- W empik go
Przyjechałaś, pojedziesz... jak zawsze - ebook
Przyjechałaś, pojedziesz... jak zawsze - ebook
Niektóre relacje pozostawiają ślad w duszy
Dolny Śląsk, Kraina Wygasłych Wulkanów. Dziewczyna co roku przyjeżdża w te strony na wakacje, przyciągana pięknem krajobrazu i wspomnieniami z dzieciństwa.
Chłopak mieszka tutaj od zawsze. Pewnego lata dostrzega dziewczynę na ulicy i postanawia zrobić wszystko, by ją bliżej poznać. Ona jednak po każdych wakacjach wyjeżdża, a on nie ma odwagi, by o nią zawalczyć…
Dziewczyna to już dorosła kobieta, która analizuje swoją przeszłość i zabiera Czytelników w pełną wzruszeń i uśmiechu podróż do jej rodzinnych stron na Dolnym Śląsku. Niekiedy z nostalgią, a czasem z pragmatyczną trzeźwością rozmyśla nad minioną młodością i uczuciem do mężczyzny, który kiedyś zajmował szczególne miejsce w jej sercu.
„Przyjechałaś, pojedziesz… jak zawsze” to poruszająca opowieść o poszukiwaniu szczęścia i trudnych życiowych wyborach.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-236-7 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie wiedziałam, jak się mam zachować w tej sytuacji.
POWIEDZIAŁ, ŻE LUBI LEŻEĆ I WSPOMINAĆ DAWNE CZASY I CHWILE SPĘDZONE ZE MNĄ.
Nie widzieliśmy się kilkanaście lat. Przez ten czas świat nie stał w miejscu. Mam teraz swoją rodzinę, on również, więc po co mówić takie rzeczy?
POWIEDZIAŁ, ŻE GDY TYLKO ZBLIŻAJĄ SIĘ WAKACJE, TO CZEKA NA MNIE. CIĄGLE SIĘ ROZGLĄDA, BO MOŻE GDZIEŚ MNIE ZOBACZY, SPRAWDZA, KTO WYSIADA Z AUTOBUSU…
Jak można przez tyle lat czekać na kogoś, i dlaczego akurat na mnie? Przecież ja zwykła dziewczyna jestem, żadna ze mnie gwiazda…Moje rodzinne strony, lubię tu przyjeżdżać. Dobrze się tutaj czuję. Cieszy mnie już nawet sam moment, gdy wysiadam z pociągu w Legnicy, a potem jazda autobusem przez coraz bardziej znajome miejscowości. Jest i Złotoryja, a w niej ulice, które dobrze znam, bo byłam tu wielokrotnie. Potem Nowa Ziemia, z którą, co prawda, nie mam nic wspólnego, ale parę razy jadłam w późniejszych latach obiad w „Złotym Lesie”, a jeszcze trochę dalej Nowy Kościół. Tutaj to nawet miałam przez chwilę jakiegoś chłopaka, ale nie była to zbyt udana znajomość. Następnie Różana z dużym tajemniczym budynkiem pod lasem, który mnie zawsze ciekawił, i za chwilę najbardziej znane i lubiane tereny.
Gdy po jednej stronie mam Wielisławkę z jej Organami, za chwilę po drugiej mijam nieczynną stację kolejową w Sędziszowej, a potem skręcającą ostro w górę, za dawną szkołą, drogę do Sokołowca, to jestem już prawie u celu. Czuję wtedy, jak całe płuca wypełniają mi się radością. Jest mi lekko. Za chwilę zobaczę Świerzawę. Jestem znowu u siebie.
Wakacje zawsze kojarzą mi się z pachnącym sianem, piękną pogodą i „Latem z radiem”. Przyjeżdżam tutaj co roku. Nikt nie traktuje mnie jak gościa, a i ja czuję się jak domownik. Razem ze wszystkimi grabię siano, wiążę snopki, zrywam truskawki lub czarną porzeczkę. Chodzę na wał przeciwpowodziowy i, siedząc na kamiennej „koronie”, czytam książki. Plotkuję z dawnymi koleżankami ze szkoły, pewnie też oglądam się za chłopakami, choć nie pamiętam, żeby któryś szczególnie mi się podobał.
Co dziwne, ze wszystkich spędzonych tam wakacji pamiętam tylko dwa lub trzy deszczowe dni. Czyżby nie padał tam nigdy deszcz, jak w Kalifornii? :)PIERWSZY DESZCZOWY DZIEŃ
Zbiera się na burzę, a my zwozimy siano do domu. Spieszymy się bardzo, żeby zdążyć przed deszczem. Zdążyliśmy.
Jestem umówiona w „Bajce”, to taki miejscowy lokal, gdzie można się napić kawy. Koleżanka czeka tam na mnie razem ze swoim chłopakiem. Myję się w pośpiechu, biorę parasol i wybiegam z domu. Siadam przy ich stoliku i dopiero łapię oddech.
– Myślałam, że już nie przyjdziesz – mówi Danka. – Podziwiam cię, że tak chce ci się pracować w tym polu.
– No wiesz, trzeba przecież pomóc rodzinie. Głupio bym się czuła, gdyby wszyscy szli w pole, a ja, panienka z miasta, na spacerek.
Ale co tam Danka może wiedzieć o polu i sianokosach, skoro jej rodzice nie mają ani kawałka pola ani nawet grządki z warzywami. Za to ma dużo czasu na randki i korzysta z tego. No dobra, bądźmy sprawiedliwi, ma po prostu duże powodzenie u chłopaków. Zawsze gdzieś obok nas są takie adorowane dziewczyny i cała reszta innych, które im zazdroszczą. Ja może nie zazdroszczę, bo lubię Dankę, trochę mi tylko przeszkadza ten jej chłopak, bo przez niego ma mniej czasu dla mnie.
Za oknem mocno pociemniało i zaczęła się burza. Jak dobrze, że zdążyliśmy z sianem do domu. Odprężam się, pijąc kawę i paląc Giewonta. Czas się leniwie wlecze, kawa pachnie, gra muzyka.
Wokoło sporo młodzieży, której ja akurat nie znam, bo wyjechałam stąd wiele lat temu i teraz przyjeżdżam tutaj tylko na wakacje. Moje znajomości ograniczają się właściwie głównie do ulicy Zielonej, przy której mieszkałam przed wyjazdem, oraz jej bliskich okolic.
Danka przeprosiła nas na chwilę, bo potrzebowała zejść na parter restauracji, ale wracając, zatrzymała się przy stoliku koło schodów, bo jacyś znajomi coś od niej chcieli. Rozmowa trwała dobrą chwilę, a ja siedziałam z tym jej chłopakiem bez słowa, bo o czym miałam z nim rozmawiać?
W końcu przyszła, usiadła, nachyliła się do mnie i powiedziała:
– Widzisz tego chłopaka ubranego na czarno? Ma na imię Rysiek. Prosił mnie, żebym go z tobą poznała, bo bardzo mu się podobasz i chciałby z tobą chodzić.
– Wpuszczasz mnie?
– No coś ty? To niby co ja robiłam przy tamtym stoliku tyle czasu? Powiedzieć, że się zgadzasz?
– Powiedz mu, że _z tym największy jest ambaras, żeby dwoje chciało na raz_.
– Coooo, bo nie zrozumiałam?
– No kurczę, Danka, przecież ja go widzę pierwszy raz w życiu na oczy, a on chce ze mną chodzić? Daj spokój, przecież to jest jakieś śmieszne.
– Ty go widzisz pierwszy raz, ale on to chyba wiele razy cię obserwował, skoro jest taki mocno zdecydowany.
– A co mnie to obchodzi?
Byłam rozzłoszczona, że obcy chłopak i takie ma pomysły. Co to za zwyczaje tutaj panują. Podparłam się na łokciu i spojrzałam na padający za oknem deszcz, a potem mój wzrok powędrował na rękę i zamarłam. Co za wstyd, jaka ona była brudna! Jak to ja się umyłam po powrocie z pola? Zerwałam się z krzesła i zakrywając rękę, ruszyłam w kierunku schodów. Z tylu Danka coś za mną krzyczała, przy schodach chłopak, któremu się podobałam, próbował mnie zatrzymać, a ja miałam tylko jeden cel – jak najszybciej stąd wyjść.NASTĘPNEGO DNIA…
Znowu padał deszcz. Wzięłam parasol i poszłam na spacer, chociaż nigdy wcześniej tak nie robiłam. Dlaczego akurat teraz na spacer w deszczu? Minęłam kościół i szłam w kierunku kina. Na ulicach było pusto. Nagle zobaczyłam, że na przeciwko mnie idzie ten chłopak z wczoraj, co to chciałby ze mną chodzić.
Nie miałam gdzie skręcić, zawracać byłoby śmiesznie, więc szłam dalej, a on zatrzymał się i czekał z uśmiechem, aż podejdę bliżej.
– Bardzo mnie ciekawi, dlaczego wczoraj tak uciekałaś przede mną – zapytał, jakbyśmy się już znali.
– Zaraz tam „uciekałaś”… Co ci przyszło do głowy? Po prostu musiałam tylko coś szybko załatwić.
– Oooo, to chyba było coś bardzo pilnego? – Cały czas się uśmiechał.
– A żebyś wiedział. – Nie byłam zdecydowana, czy go ominąć i pójść dalej, czy chwilę z nim porozmawiać. Zatrzymałam się jednak, w końcu podobno mu się podobam, więc niech się cieszy. A przy okazji popatrzę na jego miły uśmiech.
– A mogę cię teraz odprowadzić? – zapytał.
– Dokąd?
– No tam, dokąd idziesz.
– A ja to właściwie idę donikąd. Tak sobie chciałam pochodzić po deszczu.
– To jeszcze lepiej.
Poszliśmy razem w stronę kina, a potem skręciliśmy obok placu zabaw na kamienne schodki i zaraz w prawo, w kierunku jednej z moich ulubionych ławek. Nawet dało się na niej usiąść, nie była mokra, bo stała pod zalesionym zboczem. Siedzieliśmy więc pod parasolami, o które uderzały pojedyncze krople deszczu, i było całkiem przyjemnie.
– Na długo przyjechałaś? – zapytał Ryszard.
– Nie mam jakiegoś określonego terminu. Jak będzie fajnie, to do końca wakacji, jak nie, to po prostu wyjadę wcześniej.
– Będzie fajnie, więc nie musisz wyjeżdżać wcześniej.
– No skoro tak… to się zastanowię.
Deszcz ciągle padał i po pewnym czasie zaczęło się robić zimno.
– Zapraszam cię na kawę, bo chyba tutaj zmarzniemy – zaproponował.
– Masz rację, robi się coraz zimniej.
Jedyna kawiarnia w mieście znajdowała się przy rynku, w „Bajce”, tam gdzie zobaczyłam Ryszarda po raz pierwszy. Na parterze była restauracja, taka co to raczej serwuje setkę wódki i śledzika, ale za to na piętrze było przez jakiś czas miejsce dla młodzieży. W soboty wieczorem odbywały się tutaj dancingi, a w inne dni tygodnia można było posiedzieć przy kawie, ale kto by siedział przy stoliku, gdy miał tyle lat co my? No chyba że padał deszcz, tak jak dzisiaj. Siedzieliśmy obok podwyższenia dla zespołu i było miło. Pomyślałam, że nie ma co uciekać, skoro podobam się takiemu fajnemu chłopakowi i skoro tak bardzo chce ze mną chodzić.
– To gdzie i o której godzinie się jutro spotkamy? – zapytał, odprowadzając mnie pod dom.
– A to mamy się jutro spotkać? – zapytałam niby trochę zaskoczona.
– No oczywiście, że tak. Szkoda byłoby się nie spotkać.
– To może o siedemnastej trzydzieści, no i na pewno nie w centrum pod fontanną czy obok ratusza, tylko gdzieś na boku. Powiedzmy, że na tej ławce, co siedzieliśmy dzisiaj.
– No to będę miał niedaleko od domu – stwierdził Rysiek, uśmiechając się.
– A gdzie ty w ogóle mieszkasz?
– Tam właśnie w pobliżu, trochę powyżej gazowni. W tym domu po lewej stronie, na górze.
– Tam, gdzie się idzie po tych wysokich kamiennych schodach, co to na samym dole mają takie kamienne kule na bocznych słupkach? – spytałam zaciekawiona.
– No właśnie tam.
– A wiesz, że tam podobno mieszkali przez jakiś czas moi rodzice, ale mnie jeszcze wtedy nie było na świecie.
– No to już mamy coś wspólnego! – ucieszył się chłopak.
Pomachałam mu na pożegnanie zza drewnianej bramki rozbawiona tą jego radością.
***
Pięknie jest w mojej rodzinnej miejscowości. Dla mnie wyjątkowo pięknie, bo jest moja.
W następnym dniu posiedzieliśmy chwilę na ławce obok placu zabaw i poszliśmy w górę klonowo-jaworową aleją, równoległą do ulicy Mickiewicza. Stoi tam obok budynek dawnej gazowni, choć nie wiem, do czego służył, bo przecież w domach korzystano z gazu tylko w butlach. Może chodziło w dawnych latach o zasilanie ulicznych latarni? Ale z dzieciństwa pamiętam tutaj też obok łaźnię, gdzie chodziłyśmy się kąpać z siostrą. W domach nie było wtedy łazienek, za to można było tutaj przyjść i się wykąpać. Wchodziło się do kabiny, gdzie była wanna, z własnym ręcznikiem i mydłem, i się kąpało. Nikt nas nie poganiał, nikt nam nie przeszkadzał, drzwi zamknięte od wewnątrz na klucz.
A trochę wyżej, po drugiej stronie alejki, są schody do domu Ryszarda. Po lewej stronie tych schodów był kiedyś zrobiony wodospad czy może raczej kaskada wodna. U góry, na ulicy Reymonta stoi do tej pory betonowa wieża ciśnień, wybudowana specjalnie dla tego wodospadu. Całe to zbocze, pod którym szliśmy, razem z tą piękną aleją, to obecnie Park Piastów.
A jeszcze wcześniej, aż do 1945 roku, były to niemieckie tereny. Zarówno kaskada, jak i gazownia pochodziły właśnie z tego okresu. Park był wtedy bardzo zadbany, z alejkami, ławkami, altanami.
Niektórzy mówią, że na wale przeciwpowodziowym, który jest niedaleko, też wszystko było wtedy pięknie zagospodarowane. Na dole przed wałem po lewej stronie znajdował się amfiteatr, gdzie często odbywały się różne występy. Po prawej stronie natomiast wysoko nad rzeką biegła ścieżka, na którą się wchodziło schodkami przy mostku na Kamienniku. Lubiłam ją w dzieciństwie i tylko tamtędy chodziłam na górę wału. Schodków, co prawda, już potem nie było, bo się zniszczyły przez lata i należało uważać po deszczu, gdyż można było zjechać po dość ostrym spadzie na nosie albo na tyłku, w zależności, w którą akurat się stronę szło. Potem po przejściu szczytem wału wchodziło się do lasu, gdzie również za czasów niemieckich był zadbany leśny park z alejkami i ławkami.
Teraz ścieżka nad rzeką jest zagrodzona i podobno całkiem zarośnięta. Również nie zaleca się nią chodzić ze względu na bezpieczeństwo, bo jest umiejscowiona na wysokiej skarpie. Może teren się osuwa i jest niebezpiecznie? Szkoda, zawsze lubiłam tamtędy chodzić.
Lubiłam też spacery po lesie, z drugiej stronie wału. Szło się tam piękną, leśną ścieżką, aż dochodziło się w środku lasu do podwyższonego kręgu obłożonego kamieniami. Były to zapewne jakieś pozostałości po niemieckim parku, bo przecież nie miejsce kultu pogańskiego.
– Bardzo lubię tutaj przyjeżdżać – powiedziałam do Ryszarda.
– Cieszę się, bo jest nadzieja, że często tu będziesz – odpowiedział z uśmiechem.
Wygląda na to, że od tego dnia zaczęliśmy ze sobą chodzić.
Słowo „chodzenie” było bardzo dobrym określeniem, bo chodziliśmy przy okazji tego „chodzenia” bez końca. Gdyby za każdy kilometr dawano nam parę złotych, to bylibyśmy bogaci.
***
Podobno znajomi Ryszarda śmiali się, że można według nas regulować zegarki. Najpierw bowiem o siedemnastej dwadzieścia szłam przez rynek ja i znikałam, skręcając przy kościele po to, żeby alejką z kamiennymi schodkami dojść do ławki w pobliżu szczytu, gdzie czekał na mnie Rysiek. Potem, po przejściu spacerem iluś tam kilometrów, wracaliśmy również przez rynek pod mój dom, a na zegarze była wtedy dwudziesta pierwsza pięćdziesiąt. Nawet ciocia się śmiała, że ten mój chłopak to chyba zegarmistrz.
Zawsze mnie śmieszyło, że odprowadzając mnie wieczorem przez miasto, Ryszard ciągle się z kimś witał. Ciągle słyszałam: „cześć, cześć, o witam, o cześć, dobry wieczór, cześć”…
– Czy o tej porze wszyscy twoi znajomi wychodzą na ulicę, żeby się z tobą przywitać, czy robią to tylko wtedy, jak idziesz ze mną?
– Czy ja wiem, chyba zawsze tak jest, bo my się tutaj przecież wszyscy znamy.
– A co te dziewczyny tak się za tobą oglądają? – spytałam podejrzliwie.
– Za mną? No co ty.
– No chyba nie za mną?
– Miła ma – przyciągnął mnie do siebie – a co mnie obchodzą inne dziewczyny, jak ty jesteś ze mną?
Potem się uśmiechnął i zaśpiewał mi do ucha:
– A w Świerzawiji są takie zwyczaje, że matka za córkę liter wódy daje. Liter wódy daje, drugi obiecuje, a niech się mamusia razem z córeczką w du-pę po-ca-łu-je.
Moja ulubiona alejka z kamiennymi schodkami i ławką, której już nie ma, a na której zawsze czekał na mnie Ryszard. Alejka biegnąca po zboczu ul. Reymonta z widokiem na miasto i ciocia, z którą wiele lat później wracamy z zakupów ze sklepu na końcu miasta.
– Może poszłybyśmy na skróty taką alejką powyżej dawnego kina. Wiesz, że tutaj jest taka ładna ścieżka spacerowa na zboczu z kamiennymi schodkami? – zapytała ciocia.
Nie no, naprawdę, jak mogę o tym nie wiedzieć, skoro jestem rodowitą świerzawianką?
– Tak, wiem, wiem, ciociu.
A w duchu pomyślałam: „Żebyś ty wiedziała, ile to ja razy umawiałam się na tej alejce z R. na naszej ławce i że jest to jedno z moich najbardziej ulubionych miejsc w Świerzawie”.
Niestety, teraz jest tu już trochę mniej urokliwie niż kiedyś za sprawą właściciela działki położonej poniżej. Najpierw podwyższył murek i zrobił to w dodatku brzydko, byle jak i w ogóle jakim prawem? Rozzłościłam się, jak to zobaczyłam. Potem było jeszcze gorzej, bo przy tej części alejki, gdzie kiedyś stała nasza ławka, oraz trochę poniżej postawił ogrodzenie z zielonej grubej folii, dokładnie zakrywające widok na całą Świerzawę. To już mnie rozzłościło zupełnie, bo zamiast ładnego miejsca z widokiem na miasto, zrobił się zielony tunel.
Poprosiłam obecnego burmistrza o wyjaśnienie, czy można sobie stawiać ogrodzenie tam, gdzie się komuś podoba. Czy to jest samowola, czy ten, co tak się ogrodził, dostał na to pozwolenie z gminy? Bo jak ktoś tak bardzo pragnie prywatności, to niech sobie zrobi dach nad działką, a nie psuje wygląd takiej ładnej alejki spacerowej i w dodatku zasłania piękną panoramę miasta.
A burmistrz to jest bardzo sympatyczny młody człowiek, mający dużo szacunku i cierpliwości do każdego, z kim rozmawia. Polecił więc sprawdzenie tej sprawy i okazało się, że pozwolenie było wydane przez poprzedniego burmistrza, który tu rządził przez ostatnie trzy albo nawet cztery kadencje.
Niech ja go tylko gdzieś spotkam, jak będę kiedyś w Świerzawie, to mu się zaraz każę mocno z tego wytłumaczyć!
***
Staliśmy z Ryszardem na górze wału, on oparty o murek nad kamiennymi wielkimi schodami, ja – oparta o niego.
– Zrób borsuczka – poprosiłam, bo czasami ogarnia mnie jakaś głupawka.
– A jak się robi borsuczka?
– Nooo, nadyma się mocno policzki i rusza ustami.
– Nie będę robił żadnego borsuczka, bo ja nie mam pięciu lat – oburzył się z lekka.
– Ale ty jesteś… niedobry.
A parę dni później Ryszard przychodzi na spotkanie i ma mocno spuchniętą całą prawą stronę twarzy.
– Cooo się stało? Jakiś kontakt z grabiami czy z zazdrosnym kolegą? – zapytałam zaciekawiona.
– Nie, to chyba za karę. Nie chciałem zrobić borsuczka, to zrobił mi się sam.
Potem się uśmiechnął niespuchniętą stroną twarzy.
– A wiesz, koledzy mi mówili, że najlepszy na taką opuchliznę to jest okład z młodych piersi.
– Dobrych masz kolegów – roześmiałam się – takich troskliwych. Fa-ce-ci jak dzieci, ciągle im się coś marzy.
Teraz na wale nie można, ot tak oprzeć się o murek nad kamiennymi schodami lub usiąść na dole na koronie, nad tunelem, z którego wypływa rzeka, bo wszędzie są barierki, dużo żółtych barierek, a ja nie jestem już taka szczupła i gibka jak kiedyś, żeby nie było to dla mnie przeszkodą. Są również schody na trawiastym zboczu, co akurat nie jest takie złe, oraz wyremontowana i unowocześniona cała druga strona zapory z kamiennym zboczem. A na szczycie wału nie ma już trawiastej ścieżki, a szkoda, tylko alejka wyłożona kostką brukową, do tego jeszcze ze dwie latarnie i monitoring. Ale mimo tych wszystkich zmian wał jest nadal urokliwy, tak jak zawsze. Tylko jak tu przyjść z chłopakiem na randkę, gdy te latarnie i ten monitoring? :)
***
Agrest trzeba było obrać z krzaków w sadzie, to wzięłam wiaderko, radio i poszłam. Upał z godziny na godzinę był coraz większy, a że byłam na to przygotowana, miałam na sobie oprócz letniej sukienki strój do opalania i słomiany kapelusz na głowie. Radio z latem grało, ja się opalałam, zbierając agrest, a jak nazbierałam całe wiaderko, to ubrałam się i ruszyłam w stronę domu. Do przejścia miałam ze dwa kilometry i dziwne, że się nie usmażyłam w tym upale jak jakieś jajko na patelni albo kurczak na rożnie.
Problem się zrobił, gdy poszłam się umyć. Piekło mnie wszystko, co tylko mogło od słońca, a w dodatku miałam okropnie podrapane ręce i nogi.
Jak ja się pokażę dzisiaj Ryszardowi na oczy? Lepiej byłoby może nie iść w tym stanie i poczekać do jutra, żeby te zadrapania trochę przybladły, ale poszłam, bo by się zastanawiał, co się ze mną dzieje.
– Cooo ci się stało? – powitał mnie, nie wiem, czy z troską, czy z chęcią rewanżu za moje wcześniejsze żarty z jego opuchlizny. – Gonił cię ktoś po krzakach czy co?
– Agrest obierałam w stroju kąpielowym. Takie mam właśnie ostatnio pomysły – wyjaśniłam niechętnie.
– A kiedy będziesz jeszcze obierała? Bo ja sobie wtedy urlop wezmę.
– Muszę cię rozczarować, ale już wszystko obrałam.
– Aaale szkoda, a taki miałem dobry plan.
Objął mnie, a ja wywinęłam się z krzykiem z jego ramion.
– O co chodzi? – spytał zaskoczony.
– Nie chcesz wiedzieć, jak wyglądają moje plecy i… inne części ciała i jak mnie to wszystko bardzo piecze.
– Dlaczego nie chcę? No ja raczej chętnie bym zobaczył, jak to wszystko wygląda – zapewnił mnie z szelmowskim uśmiechem.
– Żadnych takich, i proszę dzisiaj nie zbliżać się do mnie na mniej niż metr, bo na samą myśl chce mi się krzyczeć.
– Ach te kobiety, tylko by krzyczały i krzyczały.
***
Siedzieliśmy na leśnej polanie, był ciepły, spokojny późny wieczór i taka cisza wokół. Wystarczy tak siedzieć, z głową opartą na czyimś ramieniu, i nawet nic nie mówić i jest pięknie. Ale nagle wśród drzew zaczął się gwałtownie jakiś dziwny wielki ruch, hałas, szum, trzaskały gałęzie, jakby w naszym kierunku szło jakieś duże zwierzę.
– Co się dzieje? – wystraszyłam się.
– Poczekaj, pójdę zobaczyć.
– Lepiej nie idź, bo jeszcze coś ci się stanie.
Ale poszedł i wtedy zrobił się jeszcze większy ruch, hałas i do tego trzaskanie gałęzi, a ja nie wiedziałam, czy mam uciekać, czy wzywać pomocy, zresztą kto by mnie tutaj usłyszał? Ryszarda nie było dobrą chwilę i już zaczęłam sobie wyobrażać same najgorsze rzeczy, aż tu nagle wyłonił się spośród drzew.
– Wiesz, co to było? – spytał z uśmiechem.
– No, stado dzików albo coś gorszego.
– To był jeż, jeden mały jeż spacerował sobie po lesie.
– Ale jak to? Przecież hałas był taki, jakby tam był jakiś dzik albo niedźwiedź.
– Jest susza, w lesie jest wszystko bardzo wyschnięte i wystarczy nadepnąć na gałązkę, a łamie się jeszcze dziesięć innych obok. Wystraszyłaś się?
– No tak, ale bałam się również, że tobie coś się stanie. A ty się nie bałeś tam iść?
– Nie myślałem o tym, czy się boję. Musiałem sprawdzić, czy coś nam nie grozi.
– Mój ty bohaterze. – Pogłaskałam go po ramieniu.
Machnął ręką, ale widziałam, że jest mu miło.
***
W Świerzawie mam dwóch kuzynów. Młodszy z nich jest bardzo fajny. Lubimy się i zawsze dogadujemy ze sobą. Starszy jest inny. Nie przepadam za nim, bo lubi mi dokuczać i robić na złość, zresztą nie tylko mnie, innym również.
– Po co tu przyjechałaś? – powiedział kiedyś do mnie. – Nikt cię tu nie chce, wszyscy cię mają dosyć. Jedź sobie do swojego domu!
A ja w płacz. Aż ciocia przyszła z kuchni zobaczyć, co się stało.
– Dlaczego ty płaczesz? – spytała zaskoczona.
– Bo on mi powiedział, żebym jechała do swojego domu, bo nikt mnie tu nie chce i wszyscy mają mnie dosyć.
Ciocia była spokojną osobą, ale teraz bardzo się zdenerwowała.
– Jak mogłeś jej coś takiego powiedzieć? Jak ty byś się czuł, gdyby tobie ktoś tak powiedział? Zapamiętaj sobie dobrze, ona jest moim gościem i może tutaj przyjeżdżać, kiedy tylko chce i na jak długo chce, i zawsze jest tutaj mile widziana. A jak jeszcze raz usłyszę, że jej dokuczasz, to nie ręczę za siebie!
Dobrze, że kuzyn rzadko bywa w domu przez wakacje, woli je bowiem spędzać na obozach harcerskich. Teraz przyjechał na tydzień czy dwa, i co jakiś czas psuje mi nerwy. Wie już, że umawiam się z Ryszardem zawsze o siedemnastej trzydzieści, więc dzisiaj przy pracach na polu robił wszystko, żebym nie zdążyła na spotkanie. No i nie zdążyłam. Z godzinnym opóźnieniem wyszłam z domu, zła jak wszyscy diabli, i postanowiłam pójść kamiennymi schodkami na miejsce, gdzie spotykamy się z R., usiąść na naszej ławce i poczekać, aż opuści mnie złość. Idę powoli z opuszczoną głową. Jeszcze parę schodków i dojdę do naszej ławki. Ale kątem oka widzę, że ktoś tam siedzi. Podnoszę głowę i widzę Ryśka, który uśmiecha się do mnie.
– Jak to? – pytam zdziwiona. – Czekasz na mnie całą godzinę?
– No tak jakoś.
– Nie dałam rady przyjść wcześniej przez mojego kuzyna, bo robił wszystko, żebym nie zdążyła na spotkanie z tobą.
– A ja tak sobie właśnie pomyślałem, że poczekam na ciebie, bo jak cię znowu zapędzili w te hektary, to pewnie nie możesz się z nich wyrwać.
No widzisz, kuzynie, tak się starałeś, a nic z tego nie wyszło.
***
W naszym sadzie zaczął się coroczny zbiór czarnej porzeczki. Trwało to zazwyczaj około dwóch tygodni. Pracowaliśmy wtedy do południa i po południu, a żeby praca szła szybciej, to pomagali nam czasami również znajomi wujka i cioci.
Zazwyczaj po paru dniach byliśmy już z młodszym kuzynem znudzeni tym zajęciem, ale robotę tak czy inaczej trzeba było wykonać, żeby nie zmarnować owoców, które potem były zawożone do punktu skupu koło kościoła. Wymyśliliśmy, że wstaniemy skoro świt i pójdziemy do sadu. Urwiemy tych owoców tyle co zawsze i potem będziemy mieć wolne całe popołudnie.
Wstaliśmy raniutko, po cichutku się umyliśmy i ubraliśmy, tak żeby nikogo nie obudzić. Kuzyn wziął metalowe wiadro, do którego miał zbierać owoce, ja metalową bańkę, taką jak na mleko, oraz radio tranzystorowe i poszliśmy otworzyć drzwi na korytarz. To był właśnie początek naszych problemów. Klucz się zaciął w zamku i nie mogliśmy go przekręcić. Drzwi były dwuskrzydłowe, drewniane, z okienkami u góry, pamiętające jeszcze zapewne niemieckich gospodarzy, którzy tu kiedyś przed nami mieszkali.
– I co teraz? – zapytałam po cichu.
– No, że akurat teraz coś się musiało zaciąć – zdenerwował się kuzyn. – Poczekaj, spróbuję przesunąć zasuwkę u góry, to może się uda otworzyć drugie skrzydło.
Zasuwka też się zablokowała. Kuzyn szarpał się z nią z całych sił, w końcu zgrzytnęła przeraźliwie i otworzyła się z głośnym piskiem. Ja się wystraszyłam i wypuściłam z rąk bańkę. Kuzyn chciał ją złapać, żeby nie narobiła hałasu, upadając na podłogę, i upuścił z kolei swoje metalowe wiadro. Hałas się zrobił straszny i już nas nawet nie zdziwiło, że do przedpokoju zleciała się cała rodzina, żeby zobaczyć, co się stało. A my staliśmy jak te sieroty ze spuszczonymi głowami i skruszonymi minami.
***
Zrobiłam pranie swoich bluzek, spódnic, sukienek i rozwiesiłam je na podwórku przed domem. Na dworze było ciepło i słonecznie. Gdy za parę godzin poszłam zebrać ze sznurków swoje rzeczy, to nie wiadomo skąd, zaczął nagle padać drobny deszczyk i wszystko zrobiło się mokre. Zawróciłam do domu, bo przecież nie będę zbierać mokrych rzeczy.
Deszczyk zaraz przestał padać i z powrotem wyszło słońce. Pod wieczór poszłam zebrać pranie i znowu się okazało, że właśnie zaczął kropić deszcz. No to machnęłam ręką, a niech teraz wisi do jutra, bo co mam niby z nim zrobić, jak znowu jest mokre. Po chwili już nie padało, no tak, jakby ktoś robił mi specjalnie na złość.
Rano było piękne słoneczko, ale jak koło południa wybrałam się po pranie, to znowu zaczęło padać, a potem przestało. No ludzie moi… a rodzina miała niezły ubaw ze mnie, że tak biegam za tym praniem wte i we wte.
Wygląda na to, że rozwiesiłam przed domem swoje wieczne pranie. Będzie na przemian mokło i schło, tylko ile razy jeszcze. Przyczaiłam się więc i gdy już już dosychało, to ja je cap i do domu, i na wieszaki, żeby przeschło do końca. Myślałam, że jestem taka sprytna, a tutaj się okazało, że skończyły się właśnie niespodziewane i przelotne opady deszczu.
A potem się zastanawiałam, idąc na spotkanie z Ryszardem, czy w świeżo wypranej sukience, którą mam na sobie, bardziej pachnę deszczem czy słońcem?
W tamtych latach dziewczyny chodziły głównie w sukienkach. Chłopcy nosili długie spodnie, nawet latem, gdy było gorąco, uszyte z elany lub innego materiału. Dżinsów wtedy nie było, a jeżeli były, to tylko w pewexach, ale nikt z nas nie miał dolarów, żeby je kupić.
Teraz dziewczyny i kobiety przeważnie chodzą w spodniach. Na pewno jest to wygodne, ale ile uroku same sobie przez to odbierają. Dziewczyna w sukience inaczej się bowiem porusza, ma dużo więcej gracji, czaru i powabu.
A już największe nieporozumienie to kobieta w spodniach tańcząca w parze z mężczyzną. Gdy widzę takie pary, to zawsze się zastanawiam, gdzie te kobiety mają głowę, że pozbywają się całego swojego wdzięku i uroku, tak jakby im zależało na tym, żeby niczym nie różnić się od mężczyzn.
***
Wracaliśmy wieczorem ze spaceru naszą ulubioną lipową aleją koło boiska. Przy wejściu na basen, który jest obok, minęliśmy jak zwykle wiszącą sobie radośnie na drzewie tablicę, na której można było przeczytać:
UWAGA! ŁOWIENIE RYB NA TERENIE BASENU SUROWO WZBRONIONE POD KARĄ ADMINISTRACYJNĄ
Zawsze mnie bardzo rozśmieszał ten napis. Często zatrzymywaliśmy się tutaj z Ryszardem i zastanawialiśmy, kim był autor tych słów i co miał na myśli.
W moim mieście też czasami trafiają się takie napisy, które mnie bawią. Na murze przy stacji kolejowej ktoś na ten przykład napisał wielkimi literami:
A POCAŁUJCIE WY MNIE WSZYSCY W DUPĘ
Codziennie mijałam ten napis i miałam od razu dobry humor na resztę dnia.
A potem jakiś brzydal wziął i zamalował te litery, i całą moją poranną radość diabli wzięli.
Szliśmy dalej z Ryszardem obok stawku, w kierunku dawnego pałacu, z którego zostały nieliczne fragmenty i brama wjazdowa. Kiedyś pływały tu kajaki, a w rogu, przy ogrodzeniu z sąsiadującym z nim basenem, była mała przystań, przy której stała spora łódź z wyrzeźbionym smokiem na przedzie, pomalowanym w fantazyjne kolory. Można było zapewne kupić sobie bilet i pływać tą łodzią. To takie przebłyski wspomnień z dzieciństwa. Pamiętam nawet, jak jakiś mężczyzna wskoczył do stawku od strony basenu i przepłynął przez wodę na drugi brzeg, ale to tak bardziej w ramach popisów, bo był tam zakaz kąpieli, zapewne ze względu na kajaki i na łódź.
Za niemieckich czasów miejsce to nosiło nazwę „Koźli staw” (Bockteich), że też nikt nie wymyślił jakiejś bardziej romantycznej nazwy, jak choćby „czarodziejski” albo „księżycowy”?
No i dlaczego właściwie zarówno basen, jak i staw razem z pobliskim pałacem znajdują się podobno już w Starej Kraśnicy, a nie w Świerzawie? Dziwny jest ten podział administracyjny, chociaż niegdyś Stara Kraśnica (Alt Schönau) była nazywana Starą Świerzawą (Alt Schunau).
Może dlatego to wszystko jest takie pokręcone. Bo według mnie Stara Kraśnica powinna się zaczynać dopiero za mostem na Kaczawie, tym na drodze wojewódzkiej, a nie robić zamieszanie z pałacem, basenem i boiskami sportowymi.
Podobnie niezrozumiała jest dla mnie jest Sędziszowa, zaczynająca się zaraz za dworcem PKP, a powinna przynajmniej od dawnego Kółka rolniczego i stojącego po drugiej stronie ulicy budynku, gdzie chodziliśmy na tańce.
Ja bym to wszystko uporządkowała, gdybym tylko miała taką możliwość :)
Szkoda, że pałac jest już teraz w ruinie. Kiedyś to była jedna z najpiękniejszych budowli w tej części Dolnego Śląska. Po wojnie jednak nie przywiązywano wagi do pałaców na tym terenie. Popadały one w ruinę albo celowo je dewastowano i okradano, bo to przecież niemieckie, więc można, a może nawet trzeba niszczyć. Co za bezmyślność. Zamiast wykorzystać, to lepiej zniszczyć. Zupełnie bez sensu. Dziwne czasy, dziwne rozumowanie.
Może była jakaś dodatkowa niechęć ludzi do tego miejsca, bo w zespole dworskim w latach 1933–1935 mieściła się Szkoła Dowódców SA, a pod koniec II wojny światowej w dworskich budynkach produkowano części do samolotów bojowych dla Luftwaffe. Po 1945 roku pałac został przejęty przez PGR, i od tej pory popadał już tylko w ruinę.
Szliśmy sobie wolniutko z Ryszardem dalej, w kierunku przejścia pod torami, i właśnie wtedy wyminęła nas dziewczyna pędząca przed sobą parę krów. Zaczęłam się śmiać. R. popatrzył na mnie ze zdziwieniem, nie rozumiejąc, co mnie tak rozbawiło.
– A bo zawsze, jak widzę taki obrazek, to przypomina mi się pewien wierszyk, ale nie powiem jaki, bo jest trochę brzydki.
– No powiedz, powiedz, nie daj się prosić, brzydkie wierszyki są fajne.
– No dobra, tylko żeby nie było, że jesteś zgorszony czy cuś.
– Przeceniasz mnie chyba.
– No to posłuchaj: „Asfaltową ścieżką gładką szło do rzeźni bydląt stadko. A za nimi szło dziewczęcie i o dziwo też na rżnięcie”.
– Cha, cha! – zaśmiał się R. tak głośno, że dziewczę od krów obejrzało się zdziwione. – Cha, cha, ale fajny wierszyk, cha, cha, cha, nie wiedziałem, że znasz takie fajne brzydkie wierszyki.
No i od tej pory był to ulubiony wierszyk Ryszarda.
A po przejściu pod torami skręciliśmy w lewo, żeby pójść w kierunku domu moją bardzo ulubioną alejką. Z jednej strony działki, z drugiej nasyp kolejowy porośnięty lasem i ścieżka wijąca się malowniczo pomiędzy nimi. Zawsze mnie dziwiło, że tak mało ludzi tutaj spaceruje, pewnie dla miejscowych to żadna atrakcja, tylko zwyczajna polna ścieżka. Dla nas to lepiej, że tak mało ludzi tu chodzi. Idziemy sobie wolniutko, przytuleni do siebie, no czego chcieć więcej? Potem siadamy na jednej z nielicznych ławek i wpatrujemy się w gwiazdy albo szepczemy sobie coś fajnego do ucha. Mogłabym tu siedzieć całymi nocami.
***
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji