- W empik go
Przypadki pewnego Chińczyka - ebook
Przypadki pewnego Chińczyka - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 348 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Trzeba jednak przyznać, że życie ma swoje dobre strony – rzekł oparty o marmurową poręcz krzesła jeden z biesiadników, pogryzając kłącze lotosu w cukrze.
– Ale i złe także – odpowiedział między dwoma atakami kaszlu drugi, którego omal nie zadławił kolec delikatnej płetwy rekina.
– Bądźmy filozofami! – odezwał się starszy osobnik, którego nos zdobiła para ogromnych okularów o grubych szkłach, oprawnych w drewno. – Dzisiaj możesz się zadławić, a jutro wszystko popłynie tak gładko, jak ten słodki napój do gardła. Cóż, takie jest życie!
To powiedziawszy, ów epikurejczyk o zgodnym usposobieniu wychylił czarkę wybornego ciepłego wina, którego opary z wolna unosiły się z metalowego czajniczka.
– Co do mnie – podjął czwarty biesiadnik – życie wydaje mi się jak najbardziej do przyjęcia, gdy nic się nie robi i posiada się środki ku temu, aby nic nie robić!
– Nieprawda! – zaoponował piąty. – Szczęście tkwi w nauce i pracy. Zdobyć możliwie jak największą ilość wiadomości, to starać się uzyskać szczęście!…
– A w ostatecznym rachunku dowiedzieć się, że się nic nie wie!
– A czyż nie to jest początkiem mądrości?
– A jaki jest jej koniec?
– Mądrość nie ma końca – odrzekł filozoficznie człowiek w okularach. – Najwyższym jej osiągnięciem jest zdrowy rozsądek.
Wówczas pierwszy biesiadnik zwrócił się bezpośrednio do gospodarza, który zajmował miejsce u stołu najbliżej drzwi, czyli najgorsze, jak wymagają prawidła grzeczności. Obojętny i roztargniony, słuchał bez słowa tej rozprawy inter pocula.
– No, a co też myśli nasz gospodarz o tej dyskusji przy winie? Uważa dzisiaj życie za rzecz dobrą czy złą? Głosuje za czy przeciw?
Gospodarz chrupał beztrosko pestki kawona; za całą odpowiedź wydął pogardliwie wargi jak człowiek, którego nic nie interesuje.
– Phi! – parsknął.
Jest to ulubione słówko ludzi zblazowanych. Mówi wszystko i nie mówi niczego. Znane jest w każdym języku i powinno figurować we wszystkich słownikach globu ziemskiego. To udźwięczniony wyraz niezadowolenia.
Biesiadnicy podejmowani przez znudzonego gospodarza zasypali go wówczas argumentami, każdy na poparcie swej tezy. Chciano poznać jego opinię. Najpierw bronił się przed odpowiedzią, w końcu stwierdził, że życie nie jest ani dobre, ani złe. Jego zdaniem to mało znaczący „wymysł”, w sumie niezbyt zabawny!
– Oto jaki jest nasz przyjaciel!
– Jemu dobrze tak mówić, skoro nigdy ani płatek róży nie zmącił jego snu – I póki jest młody!
– Młody i zdrowy!
– Zdrowy i bogaty!
– Bardzo bogaty!
– Nadzwyczajnie bogaty!
– Może zbyt bogaty!
Te wykrzykniki krzyżowały się na kształt ogni sztucznych, nie wywołując jednak nawet cienia uśmiechu na obojętnej fizjonomii gospodarza. Poprzestał na lekkim wzruszeniu ramionami, jak ktoś, kto nigdy nie zapragnął choćby tylko na chwilę zajrzeć do księgi swego życia, kto nawet nie rozciął jej pierwszych kartek!
A przecież ten nieczuły mąż liczył najwyżej trzydzieści lat, cieszył się znakomitym zdrowiem, posiadał wielki majątek, jego umysł nie był pozbawiony kultury, a inteligencja przekraczała przeciętną, słowem, miał wszystko, czego brak tylu innym, aby mogli czuć się na tym świecie szczęśliwymi! Dlaczego on nim nie był?
Dlaczego?
– Wówczas rozległ się glos filozofa, który przemówił jak koryfeusz antycznego chóru:
– Przyjacielu, jeżeli nie jesteś szczęśliwy na tym świecie, to dlatego, że szczęście twoje było dotychczas wyłącznie negatywne. Gdyż ze szczęściem jest jak ze zdrowiem. Aby się nim bardziej cieszyć, trzeba czasami być go pozbawionym. Otóż ty nigdy nie byłeś chory… To znaczy: nigdy nie byłeś nieszczęśliwy! I tego właśnie brak twojemu życiu. Kto może ocenić szczęście, jeżeli go nieszczęście nigdy, choćby przez minutę, nie dotknęło?
I po tej zaprawionej mądrością uwadze filozof, podnosząc kielich pełen szampana z najlepszych winnic, powiedział:
– Życzę nieco cienia pełnej słonecznych promieni egzystencji naszego przyjaciela i kilku cierpień jego życiu!
Po czym jednym łykiem opróżnił swój kielich.
Gospodarz skinął głową i znów popadł w stan swej zwykłej apatii.
Gdzie odbywała się ta rozmowa? Czy była to europejska jadalnia w Paryżu, Londynie, Wiedniu, Petersburgu? Czy tych sześciu biesiadników gawędziło w salonie restauracyjnym Starego lub Nowego Świata? Kim byli ci ludzie rozprawiający podczas posiłku o takich sprawach, nie pijąc nad miarę?
W każdym razie nie byli to Francuzi, bo nie rozmawiali o polityce!
Biesiadnicy siedzieli przy stole w niezbyt dużej, luksusowo urządzonej sali. Przez okna o błękitnych i pomarańczowych szybkach wślizgiwały się ostatnie już promienie słońca. Na zewnątrz wieczorny wietrzyk poruszał girlandami naturalnych i sztucznych kwiatów, a różnobarwne lampiony dorzucały swe słabe światło do gasnących odblasków dnia. Szczyty szerokich okien zdobne były powycinanymi arabeskami, rzeźbami przedstawiającymi ziemską i niebiańską krasę, zwierzęta i rośliny jakiejś wymyślonej fauny i flory.
Na obitych jedwabiem ścianach salonu połyskiwały wielkie, ścięte ukośnie z dwóch stron lustra. U sufitu wisiał feng i poruszając skrzydłami z malowanego perkalu, obniżał temperaturę pomieszczenia.
Stół był to wielki czworobok z czarnej laki. Nie nakryto obrusem blatu, odbijającego jak tafla najczystszego kryształu zastawę ze srebra i porcelany. Zamiast płóciennych serwetek – zdobne dewizami zwykle kartki papieru, których każdy z zaproszonych miał wystarczający zapas. Wokół stołu znajdowały się krzesła z marmurowym oparciem, znacznie stosowniejszym pod tą szerokością geograficzną od wyściełanych mebli współczesnych.
Służba była żeńska. Młode, powabne dziewczęta w czarne włosy wpięte miały lilie i chryzantemy, a bransolety ze złota lub nefrytu kokieteryjnie zdobiły ich przeguby; uśmiechnięte i mile, podawały lub usuwały danie jedną ręką, podczas gdy drugą z wdziękiem poruszały dużym wachlarzem, który pozwalał odświeżyć fale powietrza naniesionego przez feng spod sufitu.
Posiłek nie pozostawiał nic do życzenia. Czy można sobie wyobrazić coś delikatniejszego od tej kuchni prostej i wymyślnej jednocześnie? Jakiś miejscowy mistrz kuchni, świadom, że ma do czynienia ze znawcami, przeszedł samego siebie przyrządzając obiad, którego jadłospis składał się ze stu pięćdziesięciu potraw.
Na początku, jako przystawki, figurowały słodkie ciastka, kawior, smażone szarańcze, suszone owoce i ostrygi z Ningpo. Potem, z krótkimi przerwami, następowały po sobie jajka w koszulkach – kacze, gołębie i czajek, zupa z gniazd jaskółczych, potrawka z żeńszenia, skrzela jesiotra w sosie własnym, ścięgna wieloryba w słodkim sosie, głowacze słodkowodne, kraby w potrawce, wróble żołądki i oczy baranie przyprawione czosnkiem, pierożki nadziewane migdałami, trepangi w winie, pędy bambusa w sosie, słodkie surówki z młodych korzonków i tak dalej. Ananasy z Singapuru, orzeszki arachidowe w cukrze, solone migdały, smaczne mango, owoce lungjen o białym miąższu i liczy z bezbarwnym miękiszem, kasztany wodne i pomarańcze z Kantonu w syropie stanowiły ostatnią część trwającego trzy godziny posiłku, zakrapianego obficie piwem, szampanem, winem z Szaosingu, a nieodzowny ryż, wkładany do ust za pomocą małych pałeczek, miał ukoronować fen niezwykły zestaw.
Nadszedł wreszcie moment, gdy młode służebne wniosły nie zawierające wonny płyn miseczki – co jest zwyczajem europejskim – lecz nasycone gorącą wodą serwetki, którymi wszyscy biesiadnicy z najwyższym zadowoleniem przetarli swe twarze.
Była to jednak tylko przerwa w obiedzie, miłe farniente wypełnione muzyką. Do salonu weszła bowiem grupa śpiewaczek i grajków. Śpiewaczki były młode, ładne i zachowywały się skromnie i przyzwoicie. Ale cóż za muzyka i jakie środki wyrazu! Miauczenia, gdakania, bez taktu i rytmu, o dźwiękach wznoszących się do ostatnich granic wytrzymałości słuchu. Grano zaś na „skrzypcaph”, których smyczek był na stałe przeciągnięty między strunami, „cytrach” obciągniętych wężową skórką, piskliwych „klarnetach”, „dudach” podobnych do małych, przenośnych organów, a wszystkie godne były śpiewów i śpiewaczek, towarzysząc im zgiełkliwie.
Wchodząc, szef tej kociej orkiestry przedłożył swój repertuar. Na znak gospodarza, że zostawia mu wolną rękę, muzycy odegrali „Bukiet z dziesięciu kwiatów”, bardzo modną wówczas arię, którą zachłystywało się dobrze urodzone towarzystwo.
Następnie śpiewająca i grająca trupa, dobrze wcześniej opłacona, wycofała się wśród rzęsistych oklasków, zbierając jeszcze w sąsiednich salonach obfite żniwo braw.
Biesiadnicy opuścili wtedy swe miejsca, lecz jedynie po to, aby przejść od jednego stołu do drugiego, co uczynili nader ceremonialnie i komplementując się wzajemnie.
Na drugim stole każdy znalazł małą czarkę z przykrywką, zdobną portretem sławnego mnicha buddyjskiego Bodhidharmy, stojącego na legendarnej tratwie. Każdy też otrzymał szczyptę herbaty, zaparzył ją bez cukru w swej czarce napełnionej wrzątkiem, po czym jął pić.
Co za herbata! Nie zachodziła najmniejsza obawa, że dostawca – firma Gibb-Gibb & Co – sfałszował ją nieuczciwą domieszką obcych liści, ani by już raz ją zaparzono, bo wówczas nadawałaby się jedynie do czyszczenia dywanów, ani że nieumiejętny preparator pomalował ją na żółto kurkuminą lub na zielono błękitem pruskim! Była to nieskazitelnie czysta herbata cesarska. Cenne, podobne do płatków kwiatu listki z pierwszego marcowego zbioru, rzadko przeprowadzanego, bo krzew po nim więdnie, listki, które wolno zbierać jedynie małym dzieciom dłońmi ubranymi w rękawiczki.
Europejczykowi brakłoby słów uznania dla tego napoju, który nasi biesiadnicy popijali małymi łyczkami, nie zachwycając się nadmiernie, jako przyzwyczajeni do niego znawcy.
Oni bowiem, trzeba to zaznaczyć, nie umieli już ocenić delikatności tego wyśmienitego płynu. Bogato odziani w hanszan – lekką koszulę, makua – krótki kaftan, pao – długą, zapinaną z boku suknię, ze stopami w żółtych pantoflach z jedwabiu na pikowanej podeszwie, w jedwabnych spodniach przytrzymywanych w talii szarfą z frędzlami, w kamizelkach z delikatnie haftowanego jedwabiu, z wachlarzem u pasa, wytworni ci ludzie urodzeni byli właśnie w kraju, gdzie herbaciane krzewy dają zbiór swych wonnych liści. Posiłkiem, składającym się z gniazd jaskółczych, trepangów, ścięgien wieloryba i płetw rekina, delektowali się, jak na to zasługiwał z uwagi na umiejętne przyrządzenie; lecz ów jadłospis, który wzbudziłby podziw cudzoziemca, ich nie mógł zadziwić.
W każdym razie zupełnym zaskoczeniem była dla wszystkich nowina, jaką zakomunikował im gospodarz w chwili, gdy mieli wstać od stołu. Wtedy dopiero dowiedzieli się, dlaczego ich tego dnia podejmował.
Czarki były jeszcze pełne. Znudzony mężczyzną opróżnił swoją po raz ostatni, oparł się o stół i ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń tak przemówił:
– Przyjaciele, posłuchajcie mnie bez żartów. Kości zostały rzucone. Zamierzam wprowadzić do swej egzystencji nowy element, który rozproszy może jej monotonię. Czy robię dobrze, czy źle – przyszłość pokaże! Ten obiad, na który was zaprosiłem, jest moim pożegnaniem kawalerskiego żywota. Za dwa tygodnie żenię się i…
– I będziesz najszczęśliwszym z ludzi! – zawołał optymista. – Spójrz! Masz pomyślne wróżby!
Istotnie, podczas gdy lampy skwierczały rzucając nikłe błyski, na arabeskach okien skrzeczały sroki, a małe listki herbaty unosiły się pionowo w filiżankach. Tyle szczęśliwych przepowiedni nie mogło zawieść!
Wszyscy więc rzucili się gratulować gospodarzowi, który przyjął te życzenia z najdoskonalszym chłodem. A le ponieważ nie wymienił wybranej przez siebie, a przeznaczonej do roli „nowego elementu” osoby, nikt nie był tak niedyskretny, aby go o to zapytać.
Filozof jednak nie przyłączył się do zgodnie brzmiących gratulacji. Ze skrzyżowanymi ramionami, oczami półprzymkniętymi i ironicznym uśmiechem na wargach, nie pochwalał, wydawało się, ani prawiących komplementy, ani przyjmującego je.
Wówczas ten ostatni wstał, położył mu dłoń na ramieniu i głosem mniej spokojnym niż zazwyczaj spytał:
– Czy jestem za stary na małżeństwo?
– Nie.
– Za młody?
– Tym bardziej nie.
– Uważasz, że nie mam racji?
– Może!
– Ta, którą wybrałem, a którą znasz, posiada wszystko, czego trzeba, aby uczynić mnie szczęśliwym.
– Wiem o tym.
– No więc?…
– To ty nie posiadasz wszystkiego, co potrzebne, aby być szczęśliwym! – Nudzić się samemu w życiu, to bardzo źle! Nudzić się we dwoje, to jeszcze gorzej!
– Nigdy więc nie będę szczęśliwy?…
– Nie, dopóki nie poznasz nieszczęścia!
– Nieszczęście nie może mnie dosięgnąć!
– Tym gorzej, bo w takim razie jesteś nieuleczalnie chory!
– Ach, ci filozofowie!-wykrzyknął najmłodszy z biesiadników.- Nie trzeba ich słuchać. To są maszyny do tworzenia teorii! Fabrykują ich, ile kto chce! A to czysta tandeta, która do niczego się nie nadaje! Żeń się, żeń, przyjacielu! Ja uczyniłbym to samo, gdybym nie ślubował nigdy nic nie robić! Żeń się i, jak mówią nasi poeci, oby dwa feniksy objawiały ci się zawsze objęte czułym uściskiem! Przyjaciele, piję za szczęście naszego „ gospodarza!
– A ja – oświadczył filozof – piję za bliską interwencję jakiegoś opiekuńczego bóstwa, które dla jego szczęścia podda go najpierw próbie nieszczęścia!
Po tym dosyć dziwacznym toaście biesiadnicy wstali i wyciągnęli pięści jak pięściarze podczas walki, a opuściwszy je i wzniósłszy z jednoczesnym pochyleniem głowy, pożegnali się i wyszli.
Z opisu salonu, w którym odbywało się przyjęcie, ze składającego się nań egzotycznego menu, z ubrania biesiadników, ich sposobu wyrażania się, może też z osobliwości wygłaszanych przez nich teorii, czytelnik domyślił się, że chodzi o Chińczyków – nie tych „Niebiańczyków”, jakby zdjętych z parawanu lub stłuczonej wazy, lecz o nowoczesnych mieszkańców Niebiańskiego Cesarstwa, już „zeuropeizowanych” przez swe studia, podróże, częste kontakty z zachodnią cywilizacją.
W rzeczy samej bowiem bogaty Kin Fo razem z nieodłącznym filozofem Wangiem podejmował w salonie jednej z kwietnych łodzi na Rzece Perłowej w Kantonie czterech najlepszych przyjaciół swej młodości: Pao Szena – mandaryna czwartej rangi z niebieską gałką, Jin Panga – bogatego kupca jedwabiów, Tima – zatwardziałego lekkoducha i Huauczonego.
A działo się to dwudziestego siódmego dnia czwartego księżyca, podczas pierwszej z pięciu straży, które tak poetycznie dzielą się godzinami nocy chińskiej.ROZDZIAŁ 2 W KTÓRYM KIN FO I FILOZOF WANG SĄ DOKŁADNIEJ PRZEDSTAWIENI
Kin Fo wydał ten pożegnalny obiad dla przyjaciół z Kantonu dlatego, że w stolicy prowincji Kuangtung spędził część swych lat młodzieńczych. Z wielu kolegów, jakich powinien mieć młody człowiek bogaty i szlachetny, czterej zaproszeni na kwietną łódź byli jedynymi, jacy mu pozostali w tym czasie. Innych, rozproszonych po świecie, daremnie starałby się odnaleźć.
Kin Fo mieszkał wówczas w Szanghaju i aby zmienić atmosferę drążącej go bezustannie nudy, urządził kilkudniową wycieczkę do Kantonu. Ale tego samego wieczoru miał wsiąść na parowiec, który zatrzymuje się w głównych portach wybrzeża, i powrócić do swego jamenu.
Wang towarzyszył mu, gdyż filozof nigdy nie opuszczał swego ucznia, racząc go morałami. Prawdę mówiąc, uczeń się nimi nie przejmował. Wszystkie sentencje i maksymy spływały po nim, lecz „maszyna do tworzenia teorii” – jak nazwał go ten hulaka Tim – fabrykowała je wciąż niestrudzenie.
Kin Fo należał do tych Chińczyków, którzy zachowali ciągłość rasową i którzy nigdy nie zmieszali się z Tatarami. Próżno by szukać jemu podobnych w prowincjach północnych, gdzie i wyższe, i niższe klasy skrzyżowały się z rasą mandżurską. Kin Fo ani ze strony ojca, ani matki, których rodziny od czasu podboju trzymały się na uboczu, nie miał nawet kropli krwi tatarskiej w żyłach. Wysoki, dobrze zbudowany, raczej biały niż żółty, o prostym rysunku brwi, oczach nieco tylko uniesionych ku skroniom, z prostym nosem, twarzą nie spłaszczoną, zwróciłby uwagę swym wyglądem nawet wśród najpiękniejszych okazów ludności Zachodu.
Kin Fo miał bowiem powierzchowność Chińczyka tylko dzięki dokładnie wygolonej czaszce, brakowi włosów na karku i nad czołem i wspaniałemu warkoczowi, który spływając z potylicy, wił się na jego plecach jak czarny wąż. Bardzo zadbany, nosił cienki wąsik otaczający półkolem górną wargę i dokładnie poniżej niego muszkę, co wyglądało jak fermata na pięciolinii. Przeszło centymetrowej długości paznokcie świadczyły, że zaliczał się do tych szczęśliwców, którzy mogą żyć, nic nie robiąc. Może również nonszalancja ruchów, dumny sposób bycia przyczyniały się do tego comme il faut, jakie roztaczała cała jego sylwetka.
Zresztą Kin Fo urodził się w Pekinie, czym bardzo szczycą się Chińczycy. Temu, kto pytał go o to, mógł z wyższością odpowiedzieć: „Ja urodziłem się w Niebie!”
W Pekinie bowiem jego ojciec, Czung Hou, mieszkał w chwili urodzenia Kin Fo, a kiedy rodzice osiedlili się definitywnie w Szanghaju, chłopiec miał lat sześć.
Czung Hou, szacowny Chińczyk ze znamienitej rodziny z północy cesarstwa, jak i jego rodacy posiadał wybitne zdolności do handlu. W początkach kariery każdy produkt tego bogatego, tak zaludnionego terytorium – papier z Szantou, jedwab z Suczou, kandyzowane słodycze z Tajwanu, herbata z Hankou i Fuczou, żelazo z prowincji Henan, czerwona i żółta miedź z prowincji Jünnan – stanowił dla niego przedmiot handlu. Jego główny dom handlowy, hang, mieścił się w Szanghaju, lecz w Nankinie, Tiencinie, Makao i Hongkongu posiadał kantory. Mocno zainteresowany zmianami w Europie, włączył się w nie: angielskie parowce przewoziły jego towary, telegraf informował o cenach jedwabiu w Lyonie i opium w Kalkucie. Żadnemu z tych czynników postępu, parze czy elektryczności, nie był niechętny, jak większość Chińczyków, którzy odnoszą się do nich wrogo pod wpływem mandarynów i rządu, bo postęp ów pomniejsza z wolna ich znaczenie.
Krótko mówiąc, zarówno w handlu wewnętrznym, jak i w transakcjach z firmami portugalskimi, francuskimi, angielskimi i amerykańskimi z Szanghaju, Makao Hongkongu, Czung Hou działał tak zręcznie, że w chwili gdy Kin Fo przyszedł na świat, majątek jego przekraczał już czterysta tysięcy dolarów.
W następnych latach kapitał ten podwoił się dzięki powstaniu nowej gałęzi handlu, którą można by nazwać „handlem kulisami do Nowego Świata”.
Wiadomo mianowicie, że Chiny są ogromnie przeludnione, nawet w stosunku do przestrzeni tego ogromnego terytorium, zwanego innymi i poetycznymi słowy Niebiańskim Cesarstwem, Państwem Środka lub Państwem Kwitnącym.
Liczba mieszkańców wynosi nie mniej jak trzysta sześćdziesiąt milionów. Jest to prawie jedna trzecia zaludnienia całej ziemi. A chociaż ubogi Chińczyk zjada niewiele, to jednak je, Chiny zaś, pomimo mnóstwa pól ryżowych, ogromnych upraw prosa i pszenicy, nie mogą go wyżywić. Stąd nadmiar, który niczego więcej nie pragnie, jak wymknąć się przez dziury porobione armatami angielskimi i francuskimi w materialnych i moralnych murach Niebiańskiego Cesarstwa.
Tak więc do Ameryki Północnej, a głównie do Kalifornii, przelał się ów nadmiar. Ale stało się to tak gwałtownie, że Kongres amerykański musiał zastosować środki ograniczające tę inwazję, dość nieuprzejmie nazwaną „żółtą zarazą”. Zauważono wówczas, że pięćdziesiąt milionów emigrantów chińskich w Stanach Zjednoczonych nie pomniejszyłoby nadmiernie Chin, a wchłonięcie rasy anglosaskiej byłoby z korzyścią dla rasy mongolskiej.
Tak czy owak, exodus odbył się na wielką skalę. Tym kulisom, zyjącym garstką ryżu, czarką herbaty i jedną fajką, zdolnym do wszystkich zawodów, powiodło się nad Jeziorem Słonym, w Wirginii, Oregonie, a zwłaszcza w Kalifornii, gdzie spowodowali znaczną obniżkę cen rzemiosła.
Potworzyły się więc kompanie do transportu tych niedrogich emigrantów. Pięć takich kompanii dokonywało rekrutacji w pięciu prowincjach Niebiańskiego Cesarstwa, szósta działała w San Francisco. Tamte ekspediowały towar, ostatnia odbierała go. Dodatkowa agencja "Ting-Tong" wysyłała go z powrotem.
Ta sprawa wymaga wyjaśnienia.
Chińczycy chętnie emigrują, by szukać fortuny u "Melikanów", jak nazywają mieszkańców Stanów Zjednoczonych, ale pod warunkiem, że ciała ich zostaną po śmierci przywiezione do ojczyzny i tam pochowane. Jest to jeden z głównych warunków kontraktu, klauzula sine qua non – kompanie są do niej wobec emigranta zobowiązane i nie da się jej ominąć.
Tak więc "Ting-Tong" – inaczej mówiąc Agencja Zmarłych – dysponując specjalnymi funduszami, wynajmuje statki na zwłoki, które odpływają z pełnym ładunkiem z San Francisco do Szanghaju, Hongkongu lub Tiencinu. Nowa gałąź handlu. Nowe źródło zarobków.
Sprytny i przedsiębiorczy Czung Hou wyczuł to. W chwili swej śmierci w roku 1866 był dyrektorem kompanii w prowincji Kuantung i wicedyrektorem Kasy Zmarłych w San Francisco.
Tegoż dnia Kin Fo, nie mając już rodziców, dziedziczył majątek wartości czterech milionów franków, ulokowany w akcjach Centralnego Banku Kalifornijskiego, które przezornie zatrzymał. W chwili, gdy stracił ojca, młodziutki dziewiętnastoletni spadkobierca byłby został zupełnie sam, gdyby nie Wang, nieodłączny Wang, mentor i przyjaciel.
Kimże był Wang? Od siedemnastu lat żył w jamenie w Szanghaju. Był współbiesiadnikiem najpierw ojca, potem syna. Lecz skąd przybył? Jaką miał przeszłość? Na wszystkie te dość nieskrystalizowane pytania jedynie Czung Hou i Kin Fo mogliby odpowiedzieć, gdyby uznali, że tak należy postąpić – co jest mało prawdopodobne. Oto, co by wtedy wyszło na jaw:
Wszyscy wiedzą, że Chiny są państwem, gdzie powstania mogą trwać latami, wciągając do swych szeregów setki tysięcy ludzi. W XVII wieku słynna chińska dynastia Ming panowała w Chinach od trzystu już lat, ale w roku 1644 władca jej, za słaby, aby pokonać rebeliantów zagrażających stolicy, wezwał na pomoc króla tatarskiego.
Król nie dał się prosić, przybył, wypędził zbuntowanych, skorzystał ze sposobności, by zrzucić z tronu tego, który błagał go o pomoc, i obwołał cesarzem swego syna, Szunczy. Z tą chwilą władza tatarską zajęła miejsce władzy chińskiej, a na tronie zasiedli cesarze mandżurscy.
Z wolna, szczególnie w niższych warstwach społeczeństwa, obie rasy zmieszały się; lecz w bogatych rodzinach Północy utrzymał się ścisły rozdział między Chińczykami a Tatarami. Ludzi tego typu spotyka się dziś jeszcze, zwłaszcza w południowych prowincjach cesarstwa. Tam odizolowali się "nieprzejednani", wierni pokonanej dynastii.
Ojciec Kin Fo należał do nich i nie zaparł się tradycji rodzinnych, które zabraniały paktowania z Tatarami. Gdyby nawet po trzystu latach wybuchło powstanie przeciw samozwańczym władcom, nie wahałby się do niego przystąpić. Zbyteczne dodawać, że jego syn, Kin Fo, w zupełności podzielał przekonania polityczne ojca.
W roku 1860 panował jeszcze cesarz Sienfeng, który wypowiedział wojnę Anglii i Francji – wojnę zakończoną traktatem pekińskim 25 października tego samego roku. Ale jeszcze przedtem panującej dynastii zagroziła wielka rewolucja. Tajpingowie, zwani też „czang mao” – długowłosymi – opanowali w roku 1853 Nankin, a w 1855 Szanghaj. Po śmierci Sienfenga jego młody syn niemało się natrudził, by odeprzeć tajpingów. Bez pomocy wielkorządcy Li Hungczanga, księcia Kunga, a zwłaszcza angielskiego pułkownika Gordona, na pewno nie byłby ocalił tronu.
Ci tajpingowie bowiem, zdecydowani wrogowie Tatarów, zorganizowawszy potężną rewoltę, zamierzali na miejsce dynastii Cing wprowadzić dynastię chińską. Stworzyli cztery samodzielne oddziały: pierwszy – czarnej chorągwi, którego zadaniem było zabijanie; drugi – czerwonej chorągwi, którego zadaniem było podpalanie; trzeci – żółtej chorągwi, którego zadaniem było rabowanie; czwarty – białej chorągwi, którego zadaniem była aprowizacja trzech poprzednich.
W prowincji Ciangsu miały miejsce ważne działania zbrojne. Suczou i Ciasing, położone dwadzieścia kilometrów od Szanghaju, wpadły w ręce rebeliantów i nie bez trudu zostały odbite przez wojska cesarskie. Sam Szanghaj, bardzo zagrożony, zaatakowano 18 sierpnia 1860 roku, w chwili gdy dowodzący armią angielsko-francuską generałowie Grant i Montauban ostrzeliwali forty na rzece Pajhe.
W tej epoce Czung Hou mieszkał za Szanghajem, w pobliżu wspaniałego mostu, jaki inżynierowie chińscy przerzucili przez rzeczkę Suczou. Nie mógł on być nieprzychylny owemu powstaniu tajpingów, gdyż był zagorzałym wrogiem dynastii tatarskiej:
I oto wieczorem 18 sierpnia, gdy rebelianci zostali odparci spod Szanghaju, drzwi mieszkania Czung Hou nagle się otworzyły. Jakiś uciekinier, któremu udało się ujść pościgowi, upadł do nóg Czung Hou. Nieszczęśnik nie miał już się czym bronić. Gdyby ten, kogo przyszedł błagać o azyl, wydał go cesarskim żołdakom, byłby zgubiony.
Ale ojciec Kin Fo nie był człowiekiem zdolnym zdradzić tajpinga szukającego schronienia w jego domu. Zamknął drzwi i rzekł:
– Nie chcę wiedzieć, teraz ani w przyszłości, kim jesteś, co zrobiłeś i skąd przybywasz. Jako mój gość jesteś u mnie bezpieczny.
Uciekinier chciał mówić, wyrazić swą wdzięczność… Brakło mu siły.
– Jak się nazywasz? – spytał Czung Hou.
– Wang.
Był to istotnie Wang, uratowany dzięki szlachetności Czung Hou, szlachetności, którą ten ostatni byłby życiem przypłacił, gdyby podejrzewano, że udzielił schronienia rebeliantowi. Lecz Czung Hou był człowiekiem starej daty, a dla takiego każdy gość jest święty.
W kilka lat później powstanie zostało definitywnie zdławione. W roku 1864 władca Państwa Tajpingów, oblężony w Nankinie, otruł się, by nie wpaść w ręce wojsk cesarskich.
Od tego pamiętnego dnia Wang pozostał w domu swego dobroczyńcy. Nigdy nie mówił o swej przeszłości. Nikt go o nią nie pytał. Może nie chciano wiedzieć za wiele? Rebelianci dopuszczali się podobno przerażających okrucieństw. Pod jaką chorągwią służył Wang – żółtą, czerwoną, czarną czy białą? Lepiej było nie wiedzieć i łudzić się, że należał do kolumny zaopatrzenia.
Wang zresztą, zachwycony swym losem, został współlokatorem tego gościnnego domu. Po śmierci Czung Hou jego syn nie miał zamiaru rozstawać się z Wangiem, tak się przyzwyczaił do towarzystwa tego uczonego osobnika..
Lecz prawdę mówiąc, w epoce, kiedy zaczyna się ta historia, któż by rozpoznał dawnego tajpinga, zabójcę, grabieżcę czy – jak kto woli – podpalacza w tym pięćdziesięciopięcioletnim filozofie, w tym moraliście w okularach, w tym chińskim Chińczyku z oczami sięgającymi skroni i z tradycyjnym wąsem? W długiej szacie pastelowego koloru, z pasem podciągniętym na piersi wskutek zaczynającej się otyłości, z nakryciem głowy ściśle przestrzegającym zaleceń cesarskich – to znaczy w czapce z filcu o podniesionym rondzie, z którego zwisały czerwone niteczki frędzli – czyż nie wyglądał na czcigodnego profesora filozofii, jednego z tych mędrców, co swobodnie posługują się pismem chińskim zawierającym osiemdziesiąt tysięcy znaków i znają język klasyczny, pierwszego laureata egzaminu na stopień cinszy, uprawnionego do przechodzenia przez wielką bramę Pekinu zarezerwowaną dla cesarzy, zwanych Synami Nieba?
Może w końcu, zapomniawszy o okrutnej przeszłości, rebeliant złagodniał pod wpływem szlachetnego Czung Hou i powoli skierował się ku filozofii spekulatywnej? I oto dlaczego tego wieczoru Kin Fo i Wang, jak zwykle nierozłączni, byli razem w Kantonie, a po pożegnalnym obiedzie szli obaj wybrzeżem szukając parowca, który miał ich szybko dowieźć do Szanghaju.
Kin Fo szedł w milczeniu, trochę nawet zatroskany. Wang, rozglądając się na prawo i lewo, filozofując do księżyca i do gwiazd, przechodził z uśmiechem pod Bramą Wiecznej Czystości, której nie uważał za zbyt wysoką dla siebie, pod Bramą Wiecznej Radości otwartą, jak mu się wydawało, na jego własną egzystencję, a w końcu ujrzał gubiące się w mroku wieże klasztoru Pięciuset Bóstw.
Parostatek "Perma" stał już gotowy. Kin Fo i Wang ulokowali się w zarezerwowanych dla nich kabinach. Bystry bieg Rzeki Perłowej, która unosi codziennie z mułem swych brzegów ciała straceńców, wprawił statek w dużą szybkość. Parowiec przemknął jak strzała między ruinami, jakie tu i ówdzie pozostawiły armaty francuskie, przed dziewięciopiętrową pagodą wyznaczającą połowę trasy do ujścia, obok Huangpu, gdzie stają na kotwicy największe okręty, między wysepkami i bambusowymi pomostami na obu brzegach.
Sto pięćdziesiąt kilometrów, czyli trzysta siedemdziesiąt pięć li dzielących Kanton od ujścia rzeki, przepłynęli w ciągu nocy.
O wschodzie słońca "Perma" minęła Bramę Tygrysiego Łba, potem dwie mierzeje estuarium. Na chwilę w porannej mgle ukazał się szczyt Victoria na wyspie Hongkong, wysoki na tysiąc osiemset dwadzieścia pięć stóp, po czym, po szczęśliwej podróży, Kin Fo i filozof, płynąc pod prąd żółtawych wód Niebieskiej Rzeki, wylądowali w Szanghaju, na wybrzeżu krainy Ciangnan."ROZDZIAŁ 3 W KTÓRYM CZYTELNIK BĘDZIE MÓGŁ BEZ TRUDU RZUCIĆ OKIEM NA MIASTO SZANGHAJ
Chińskie przysłowie mówi:
Kiedy szable są zardzewiałe, a łopaty błyszczące;
Kiedy więzienia są puste a spichrze pełne;
Kiedy stopnie świątyń są zdeptane nogami wiernych, a podwórce sądowe porośnięte zielskiem;
Kiedy lekarze chodzą pieszo, a piekarze jeżdżą konno,
Wówczas cesarstwo jest dobrze rządzone.
Przysłowie jest trafne. Można by je słusznie zastosować do wszystkich państw Starego i Nowego Świata. Jeżeli jednak istnieje państwo, gdzie to desideratum dalekie jest jeszcze od realizacji, to właśnie Niebiańskie Cesarstwo. Tam to bowiem szable lśnią a łopaty rdzewieją, więzienia są przepełnione, a spichrze próżne. Więcej jest bezrobotnych piekarzy niż lekarzy, jeżeli zaś świątynie przyciągają wiernych, to w zamian za to w sądach nie brak nigdy ani oskarżonych, ani procesujących się.
Zresztą państwo o powierzchni ponad jedenastu milionów kilometrów kwadratowych, które z północy na południe liczy blisko trzy tysiące dwieście kilometrów, a ze wschodu na zachód ponad trzy tysiące sześćset, które obejmuje osiemnaście wielkich prowincji, nie wspominając krajów podległych, jak Mongolia, Mandżuria, Tybet, Tonkin, Korea, Wyspy Liuciu itd., musi być w bardzo niedoskonały sposób rządzone. O ile
Chińczycy tak właśnie przypuszczają, o tyle cudzoziemcy nie mają żadnych złudzeń. Może jedynie cesarz, zamknięty w swym pałacu, którego bramy rzadko przekracza, chroniony murami potrójnego miasta, ten Syn Nieba, ojciec i matka dla swych poddanych, wydający i odwołujący prawa według własnej woli, rozporządzający życiem i śmiercią wszystkich mieszkańców, z tytułu urodzenia posiadający dochody z całego cesarstwa, ten monarcha, przed którym poddani czołgają się w prochu, uważa, że wszystko jest w zupełnym porządku na tym najlepszym ze światów. Daremnym trudem byłoby próbować mu dowieść, że się myli. Syn Nieba nie myli się nigdy.
Czy Kin Fo nie miałby więc powodu uważać, że lepiej jest być rządzonym po europejsku niż po chińsku? Tak by należało sądzić. Mieszkał bowiem nie w Szanghaju, lecz na zewnątrz, na terenie koncesji angielskiej, która trwa w pewnego rodzaju bardzo cennej autonomii.
Szanghaj, to znaczy samo miasto, leży na lewym brzegu rzeki Huangpu, która koło Wusungu, tworząc kąt prosty, łączy swe wody z rzeką Jangcy, czyli Niebieską Rzeką, uchodzącą do Morza Żółtego.
Miasto ma kształt owalu skierowanego z północy na południe, otoczonego wysokimi murami o pięciu bramach wychodzących na przedmieścia. Jest to splątana sieć brukowanych uliczek, których nie dałyby rady wyczyścić zamiataczki mechaniczne; ciemne sklepiki bez okien i wystaw, gdzie pracują nadzy do pasa sklepikarze; ani powozu, ani palankinu, najwyżej jeźdźcy konni; kilka tubylczych świątyń albo cudzoziemskich kapliczek; jedyne miejsca do spacerów to ogród herbaciany i rynek, dosyć błotnisty, bo powstał na zasypanych dawnych polach ryżowych, przesiąknięty bagiennymi wyziewami; wśród tych ulic i w głębi wąziutkich domków dwieście tysięcy mieszkańców: tak wygląda miasto o opłakanych warunkach mieszkalnych, lecz mimo to posiada ono wielkie znaczenie handlowe.
Tam bowiem, po traktacie w Nankinie, cudzoziemcy po raz pierwszy otrzymali prawo zakładania kantorów. W Chinach otwarto wielkie wrota dla handlu europejskiego. Toteż poza murami Szanghaju i jego przedmieściami rząd przyznał za opłatą roczną tereny Francuzom, Anglikom i Amerykanom, których jest tam około dwóch tysięcy.
O francuskiej koncesji niewiele da się powiedzieć. Jest ona najmniej ważna. Graniczy z północną dzielnicą miasta i ciągnie się aż do rzeczki
Jangcingpang, oddzielającej ją od terytorium angielskiego. Wznoszą się tam kościoły lazarystów i jezuitów, którzy posiadają też, o cztery mile od Szanghaju, kolegium w Süciawei, gdzie kształcą uczniów chińskich. Ale ta mała kolonia francuska nie dorównuje w najmniejszej mierze swym sąsiadkom. Z dziesięciu domów handlowych założonych w roku 1861 zostały już tylko trzy i nawet kantor dyskontowy wolał ulokować się na terenie koncesji angielskiej.
Terytorium amerykańskie zajmuje ziemie w kierunku Wusungu. Od terytorium angielskiego oddziela je rzeczka Suczou, opatrzona drewnianym mostkiem. Tam wznosi się hotel "Astor", kościół misyjny, tam też mieszczą się doki do naprawy statków europejskich.
Ale najbardziej kwitnącą ze wszystkich trzech koncesji jest angielska. Zbytkowne wille wzdłuż nabrzeża, domy z werandami i ogrodami, pałace królów handlu, Oriental Bank, hang słynnej firmy Dent ze swą centralą w Laociczang, kantory Jardyne'ów, Russelów i innych wielkich kupców, klub angielski, teatr, plac do gry w piłkę, park, wyścigi, biblioteka – tak oto przedstawia się ta bogata posiadłość anglosaska, która słusznie zasłużyła na nazwę "wzorowej kolonii".
Trudno się więc dziwić, że na tym uprzywilejowanym terenie, pod patronatem liberalnej administracji, istnieje, jak się wyraził Leon Rousset, "miasto chińskie o całkiem szczególnym charakterze i któremu nigdzie nie znajdziesz podobnego".
Tak więc na tym małym skrawku ziemi cudzoziemiec przybyły malowniczą trasą Niebieskiej Rzeki widział powiewające na wietrze cztery flagi: trójkolorową francuską, krzyż Świętego Andrzeja Zjednoczonego Królestwa, gwiazdy amerykańskie oraz żółtozieloną Państwa Kwitnącego.
Okolice Szanghaju natomiast były krainą płaską, bez jednego drzewa, poprzecinaną wąskimi, kamiennymi drogami i ścieżynami wytyczonymi prostopadle do siebie, podziurawioną zbiornikami i rowami rozprowadzającymi wodę na ogromne pola ryżowe, pociętą kanałami niosącymi dżonki, co płyną wśród pól jak barki na holenderskich nizinach. Wszystko to tworzyło rozległy, zielony obraz, któremu brakło planu.
"Perma" przypłynąwszy, przybiła do nabrzeża miejscowego portu, na wschodnim przedmieściu Szanghaju. Tam to wysiedli w południe Kin Fo i Wang.
Bieganina zapracowanych ludzi była olbrzymia na wybrzeżu, na rzece trudna do opisania. Setki dżonek, kwietnych łodzi, sampanów – łodzi przypominających gondole – szalup i innych statków wszelakiej wielkości tworzyły jakby pływające miasto, gdzie żyła ludność morska w ilości nie mniejszej jak czterdzieści tysięcy dusz – ludność o najgorszych warunkach życiowych, której najzamożniejsza nawet część nie może się wznieść do klasy uczonych lub mandarynów.
Dwaj przyjaciele szli wolno nabrzeżem wśród różnorodnego tłumu przekupniów wszelkiego rodzaju, sprzedawców arachidów, pomarańcz, orzechów areki, pompeli, marynarzy wszelkich narodowości, roznosicieli wody, wróżbitów, bonzów łamów, księży katolickich ubranych na modłę chińską – z warkoczem i wachlarzem, miejscowych żołnierzy, tipao – strażników miejskich, policjantów miejscowych i kompradorów – kogoś w rodzaju pośredników załatwiających sprawy kupców europejskich.
Kin Fo, z wachlarzem w ręce, wodził po tłumie obojętnym wzrokiem, nie wzruszając się zupełnie tym, co się wokół niego działo. Ani metaliczny dźwięk piastrów meksykańskich, ani srebrnych taelów, ani miedzianych sapeków, wymienianych z hałasem przez kupców i klientów, nie robił na nim żadnego wrażenia. Mógł przecież za gotówkę kupić całe przedmieście.
Wang rozpiął swój duży, żółty parasol, zdobny czarnymi potworami, i wiecznie ciekawy, jak to rasowy Chińczyk, szukał wszędzie tematu do jakiejś uwagi.
Gdy przechodzili przed Bramą Wschodnią, wzrok jego przypadkiem zatrzymał się na dwunastu klatkach bambusowych, skąd wyzierały wykrzywione twarze przestępców straconych poprzedniego dnia.
– Może byłoby lepiej – rzeki nie ścinać głów, a zrobić je wytrzymalszymi!
_ Kin Fo na pewno nie dosłyszał uwagi Wanga, która niewątpliwie zdziwiłaby go w ustach byłego tajpinga.
Szli dalej wybrzeżem, okrążając mury chińskiego miasta. Na skraju przedmieścia, w chwili gdy mieli wkroczyć na koncesję francuską, siedział jakiś tubylec w długiej błękitnej szacie, uderzając pałeczką w róg bawoli, co wywoływało tak ostry dźwięk, że zwróciło uwagę tłumu.
– To sienszeng – rzekł filozof.
– Co nas to obchodzi! – odparł Kin Fo.
– Przyjacielu – podjął Wang – pozwól sobie powróżyć. To wyjątkowa okazja, skoro masz się żenić!
Kin Fo chciał iść dalej, lecz Wang go zatrzymał.
Sienszeng jest rodzajem ludowego wróżbity, który za kilka miedziaków przepowiada przyszłość. Jego narzędzia to klatka z malutkim ptaszkiem zawieszona na guziku szaty i sześćdziesiąt cztery karty z figurami bogów, ludzi i zwierząt. Chińczycy wszystkich klas, na ogół przesądni, nie gardzą przepowiedniami sienszenga, który prawdopodobnie sam siebie nie traktuje poważnie.
Na znak Wanga wróżbita rozłożył na ziemi bawełniany dywan, postawił klatkę, wyjął swą talię kart, przetasował i rozłożył na dywaniku tak, aby figury nie były widoczne. Wówczas otwarto drzwiczki klatki. Ptaszek wyszedł z niej, wybrał jedną z kart i wrócił do siebie, otrzymawszy ziarnko ryżu w nagrodę.
Sienszeng odwrócił kartę. Była na niej figura męska i jakaś sentencja napisana w kuanghua – dialekcie mandarynów z północy, oficjalnym języku ludzi wykształconych.
I wówczas, zwracając się do Kin Fo, wieszcz przepowiedział mu to, co jego koledzy we wszystkich krajach świata wróżą niezmiennie, bynajmniej się nie kompromitując: że po niebawem mającym nastąpić ciężkim doświadczeniu czeka go dziesięć tysięcy lat szczęścia.
– Jeden rok tylko – odpowiedział Kin Fo – jeden rok, resztę ci daruję!
Po czym rzucił na ziemię srebnego taela, którego wróżbita chwycił jak wygłodzony pies łapie kość. Takie gratki nieczęsto mu się trafiały.
Potem Wang i jego uczeń skierowali się ku koncesji francuskiej, pierwszy rozmyślając o przepowiedni, tak zgodnej z jego własnymi teoriami o szczęściu, drugi wiedząc dobrze, że żadne ciężkie doświadczenie nie może go dosięgnąć.
Minęli tedy konsulat francuski, wkroczyli na mostek na Jangcingpang, przebyli strumień, przeszli skrótem przez terytorium angielskie i dotarli do nabrzeża portu europejskiego.
Właśnie wybiło południe. Ruch handlowy, tak ożywiony w godzinach porannych, ustał jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Dzień pracy był już zakończony i po aktywności nastąpił spokój nawet w mieście angielskim, pod tym względem już zupełnie chińskim.
W tej chwili kilka okrętów cudzoziemskich wpływało do portu, większość pod banderą Zjednoczonego Królestwa. Na dziesięć okrętów dziewięć, trzeba przyznać, zawierało opium. Ta otępiająca substancja, ta trucizna, którą Anglia zasypuje Chiny, daje obroty przekraczające dwieście sześćdziesiąt milionów franków i przynosi trzysta procent zysku. Na próżno rząd chiński chciał przeszkodzić importowi opium do Niebiańskiego Cesarstwa. Wojna roku 1841 i traktat nankiński pozwoliły na wolny przywóz angielskiego towaru i uznały wygraną królów handlu. Trzeba zresztą dodać, że choć rząd pekiński wydał dekret skazujący na karę śmierci każdego Chińczyka sprzedającego opium, istniały jednak za odpowiednią opłatą układy ze sprawującymi władzę. Mówiono nawet, że wielkorządca Szanghaju inkasuje milion rocznie za to tylko, iż przymyka oczy na działalność swych podopiecznych.
Rozumie się, że ani Kin Fo, ani Wang nie oddawali się temu haniebnemu nałogowi, który wyniszcza cały organizm i sprowadza przedwczesną śmierć. Toteż nigdy ani uncja tej substancji nie znalazła się w bogatych apartamentach, gdzie obaj przyjaciele dotarli w godzinę po wylądowaniu na nabrzeżu Szanghaju.
Wang – co niewątpliwie znów zadziwić by mogło w ustach byłego tajpinga – nie omieszkał powiedzieć:
– Można by chyba wymyślić coś lepszego, zamiast importować środek otępienia dla całego narodu! Handel – bardzo dobrze, ale filozofia – jeszcze lepiej! Bądźmy przede wszystkim filozofami, bądźmy filozofami!