- W empik go
Przypadek Charlesa Dextera Warda - ebook
Przypadek Charlesa Dextera Warda - ebook
Joshep Curven to tajemniczy alchemik i kabalista, który w XVIII wieku przeniósł się do Providence z Salem - miasta czarownic. Z jakiegoś powodu postanowiono zatuszować wszelkie informacje na jego temat. Półtora wieku później na trop mężczyzny wpada Charles Dexter Ward. Bohater odkrywa, że z tajemniczym czarnoksiężnikiem łączą go więzy krwi. Dochodzenie prawdy pogłębia rozwijający się u Charlesa obłęd. Dobry wybór dla miłośników opowiadań grozy w stylu Edgara Allana Poe czy Stefana Grabińskiego.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-283-6512-0 |
Rozmiar pliku: | 400 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WYNIK I PROLOG
1
Z prywatnego zakładu dla obłąkanych nieopodal Providence w stanie Rhode Island zniknął niedawno nadzwyczaj osobliwy pacjent. Zwał się Charles Dexter Ward, a został ubezwłasnowolniony z najwyższą niechęcią przez zbolałego ojca, który obserwował ewolucję aberracji syna od zwykłej ekscentryczności do mrocznej manii wiążącej się zarówno z możliwością morderczych tendencji, jak i głęboką i szczególną zmianą widocznej zawartości jego umysłu. Lekarze rozkładają ręce wobec tego przypadku, jako że charakteryzował się on osobliwościami ogólniejszej fizjologicznej, jak również psychologicznej natury.
Po pierwsze, pacjent zdawał się dziwnie starszy, niż uzasadniałoby to jego dwadzieścia sześć lat. Zaburzenia umysłowe, to prawda, szybko postarzają, lecz twarz tego młodego człowieka przybrała ledwie uchwytny wyraz, jakiego zwykle nabierają jedynie osoby bardzo wiekowe. Po drugie, jego procesy organiczne wykazywały niejaką dziwność proporcji, z którą nie może się równać nic innego znanego medycynie. Oddech i akcja serca odznaczały się niewytłumaczalnym brakiem symetrii; głos zanikł, tak że niemożliwe były wszelkie dźwięki powyżej poziomu szeptu; trawienie stało się niewiarygodnie wydłużone i zredukowane do minimum, a reakcje nerwowe na standardowe bodźce nie miały najmniejszego związku z niczym dotychczas odnotowanym, czy to normalnym, czy patologicznym. Skóra nabrała chorobliwego chłodu i suchości, a struktura komórkowa jej tkanki zdawała się być przesadnie chropowata i mało zwarta. Nawet duże oliwkowe znamię na prawym biodrze zniknęło, podczas gdy na piersi utworzył się bardzo szczególny pieprzyk czy też czerniawa skaza, której uprzednio nie było nawet śladu. Ogólnie wszyscy lekarze zgadzają się, że w organizmie Warda procesy metaboliczne uległy spowolnieniu w stopniu niemającym precedensu.
Również pod względem psychologicznym Charles Ward był wyjątkowy. Jego obłęd nie nosił znamion podobieństwa do żadnego innego przypadku, nawet opisanego w najnowszych i najbardziej wyczerpujących rozprawach naukowych, a połączony był z umysłową siłą, która uczyniłaby go geniuszem lub przywódcą, gdyby nie uległa dziwnemu i groteskowemu wypaczeniu. Doktor Willett, który był lekarzem rodzinnym Warda, utrzymuje, że wybujałe zdolności umysłowe pacjenta, mierzone reakcjami na sprawy poza sferą jego choroby umysłowej, w rzeczy samej zwiększyły się od ataku. Ward, to prawda, zawsze był uczonym i antykwarystą; lecz nawet jego najświetniejsze wczesne prace nie charakteryzowały się tym zadziwiającym opanowaniem tematu i wnikliwością, jakimi wykazał się, badany ostatnio przez alienistów . Doprawdy, trudną sprawą było uzyskanie prawnego tytułu do zamknięcia go w szpitalu, tak potężny i klarowny zdawał się umysł młodzieńca; i tylko na mocy świadectwa innych, jak również z racji wielu niezwykłych luk w jego zasobie wiedzy, w odróżnieniu od jego inteligencji, umieszczono go ostatecznie w odosobnieniu. Aż do momentu zniknięcia był on nienasyconym czytelnikiem i tak wielkim rozmówcą, na ile pozwalał mu słaby głos; a bystrzy obserwatorzy, nie przewidując jego ucieczki, wszem i wobec przepowiadali jego rychłe zwolnienie.
Jedynie doktor Willett, który sprowadził Charlesa Warda na ten świat i od tego czasu obserwował rozwój jego ciała i umysłu, zdawał się być przerażony myślą o jego przyszłej wolności. Miał on za sobą straszliwe doświadczenia i dokonał straszliwego odkrycia, którego nie śmiał ujawnić sceptycznym kolegom po fachu. W rzeczy samej Willett i jego związek z tym przypadkiem stanowi sam w sobie pomniejszą tajemnicę. Był on ostatnią osobą, która widziała pacjenta przed ucieczką, a z tej finalnej rozmowy wyszedł w stanie zgrozy pomieszanej z ulgą, jak przypomniało sobie kilku świadków, gdy trzy godziny później ucieczka Warda wyszła na jaw. Sama ucieczka jest jednym z nieodgadnionych cudów szpitala doktora Waite’a. Raczej nie mogło jej wytłumaczyć okno otwarte nad pionowym spadkiem o wysokości sześćdziesięciu stóp, a jednak po tej rozmowie z Willettem młodzieniec bezsprzecznie zniknął. Sam Willett nie przedstawia żadnych publicznych wyjaśnień, choć zdaje się dziwnie spokojniejszy niż przed tym zdarzeniem. Wielu tak naprawdę ma poczucie, że chciałby powiedzieć więcej, gdyby uznał, że znacząca liczba słuchaczy by mu uwierzyła. Zastał Warda w jego pokoju, lecz wkrótce po odejściu lekarza pielęgniarze próżno pukali do drzwi. Gdy je otworzyli, pacjenta nie było, a wszystko, co zastali, to otwarte okno i chłodny kwietniowy wietrzyk nawiewający chmurę drobnego niebieskawoszarego pyłu, który niemal ich zadławił. Prawda, psy wyły jakiś czas wcześniej, ale wtedy Willett był jeszcze na miejscu, a oni później nic nie zauważyli ani nie okazywali niepokoju. Ojca Warda natychmiast powiadomiono telefonicznie, lecz zdawał się on raczej zasmucony niż zaskoczony. Nim doktor Waite odwiedził go osobiście, rozmawiał z nim doktor Willett, przy czym obaj wypierali się jakiejkolwiek wiedzy o ucieczce czy współudziału w niej. Jedynie od pewnych bardzo zaufanych przyjaciół Willetta i starszego Warda uzyskano pewne wskazówki, a i te brzmią zbyt fantastycznie, by dawać im wiarę. Jedyny fakt, o którym wiadomo, to że do dnia dzisiejszego nie natrafiono na żaden ślad zaginionego szaleńca.
Charles Ward był antykwarystą od wczesnego dzieciństwa, a jego smak bez wątpienia ukształtował się pod wpływem otaczającego go sędziwego miasta i reliktów przeszłości wypełniających każdy zakątek starej rezydencji jego rodziców przy Prospect Street na szczycie wzgórza. Z biegiem lat jego przywiązanie do wiekowych rzeczy się wzmogło, tak że historia, genealogia i badania nad kolonialną architekturą, meblami i rzemiosłem nareszcie wyparły ze sfery jego zainteresowań wszystko inne. Ważne, by pamiętać o tych zamiłowaniach, rozważając jego obłęd; bo choć nie stanowią one samego jego zawiązku, to odgrywają znaczącą rolę w jego powierzchownej warstwie. Wszystkie luki w wiedzy, zauważone przez alienistów, dotyczyły spraw współczesnych i były niezmiennie kompensowane odpowiednio nadmierną, choć na zewnątrz ukrywaną znajomością spraw minionych, która ujawniała się przy zręcznym badaniu; tak że zdawać się mogło, iż pacjent dosłownie przeniósł się do jakiegoś wcześniejszego stulecia za pomocą autohipnozy nieznanego rodzaju. Dziwny w tym był fakt, że Ward wydawał się już nie interesować dawnymi rzeczami, które tak dobrze znał. Zdawało się, iż stracił cały swój wzgląd dla nich przez samą ich znajomość; a wszystkie jego ostatnie wysiłki najwyraźniej zmierzały ku opanowaniu tych powszechnie znanych faktów na temat świata współczesnego, które tak całkowicie i niewątpliwie wymazano z jego umysłu. Dokładał wszelkich starań, by ukryć, iż takie masowe zatarcie miało miejsce; ale dla wszystkich obserwatorów jasnym było, że cały jego program lektury i konwersacji podporządkowany był szaleńczemu pragnieniu wchłonięcia takiej wiedzy o własnym życiu oraz o zwyczajnym praktycznym i kulturowym tle dwudziestego wieku, jaką powinien był posiadać z racji narodzin w 1902 roku i edukacji w szkołach naszych czasów. Alieniści zastanawiają się teraz jak, biorąc pod uwagę jego zasadniczo uszczuplony zasób danych, zbiegły pacjent radzi sobie z dzisiejszym skomplikowanym światem; przy czym dominuje opinia, iż „przyczaił się” on w jakimś skromnym i niewymagającym miejscu, póki jego zasób wiedzy współczesnej nie osiągnie stanu normalnego.
Początek szaleństwa Warda jest dla alienistów kwestią sporną. Dr Lyman, znamienity autorytet z Bostonu, datuje go między latami 1919 i 1920, podczas ostatniego roku chłopca w Szkole Mosesa Browna, kiedy to z nagła porzucił on badania nad przeszłością na rzecz badań nad wiedzą tajemną i odmówił starań o miejsce w college’u, uzasadniając tę decyzję koniecznością prowadzenia własnej pracy naukowej o wiele większej wagi. Potwierdzają to z pewnością zmienione wówczas zwyczaje Warda, a zwłaszcza jego nieustanne poszukiwania w archiwach miejskich i pośród starych cmentarzy pewnego grobu wykopanego w roku 1771; grobu przodka o nazwisku Joseph Curwen, którego jakieś dokumenty odnalazł, jak twierdził, za boazerią bardzo starego domu w Olney Court, na Stampers’ Hill, zbudowanego i zajmowanego niegdyś, wedle powszechnej wiedzy, przez Curwena. Szerzej rzecz ujmując, nie da się zaprzeczyć, że zimą lat 1919-20 zaszła w Wardzie wielka zmiana, polegająca na tym, iż porzucił on nagle swe ogólne antykwaryczne zajęcia, a począł zaciekle studiować tematy tajemne, zarówno w domu, jak i poza nim, urozmaicając to zajęcie jedynie tym dziwnie uporczywym poszukiwaniem grobu swego antenata.
Z opinią tą, jednakowoż, doktor Willett zasadniczo się nie zgadza, opierając swój osąd na bliskiej i nieprzerwanej znajomości pacjenta, a także na pewnych przerażających dociekaniach i odkryciach, jakich w ostatnim czasie dokonał. Dociekania te i odkrycia odcisnęły na nim swe piętno, tak że głos mu drży, gdy o nich opowiada, i dłoń mu się trzęsie, gdy próbuje o nich pisać. Willett przyznaje, że zmiana z lat 1919-20 normalnie zdawałaby się zaznaczać początek stopniowego upadku, którego kulminacją stało się to straszliwe i tajemnicze obłąkanie w roku 1928; jednak na podstawie osobistych obserwacji wierzy, iż należy dokonać precyzyjniejszego rozróżnienia. Przyznając bez zastrzeżeń, że chłopak zawsze miał niezrównoważony temperament oraz skłonności do nadmiernej podatności i entuzjazmu w reakcjach na otaczające go zjawiska, odmawia uznania, że ta wczesna zmiana oznaczała rzeczywiste przejście od zdrowia psychicznego do szaleństwa; daje natomiast wiarę oświadczeniu Warda, iż odkrył on, lub odsłonił na nowo, coś, czego wpływ na myśl ludzką prawdopodobnie był zdumiewający i głęboki. Prawdziwy obłęd, doktor jest pewien, przyszedł z późniejszą zmianą; po tym, gdy światło dzienne ujrzał portret Curwena i stare dokumenty; po podróży do dziwnych miejsc za granicą, którą odbył, a także po pewnych straszliwych wezwaniach wymówionych w dziwnych i tajemniczych okolicznościach; po wyraźnym dowiedzeniu pewnych _odpowiedzi_ na te wezwania i spisaniu oszalałego listu w pełnych udręki i niewyjaśnionych warunkach; po fali wampiryzmu i złowieszczych plotkach z Pawtuxet; i po tym, jak pamięć pacjenta zaczęła wyłączać obrazy współczesne, podczas gdy jego głos zawiódł, a wygląd fizyczny przeszedł tę subtelną zmianę, którą tak wielu następnie zauważyło.
Dopiero mniej więcej wtedy, zaznacza Willett z dużą dozą przenikliwości, udziałem Warda niezaprzeczalnie stały się koszmarne cechy; i lekarz odczuwa budzącą dreszcz pewność, że istnieje dosyć twardych dowodów na poparcie twierdzeń młodzieńca na temat jego kluczowego odkrycia. Po pierwsze, świadkami znalezienia starych dokumentów Josepha Curwena było dwóch bardzo inteligentnych robotników. Po drugie, chłopak pokazał kiedyś doktorowi Willettowi te dokumenty oraz stronę z dziennika Curwena, a każdy z nich nosił wszelkie znamiona autentyczności. Dziura, w której Ward wedle własnych słów je znalazł, długo była widocznym faktem, a Willett ostatecznie widział je przelotnie, acz bardzo przekonująco w okolicznościach, w które z trudem można uwierzyć i których chyba nigdy nie da się udowodnić. Do tego należy dodać tajemnice i zbiegi okoliczności związane z listami Orne’a i Hutchinsona, problem charakteru pisma Curwena i to, co detektywi odkryli o doktorze Allenie; te rzeczy oraz straszliwą wiadomość zapisaną średniowieczną minuskułą odnalezioną w kieszeni Willetta, kiedy odzyskał on przytomność po swym wstrząsającym doświadczeniu.
A co najbardziej przekonywające, to dwa ohydne rezultaty, które doktor uzyskał przy pomocy pewnej pary formułek pod koniec swego śledztwa; rezultaty, które praktycznie dowiodły autentyczności owych dokumentów i ich potwornych implikacji w momencie, gdy dokumenty te usunięto na zawsze z ludzkiego zasobu wiedzy.
2
Na wcześniejsze lata życia Charlesa Warda należy spojrzeć jak na coś należącego do przeszłości tak bardzo, jak zabytki, które tak gorąco kochał. Jesienią roku 1918, ze znaczną dozą zapału do szkolenia wojskowego owego czasu, rozpoczął trzeci rok nauki w Szkole Mosesa Browna, znajdującej się bardzo blisko domu. Stary główny budynek, wzniesiony w 1819 roku, zawsze poruszał jego młodzieńczy zmysł antykwaryczny; a przestronny park, w którym mieści się ta placówka, przyciągał jego bystre oko swym krajobrazem. Towarzyskich zajęć miał niewiele, a czas spędzał głównie w domu, na wędrówkach bez celu, na zajęciach i musztrze oraz na poszukiwaniach danych antykwarycznych i genealogicznych w ratuszu, siedzibie stanu, bibliotece publicznej, Ateneum, Towarzystwie Historycznym, w Bibliotekach Johna Cartera Browna i Johna Haya przy Uniwersytecie Browna oraz w nowo otwartej Bibliotece Shepleya przy Benefit Street. Można go sobie wyobrazić takim, jakim był w tamtych czasach — wysoki, szczupły blondyn o oczach intelektualisty, lekko przygarbiony, ubrany nieco niedbale i stwarzający ogólne wrażenie raczej nieszkodliwej niezręczności niż atrakcyjności.
Jego wędrówki zawsze były przygodami z historią, podczas których udawało mu się z miriad zabytków olśniewającego starego miasta odtworzyć żywy i składny obraz minionych wieków. Jego domem był wielki georgiański dwór na szczycie niemal urwistego wzgórza, które wznosi się tuż na wschód od rzeki; a z tylnych okien jego wyciągniętych skrzydeł Charles mógł spoglądać z zawrotem głowy ponad wszystkimi skupionymi w grupy iglicami, kopułami, dachami i szczytami drapaczy chmur niższego miasta aż do fioletowych wzgórz terenów wiejskich za nimi. Tutaj się urodził i z tego uroczego klasycznego portyku ceglanej fasady o podwójnych przęsłach niańka po raz pierwszy wywiozła go w dziecięcym wózku i powiozła obok tego małego, białego domku wiejskiego sprzed dwustu lat, który miasto wchłonęło dawno temu, i dalej w kierunku dostojnych uczelni okazałą ocienioną ulicą, której stare kwadratowe dwory z cegły i mniejsze drewniane domy o wąskich, okolonych gęsto kolumnami doryckich portykach przysypiały, solidne i elitarne, pośród swych obszernych podwórzy i ogrodów.
Wieziono go również wzdłuż sennej Congdon Street, jeden poziom niżej na stromym wzgórzu, ze wszystkimi jej wschodnimi domami na wysokich tarasach. Średni wiek małych drewnianych domków był tutaj wyższy, gdyż rosnące miasto pięło się niegdyś w górę tego wzgórza; i na tych przejażdżkach Charles wchłonął coś z kolorytu oryginalnego kolonialnego miasteczka. Niańka zwykła była zatrzymywać się i siadać na ławkach Tarasu Widokowego, by pogawędzić z policjantami; a jedno z pierwszych wspomnień dziecka dotyczyło wielkiego, rozciągającego się na zachód morza zamglonych dachów, kopuł, iglic i dalekich wzgórz, które ujrzał pewnego zimowego popołudnia z tego wielkiego ogrodzonego wzniesienia, widoku całego fioletowego i mistycznego na tle gorączkowego, apokaliptycznego zachodu słońca w czerwieniach, złocie, purpurach i dziwnych zieleniach. Olbrzymia marmurowa kopuła siedziby władz stanowych wyróżniała się swą masywną sylwetką, z wieńczącym posągiem otoczonym fantastyczną aureolą dzięki wyrwie w jednej z zabarwionych chmur warstwowych, które zasłaniały gorejące niebo.
Kiedy był większy, zaczęły się jego słynne wędrówki; najpierw w towarzystwie niecierpliwie ciągniętej za nim niańki, a potem samotne, w rozmarzonym zamyśleniu. Coraz dalej i dalej w dół tego niemal pionowego wzgórza się wypuszczał, za każdym razem docierając do coraz starszych i osobliwszych poziomów wiekowego miasta. Wahając się ostrożnie, schodził w dół niemal wertykalną Jenckes Street z jej skarpowymi ścianami i kolonialnymi szczytami do rogu cienistej Benefit Street, gdzie widział drewniany zabytek mający parę wejść z jońskimi filarami, a obok siebie miał prehistoryczny budynek z dachem mansardowym i niewielką pozostałością pierwotnego gospodarskiego podwórza oraz dom wielkiego sędziego Durfee’ego z podupadłymi szczątkami georgiańskiego blasku. Okolica zaczynała przypominać dzielnicę ruder, lecz tytaniczne wiązy rzucały na to miejsce odświeżający cień, a chłopak zwykł był wędrować na południe, obok długich rzędów domów sprzed Rewolucji z ich wielkimi centralnymi kominami i klasycznymi portalami. Po wschodniej stronie stały one wysoko nad podpiwniczeniami, z podwójnymi ciągami kamiennych schodów z poręczą, a młody Charles potrafił wyobrazić sobie, jak wyglądały, kiedy ulica była nowa i malowane frontony, których ślady zużycia stawały się teraz tak wyraźne, ozdobione były czerwonymi obcasami i perukami.
Po stronie zachodniej wzgórze opadało niemal tak stromo jak w górnej części, w dół do starej „ulicy Miejskiej”, którą założyciele wytyczyli przy brzegu rzeki w roku 1636. Biegły tutaj niezliczone małe alejki z pochylonymi, stłoczonymi domami niepomiernej wiekowości; i choć chłopak był zafascynowany, dużo czasu upłynęło, nim ośmielił się poruszać po ich archaicznej wertykalności z obawy, że okażą się snem lub wrotami do nieznanych koszmarów. O wiele mniej strasznym znajdował dalsze kroczenie po Benefit Street obok żelaznego ogrodzenia ukrytego dziedzińca kościoła Świętego Jana, tyłów Domu Kolonialnego z 1761 roku oraz murszejącego zrębu gospody Pod Złotą Kulą, w której zatrzymał się niegdyś Waszyngton. Przy Meeting Street, czyli ulicy Spotkań — w innych okresach zwanej kolejno aleją Więzienną i ulicą Królewską — spoglądał w górę na wschód i widział łukowaty ciąg schodów, w który droga musiała przechodzić, by wspiąć się na stok, i w dół na zachód, dostrzegając stary, wzniesiony z cegły kolonialny budynek szkoły, który uśmiecha się poprzez ulicę do wiekowego Znaku Głowy Szekspira, gdzie przed Rewolucją drukowano _Providence Gazette i Country-Journal._ Następnie przychodziła kolej na przepiękny pierwszy kościół baptystów z 1775 roku, zbytkowny ze swą niezrównaną wieżą Gibbsa, a dokoła unosiły się georgiańskie dachy i kopuły. Tutaj i na południe okolica się poprawiała, rozkwitając w końcu cudowną grupą wczesnych dworów; nadal jednak małe wiekowe alejki odchodziły w dół urwiska na zachód, upiorne w swym wieloszczytowym archaizmie i pogrążające się w zamęcie opalizującego rozkładu, gdzie bezecne stare nabrzeże wspomina dumne dni Indii Wschodnich pośród wielojęzycznego występku, brudu i nędzy, butwiejących przystani i kaprawych składów z zaopatrzeniem dla okrętów, z alejkami, które zachowały takie nazwy jak Forsy, Sztabek, Złota, Srebra, Monety, Dublonu, Suwerena, Guldena, Dolara, Dziesięciocentówki oraz Centa.
Czasem, gdy wyrósł i stał się śmielszy, młody Ward zapuszczał się w ten wir grożących runięciem domów, rozbitych okienek nad drzwiami, chwiejących się stopni, powyginanych balustrad, śniadych twarzy i ohydnych zapachów; zakręcając od South Main do South Water, szukając doków, gdzie zatoka i krzepkie parowce nadal się ze sobą stykały, i powracając w kierunku północnym po tym niższym poziomie obok magazynów z 1816 roku o stromym dachu i szerokiego placu przy Wielkim Moście, gdzie dom targowy z 1773 roku nadal trwa niewzruszenie na swych wiekowych łukach. Na tym placu przystawał, by się napić w otoczeniu oszałamiającego piękna starego miasta, wznoszącego się na wschodniej stromiźnie, przyozdobionego dwiema georgiańskimi iglicami i ukoronowanego ogromną kopułą kościoła nauki chrześcijańskiej, tak jak Londyn ukoronowany jest kopułą katedry Świętego Pawła. Najbardziej lubił docierać tutaj późnym popołudniem, gdy ukośne światło słoneczne dotyka złotem domu targowego oraz wiekowych dachów i dzwonnic na wzgórzu i rozrzuca magię wokół rozmarzonych przystani, gdzie statki Providence do handlu z Indiami zwykły były stać na kotwicy. Po dłuższym spojrzeniu zaczynało mu się niemal kręcić w głowie od poetycznego uwielbienia dla tego widoku, a potem w półmroku szedł w górę zbocza w stronę domu obok starego białego kościoła i po wąskich, stromych drogach, gdzie z szyb okiennych i naświetli drzwiowych umieszczonych wysoko nad podwójnymi ciągami schodów o dziwnych balustradach z kutego żelaza zaczynały wyzierać żółte przebłyski.
Innymi razy, i w późniejszych latach, szukał żywych kontrastów, spędzał więc pół spaceru w rozsypujących się rejonach kolonialnych na północny zachód od domu, gdzie wzgórze opada do niższego wzniesienia Stampers’ Hill z jego gettem i dzielnicą murzyńską skupioną wokół miejsca, z którego przed Rewolucją zwykł ruszać bostoński dyliżans, a drugie pół we wdzięcznym południowym królestwie okolicy ulic Jerzego, Dobroczynnej, Potęgi i Williamsa, gdzie na starym stoku przetrwały w niezmienionym stanie majątki wielkiej świetności i fragmenty otoczonych murem ogrodów oraz stroma zielona uliczka, w której zostało tyle pachnących wspomnień. Wędrówki te, wraz z towarzyszącymi im pilnymi studiami, z pewnością tłumaczą olbrzymi zasób antykwarycznej wiedzy, która ostatecznie wyparła współczesny świat z umysłu Charlesa Warda, i obrazują mentalną glebę, na którą spadły tamtej fatalnej zimy lat 1919-1920 nasiona, jakie wydały tak dziwny i straszny owoc.
Dr Willett ma pewność, że aż do tej feralnej zimy pierwszych zmian antykwaryzm Charlesa Warda wolny był od wszelkich znamion chorobliwości. Cmentarze nie stanowiły dla niego szczególnej atrakcji poza swą oryginalnością i wartością historyczną, a on sam pozbawiony był zupełnie wszelkiej skłonności do przemocy czy dzikich instynktów. Potem, zdradzieckimi małymi krokami, zdawały się rozwijać dziwne następstwa jednego z jego genealogicznych triumfów poprzedniego roku, kiedy to pośród przodków ze strony matki odkrył on pewnego bardzo długowiecznego człowieka nazwiskiem Joseph Curwen, który przybył do miasta z Salem w marcu 1692 roku i do którego przylgnęła cała szeptana seria wysoce osobliwych i niepokojących opowieści.
Prapradziad Warda Welcome Potter w 1785 roku poślubił niejaką „Ann Tillinghast, córkę pani Elizy, córki kapitana Jamesa Tillinghasta”, co do ojcostwa której nie zachowały się w rodzinie żadne wzmianki. Pod koniec roku 1918, podczas badania tomu oryginalnych akt miejskich w manuskrypcie, młody genealog natrafił na wpis dotyczący prawnej zmiany nazwiska, zgodnie z którym w roku 1772 pani Eliza Curwen, wdowa po Josephie Curwenie, przyjęła, wraz z siedmioletnią córką Ann, panieńskie nazwisko Tillinghast; a to dlatego, „iż imię małżonka jej okryło się hańbą publiczną z racji tego, co uczyniło się wiadomym po jego zgonie; co też stało w zgodzie ze starymi powszechnymi pogłoskami, choć nie mogła dać im wiary oddana małżonka, póki ponad wszelką wątpliwość ich nie dowiedziono”. Wpis ten ujawnił się po przypadkowym rozdzieleniu dwóch kart, które niegdyś dokładnie sklejono i potraktowano jak jedną przy mozolnej korekcie numeracji stron.
Dla Charlesa Warda od razu było jasne, że rzeczywiście odkrył nieznanego dotąd praprapradziada. Odkrycie poruszyło go w dwójnasób, gdyż słyszał już niejasne relacje i widział sporadyczne aluzje odnośnie tej osoby; pozostało na jej temat tak niewiele publicznie dostępnych zapisów poza tymi, które upubliczniono dopiero w czasach współczesnych, że zdawało się niemal, iż istniał jakiś spisek, by wymazać ją z pamięci. Co więcej, to, co wyszło na jaw, miało tak niezwykły i prowokujący charakter, że trudno było nie wyobrażać sobie z zaciekawieniem, cóż takiego kolonialni skrybowie tak usilnie starali się ukryć i zapomnieć, czy nie podejrzewać, że wymazanie to miało całkiem ważne uzasadnienie.
Do tego wypadku Ward zadowalał się leniwym biegiem jego przygody ze starym Josephem Curwenem; odkrywszy jednak swoje pokrewieństwo z tą najwyraźniej „wyciszaną” postacią, począł jak najsystematyczniej wyszukiwać wszystko, co tylko mógł odnaleźć na jego temat. W tych pełnych emocji poszukiwaniach odniósł ostatecznie sukces przerastający jego najśmielsze oczekiwania; stare listy, dzienniki i sterty nieopublikowanych wspomnień na pokrytych pajęczynami strychach Providence i w innych miejscach odkryły przed nim bowiem wiele naświetlających tę osobę passusów, których autorom szkoda było czasu, by je niszczyć. Pewne ważne informacje nadeszły z miejsca tak odległego jak Nowy Jork, gdzie w muzeum przy Fraunces’ Tavern przechowywano zbiór kolonialnej korespondencji z Rhode Island. Jednak naprawdę kluczowym elementem, stanowiącym także, zdaniem doktora Willetta, wyraźne źródło zguby Warda, było to, co odnaleziono w sierpniu 1919 roku za boazerią popadającego w ruinę domu w Olney Court. Ponad wszelką wątpliwość właśnie to znalezisko otwarło te czarne perspektywy, których koniec był głębszy niż otchłań.II
POPRZEDNIK I ZGROZA
1
Joseph Curwen, jak ujawniły rozbudowane i chaotyczne legendy zawarte w tym, co Ward usłyszał i wydobył na światło dzienne, był niezwykle zadziwiającym, enigmatycznym i w niejasny sposób przerażającym osobnikiem. Uciekł był z Salem do Providence — tej uniwersalnej oazy ludzi dziwnych, wolnych i o odmiennych poglądach — na początku wielkiej paniki związanej z czarami, bał się bowiem, że zostanie oskarżony z powodu swych samotniczych zwyczajów i osobliwych chemicznych czy alchemicznych eksperymentów. Był mężczyzną lat około trzydziestu, o bezbarwnym wyglądzie; szybko uznano, że posiada kwalifikacje na obywatela Providence, po czym nabył on parcelę budowlaną bezpośrednio na północ od parceli Gregory’ego Dextera mniej więcej przy końcu Olney Street. Jego dom zbudowano na Stampers’ Hill na zachód od ulicy Miejskiej, w miejscu, które później zwano Olney Court; a w roku 1761 Curwen zastąpił go, na tej samej ziemi, większym budynkiem, który nadal tam stoi.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.