- W empik go
Przypadki Idziego Blasa. Tom 2 - ebook
Przypadki Idziego Blasa. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 629 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jechałem tedy do Xelvy, aby oddać Samuelowi Szymonowi trzy tysiące zrabowanych dukatów. Przyznam się szczerze, że kusiło mnie, aby sobie ową sumę przywłaszczyć. W ten sposób pod szczęśliwymi auspicjami rozpocząłbym rzemiosło intendenta. Mógłbym bezkarnie ukraść te pieniądze. Podróżowałbym jeszcze pięć lub sześć dni, po czym wróciłbym do domu i oświadczył, jakobym gorliwie wywiązał się z zadania. Don Alfons i jego ojciec nazbyt dobrego byli o mnie mniemania, aby wątpić o uczciwości mojej. Mimo tak sprzyjających okoliczności oparłem się pokusie. Honor zwyciężył, co tym osobliwszej było godne pochwały u młodzieńca, który z wielkimi obcował filutami. Wiele osób całe życie z uczciwymi wdających się ludźmi nie miałoby moich skrupułów. Zwłaszcza ci, którzy nie narażając na uszczerbek swojej dobrej sławy powierzony im depozyt na własność zatrzymać mogli, mają o tym wiele do powiedzenia.
Oddawszy kupcowi jego mienie (czego się nie spodziewał), wróciłem do zamku Leyvów. Nie zastałem już tam hrabiego de Polan. Mój pan mocniej był niż kiedykolwiek w Serafinie zakochany, Serafina coraz bardziej męża uwielbiała, a don Cezar radował się, że ma ich oboje. Starałem się pozyskać łaskę owego czułego ojca, co mi się wprędce udało. Zostałem głównym intendentem, rządziłem więc wszystkim: odbierałem tenutę od dzierżawców, wypłacałem pieniądze i sprawowałem niczym satrapa władzę nad całą czeladzią; jednak przeciw zwyczajowi podobnych mi urzędników, powagi swojej nie nadużywałem. Nie wypędzałem sług, którzy mi się nie podobali, i nie wymagałem ślepego posłuszeństwa od innych. Kiedy któryś z nich chciał osobiście jakąś łaskę u państwa wyprosić, nie sprzeciwiałem się temu, ale wstawiałem się za petentem. Don Cezar i jego syn tyle okazywali mi względów, żem się za nie w każdej godzinie wiernością i przywiązaniem starał odpłacać. Miałem tylko ich dobro na uwadze, nie dopuściłem się żadnego szalbierstwa, słowem byłem intendentem, jakiego ze świecą szukać.
Kiedym sobie wielce szczęśliwej winszował kondycji, Amor snadź o moją fortunę zazdrosny, nie zasypiał gruszek w popiele i postanowił ściągnąć ze mnie haracz. Zranił więc strzałą serce panny Lorency Sephory, która damą respektową i powiernicą Serafiny była. Lorenca gwałtowną do imcipana intendenta poczuła skłonność. Muszę powiedzieć jako wierny historyk, że moja nowa konkieta miała dobrze pod pięćdziesiątkę. Jednak dzięki świeżej płci, przyjemnej twarzy i pięknym oczom, którymi zalotnie przewracać umiała, mogła jeszcze do pewnego stopnia za osobę ponętną uchodzić. Wolałbym, żeby miała ładniejszy rumieniec, była bowiem nazbyt blada. Przypisywałem wadę nazbyt długiemu panieństwu.
Ta dama długo mi się naprzykrzała pełnymi miłości spojrzeniami, a ja zamiast na jej umizgi odpowiadać, udawałem, że nie rozumiem. Lorenca poczytując mnie za niedoświadczonego gacha tym większym zapałała afektem. Myśląc tedy, że wymowa oczu na nowicjusza w miłości nie poskutkuje, wyznaczyła mi schadzkę i bez ogródki o swoich zapewniła sentymentach. Zabrała się do tego jak kobieta mająca dobrą szkołę. Udała najsampierw wielce onieśmieloną, a powiedziawszy wszystko, co chciała, ukryła twarz w dłoniach, abym uwierzył, jak mocno swojej słabości się wstydzi. Musiałem więc złożyć broń i bardziej próżnością aniżeli uczuciem powodowany mile na te dowody afektu odpowiedziałem. Udałem nawet ogromnie natarczywego amanta i tak sztucznie odegrałem komedię namiętności, że moja nimfa mnie strofowała. Uczyniła to jednak łagodnie, zalecając mi więcej umiaru, albowiem w duszy bardzo moją nieskromnością była ukontentowana. Osiągnąłbym zapewne cel, gdyby moja luba nie lękała się, że zbytnią spotykając uległość o jej cnocie lekceważącego nabiorę mniemania. Rozstaliśmy się więc ponowną naznaczywszy schadzkę: Sephora przekonana, że dla jej fałszywego oporu za westalską miałem ją pannę, a ja pełen słodkiej nadziei, że przywiędły, ale jeszcze dziewiczy wianuszek łatwo zdobędę.
Wszystko szłoby starej pannie jak z płatka, gdyby nowiny, którem od lokaja don Cezara otrzymał, zapałów moich nie ostudziły. Ów chłopiec należał do tych sług ciekawych, co myszkują ustawicznie po domu, zawsze o wszystkim wiedzą. Rzeczony pokojowiec, który o moje skrzętnie zabiegając łaski codziennie przeróżne plotki mi znosił, oznajmił mi pewnego ranka, że pocieszną wypatrzył rzecz i chciałby mi o niej powiedzieć. Prosił mnie, abym w ścisłej wiadomość utrzymał tajemnicy, gdyż bał się gniewu Sephory, której to dotyczyło. Zbyt byłem ciekaw, żebym nie obiecał mu sekretu, i obojętność udając spytałem, jakim to pragnął uraczyć mnie odkryciem.
– Lorenca – odrzekł lokaj – przyjmuje kryjomo każdego wieczora wiejskiego cyrulika, wcale gładkiego i tęgiego chłopca; szelma długo zawsze u niej bawi. Pewnie – dorzucił poglądając na mnie złośliwie – nie ma w tym nic złego, przyznacie jednak, panie intendencie, że panna, która sekretnie w swoim pokoju młodzieńca przyjmuje, naraża się złym językom.
Nie dałem nic poznać po sobie, lubo owa nowina dotknęła mnie tak, jakbym naprawdę był zakochany. Śmiać się nawet począłem, chociaż serce mi się krajało. Pofolgowałem sobie dopiero, kiedym sam w czterech ścianach się znalazł. Przeklinałem, złorzeczyłem, po czym rozmyślać jąłem, co czynić przystoi. Długo wybrać nie mogłem, czy okazując kokietce wzgardę porzucić ją bez słowa, czy też w obronie własnego stając honoru wyzwać cyrulika na pojedynek. Pozostałem przy ostatnim zamyśle. Zaczaiłem się więc o zmroku. Lokaj nie kłamał: jakiś człowiek ukradkiem wsunął się do pokoju Lorency. Tego tylko było trzeba, żeby podsycić we mnie złość, która inaczej może by i wygasła. Wyszedłem z zamku i na drodze czekałem powrotu gacha. Czułem w sobie nadzwyczajną odwagę i osobliwą chęć do walki. Nareszcie zjawił się mój nieprzyjaciel. Poskoczyłem butnie ku niemu, lecz nagle – diabli wiedzą, jak się to stało – obleciał mnie strach niczym jednego z rycerzów Homera. Stanąłem jak wryty. Parys ruszający do walki przeciw Menelajowi nie był mniej ode mnie skonfundowany. Jąłem się przyglądać cyrulikowi: wydał mi się barczystym i krzepkim człekiem, a i rapier miał potężny przy boku. Bardzo mi to było nie w smak, jednak uważałem sobie za punkt honoru nie ustępować, lubom smoka w swoim widział rywalu, a natura przynaglała mnie do odwrotu. Dobywszy więc szpady zastąpiłem przeciwnikowi drogę. Mój czyn wielce go zdziwił.
– Czego chcesz ode mnie, panie Idzi Blasie? – spytał. – Czemuż to udajesz błędnego rycerza?
– Nie, panie balwierzu – odparłem – mam z tobą sprawę na śmierć i życie. Zaraz się przekonamy, czy jesteś równie śmiały, jak i zalotny. Nie spodziewaj się, że dozwolę, abyś z pewną damą spokojnie tajemnych zażywał słodyczy.
– Na świętego Kozmę – zawołał cyrulik nie mogąc powstrzymać śmiechu – a to ci pocieszna awantury! Dalibóg, jakże mylą pozory.
Wnosząc z tych słów, że mój rywal nie mniej ode mnie był tchórzem podszyty, nabrałem animuszu.
– Nie weźmiesz mnie na takie słowa, miły bracie – rzekłem. – Nie mnie oszukać!
– Widzę – odparł cyrulik – że będę ci musiał wszystko wyjaśnić, inaczej krew się niepotrzebnie poleje. Dochowaj mi tylko sekretu, gdyż u ludzi mojej profesji dyskrecja kardynalną jest cnotą. Panna Lorenca wpuszcza mnie o zmroku do siebie, chcąc przed służbą chorobę zataić. Ma zastarzałego raka na plecach, którego co wieczór opatruje. Nie turbuj się więc, gdyż kuracja a nie miłostki są moich wizyt przyczyną. Jeśli jednak nie ufasz moim zapewnieniom i pragniesz jeszcze potykać się ze mną, jestem gotów. Ochotnie stawię każdemu czoło. Powiedz tylko.
To rzekłszy dobył długiego rapiera, na którego widok nogi się pode mną ugięły, i przybrał postawę nie wróżącą nic dobrego.
– Przyjmuję twoje oświadczenie – odparłem chowając szpadę. – Nie jestem grubianinem i zawsze delikatnym argumentom posłuch daję. Z tego, coś mi zawierzył, widzę, że nie jesteś moim śmiertelnym wrogiem. Uściskajmy się!
Cyrulik postrzegłszy, żem nie jest taki zawzięty, na jakiego wyglądam, roześmiał się, schował rapier, wyciągnął do mnie ramiona i rozstaliśmy się jak najlepsi przyjaciele. Od tej pory z obrzydzeniem Sephorę wspominałem. Unikałem jej tak gorliwie, że zaraz to postrzegła. Zdziwiona tą zmianą i chcąc poznać jej przyczynę znalazła wreszcie sekretnej ze mną rozmowy sposobność.
– Mości intendencie – rzekła – powiedzie mi z łaski swojej, czemu nawet spojrzeń moich unikasz. Szukałeś dawniej mojego towarzystwa, a teraz ucie – kasz przede mną, jak możesz. To prawda, żem pierwsza wyznała ci afekt, aleś ty go przyjął. Przypomnij sobie, proszę, naszą tajemną rozmowę. Płonąłeś natenczas ogniem, a teraz w sopel lodu się zamieniłeś. Cóż to ma znaczyć?
Skonfundowałem się wielce tym pytaniem, drażliwym dla młodzieńca delikatnego z natury. Nie pamiętam, com odpowiedział damie, pomnę tylko, że mój dyskurs dotknął ją srodze. Sephora, która dla łagodnej i skromnej miny za owieczkę uchodzić mogła, tygrysicą była, kiedy w złość wpadła.
– Sądziłam – zawołała poglądając na mnie iskrzącym wściekłością okiem – sądziłam, że nie lada łaskę wyświadczę młodzieńcowi takiego jak ty podłego urodzenia, darząc go sentymentem, który szlachetnie urodzonym kawalerom przyniósłby zaszczyt! Słuszną ponoszę karę zniżywszy się do nędznego awanturnika!
Nie poprzestała na tym, inaczej bowiem wyszedłbym obronną ręką. Język jej złości folgując setką obrzucił mnie wyzwisk, a jedno było lepsze od drugiego. Wiem, że winienem był słuchać ich z zimną krwią; żadna bowiem kobieta nie przebaczy, jeśli ktoś wystawiwszy jej cnotę na pokuszenie końcowego poniecha tryumfu. Byłem jednak chłopcem krewkim i słów zelżywych, z których śmiałby się na moim miejscu każdy roztropny mężczyzna, ścierpieć dłużej nie mogłem.
– Mościa panno – odparłem – nie należy pogardzać nikim! Skoroby owi szlachetnie urodzeni kawalerowie, o których powiadasz, twoje plecy ujrzeli, zmykaliby, gdzie pieprz rośnie.
Ledwiem jej posłał tę zatrutą strzałę, kiedy otrzymałem policzek tak siarczysty, jaki mało która znieważona białogłowa wymierzyć potrafi. Nie czekając na drugi wziąłem nogi za pas, dzięki czemu nie posypały się na mnie kułaki.
Dziękowałem Bogu za ocalenie, imaginując sobie, że nie potrzebuję już lękać się Sephory, która zemstę swoją nasyciła. Zdawało mi się, iż dla własnego honoru zamilczy o całej przygodzie. Rzeczywiście minęły dwie niedziele i anim o tej infantce słyszał. Zapomniałem już prawie o wszystkim, kiedym się dowiedział, że Sephora ciężko zaniemogła. Będąc miłosiernym z natury, zmartwiłem się szczerze. Ulitowałem się nad damą. Rozumiałem, że nieszczęsna kochanka zachorzała nie mogąc wzgardliwej przeboleć miłości. Gryzłem się, że jestem jej choroby przyczyną, i nie mogąc pannie służącej równym wypłacić afektem, żałowałem jej mocno. Jakże się myliłem! Sephora obróciwszy – miłość w nienawiść rozmyślała tylko, jak mi uszyć buty. Pewnego poranku zastałem don Alfonsa wielce czymś zasępionego. Spytałem go z całym, należytym szacunkiem, czemu jest markotny.
– Smutno mi – odrzekł – bom się przekonał, że Serafina słabą jest, niewdzięczną i niesprawiedliwą. Dziwi cię to zapewne – przydał widząc w moich oczach niedowierzanie – ale to święta prawda. Nie wiem, za co mogła cię znienawidzić panna Lorenca. Mogę cię jednak zapewnić, iż wielce obmierzłym dla niej się stałeś. Powiada, że z pewnością umrze, jeśli co prędzej nie wyniesiesz się z tego zamku. Nie potrzebuję cię chyba zapewniać, że Serafina, która mocno cię szanuje, oburzyła się zrazu na taką zawziętość. Ale małżonka moja jest tylko kobietą. Kocha czule Sephorę, która piastunką jej była. Bardziej ona jest dla niej matką niż ochmistrzynią i gdyby umarła, Serafina nigdy by sobie nie darowała, że nie zaspokoiła jej kaprysu. Ja, lubo uwielbiam Serafinę, uważałbym się za nikczemnika, gdybym spełnił jej wolę, niechże raczej umrą wszystkie ochmistrzynie w Hiszpanii, aniżeli miałbym odprawić młodzieńca, którego bardziej za brata niż za sługę poczytuję.
Kiedy don Alfons mowę swoją skończył, w takie ozwałem się słowa:
– Panie, urodziłem się widać igrzyskiem fortuny. Myślałem, że mnie w twoim domu los nękać przestanie i łudziłem się, że tutaj będę żyć spokojnie i szczęśliwie. Muszę jednak pójść na wygnanie i porzucić to, którego zażywam, szczęście.
– Nie, nie! – zawołał szlachetny syn don Cezara. – Pozwólże mi przekonać Serafinę! Nie staniesz się ofiarą kaprysów ochmistrzyni, którą i tak może tutaj za wysoko szacują.
– Rozjątrzysz, panie, Serafinę – odparłem – sprzeciwiając się jej woli. Wolę pójść na tułaczkę, niźli siać niezgodę między dwojgiem doskonałych małżonków. Frasowałbym się tym do końca dni swoich.
Don Alfons zabronił mi porzucać służbę u siebie. Postrzegłem, że stanąłby twardo w mej obronie i Lorenca na pewno przegrałaby sprawę, gdybym tylko zechciał upierać się przy swoim. Może bym tak postąpił ulegając niechęci ku niej. Bywały momenta, kiedy czując złość do ochmistrzyni oszczędzać jej nie miałem zamiaru. Skoro jednak pomyślałem, że objawiając jej hańbę utopiłbym sztylet w sercu istoty, którą o tyle przyprawiłem nieszczęścia, dwie zaś nieuleczalne choroby wtrąciłyby ją niezawodnie do grobu, ulitowałem się nad nią. Jeśli byłem aż tak niebezpiecznym śmiertelnikiem, postanowiłem dla przywrócenia spokojności w tym domu wynieść się. Spakowałem w nocy manatki i nie żegnając się z państwem, którzy staraliby się odwieść mnie od moich zamysłów, opuściłem zamek przed świtem. Zostawiłem tylko na stole w swojej stancji ścisłe z administrowania dobrami rejestra.ROZDZIAŁ II CO ROBIŁ IDZI BLAS OPUŚCIWSZY ZAMEK LEYVÓW I JAKIE PO NIEUDANYCH MIŁOSTKACH ODNIÓSŁ SUKCESY.
Jechałem na dobrym i w dodatku własnym koniu, miałem w sepecie dwieście pistolów, których znaczna część od zabitych zbójców pochodziła, i około trzech tysięcy dukatów Samuelowi Szymonowi zrabowanych, albowiem don Alfons całą tę niezbyt uczciwie zdobytą sumę z własnego grosza zwrócił. Poczytując tedy ową fortunę za prawnie mi przynależną, radowałem się bez skrupułów. Miałem więc substancję, dzięki której mogłem nie turbować się o przyszłość, nie mówiąc o młodym wieku i niezachwianym zaufaniu we wrodzone talenta. Spodziewałem się przyjemnego pobytu w Toledo. Nie wątpiłem, że hrabia de Polan, ogromnie widokiem jednego ze swoich wybawców ucieszony, da mu w swoim pałacu apartament. Zostawiłem sobie jednak pobyt u hrabiego na czarną godzinę, tymczasem zaś umyśliłem wydać część pieniędzy zwiedzając królestwa Murcji i Grenady, na co szczególniejsza przyszła mi ochota. W tym celu udałem się do Almansy i jadąc od miasta do miasta stanąłem wreszcie, nie napotkawszy żadnej złej przygody, w Grenadzie. Zdawało mi się, że fortuna wypłatawszy mi już niejednego figla chciała mnie zostawić w spokoju. Zdrajczyni gotowała mi jednak nowe zasadzki, jak się o tym wkrótce przekonacie. Pierwszą osobą, którą spotkałem na ulicach Grenady, był imci pan Fernand de Leyva, podobnie jak don Alfons zięć hrabiego de Polan. Obopólne zdumienie nie miało granic.
– Cóż cię, Idzi Blasie, do tego miasta sprowadza? – spytał ów kawaler.
– Dziwicie się, mości panie, że mnie tutaj widzicie – odparłem – zdziwicie się jeszcze więcej, kiedy wam oznajmię, czemu opuściłem służbę u don Cezara i jego syna.
Opowiedziałem mu tedy, nic nie skrywając, co pomiędzy mną a Sephorą zaszło. Uśmiał się z całego serca, po chwili jednak rzekł poważnie:
– Mój przyjacielu, ofiaruję ci pośrednictwo w tej sprawie. Napiszę do szwagierki…
– Nie, nie mości panie – przerwałem – nie pisz do niej, błagam. Nie po tom opuścił zamek Leyvów, żeby do niego wracać. Skoro jesteś mi aż tak przychylny, o inną łaskę proszę. Jeśli któryś z twoich przyjaciół potrzebuje sekretarza lub intendenta, prze – mów na moją korzyść. Nie będzie miał, przysięgam, do ciebie żalu, że mu złego nastręczyłeś człowieka.
– Bardzo chętnie – odparł don Fernand – uczynię, czego żądasz. Przybyłem do Grenady, żeby odwiedzić starą chorą ciotkę, zabawię tu trzy niedziele, po czym wrócę do zamku Lorqui, gdziem Julię zostawił. Mieszkam w tym domu – przydał wskazując na sąsiedni pałac. – Przyjdź do mnie za kilka dni, a może przez ten czas wyszukam ci jakąś uczciwą kondycję.
Kiedym się u niego po trzech dniach zjawił, don Fernand powiedział:
– Książę arcybiskup Grenady, mój krewny i przyjaciel, potrzebuje człowieka, obznajmionego z literaturą, a także kaligrafią, dla przepisywania na czysto jego dzieł, ponieważ jest sławnym autorem. Skomponował już Bóg wie ile homilii, a co dzień nowe układa, z wielkim je aplauzem mawiając. Będąc pewnym, że mu się spodobasz, powiedziałem o tobie, a on polecił, abyś się stawił. Idź więc i powołaj się na mnie. Z przyjęcia, jakiego doznasz, wniesiesz, czym cię dość gorliwie zachwalał.
Trudno było marzyć o lepszej kondycji (tak mi się przynajmniej zdawało). Odziawszy się tedy chędogo, aby jak najlepiej przed tym prałatem stanąć, udałem się do arcybiskupiego pałacu. Gdybym miał naśladować pisarzów zmyślających romanse, dałbym pompatyczny opis siedziby tego książęcia kościoła: rozwodziłbym się nad wspaniałością budowli, wysławiałbym bogate meble, nadmieniłbym o malowidłach i rzeźbach, a zanudzając czytelnika scenami, które wyobrażały, nie pominąłbym najdrobniejszego szczegółu. Nie chcąc jednak nadużywać niczyjej cierpliwości powiem tylko, że przepychem swoim ów pałac królewskiemu nie ustępował.
Zastałem na pokojach rzesze duchownych i świeckich, którzy przeważnie oficjalistami monsignora by – li. Roiło się od jałmużników, dworzan, koniuszych i lokajów. Świeccy kosztowne nosili suknie i raczej za wielkich panów niźli za służbę uchodzić mogli. Zadzierali nosa i udawali znaczne osoby. Nie mogłem patrząc na nich powstrzymać się od śmiechu i naigrawałem się w duchu z tych ichmościów.
„Przebóg – myślałem sobie – szczęśliwi są ci ludzie, albowiem nie czują jarzma, które noszą; gdyby je czuli, spuściliby zaraz z tonu.”
Podszedłem do poważnego grubasa, który drzwi gabinetu arcybiskupiego pilnując zamykał je i otwierał w miarę potrzeby. Spytałem grzecznie, azali przed oblicze jego przewielebności mogę być dopuszczony.
– Zaczekaj – odparł wyniośle – jego dostojność wyjdzie niebawem, aby odprawić mszę. Może przechodząc udzieli ci krótkiego posłuchania.
Nie odpowiedziałem mu wcale. Uzbroiłem się w cierpliwość. Dłużyło mi się jednak czekanie, popróbowałem więc wdać się w dyskurs z dworakami. Zmierzyli mnie od stóp do głów i nie przemówiwszy ani słowa popatrzyli na siebie z pysznym uśmiechem, dając mi poznać, żem wielkie popełnił zuchwalstwo zagadując do nich.
Bardzo, przyznam się, byłem tym przyjęciem skonfundowany. Nie nawykłem, aby lokajstwo pogardliwie odnosiło się do mnie. Nie ochłonąłem jeszcze z pomieszania, kiedy otwarły się drzwi gabinetu i stanął w nich arcybiskup. Zapanowała cisza jak makiem zasiał. Zuchwali oficjaliści i służba pochylili się w kornym przed panem ukłonie. Ów prałat, około siedemdziesięciu lat liczący, przypominał żywo stryja mojego, Idziego Pereza, to znaczy, był otyły i przykrótki. Nogi miał nadzwyczaj krzywe, a głowę, łysą jak kolano, której jedyny zwisający z tyłu kosmyk przydawał urody, czapeczką z cienkiej wełny, ozdobioną długim kutasem, przystrajał. Mimo to znaczną wydawał się personą, dlatego pewnie, że wiedziałem, kim był. My, ludzie niskiego stanu, przeróżnych zalet w możnych panach dopatrywać się lubimy, chociaż natura nic im osobliwego nie użyczyła. Arcybiskup przystąpił do mnie i zapytał z wielką ludzkością, czego potrzebuję. Odparłem, że jestem młodzieńcem, o którym mówił mu don Fernand de Leyva. Nie dał mi więcej powiedzieć.
– A to ciebie mój pan kuzyn tak wychwalał! – zawołał. – Daję ci służbę. Szacownym jesteś dla mnie nabytkiem. Zostajesz tu od dzisiaj.
To rzekłszy wsparł się na ramionach dwóch masztalerzów i wysłuchawszy duchownych, którzy mieli jakieś prośby do przedłożenia, wyszedł. Ledwie arcybiskup zniknął za progiem, a już obskoczyli mnie dworacy, ci sami, którzy słowa do mnie przemówić nie raczyli. Otaczają mnie kręgiem, komplimenta mi prawią, wielkie udając ukontentowanie, żem arcybiskupim został oficjalistą. Usłyszeli, co ich pan rzekł do mnie i umierali z ciekawości, aby się dowiedzieć, jakie przy jego osobie pełnił będę godności. Lecz ja, mszcząc się za okazaną pogardę, byłem tak złośliwy, żem pary z gęby nie puścił.
Jego przewielebność niedługo w kaplicy zabawił. Zawołał mnie do gabinetu pragnąc pomówić ze mną na osobności. Wiedziałem, że chce się o moich umiejętnościach przekonać. Miałem się więc na baczności i każde słowo ważyłem. Najsampierw zagadnął mnie z greckich i łacińskich autorów i widząc, żem ich miał w małym palcu, jął mnie egzaminować z dialektyki, a tegom tylko czekał. Postrzegł, żem jest w filozofii kuty na cztery nogi.
– Twoja edukacja – oznajmił z podziwieniem – wcale nie jest zaniedbana. Zobaczymy teraz, jak piszesz.
Dobyłem z kieszeni umyślnie przygotowany arkusz. Mój prałat był wcale kontent.
– Bardzom rad z twojego pisma, a jeszcze bardziej z twojego ukształcenia – zawołał. – Podziękuję synowcowi mojemu, Fernandowi, że mi tak grzecznego naraił kawalera. Wielce piękny to upominek!
Rozmowę naszą przerwało kilku znakomitych pa – nów z Grenady, zaproszonych do arcybiskupa na obiad. Skłoniwszy się więc głęboko, wróciłem do sali, gdzie oficjaliści obskoczywszy mnie znowu, jęli z góry o moje zabiegać łaski. Udałem się z nimi na obiad, podczas którego wszyscy bacznie mi się przyglądali, a ja także miałem, na nich oko. Jakże przyjemna i budząca zaufanie była powierzchowność tych sług bożych! Pałac arcybiskupi takim napełniał mnie respektem, że świętymi wydały mi się te osoby. Ani mi w głowie nie postało, że świętość ich fałszywą monetą tylko była, jak to się często zdarza zausznikom książąt kościoła, a także ich panom.
Siedziałem u stołu przy starym arcybiskupa pokojowcu, panu Melchiorze de Ronda, który z uprzejmością wielką przysuwał mi półmiski. Ujęła mnie jego życzliwość, a grzeczność zachwyciła.
– Panie kawalerze – szepnął mi po obiedzie – chciałbym bardzo pomówić z tobą w cztery oczy.
Zaraz też poprowadził mnie do gabinetu, gdzie nikt nas nie mógł słyszeć, i w takie ozwał się słowa:
– Mój synu, jakem cię tylko ujrzał, serdeczną ku tobie poczułem skłonność. Dam ci tego dowody poufale najrozmaitsze zawierzając tajemnice, które z wielkim dla siebie będziesz mógł obrócić pożytkiem. Wstąpiłeś na służbę do domu, w którym ludzie szczerej pobożności z obłudnymi przemieszkują świętoszkami. Nie starczyłoby ci życia, aby poznać wszystkich z gruntu. Zaoszczędzę ci więc przydługich i niemiłych studiów i o charakterze co znaczniejszych osób opowiem. Będziesz dzięki temu wiedział, jak postępować.
Zacznę – ciągnął dalej – od jego przewielebności. Jest to prałat arcypobożny, ustawicznie pasaniem owieczek swoich zajęty. Układa ku ich zbudowaniu pełne wybornych morałów homilie. Wszystko to czerpie z własnej głowy. Dwadzieścia lat temu dwór królewski porzucił, żeby poświęcić się swojej trzodzie. Uczony to pan i złotousty orator: kazania swoje z wielkim wygłasza upodobaniem, a lud kontent ich słucha. Powiadają, że próżność rozpiera go na ambo – nie – trudno mi o tym sądzić. Nie nam, śmiertelnym, serca ludzkie przenikać, a prócz tego nie godzi mi się wyliczać defektów arcybiskupa, skoro jego chlebem żyję. Jeżeli mi wolno przyganie panu, potępiłbym jego surowość. Zamiast na słabostki duchownych pobłażliwym spoglądać okiem, niczego im nie przepuszcza. Prześladuje bez miłosierdzia tych zwłaszcza księży, którzy o swojej przekonani niewinności powołują się na prawo i lekce sobie jego autorytet ważą. Ma jeszcze inną ułomność, pospolitą u wszystkich znaczniejszych osób: lubo wielce jest dla czeladzi łaskawy, pilności jej nie ceni wcale. Słudzy starzeją się w jego domu, lecz on ani pomyśli o ich dalszym stanie. Jeśli mu się zdarzy kogoś wynagrodzić, to tylko dzięki wstawiennictwu któregoś z kanoników albo zacniejszych dworaków. Inaczej nigdy by mu nie przyszło do głowy, żeby komuś w czymkolwiek wygodzić.
Oto co stary sługa mówił o swoim panu. Po czym jął mi rozpowiadać o duchownych, którzy siedzieli z nami przy obiedzie. Odmalował wizerunki bardzo od zewnętrznego wyglądu portretowanych różne. Nie przedstawiał mi ich co prawda jako nieuczciwych ludzi, lecz jako raczej podłych księży. Oszczędził jednak niektórych i bardzo ich cnotę zachwalał. Dowiedziałem się więc, jak mam sobie z tymi panami poczynać. Tego samego jeszcze dnia zjawiłem się na wieczerzę z miną świętoszka. To nic nie kosztuje. Czemuż więc się dziwić, że tylu obłudników chodzi po świecie?ROZDZIAŁ III IDZI BLAS STAJE SIĘ FAWORYTEM ARCYBISKUPA GRENADY. ŁASKI KSIĄŻĘCIA KOŚCIOŁA SPŁYWAJĄ NA WIERNYCH ZA POŚREDNICTWEM IDZIEGO.
Po południu udałem się do austerii, żeby spakować manatki i zabrać konia. Wróciłem na wieczerzę do arcybiskupiego pałacu, gdzie bardzo przyzwoitą stancję z puchowym łóżkiem dostałem. Następnego dnia jego dostojność wezwał mnie z samego rana i kazał przepisywać homilię, napominając przy tym, aby kopia staranną i jak najbardziej wierną była. Nie zawiodłem mojego pana, o wszystkich akcentach, kropkach i przecinkach pamiętając. Obaczywszy moją pracę arcybiskup nie tylko się uradował, lecz i mocno zdumiał.
– Ojcze Niebieski – zawołał przejrzawszy wszystkie kartki – nigdym udatniejszego nie widział pisania! Wybornym jesteś kopistą, a więc musisz być i nie gorszym gramatykiem. Powiedzże mi w sekrecie, mój przyjacielu, czyś nie postrzegł czegoś, co twój dobry smak urazić by mogło? Na przykład niedbalstwa stylu albo słów niewłaściwie użytych? Mogło to ujść mojej uwagi, kiedym tworzył w ogniu natchnienia.
– Wasza dostojność – odpowiedziałem skromnie – zbyt mało jestem jak na krytyka oświecony, a choćbym nawet wykształcenie miał najdoskonalsze, dzieła waszej wielmożności oparłyby się moim zarzutom.
Prałat nic nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się mile. Odgadłem jednak z myśli mego pana, że nawet arcybiskup nie może bezkarnie być autorem. Owym pochlebstwem wkradłem się zupełnie w łaski książęcia kościoła. Mój pan z każdym dniem bardziej mnie cenił. Dowiedziałem się wreszcie od don Fernanda, który bardzo często bywał u niego, żem jest na drodze do wielkiej fortuny. Wkrótce i prałat domysły pana Leyvy potwierdził. Oto, jak się to stało.
Pewnego wieczora arcybiskup przepowiadał sobie przy mnie kazanie, które następnego dnia miał wygłosić w katedrze, i wielce nim był zachwycony. Nie zadowolił się jak zwykle wysłuchaniem mojego zdania o całości, lecz kazał powiedzieć, które najbardziej spodobały mi się kawałki. Miałem szczęście, wskazałem bowiem ulubione miejsca prałata. Dzięki temu powziął o mnie mniemanie, że subtelnie wszelkie piękności dzieła rozróżniać potrafię.
– Oto – zawołał – co się nazywa mieć gust przedni i wyczucie! Winszuję, mój przyjacielu! Twoje ucho nie jest beockie!
Słowem taki był ze mnie kontent, że dodał żywo:
– Bądź teraz, Idzi Blasie, dobrej o swoim losie myśli! Będę się starał, aby życie twoje płynęło po różach. Pokochałem cię jak syna, a na dowód tego przypuszczam cię do poufałości.
Ledwiem usłyszał te słowa, padłem wdzięcznością przejęty do kolan arcybiskupich. Serdecznie ściskałem te koślawe nogi, uważając się za człowieka, który w ten sposób szybko znacznego dorobi się majątku.
– Tak, miłe dziecię – ciągnął jego dostojność dyskurs, wylewem uczuć moich przerwany – będę ci otwierał najskrytsze myśli swoje. Bardzo lubię mawiać kazania. Pan Bóg błogosławi homiliom moim: kruszą one zatwardziałych grzeszników, wskazują im popełnione wszeteczeństwa i przyprowadzają do pokuty. Wielem już w pasterskiej pracy dokonał: pewien skąpiec przerażony obrazami chciwości, jakie przed nim roztoczyłem, otworzył skarbiec swój, a pieniądze hojną ręką ubogim rozdał. Niejednego rozpustnika wygnałem z łoża rozkoszy, grzeszących pychą wywiodłem na puszczę, a żony uwiedzione przez płochych kochanków w cnocie utwierdziłem. Te ustawiczne nawrócenia winny do dalszej pracy budzić we mnie ochotę. Przyznam się jednak do pewnej ułomności: oto po inną jeszcze sięgam nagrodę. Na próżno tę chęć potępia sumienie moje. Pragnąłbym zasłynąć jako autor dzieł polerowanych a subtelnych. Sława złotoustego kaznodziei bardzo mnie nęci. Krytycy moje pisma za równie zręczne, jak i mądre uważają. Chciałbym jednak uniknąć błędu wszystkich znakomitych autorów, którzy pisząc pod koniec życia, kiedy słabnie ich umysł, tracą wzięcie. Nie dopuszczę, aby ząb czasu naruszył moje imię pisarza.
Dlatego, drogi Idzi Blasie – ciągnął prałat – jednej rzeczy od gorliwości twojej wymagać będę: kiedy postrzeżesz, że moje pióro myszką trąci, kiedy z pism moich starcza nieporadność przezierać zacznie, mów mi prawdę w oczy. Nie ufam sobie w tej mierze, miłość własna mogłaby mnie zaślepić. Musisz więc czuwać nade mną z całą roztropnością. Poznałem twój rozum i będę na twoim polegał wyroku.
– Dzięki Bogu – odparłem – że wasza dostojność daleki jest jeszcze od starości. Umysł tak jak u waszej przewielebności niezwykły długo jeszcze obecną świeżość zachowa, a mówiąc ściśle, nigdy się nie zmieni. Jego przewielebność żywo mi przypominasz kardynała Ximenesa, którego geniusz zamiast z wiekiem słabnąć, sił nowych nabywał.
– Nie próbuj mi schlebiać, przyjacielu – przerwał arcybiskup. – Wiem, że lada moment upaść mogę. Człowiek w moich latach zaczyna chorować, a choroby ciała nadwątlają umysł. Powtarzam ci, Idzi Blasie: masz mnie uprzedzić, skoro tylko postrzeżesz, że słabnie moja głowa. Nie lękaj się być szczerym: wszelkie napomnienie za dowód miłości twojej poczytam. Prócz tego idzie tu także o twój interes. Jeśli nieszczęsnym dla ciebie trafem dojdzie do mnie, że moje kazania, zwykłej pozbawione siły, skutku nie odnoszą i że winienem komu innemu powierzyć owczarnię, stracisz, wiedz o tym raz na zawsze, nie tylko przyjaźń moją, lecz i fortunę, którą ci przyrzekłem. Oto, jakie owoce głupia powściągliwość wyda!
Arcybiskup zakończył dyskurs chcąc usłyszeć teraz odpowiedź moją. Obiecałem być uległy jego woli. Od tej chwili nie miał przede mną żadnych sekretów, stałem się faworytem ksiażęcia kościoła! Cała służba oprócz Melchiora de la Ronda nie posiadała się z zazdrości. Trzeba było widzieć, jak dworacy i masztalerze odnosili się do powiernika jego eminencji: nie wstydzili się najgorszych poniżeń, byle tylko zdobyć przychylność moją. Nie chciało mi się wierzyć, że są Hiszpanami. Świadczyłem im różne przysługi nie dając się omamić obłudną grzecznością. Ksiądz arcybiskup na moją prośbę zatroszczył się o nich. Jednemu wyjednał dość znaczną godność wojskową, drugiego wysłał na wysoki urząd do Meksyku, przyjacielowi zaś mojemu, Melchiorowi, dał lepsze wynagrodzenie. Przekonałem się, że prałat, sam niezbyt uczynny z natury, rzadko prośbom odmawiał.
To jednak, com uzyskał dla pewnego księdza, na szczegółowy zasługuje opis.
Pewnego dnia kamerdyner arcybiskupa przyprowadził do mnie młodego jeszcze i pięknej postaci licencjata, nazwiskiem Ludwik Garcias, i w takie ozwał się słowa:
– Mości Idzi Blasie, ten poczciwy ksiądz jest moim najlepszym przyjacielem. Był do niedawna jałmużnikiem u zakonnic. Złe języki nie oszczędziły jego cnoty. Oczerniono go przed arcybiskupem, który nieboraka interdyktem obłożywszy uprzedził się do niego i na żadne wstawiennictwa nie zważa. Daremnie najznaczniejsze osoby w Grenadzie przemawiały za nim. Nasz pan jest nieugięty.
– Mości panowie – rzekłem – bardzoście swoimi prośbami zagmatwali sprawę. Byłoby lepiej, żeby nikt nie stawał w obronie imci licencjata. Oddano mu w ten sposób niedźwiedzią przysługę. Znam arcybiskupa! Prośby i przedkładania ludzi postronnych obciążają tylko w jego oczach winnego. Sam mi o tym niedawno mówił. „Im więcej – powiedział – ksiądz, który dopuścił się wykroczenia, orędowników znajduje, którzy mnie nachodzą, tym większe wywołuje zgorszenie, przez co wzmaga się surowość moja.”
– Przykra to rzecz – odparł kamerdyner – przyjaciel mój znalazłby się w okropnym położeniu, gdyby nie miał tak wprawnej ręki. Na szczęście prześlicznie pisać umie i tym talentem ratuje się z opresji.
Ciekawy byłem, czy pismo owo pięknością nad moim górowało. Licencjat miał przy sobie zapisaną kartę i pokazał mi ją ochotnie. Zdumiałem się wielce kształtnością liter: tylko najwięksi kaligrafowie tak doskonałą mogliby pochwalić się sztuką. Kiedym się owym pięknym literom przyglądał, zaświtała mi pewna myśl. Poprosiłem księdza Ludwika, aby kartę zostawił, mówiąc, że pewnie uda mi się coś zrobić dla niego.
– Nie będę się teraz na tym rozwodził, jutro powiem więcej.
Licencjat, któremu kamerdyner wielce widać mój rozum zachwalił, poszedł tak ukontentowany, jakby już do kapłańskiego przywrócono go urzędu. Chciałem naprawdę mu pomóc, słuchajcie więc, jakiego chwyciłem się fortelu. Będąc sam z arcybiskupem pokazałem mu pismo licencjata. Mój pan nie ukrywał zachwytu. Korzystając tedy ze sposobnej chwili, rzekłem:
– Skoro wasza dostojność nie chce drukować swoich homilii chciałbym, żeby przynajmniej były tak cudnie skopiowane.
– Kontent jestem z twojego pisma – odrzekł prałat – przyznam się jednak, że chciałbym widzieć któreś z dzieł swoich tą przepisane ręką.
– Niechże wasza dostojność – powiedziałem – raczy wyrazić życzenie. Znam tego genialnego kaligrafa, jest licencjatem. Tym więcej będzie zachwycony, jeśli waszej dostojności tę przysługę oddać potrafi, że popadł w niełaskę. Może łaskawość wasza uwolni go od tej zgryzoty i smutnego położenia.
Prałat nie omieszkał zapytać, kim jest ów licencjat.
– Nazywa się – odparłem – Ludwik Garcias i jest niepocieszony, że wielką waszej eminencji ściągnął na siebie nieprzychyłność.
– Jeśli się nie mylę – przerwał mi arcybiskup – ów Garcias był jałmużnikiem w żeńskim klasztorze. Musiał się poddać karom kościelnym i pamiętam nawet, o co go oskarżono. Nie był nazbyt obyczajnym kapłanem.
– Wasza wielmożność – powiedziałem – nie mam zamiaru go ekskuzować, lecz ten ksiądz ma wielu wrogów. Utrzymuje, że ludzie, którzy pisali o nim memoriały, bardziej mu chcieli zaszkodzić, niż przedstawić prawdę.
– To być może – odparł arcybiskup – wielu jest na świecie złośliwych oszczerców. Zresztą, choćby i rzeczywiście dopuścił się wykroczenia, pewnie już się poprawił. Każdemu grzesznikowi winniśmy okazywać miłosierdzie. Przyprowadź mi tego licencjata, a zdejmę z niego interdykt.
Oto, jak najsurowsi nawet ludzie odstępują od niezłomnych zasad, jeśli w grę wchodzi ich własny interes: arcybiskup nad dobro kościoła piękny charakter pisma przekładał. Tam, gdzie nic nie zyskali najpotężniejsi choćby orędownicy, próżność autorska zwyciężyła. Pobiegłem z nowiną do kamerdynera, który zaraz licencjatowi ją zaniósł. Ów ksiądz, spotkawszy mnie następnego dnia, rozpłynął się w podziękowaniach i wieczystą poprzysiągł mi wdzięczność. Wprowadziłem go do monsignora, który napomniawszy łagodnie winnego dał mu homilię do skopiowania. Garcias wywiązał się z zadania tak pięknie, że nie tylko do łask został przywrócony, ale bogate probostwo w Gabii, miasteczku opodal Grenady leżącym, otrzymał. Widać z tego, że nawet niecnota księżom korzyści przynosi.ROZDZIAŁ IV ARCYBISKUP WPADA W APOPLEKSJĘ. O KŁOPOTACH IDZIEGO BLASA I O TYM, JAK WYBORNĄ STRACIŁ KONDYCJĘ.
Kiedy tak bliźnim najróżniejsze świadczyłem dobrodziejstwa, don Fernand de Leyva gotował się do wyjazdu z Grenady. Odwiedziłem tego pana, aby go pożegnać i raz jeszcze za wyborne miejsce, które mi wynalazł, podziękować. Takiem po sobie pokazywał ukontentowanie, że don Fernand powiedział:
– Cieszę się, Idzi Blasie, iżeś się tak do mojego wuja, arcybiskupa, przywiązał.
– Miłuję tego znakomitego prałata jak ojca – odparłem. – Nie tylko wielce uczonym jest panem, ale świadczy mi łaski, za które do końca świata wywdzięczyć mu się nie zdołam. Jedyne to dla mnie po utracie don Alfonsa i don Cezara pocieszenie.
– Jestem pewien – oświadczył don Fernand – że i oni nie mogą cię odżałować. Może jednak nie zawsze będzie trwało to rozstanie i szczęśliwie połączą was losy.
Rozczuliłem się wielce usłyszawszy te słowa. Westchnąłem ciężko, albowiem don Alfonsa kochałem szczerze i porzuciwszy biskupa wróciłbym zaraz do zamku Leyvów, byle tylko usunięto zawadę, przed którą ustąpić musiałem. Don Fernand postrzegłszy moje wzruszenie uściskał mnie serdecznie i oświadczył, że cała jego familia zawsze będzie troszczyć się o mnie.
W dwa miesiące po wyjeździe owego kawalera, kiedym największych łask arcybiskupich dostępował, wielki postrach padł na dwór książęcia kościoła; jego przewielebność rażony został apopleksją. Kurowano go tak skutecznie i przepisano tak dobre lekarstwa, że po kilku dniach wyzdrowiał. Jednak umysł dostojnika srodze ucierpiał na tym. Postrzegłem to zaraz, kiedy nową homilię komponował. Nie było jeszcze pomiędzy tym kazaniem a dawniejszymi tak wielkiej różnicy, abym mógł sądzić, że mówca zaczął się starzeć. Chcąc się upewnić, czekałem następnej homilii.
I ta właśnie utwierdziła mnie w przekonaniu! Zacny prałat już to nazbyt wzniosie, już to nazbyt podle mówił. Był to dyskurs bezładny i rozwlekły zdziadziałego proboszcza, słowem kapucynada.
Nie ja jeden zwróciłem na to uwagę. Większość słuchaczów, co występy mojego retora pilnie śledzili, powiadała między sobą:
– Trąci apopleksją to kazanie.
„Nuże więc, znawco homilii – pomyślałem sobie – przygotuj się do spełnienia obowiązku. Monsignor na starość głupieje, winieneś go zatem jako powiernik napomnieć. Inaczej któryś z przyjaciół arcybiskupa ośmieli się zrobić to za ciebie. Wiem, czym to pachnie; dobrodziej albo skreśli cię z testamentu, albo nie lepszy spadek niż po kanoniku Seidillo otrzymasz.”
Zanim to uczyniłem, musiałem się dobrze zastanowić. Delikatna to sprawa przestróg książętom kościoła udzielać. Obawiałem się dotknąć rozmiłowanego w swoich dziełach autora. Pamiętałem jednak, że prałat surowo mi nakazał, abym w potrzebie o wszelkich go uprzedził potknięciach. Mniemałem, że zręcznie mu błędy jego wytknąć potrafię i gorzką osłodzę pigułkę. Sądząc, że milczenie wielkie przyniesie mi straty, postanowiłem przemówić.
Jedno mnie tylko mocno kłopotało: nie wiedziałem, od czego zacząć. Na szczęście sam retor wybawił mnie z opresji, pytając, co o nim powiadano w świecie i czy ostatnie kazanie słuchaczów ukontentowało. Odparłem, że wszyscy nadal homilia jego podziwiają, ostatnie jednak zatwardziałych serc skruszyć nie zdołały.
– Jakże to, mój przyjacielu? – zdumiał się arcybiskup. – Czyżby w katedrze jakiś Arystarch bywał?
– Nie, wasza przewielebność – odparłem – kazania złotoustego prałata krytyce nie podlegają i z wielkim zawsze spotykają się aplauzem. Kazaliście mi jednak być szczerym, toteż ośmielę się wyjawić wam w sekrecie, że ostatni dyskurs był słabszym od innych. Czyżby wasza wielmożność nie podzielał mojego zdania?
Mój pan pobladł na te słowa i spytał z wymuszonym uśmiechem.
– Nie jest więc w twoim guście, mości Idzi Blasie, to dzieło?
– Tegom nie powiedział, wasza dostojność – odrzekłem wielce skonfundowany. – Uważam je za wyborne, lubo innym ustępuje oracjom.
– Rozumiem! – zawołał arcybiskup. – Wydaje ci się, że dowcip opuszcza mnie na starość, prawda? Mów bez ogródki. Sądzisz, że winienem już zaniechać pisania?
– Nigdy bym nie ośmielił się powiedzieć tego, gdybym nie otrzymał z ust waszej wielmożności wyraźnego rozkazu. Błagam pokornie, nie miejcie mi za złe tego zuchwalstwa, panie!
– Broń mnie, Boże – przerwał z pośpiechem monsignor – broń mnie, Boże, abym miał cię łajać, moje dziecię. Byłbym bardzo niesprawiedliwy. Nie żywię do ciebie urazy, żeś powiedział, co myślisz. Nie masz tylko za grosz gustu! Zawiodłem się srodze na twoim, jak się pokazało, bardzo poślednim rozumie.
Lubo zbity z pantałyku, starałem się rzecz naprawić. Jakże jednak ułagodzić dotkniętego w miłości własnej autora, a zwłaszcza takiego, co do kadzideł samych przywykł!
– Nie mówmy o tym więcej, moje dziecię – ciągnął arcybiskup. – Za młodyś jeszcze, byś umiał odróżnić złoto od szychu. Wiedz, żem nigdy jeszcze udatniejszej nie skomponował homilii, a ty ją tak spostponowałeś. Mój dowcip, Bogu dzięki, nie poniósł jeszcze żadnego uszczerbku. Nauczyłeś mnie tylko, bym lepiej wybierał powierników, zdolniejszych do wyrokowania od ciebie. Idź teraz – ciągnął wypychając mnie za drzwi – do mojego skarbnika, od którego dostaniesz sto dukatów i niechże cię tak piękną opatrzonego sumą Pan Bóg prowadzi. Żegnaj mi, panie Idzi Blasie – wszelkiej pomyślności i lepszego gustu życzę!