wie­dział, prze­su­wa­jąc pasz­port w moją stro­nę po bla­cie obła­żącym z po­li­tu­ry – ca­łuj.

Na bu­si­ki mó­wi­ło się tu „mar­szrut­ki”. Tak mi po­wie­dział Haw­ran, któ­ry na Ukra­inie był już wcze­śniej. Te­raz szli­śmy we dwóch przez przy­ku­rzo­ny, nie­rów­ny maj­dan. Roz­gląda­łem się. Pierw­szy raz wi­dzia­łem tę po­ra­dziec­ką prze­strzeń. Świat, któ­ry do tej pory mo­głem so­bie je­dy­nie wy­obra­żać, na­bie­rał kszta­łtu, i to ja­kie­go. Nie­któ­rzy fa­ce­ci cho­dzi­li po nim w do­mo­wych kap­ciach w kra­tę. Je­zus wy­ma­lo­wa­ny na ścia­nie cer­kwi był ciem­ny jak Kau­ka­ziec. Od bla­sza­nych ko­puł rżnęło po oczach sło­ńce.

Ga­pi­łem się ukrad­kiem na ru­skich boj­czi­ków w czar­nych spodniach i mo­ka­sy­nach. Pierw­szy raz zo­ba­czy­łem ich w na­tu­ral­nym śro­do­wi­sku. Boj­czi­ki ema­no­wa­li ban­dyc­kim spo­ko­jem, ale wi­dać było, że wy­star­czy se­kun­da, je­den im­puls, pół im­pul­su, by do­sta­li kor­by. Czu­łem to. Sta­li, char­cha­li pod nogi i oma­wia­li coś pó­łgło­sem, strze­la­jąc wo­kół bia­łka­mi oczu.

A mar­szrut­ki to były sta­re mer­ce­de­sy sprin­te­ry, fia­ty du­ca­to czy volks­wa­ge­ny trans­por­te­ry. Były jak woły po­ci­ągo­we: wiel­kie, za­ku­rzo­ne, sze­ro­ko roz­kla­płe od ci­ągłe­go prze­ci­ąże­nia. Na bo­kach nie­któ­rych wy­pi­sa­ne było coś po nie­miec­ku: a to KREU­ZBERG KE­BAB MU­STA­FA, a to WURST UND SCHIN­KEN GmBH. Wy­gląda­ły jak sprze­da­ne w ja­syr. Mu­sia­ły za­po­mnieć o swo­im daw­nym, szczęśli­wym ży­ciu na Za­cho­dzie, o rów­nych szo­sach i au­to­ma­tycz­nych myj­niach, o ga­ra­żach i od­ku­rza­niu ta­pi­cer­ki mi­ęk­ki­mi dło­ńmi. Tu­taj za­przęgni­ęte były do wol­nej pra­cy w bru­dzie i zno­ju aż do śmier­ci. Los rab­ski. Ich me­ta­lo­we ko­ści mia­ły w to bło­to już na wie­ki wsi­ąk­nąć i ni­g­dy na­wet ni­cze­go nie uży­źnić. Mer­ce­de­sy sprin­te­ry i volks­wa­ge­ny trans­por­te­ry już ni­g­dy nie mia­ły uj­rzeć wy­li­za­ne­go va­ter­lan­du, al­les ist ver­lo­ren, al­les ist ka­putt. I sta­ły te­raz, ka­put­ni­ęte ta­kie, w tym żó­łtym upa­le, któ­ry za­le­wał za­chod­ni skraj Ukra­iny.

Ka­ro­se­ria na­szej mar­szrut­ki, na któ­rej de­sce roz­dziel­czej le­ża­ła tek­tur­ka z na­pi­sem „LWIW”, roz­grza­na była jak bla­cha w sta­rej kuch­ni. Nie dało się jej do­tknąć. Chło­nąłem tę nową rze­czy­wi­sto­ść, za­gęsz­czo­ną w upa­le jak ki­siel.

Wła­do­wa­li­śmy ple­ca­ki na pakę i usie­dli­śmy. W roz­grza­nym, pu­stym jesz­cze wnętrzu ta­ńczy­ły dro­bin­ki ku­rzu. Pach­nia­ło ska­jem sie­dzeń, sma­rem i ben­zy­ną. To był przy­jem­ny za­pach.

Kie­row­ca miał przed­ra­mio­na całe w zie­lo­nych ta­tu­ażach. Był tam ja­kiś re­kin, ja­kaś sy­re­na. Pa­trzy­łem, czy ma Le­ni­na, ale nie miał. Całe szczęście, że choć gwiaz­da była. Nie po­ru­szył się, do­pó­ki ca­łej mar­szrut­ki, od ścia­ny do ścia­ny i od podło­gi po su­fit, nie wy­pe­łni­ło ró­żo­we ludz­kie cia­ło odzia­ne w spra­ną ba­we­łnę. Do­pie­ro wte­dy drgnęły mu mi­ęśnie pod tymi zie­lo­ny­mi dzia­ra­mi. Wrzu­cił pierw­szy bieg i mar­szrut­ka ru­szy­ła. Wy­da­wa­ło się przez chwi­lę, że ten prze­ci­ążo­ny z pięć razy bu­sik wy­pie­przy się jak dłu­gi na wy­męczo­ny as­falt, ale po chwi­li zła­pał pion i ja­ki­mś cu­dem wy­to­czył się z maj­da­nu na szo­sę.

Było go­rąco i dusz­no, a okien otwo­rzyć nie po­zwa­la­li. Gdy pró­bo­wa­łem, to pół mar­szrut­ki za­częło na mnie wrzesz­czeć, że­bym za­mknął, bo wszyst­kich za­wie­je i po­mrą. Ba­busz­ki na mnie krzy­cza­ły, krzy­cze­li mło­dzi ko­le­sie z bu­ta­mi w szpic, krzy­cza­ły dziew­czyn­ki z za­wie­szo­ny­mi na szy­jach ko­mór­ka­mi, z któ­rych do­bie­ga­ło bzy­czące ru­skie di­cho.

– Zo­staw – po­wie­dział Haw­ran ze zbla­zo­wa­ną miną znaw­cy te­ma­tu – to nic nie da. Tu­taj nie wol­no otwie­rać okien. W au­to­bu­sach, po­ci­ągach. Nie wol­no i już. Za­ka­za­ne. U nas się mle­kiem nie po­pi­ja mi­ęsa i wodą owo­ców, a tu­taj się nie otwie­ra okien w cza­sie jaz­dy. Sia­daj na du­pie i usza­nuj.

Tak, Haw­ran już kie­dyś był na Ukra­inie. I z tego po­wo­du ro­bił te­raz za mędr­ca-prze­wod­ni­ka.

Wró­cił z tej Ukra­iny jak tra­per z dzi­kich gór i tak dłu­go opo­wia­dał w Kra­ko­wie o cu­dach i nie­sa­mo­wi­to­ściach pod­ró­ży, że w ko­ńcu się z nim wy­bra­łem – zo­ba­czyć na wła­sne oczy. I oto je­stem.

Za brud­ny­mi fi­ran­ka­mi ci­ągnęła się Ga­li­cja. Te­raz już ukra­ińska, nie pol­ska. I wy­gląda­ło to wszyst­ko tak, jak­bym wje­chał na te­ren hi­sto­rii al­ter­na­tyw­nej wła­sne­go kra­ju. Tak zresz­tą było prze­cież na­praw­dę.

A po­tem za­czął się Lwów.

To mia­sto nie po­win­no ist­nieć – my­śla­łem, pa­trząc przez okno. Pol­ski mit jego stra­ce­nia jest tak moc­ny, że po pro­stu nie po­win­no go być. A ono sta­ło so­bie w naj­lep­sze i w do­dat­ku bez­czel­nie wy­gląda­ło mniej wi­ęcej tak, jak przed swo­ją re­gio­nal­ną apo­ka­lip­są...

Od razu, gdy tyl­ko wy­sie­dli­śmy z mar­szrut­ki na lwow­skiej zie­mi, Haw­ran po­le­ciał do ap­te­ki ku­pić ten le­gen­dar­ny bal­sam Wi­gor, o któ­rym tyle już zdąży­łem od nie­go usły­szeć.

– Ten Wi­gor – mó­wił Haw­ran – to jest for­mal­nie niby le­kar­stwo, dla­te­go mo­żna go ku­pić tyl­ko w ap­te­ce. Nie wiem na co to le­kar­stwo, na coś tam, wy­ci­ąg z dwu­na­stu ziół, dwu­na­stu ukra­ińskich wo­jow­ni­ków, men, a dzia­ła jak ba­łtyc­ka her­bat­ka z Pie­le­wi­na, ko­ka­ina z wód­ką. Wszy­scy Po­la­cy, co przy­je­żdża­ją do Lwo­wa, to tu piją.

Usie­dli­śmy na ja­ki­mś kosz­mar­nym pla­cu za­baw, pe­łnym kie­pów, po­roz­bi­ja­nych bu­te­lek. Za­raz obok stał po­mnik Ste­pa­na Ban­de­ry. Ban­de­ra był w kra­wa­cie i w roz­wia­nym, roz­pi­ętym pro­chow­cu i miał taką minę, jak­by sto­jąc na przy­stan­ku tram­wa­jo­wym, zo­rien­to­wał się, że nie wy­łączył że­laz­ka. Był de­spe­rac­ko gi­gan­tycz­ny i bu­dził przede wszyst­kim roz­czu­le­nie w swo­im prze­ro­śni­ęciu i za­gu­bie­niu.

Usie­dli­śmy i Haw­ran roz­ro­bił bal­sam Wi­gor z kwa­sem chle­bo­wym. Pi­li­śmy, pa­trząc, jak po pla­cu wol­no spa­ce­ru­ją lu­dzie. Ide­al­nie pa­su­jący do oto­cze­nia. Tak samo jak ono le­d­wo le­d­wo zbie­ra­jący wła­sne kszta­łty do kupy.

No ale bal­sam fak­tycz­nie dzia­łał. Pi­łem go i – fak­tycz­nie – czu­łem, jak w moje żyły wstępu­je siła, moc i eu­fo­ria, ja­kiej nie czu­łem już od bar­dzo, bar­dzo daw­na.

A im wi­ęcej pi­łem, tym bar­dziej po­do­ba­ło mi się tu­taj. Bo wszyst­ko tu było pod­kręco­ne na mak­sa. Do opo­ru.

So­wiec­kie sa­mo­cho­dy rwa­ły po tych mon­stru­al­nych wy­bo­jach jak po­pie­przo­ne, gu­bi­ąc ja­kieś prze­rdze­wia­łe części. Jak żywe tru­py w fil­mach o zom­bie apo­ka­lip­sie. Ze ścian sta­rych ka­mie­nic ster­cza­ły ko­mi­ny pie­cy­ków-kóz. Na da­chach ro­sły drzew­ka. Na traw­ni­ku, gdzieś na Żó­łkiew­skim Przed­mie­ściu, le­ża­ła sta­rusz­ka. Pod­bie­gli­śmy, by jej po­móc i po­czu­li­śmy bi­jącą od niej woń al­ko­ho­lu. Rzu­ci­li­śmy się na nogi ją sta­wiać, ale bab­cia nie po­trze­bo­wa­ła na­szej po­mo­cy. Le­ża­ła so­bie w sło­ńcu, tchnęła al­ko­ho­lem i do­brze jej było na świe­cie, jak Dio­ge­ne­so­wi wy­le­gu­jące­mu się przed becz­ką. Ła­god­nym gło­sem ka­za­ła nam się od­pier­do­lić, więc w ko­ńcu zo­sta­wi­li­śmy ją na tym traw­ni­ku i sami po­szli­śmy się upi­jać. Wszyst­kim, czym się dało.

Ukrop lał się z nie­ba i sprze­daw­czy­nie wy­cho­dzące pa­lić pa­pie­ro­sy przed sklep kry­ły się w ma­le­ńkich pla­cusz­kach cie­nia rzu­ca­ne­go przez oka­py do­mów. Zu­pe­łnie jak­by kry­ły się przed desz­czem. Uli­ca wy­gląda­ła, jak­by przez ostat­nich sto lat świat ogra­ni­czył się do sta­rze­nia. Do zu­ży­wa­nia się. I do ni­cze­go wi­ęcej. Ka­mie­nie bru­ko­we w jezd­ni roz­je­żdża­ły się i klęsły w bło­cie. Chod­ni­ki przy­po­mi­na­ły na­ro­wi­stą rzecz­kę za­sty­głą w be­to­nie. Gdzie­nie­gdzie zia­ła otwar­ta stu­dzien­ka ście­ko­wa. Ka­mie­ni­ce ocie­ka­ły sta­ro­ścią, bru­dem i znisz­cze­niem.

Nie mo­głem po­jąć, cze­mu tak do­brze się czu­ję.

Po ryn­ku drep­ta­li star­si Po­la­cy: lo­kal­ni i przy­jezd­ni. Mo­żna było od razu roz­ró­żnić, kto jest kim. Ci przy­jezd­ni ła­zi­li po­wo­li, z na­masz­cze­niem, nie­co na­tchnio­nym kro­kiem, i pó­łgło­sem na­rze­ka­li. Gło­śno chy­ba jed­nak się bali. Mie­li pre­ten­sje, że roz­je­ba­ne, że znisz­czo­ne, że UPA, że Ban­de­ra. Jęcze­li, że Ja­łta i Sta­lin. Men­dzi­li, że Szczep­cio i To­ńcio.

Ci lo­kal­ni Po­la­cy na­to­miast kręci­li się żwa­wo, oczka­mi ły­ska­li w jed­ną i w dru­gą, jak to lu­dzie węszący za in­te­re­sem. Bez­błęd­nie wy­łu­ski­wa­li z tłu­mu tu­ry­stów z Pol­ski, pod­cho­dzi­li i py­ta­li, czy nie trze­ba miesz­ka­nia na wy­na­jem albo map­ki z pol­ski­mi na­zwa­mi ulic. Do­rzu­ca­li na za­nętę parę słów o złych Ukra­ińcach i wiel­ko­ści daw­nej Rzecz­po­spo­li­tej.

I ci Po­la­cy z Pol­ski ła­pa­li się na tę ba­je­rę Po­la­ków z Ukra­iny jak mło­de ryb­ki. Wy­star­czy­ło, że pod­sze­dł taki lwow­ski Po­lak, po­opo­wia­dał o przed­wo­jen­nym Lwo­wie, za­nu­cił W dzień desz­czo­wy i po­nu­ry, po­wie­dział „czuj­ci si jak u sie­bi w domu, bo to i wa­sze mia­sto, ta joj”, a już Po­la­cy z Pol­ski cali byli we łzach, już byli roz­kle­je­ni cali, roz­je­cha­ni, jak­by ich sa­mo­chód po­trącił, już chli­pa­li, już im z nosa le­cia­ło, już się za port­fe­le ła­pa­li, map­ki ku­po­wa­li, prze­wod­ni­ki, miesz­ka­nia wy­naj­mo­wa­li.

I taki wła­śnie lwow­ski Po­lak do nas pod­sze­dł. Miał na imię Ju­rij. I choć po pol­sku śred­nio mó­wił, to się za­rze­kał, że Po­lak z nie­go z krwi i ko­ści. Co aku­rat na nas zresz­tą wra­że­nia nie ro­bi­ło, bo ostat­nią rze­czą, któ­rej wte­dy we Lwo­wie szu­ka­li­śmy, była pol­sko­ść.

– Do­brze, że Lwów nie jest pol­ski – mó­wi­łem aku­rat Haw­ra­no­wi, nie­sio­ny po­wi­go­ro­wym sło­wo­to­kiem. – Bo cóż to by­łby za fun przy­je­chać do pol­skie­go Lwo­wa. Tak jak­byś do Po­zna­nia po­je­chał. Albo do Wro­cła­wia. A tak – pro­szę bar­dzo. Prze­cież co tu się dzie­je. Prze­cież, no sta­ry. Ro­zej­rzyj się. Od­pa­dasz. Wy­sia­dasz. Men.

I bra­łem łyk bal­sa­mu Wi­gor, po któ­rym świat już nie był tym, czym był.

No, ale pod­sze­dł ten Ju­rij. Z wąsem pod no­sem, ocza­mi smut­ny­mi i z mapą Lwo­wa na sprze­daż. I mó­wił, że miesz­ka­nie ma ta­nio. Mapy nie chcie­li­śmy, ale ja­kieś lo­kum by się zda­ło – oce­nił Haw­ran, i trud­no było się z nim nie zgo­dzić, bo wie­czór się zbli­żał, a my by­li­śmy już roz­kosz­nie na­wa­le­ni, ale ra­czej bez pla­nu. Spy­ta­li­śmy Ju­ri­ja, gdzie ma to miesz­ka­nie, na co on, że nie­da­le­ko, że luz.

– Do­bra – po­wie­dział Haw­ran – to zrzu­ci­my ple­ca­ki i będzie­my mie­li kimę. No i wiesz – ści­szył głos, zer­ka­jąc na mnie kon­spi­ra­cyj­nie – mamy lo­kal­ne­go. Ro­zu­miesz.

Kiw­nąłem gło­wą, że tak. Ale po za­sta­no­wie­niu po­wie­dzia­łem, że jed­nak nie.

– No – wes­tchnął Haw­ran, jak­by do idio­ty prze­ma­wiał – mamy lo­kal­ne­go do pi­cia. Co to za Ukra­ina, co to za hard­kor bez pi­cia z lo­kal­ny­mi, men. U Ru­skich mu­sisz się z Ru­ski­mi na­pić. Ina­czej się nie li­czy.

– Prze­cież ten mówi, że Po­lak.

– Jaki to, kur­wa, Po­lak – od­po­wie­dział Haw­ran. – Zresz­tą, na­wet je­śli Po­lak, to i tak Ru­ski. Wy­obra­żasz so­bie – żyć tu całe ży­cie i nie być Ru­skim?

– Idzie­my, idzie­my – nie­cier­pli­wił się pan Ju­rij, roz­gląda­jąc się dziw­nie nie­pew­nie do­oko­ła.

Bli­sko jed­nak nie było. Szli­śmy wzdłuż to­rów tram­wa­jo­wych wy­rzy­na­jących się z bru­ku jak wy­pru­te z ręki żyły, a pó­źniej skręci­li­śmy w pra­wo, w prze­pust mi­ędzy ka­rło­wa­ty­mi ka­mie­ni­ca­mi.

I we­szli­śmy do in­ne­go świa­ta.

– Gdzie my je­ste­śmy? – spy­tał Haw­ran, roz­gląda­jąc się do­oko­ła ocza­mi jak pi­ęcio­zło­tów­ki.

– Za­mar­sty­niw – od­po­wie­dział Po­lak Jura. – Zna­czy: Za­mar­sty­nów – po­pra­wił się.

– Ynów, ynów, nie yniw – po­kle­pał Haw­ra­na po ple­cach.

Ta oko­li­ca nie przy­po­mi­na­ła ni­cze­go, co do tej pory wi­dzia­łem. To była dziel­ni­ca, któ­ra udo­wad­nia­ła, że ludz­kie osie­dla mogą się roz­ra­stać i roz­ple­niać same, jak lasy, jak chasz­cze. Wy­star­czy nie przy­ci­nać. Że to, co wy­twa­rza czło­wiek, ni­czym się nie ró­żni od na­tu­ry i, tak samo jak las ob­ra­sta krza­czo­ra­mi, mchem, je­mio­łą, tak tu­taj wszyst­ko, wszyst­kie domy ob­ro­sły ja­ki­miś bu­da­mi, ja­ki­miś pły­ta­mi pi­lśnio­wy­mi, ka­wa­łka­mi bil­l­bo­ar­dów na­wet, któ­re mon­to­wa­no za­miast ścian i da­chów szop. Ta rze­czy­wi­sto­ść two­rzy­ła się sama, bez pla­nu, kie­ro­wa­na je­dy­nie we­wnętrz­ną po­trze­bą i mo­żli­wo­ścią jej spe­łnie­nia. For­ma i es­te­ty­ka zo­sta­ły od­rzu­co­ne jako spra­wy ab­so­lut­nie dru­go­rzęd­ne. Jako fa­na­be­rie.

No i wszyst­ko to ta­pla­ło się w zie­lo­nej kąpie­li z pia­ną. Drze­wa i krza­ki sza­la­ły jak opęta­ne. Czam­bu­ły tra­wy na­je­żdża­ły wszyst­ko, co mia­ły na dro­dze, a nie­na­tu­ra wta­pia­ła się w na­tu­rę swo­bod­nie: pęki prze­wo­dów zwi­sa­ły jak lia­ny, sto­sy rdze­wie­jące­go że­la­stwa i wła­ści­wie wszyst­kie­go za­le­ga­jące­go w bez­ła­dzie po po­dwór­kach przy­po­mi­na­ły coś or­ga­nicz­ne­go, coś, co za­raz za­cznie wy­pusz­czać pędy i ga­łęzie.

Przy czym cała część wspól­na, prze­strzeń pu­blicz­na – po pro­stu nie ist­nia­ły. Dro­gi nie było, bo tę roz­je­żdżo­ną, dziu­ra­wą prze­strzeń trud­no było na­zwać dro­gą. Nie wspo­mi­na­jąc o ta­kim fran­cu­sko­pie­skow­stwie jak chod­ni­ki.

I w tym wszyst­kim, w tym ca­łym cu­dzie, strasz­nie pach­nia­ło świe­żo pa­lo­ną kawą.

– Ka­wo­za­wod – po­wie­dział Ju­rij, gdy zo­ba­czył, że ru­sza­my no­sa­mi jak kró­licz­ki, i wska­zał ce­gla­ny bu­dy­nek sto­jący za rzędem do­mów. – Tam kawę ro­bią.

W domu Ju­ri­ja miesz­ka­ła jego żona – wiecz­nie ob­ra­żo­na pani o no­sie za­ostrzo­nym jak ołó­wek. I sta­rzy ro­dzi­ce: dzia­du­nio ra­do­sny jak pies i uro­cza ba­bu­le­ńka. Sam dom przy­po­mi­nał kil­ka­na­ście dom­ków dzia­łko­wych zsu­ni­ętych ra­zem i po­łączo­nych w je­den or­ga­nizm. Ka­żdy po­kój był z zu­pe­łnie in­nej baj­ki. Naj­bar­dziej po­ru­sza­jące były pró­by ozdo­bie­nia tego bez­for­mia. Ra­bat­ki na po­dwó­rzu oto­czo­ne były niby-mur­kiem z uło­żo­nych na tra­wie ułom­ków ce­gieł, i ten niby-mu­rek z całą po­wa­gą po­ma­lo­wa­ny był bia­łą far­bą. Na ścia­nach wi­sia­ły gip­so­we stiu­ki, któ­re mu­sia­ły kie­dyś od­pa­ść z ja­kie­jś ka­mie­ni­cy.

Z dziad­ka­mi nie dało się po­ga­dać. Na wszyst­kie py­ta­nia od­po­wia­da­li np.: „Je­zus Chry­stus, król Pol­ski, al­le­lu­ja, al­le­lu­ja, amen”, albo: „Kto ty je­steś? Po­lak mały, bol­sze­wi­ka goń, goń, goń”. Spra­wia­li wra­że­nie, że nie do ko­ńca ro­zu­mie­ją, co mó­wią.

Zrzu­ci­li­śmy ple­ca­ki w po­ko­ju przy­po­mi­na­jącym ka­ju­tę na ja­kie­jś kry­pie, za­pła­ci­li­śmy Ju­ri­jo­wi i wy­szli­śmy na po­dwó­rze.

– No i co? – spy­tał Haw­ran, uśmie­cha­jąc się pó­łgęb­kiem z nie­od­pa­lo­nym jesz­cze pa­pie­ro­sem w ustach.

– No – mu­sia­łem przy­znać. – Nie­źle.

Usie­dli­śmy przy usta­wio­nym pod cze­re­śnią sto­li­ku. Był okry­ty ce­ra­tą przy­pi­ętą do bla­tu pi­nez­ka­mi, żeby nie od­fru­nęła. Po­da­łem Haw­ra­no­wi ogień. Ba­bu­le­ńka przy­szła z dwie­ma her­ba­ta­mi. Wy­sze­dł też dzia­du­nio. Wy­jął pa­pie­ro­sa i od­pa­lił go za­pa­łką.

Haw­ran chrząk­nął.

– Pro­szu pana – za­ci­ągnął ze wschod­nia, pa­trząc na dziad­ka – gdzje by tu mło­żno ku­pić wód­ki?

Par­sk­nąłem. Dzia­dek też wy­szcze­rzył się sze­ro­ko i od­po­wie­dział ro­ze­dr­ga­ną pol­sz­czy­zną:

– Jesz­cze Pol­ska nie zgi­nęła, daj nam, Boże, zdro­wie.

– U nie­go Al­zhe­imer – wy­tłu­ma­czył pan Jura, któ­ry po­ja­wił się w drzwiach. – Idzie­cie, pa­no­wie, jesz­cze w mia­sto, po­gu­lat’? Bo nie­dłu­go ciem­no będzie.

– A... e... – nie pod­da­wał się Haw­ran. – A może ja­kiś kie­li­sze­czek na dro­gę? Ja­kiś strze­mien­ny?

– Jaki? – uda­wał, że nie ro­zu­mie pan Jura, bo wi­dać było, że jest śred­nio en­tu­zja­stycz­nie na­sta­wio­ny do idei kie­li­szecz­ka.

– No może by­śmy – wy­ko­nał Haw­ran gest strze­la­nia bani – coś so­bie chlup?

Pan Jura po­pa­trzył po­nu­ro na Haw­ra­na, po­tem na mnie, wes­tchnął i po­sze­dł do domu. Wró­cił z wód­ką i dwo­ma kie­lisz­ka­mi. Na­lał nam.

– A pan? – spy­tał wy­ra­źnie roz­cza­ro­wa­ny Haw­ran.

– Ja nie piję – od­po­wie­dział pan Ju­rij.

Wy­pi­li­śmy w mil­cze­niu, po­dzi­ęko­wa­li­śmy i wy­szli­śmy.

Haw­ran czuł się oszu­ka­ny.

– Co to za kwa­te­ra u Ru­skie­go, co nie pije – war­czał. – Mógł po­wie­dzieć na po­cząt­ku, to by­śmy po­szu­ka­li u kogo in­ne­go! No żesz kur­wa mać...

– No – od­po­wie­dzia­łem dość bez­my­śl­nie, roz­gląda­jąc się po oko­li­cy. – Patrz. Tam jest sklep. Cho­dź, ku­pi­my so­bie ja­kieś bro­wa­ry.

Było coś lep­sze­go niż bro­wa­ry. Na­zy­wa­ło się „dżin­to­nik” i było sprze­da­wa­ne w ma­łych bu­te­lecz­kach po 0,33. Ko­bie­ta za ladą po­słu­gi­wa­ła się li­czy­dłem. Ku­pi­li­śmy jesz­cze – z czy­stej cie­ka­wo­ści – kil­ka pa­czek su­szo­nych an­cho­is i wy­szli­śmy w pach­nący kawą wie­czór. W drzwiach mi­nął nas żo­łnierz wojsk MSW. Był wy­so­ki jak la­tar­nia mor­ska. Miał czar­ny be­ret i gi­gan­tycz­ne, sztyw­ne pa­go­ny, wy­sta­jące da­le­ko poza ra­mio­na. Przy­glądał nam się z taką cie­ka­wo­ścią, jak­by­śmy sta­no­wi­li nowy, nie­zna­ny ga­tu­nek czło­wie­ka.

Tak samo pa­trzy­ła na nas pani bi­le­to­wa w tram­wa­ju. Ko­ko­si­ła się na pla­sty­ko­wym sie­dze­niu, w nie­bie­skim ki­tlu, w do­mo­wych bam­bo­szach i z rol­ką bi­le­tów za­wie­szo­nych na szyi, i ob­ser­wo­wa­ła nas ukrad­kiem. A my ob­ser­wo­wa­li­śmy ją.

I znów by­li­śmy na lwow­skim ryn­ku, tyle że za­częło się już ro­bić ciem­no. Krąży­li­śmy zruj­no­wa­ny­mi ulicz­ka­mi, po­pi­ja­jąc dżin­to­nik na prze­mian z Wi­go­rem i już nam ab­so­lut­nie w gło­wach trzesz­cza­ło.

Chwia­li­śmy się wła­śnie w naj­lep­sze przed ka­te­drą Or­mia­ńską, gdy po­de­szła do nas on­du­lo­wa­na na ró­żo­wo baba, po pol­sku po­chwa­li­ła pana Je­zu­sa i za­py­ta­ła, czy nie szu­ka­my aby kwa­te­ry, bo jak­by co to ona ma.

– Mamy już – po­wie­dział Haw­ran – dzi­ęku­je­my.

– A u kogo? – spy­ta­ła ona mru­żąc oczy.

– A u ta­kie­go Ju­ri­ja – od­po­wie­dział Haw­ran.

– A gdzie? – upie­ra­ła się baba. – Ju­rij, Ju­rij – za­sta­na­wia­ła się.

– Na Za­mar­sty­no­wie. Na Kwia­to­wej. Kwi­to­wej zna­czy. Zna­czy Kwia­to­wej. Zna­czy, no.

– No co pan! – wy­da­rła się baba, za­ku­maw­szy, któ­ry Ju­rij. – U tego zło­dzie­ja!

– Ee – po­wie­dział Haw­ran – dużo to nie wzi­ął. Ale wód­ki nie chciał pić... – po­ska­rżył się.

– Ale on nie jest Po­lak! Tyl­ko uda­je! – ma­cha­ła ręka­mi baba – on jest nie­kon­ce­sjo­no­wa­nym, nie­praw­dzi­wym Po­la­kiem i pol­skich tu­ry­stów na po­ku­sze­nie zwo­dzi!

– No trud­no – mruk­nąłem. – No ale cóż po­cząć.

– Wy­pro­wa­dzić się! – po­wie­dzia­ła sta­now­czo. Wy­gląda­ła jak ste­reo­ty­po­wa Ro­sjan­ka, zło­te zęby, róż na wy­schni­ętych po­licz­kach. Ro­sjan­ka, któ­rą ktoś nie­udol­nie dub­bin­gu­je na pol­ski. – Do praw­dzi­wych Po­la­ków iść żyć! Po­la­cy do Po­la­ków!

– No, na­stęp­nym ra­zem – po­wie­dział Haw­ran – to na pew­no. Po­la­cy do Po­la­ków i tak da­lej, ale te­raz, pani wy­ba­czy...

– My tu mamy ta­kie sto­wa­rzy­sze­nie – dźgnęła mnie bo­le­śnie pur­pu­ro­wym pa­zu­rem w splot sło­necz­ny – Sto­wa­rzy­sze­nie Pol­skich Wła­ści­cie­li Pol­skich Miesz­kań Pod Wy­na­jem Dla Pol­skich Tu­ry­stów Przy­je­żdża­jących Na Lwow­ską Zie­mię, w skró­cie eSPeWuPeeMPeWuDePeTePeeNeLZet, pan po­wtó­rzy, to za­pa­mi­ęta...

– Po­po­ca­te­petl – po­wtó­rzy­łem po­słusz­nie.

– Tak, no i tyl­ko my je­ste­śmy kon­ce­sjo­no­wa­ną pol­ską or­ga­ni­za­cją, któ­ra ma mo­no­pol na wy­naj­mo­wa­nie miesz­kań przez Po­la­ków dla Po­la­ków...

– A kto wy­da­je kon­ce­sję? – za­in­te­re­so­wał się Haw­ran. Baba go zi­gno­ro­wa­ła.

– Pro­si­my zgła­szać ka­żdy wy­pa­dek nad­uży­cia i w ogó­le, no, ka­żdy wy­pa­dek pod­szy­wa­nia się nie-Po­la­ka pod Po­la­ka, a naj­le­piej to po­je­chać do tego Ju­ri­ja już te­raz, za­brać ba­ga­że, i, pro­szę pa­ństwa, ja mam tu ta­kie pi­ęk­ne lo­kum nie­da­lecz­ko, na Doro... Syk­stu­skiej, tak da­waj­cie, pa­je­diom...

– Dzi­ęku­je­my, dzi­ęku­je­my, Bóg pa­nią bło­go­sła­wi, to jak przy­je­dzie­my znów zo­ba­czyć mia­sto Lwów, sem­per fi­de­lis, lis Wi­ta­lis – wy­ma­wiał się Haw­ran, gnąc się w ukło­nach i ra­kiem się wy­co­fu­jąc. Szyb­ko podła­pa­łem jego stra­te­gię i za­cząłem ro­bić to samo. Mu­sie­li­śmy dziw­nie wy­glądać, grze­jąc po­kło­ny przed on­du­lo­wa­ną fu­rią z pa­zu­ra­mi jak strzy­ga, bo lu­dzie przy­sta­wa­li na uli­cy i pa­trzy­li, co też z tego będzie – może jaki te­atr ulicz­ny? Ale my od­wró­ci­li­śmy się i po­szli­śmy da­lej. W uli­cę Or­mia­ńską.

Po dwu­dzie­stej dru­giej mia­sto już się za­my­ka­ło. Tak wte­dy było, w dwa ty­si­ące dru­gim roku. O dwu­dzie­stej dru­giej ko­ńczy­ło się ży­cie, a Lwów, po­dob­nie zresz­tą jak w tam­tych cza­sach War­sza­wa, za­mie­niał się w sy­pial­nię. Po­rząd­nie na­wa­le­ni snu­li­śmy się ulicz­ka­mi i szu­ka­li­śmy cze­go­kol­wiek, co mo­gło być otwar­te i sprze­dać nam pro­cen­ty.

Wresz­cie, gdzieś w oko­li­cach uli­cy Łesi Ukra­in­ki, usły­sze­li­śmy zna­jo­me dźwi­ęki. Bar­dzo zna­jo­me. To był Bal u we­te­ra­nów. Lo­kal mie­ścił się na par­te­rze i przez okno wi­dać było mu­zy­ków: wy­gląda­li jak po­rząd­ne ba­cia­ry – kasz­kie­ty kra­cia­te, ma­ry­na­recz­ki, fu­la­ry – wszyst­ko było. We­szli­śmy. Usie­dli­śmy przy sto­li­ku, a wo­ka­li­sta – za­su­szo­ny dziod o wy­glądzie ta­kim, że Hi­mils­bach by się za­nie­po­ko­ił, gdy­by go zo­ba­czył – za­chry­piał:

– Opiw­no­czi si z’ja­wi­li ja­kis dwa ci­wi­li. Mor­dy odra­pa­ni, ko­smy jak ba­dy­li.

– Ty – po­wie­dział skon­ster­no­wa­ny Haw­ran.

– No wła­śnie – od­po­wie­dzia­łem wsłu­cha­ny.

– Nicz ni­ko­mu ne wpo­wi­li, tyl­ki mor­dy bili... – śpie­wał dzia­dek.

– O kur­wa – po­wie­dział Haw­ran za­my­ślo­ny.

– No – od­po­wie­dzia­łem.

– Piwo czy wód­ka? – spy­tał kel­ner.

– Wód­ka – po­wie­dzie­li­śmy obaj na­raz.

– A szo – po­wie­dział kel­ner, pa­trząc na nas uwa­żnie i uśmie­cha­jąc się pod bar­dzo kel­ner­skim wąsem – wy du­ma­li szo se­red ba­cia­riw Ukra­in­ciw ne buło, czy szo?

– Sam żeś jest ne­bu­ło czy­szo – mruk­nął pod no­sem Haw­ran, gdy kel­ner od­cho­dził z za­mó­wie­niem.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: