- promocja
- W empik go
Przypadki pewnej desperatki - ebook
Przypadki pewnej desperatki - ebook
Jak połączyć studia, pracę i marzącego o małżeństwie partnera? Co zrobić, kiedy dzwony weselne brzmią jak marsz pogrzebowy? Narzeczony Julii to ideał: kocha dziewczynę na zabój i ofiarowuje jej miłość do przysłowiowej grobowej deski, a ponadto jest spadkobiercą starego pałacyku. Materiał na scenariusz o księżniczce i rycerzu na białym koniu? Na wielkie love story z happy endem? Nie tym razem!
W pałacyku narzeczonego Julia znajduje pamiętnik pensjonarki, który przenosi bohaterkę na dziewiętnastowieczny dwór księżnej Izabeli Czartoryskiej. Kryminalna zagadka relacjonowana przez autorkę pamiętnika coraz bardziej pochłania uwagę dziewczyny i rozbudza jej detektywistyczne zacięcie.
Jak przystało na prawdziwą desperatkę, Julia rozwiązuje tajemnicę dworku żywiołowo i z humorem. Przy okazji sporządza swój osobisty przepis na szczęście.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7690-2 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Obyś cudze dzieci uczył. To przekleństwo nigdy nie miało dla mnie większego sensu… aż do chwili, w której rozpoczęłam swoją pierwszą w życiu pracę. Oczywiście w szkole. Tak naprawdę nigdy nie zastanawiałam się, co to będzie oznaczać dla mnie, studentki historii. Po praktykach w czasie studiów licencjackich uważałam, że bycie nauczycielem to nic trudnego. Wchodzisz na lekcję i robisz swoje, potem zapominasz o wszystkim, co się wydarzyło, i żyjesz sobie spokojnie dalej.
Niestety już pierwszy dzień w pracy pozbawił mnie części złudzeń. Kiedy weszłam do klasy, rozkrzyczane dzieciaki nagle ucichły. Poczułam ich wzrok lustrujący mnie z góry na dół, w tę i z powrotem, a potem jeden młodociany zapytał:
– Gdzie pani Jastrzębska? – Zamrugał oczami. – Słonica w końcu urodziła?
Całkowicie mnie zatkało. Po raz pierwszy w życiu nie wiedziałam, co powiedzieć. Ze swoich szkolnych lat pamiętałam respekt przed nauczycielem. Żadne z nas nie odważyłoby się tak odezwać, a już na pewno nie przy kimś nowym, zupełnie nieznanym, no i oczywiście niesprawdzonym.
Na widok mojej zszokowanej miny po klasie przebiegł śmiech. Odliczyłam w myślach do dziesięciu i usiłując zachować kamienną twarz, ruszyłam w stronę biurka, dzierżąc pod pachą dziennik i pocieszając się, że później będzie lepiej.
Nie wiedziałam jeszcze, co powiem, ale jednego byłam pewna – bez względu na wszystko muszę utrzymać kontrolę nad tymi… potworami. Inaczej jestem spalona na starcie i następne pół roku będzie jednym, niekończącym się koszmarem. Brr.
– Dzień dobry – przywitałam się. – Nazywam się Julia Mężyk i w zastępstwie za panią Jastrzębską będę was uczyć historii. – Znowu nerwowe chichoty. – Odpowiadając na wcześniej zadane pytanie… Tak, pani Jastrzębska już urodziła.
– Chłopak czy dziewczyna? – Chciał widzieć blondynek z pierwszej ławki.
– Syn – odparłam, modląc się, by na tym zainteresowanie wpatrzonej we mnie klasy się skończyło.
– Dzięki Bogu! Może teraz znormalnieje, choć szanse są raczej małe – powiedział po chwili zastanowienia, sadowiąc się wygodniej na krześle. – Przez ostatnie miesiące była po prostu wkurzająca. – Popatrzył na mnie sceptycznie – Mam nadzieję, że pani nie jest w ciąży?
Uśmiechnęłam się, odetchnęłam głęboko i wyksztusiłam:
– Nie ma szans! A teraz przejdźmy do moich wymagań… – Moją tajemną bronią było tak zwane „wejście smoka”. Jeden z moich przyjaciół, który był świeżo po psychologii, poradził, by na „dzień dobry” śmiertelnie przerazić swoich uczniów, a potem im stopniowo odpuszczać.
„To jest wojna, kotek”, zapewniał. „Jak chcesz przetrwać i nie przypominać po pół roku pracy chorych psychicznie z »Bedlam«, to musisz być u władzy. Oni szanują siłę i w zasadzie to wszystko, co szanują. Inne rzeczy mają w dupie”.
W efekcie tydzień poprzedzający moje grande entrée1 spędziłam, planując strategię, jak nie przymierzając zdesperowany generał przed ostateczną bitwą. Rezultat nastrajał dość optymistycznie – reszta lekcji minęła w miarę spokojnie, pomijając wykrzyknienia kochanej młodzieży typu: „O, Jezu!” lub „Czy pani jest sadystką?!”.
Po tej lekcji stwierdziłam, że za dużo to oni nie wiedzą i będę musiała w pocie czoła nadrabiać te braki, a na domiar złego – pracować nad dyscypliną. Okazało się bowiem, że pani Jastrzębska pozwalała „tym słodkim dzieciom” robić i mówić, co im się żywnie podobało. Efekt zdążyłam zaobserwować w momencie wejścia do klasy. Z ulgą powitałam dzwonek i zapewniając blondynka z pierwszej ławki, że nie jestem upiorem, który zstąpił na ziemię, aby dręczyć biedne dzieci, wyszłam z klasy. Oparłam się o drzwi i po raz pierwszy pomyślałam: „Dlaczego ja?”.
Niestety okazało się, że mam zaplanowany dyżur. Polegał on na tym, że ofiara losu, czyli nauczyciel – w tym wypadku ja – stał na korytarzu i pilnował, aby dzieciaki się nie pozabijały. A przynajmniej nie wtedy, gdy są w szkole. Potem dowiedziałam się w pokoju nauczycielskim, że większość szanownego grona liczy na to, że co niektórzy dokonają tego dzieła. Po lekcjach oczywiście.
Chyba tylko cudem przeżyłam ten pierwszy dzień pracy i z ulgą pojechałam na uczelnię. Prawdę powiedziawszy, po raz pierwszy inny budynek kojarzył mi się gorzej niż mój wydział. A mijając postrach studentów – profesora Umajeckiego – posłałam mu taki uśmiech, że staruszek aż się obejrzał. Ze zdziwienia zapewne. Tak myślę.
Zeszłam schodami w dół do „chlewa” (miejsca w rodzaju baru) w poszukiwaniu Emilki. Emilka to dziwny typ, taki rozrywkowy kujon. Zdobywa z nas wszystkich najlepsze stopnie, a jednocześnie prowadzi najbardziej imprezowy tryb życia. Pojęcia nie mam, kiedy znajduje czas na naukę, skoro wiecznie planuje jakieś spotkania.
Zobaczyła mnie gdzieś zza dymu papierosów i natychmiast zaczęła machać ręką. Rude włosy spadały jej na oczy, więc odgarnęła je z czoła, nie przestając wymachiwać w moim kierunku. Gdy przepchałam się przez większe towarzystwo, próbujące właśnie za wszelką cenę dostać raka płuc, zawołała:
– Halo! Julka! Planuję świetną imprezę! Oczywiście przyjdziesz z Pawełkiem? Początek punkt ósma. – Emilka w końcu przestała machać i spojrzała na mnie z nadzieją.
No cóż. Wygląda na to, że zamiast wkuwać do egzaminu, czeka mnie upojny wieczór z Pawłem, Emilką i setką innych osób. W zasadzie nie miałam nic przeciw temu, ale teraz ta praca… Miałam nadzieję, że sobie o niej nie przypomni.
– Słuchaj – pochyliła się w moją stronę, szybko niszcząc moje marzenia – a jak tam pierwszy dzień w pracy? Fajnie było?
Dałam radę tylko wymownie jęknąć, co wystarczyło za cały komentarz. Emilka spojrzała na mnie ze współczuciem.
– Aż tak źle? – Poklepała mnie po ręce. – Zobaczysz, później będzie lepiej – dodała optymistyczne. – W tej sytuacji najlepiej będzie, jeśli się rozerwiesz. Poza tym, dziewczyno, ty przestajesz wychodzić z domu. Jak w tych warunkach może rozwijać się twój związek, co?
Wiedziałam, że Emilka wróci do tematu Pawła. Zasadniczo to przez nią właśnie miałam teraz kłopoty. Przez dwa lata bolała nad tym, że nie umiem sobie nikogo znaleźć, a tu nagle złapał mnie taki Paweł – istne cudo. W ogóle całą sytuację zawdzięczam również jej i opatrzności, która chyba w pewnym momencie przestała mnie lubić. Przez te dwa lata Emilka ciągnęła mnie na wszystkie imprezy i przedstawiała niezliczonej chmarze swoich znajomych. Sama w tym czasie zdążyła zakochać i odkochać się chyba z tuzin razy. A może i więcej.
– Tak więc – kontynuowała – zadzwoniłam do Pawełka i powiedziałam mu o imprezie. Ogromnie się ucieszył, że przyjdziesz. Ostatnio skarżył mi się, że nie masz dla niego czasu. Na twoim miejscu nie postępowałabym tak z zakochanym facetem. A jak się odkocha?
Niestety nie zanosi się, żebym miała tyle szczęścia. Gdy Paweł raz się na coś uprze, to musi rzecz doprowadzić do końca. Tym razem tą niezałatwioną sprawą byłam ja. Z doświadczenia wiedziałam, że z Emilką w bojowym nastroju nie wygram, więc skapitulowałam od razu.
– W porządku. Punkt dwudziesta jestem u ciebie. – Usiadłam w końcu na krześle i przywitałam się z dziewczynami, które słuchając kazania Emilki, płakały ze śmiechu. Oczywiście każda z nich, włączając naszą głównodowodzącą, wiedziała, że ostatnio psuje się pomiędzy mną i Pawłem. Nie wiedziały tylko dlaczego.
– Z Pawłem? – upewniła się.
– Z Pawłem – potwierdziłam.
– Okej. O imprezie to już wszystko, teraz opowiadaj, jak było w pracy.
– Od ognia, wojny i gimnazjalistów zachowaj nas, Panie! Oceniając tragedię pracy w szkole, w skali od jeden do dziesięć dałabym sto. Już po pierwszym dniu mam ochotę się zwolnić.
– Ale tego nie zrobisz – uzupełniła Aga. – Brak funduszy.
– Gdybyś mnie posłuchała i więcej wyciągała od Pawła, nie byłoby to konieczne. – Musiała wtrącić Emilka.
– Zasadniczo dobry facet to hojny facet – wypowiedziałyśmy wszystkie jej motto życiowe.
– Owszem, ale nie należy zapominać, że liczą się też inne sprawy – dodała Emilka.
– Jak na przykład stałość – stwierdziła ponuro Kasia.
Spojrzałyśmy na nią ze szczerym współczuciem. Wpadła gdzieś w okolicach lipca, więc zastanawiała się nad zorganizowaniem błyskawicznego ślubu cywilnego. Plany upadły, ponieważ jej chłopak nalegał, by poczekali do czasu, gdy urodzi się dziecko. Argumentował, że to z powodu, by mogła zmieścić się w swoją wymarzoną suknię księżniczki, do której koniecznym warunkiem była smukła talia. I żeby mogli od razu wziąć ślub kościelny. Wraz z upływającymi miesiącami okazało się, że dalej musi mieszkać z rodzicami, bo Andrzeja nie było stać na mieszkanie. Zaczął też coraz rzadziej się u niej pojawiać, twierdząc, że humory ciężarnych działają na niego dołująco. Na comiesięcznych wizytach u lekarza też nie raczył się zjawiać, bo przecież nie był tam do niczego potrzebny. On już zrobił swoje.
– Przydałby się choć do ubierania mi butów – żaliła się często Kasia. – Ja już nie jestem w stanie dojrzeć swoich stóp.
Wierzyłyśmy jej bez zastrzeżeń. Kasia przypominała obecnie dużego pająka. Dwie chude nogi, olbrzymi brzuch i dwie chude ręce. Dziecko wysysało z niej wszystko, co tylko się dało. Bardzo mi się nie podobał taki rozwój wydarzeń, jako że sama jestem w związku z facetem, który twierdzi, że uwielbia dzieci. Dokładnie tak, jak wcześniej Andrzej.
Ocknęłam się z zamyślenia, bo Ewa spojrzała na zegarek i jęknęła:
– Spóźnimy się na historię historiografii!
Na każdy inny przedmiot poszłybyśmy z godnością, powoli i dystyngowanie, ale nie na ten. Zajęcia prowadził doktor Opaliński, przez studentów zwany Wampirem. Prawdę mówiąc, nie był bardzo groźny, ale miał fioła na punkcie punktualności. Student, który raz się spóźnił, miał przechlapane do końca semestru, ponieważ Wampir odznaczał się doskonałą pamięcią. Naszemu koledze zdarzyło się to w październiku, a Opaliński wspomina o tym na każdych zajęciach przy czytaniu listy. Żeby tylko ograniczył się do wypominania, ale nie – biedny Rafał jest odpytywany przy byle okazji. Ostatnio wspominał, że zaprosi mnie na uroczyste palenie podręcznika, jak tylko uwolnimy się od pana W. Niedawno zdobył skądś jego zdjęcie, więc myślę, że także i je spali lub będzie rzucał w nie rzutkami: czoło dziesięć punktów, oko pięć, czubek nosa dwadzieścia i tak dalej.
Na zajęcia zdążyłyśmy ledwo, ledwo. Właściwie to wbiłyśmy się przed Wampira, który właśnie wchodził do sali. Gdybyśmy dotarły zaledwie chwilę później… Z sercem walącym w tempie prawie dwieście uderzeń na minutę, usiadłam w ławce. Co nie znaczy, że moje serce przestało walić. Teraz bowiem Wampir mógł mnie zapytać – a brak odpowiedzi na którekolwiek z jego pytań równało się rytualnemu seppuku, zwłaszcza na krótko przed zaliczeniem. Ja zaś nie umiałam dosłownie nic. Fortuna jednak się do mnie uśmiechnęła, bo Wampir chciał nam puścić film, miałam więc pół godziny spokoju. Oddałam się wspomnieniom, usiłując dojść do tego, jak znalazłam się w takich kłopotach.
Pawła spotkałam przez przypadek pół roku wcześniej. Zdecydował o tym mój pech. Jechałam właśnie na pięćset dwudziestą dziewiątą imprezę u Emilki. Nie chciało mi się, bo po pierwsze jestem zadeklarowanym domatorem, a po wtóre potwornie lało. Sam deszcz nie byłby wielkim problemem, gdybym była zmotoryzowana. Ponieważ jednak nie miałam samochodu ani faceta z samochodem (czy raczej samochodu z facetem), musiałam się trzy razy przesiadać, za każdym razem moknąc na przystankach. Pod koniec podróży przypominałam podtopioną sierotkę Marysię. Autobus właśnie dojeżdżał na przystanek docelowy, więc zaczęłam gramolić się w kierunku najbliższych drzwi. Zapomniałam tylko o jednym drobiazgu, mianowicie o parasolce, którą miałam powieszoną na ręce. Autobus zahamował, ja usiłując utrzymać się w pozycji mniej więcej pionowej, podniosłam ręce w poszukiwaniu najbliższego uchwytu, i wtedy moja parasolka, popychana siłą odśrodkową (lub dośrodkową – zawsze byłam kiepska z fizyki), walnęła jakiegoś bruneta w tors. Na szczęście trafiło na osobnika typu szafa, inaczej oberwałby prosto w twarz. Ów spojrzał na mnie z wyrzutem, a ja po chwili zaczęłam go przepraszać. Jak na złość facet akurat był w moim typie! Nie miałam czasu kajać się dalej, bo trzeba było wysiadać, wiec rzuciłam ostatnie przepraszające spojrzenie w kierunku ideału i wypadłam z autobusu. Prosto na lejący się na moją głowę deszcz, bo zapomniałam rozłożyć tę nieszczęsną parasolkę. W efekcie dotarłam do Em mocno spóźniona i w niezbyt imprezowym nastroju. Po dwóch godzinach, podczas których z pomocą Emilki zdołałam doprowadzić się do jakiegoś porządku, rozgrzać i zapomnieć o tym, jaką idiotkę z siebie zrobiłam, zeszłam na dół. Mój pech działał dalej, bo pierwszą osobą, na którą wpadłam, był mój znajomy z autobusu. Nie było szans, żeby nie skojarzył kretynki, która najpierw zaatakowała go parasolką, a później, zamiast natychmiast przeprosić, wpatrywała się w niego z zachwytem. Na szczęście okazało się, że miał spore poczucie humoru. Ten wieczór spędziliśmy razem. Następny zresztą też. W taki oto sposób zdobyłam Pawła.
Nasz związek rozwijał się powoli i nic nie zwiastowało tego, co miało się wydarzyć. Aż tu jakieś dwa miesiące temu, w środku kolejnej z Emilkowych imprez, miałam wrażenie, że mi się oświadczył. Potem przez jakiś czas wmawiałam sobie, że pod wpływem procentów doznałam omamów słuchowych. Bo przecież nie odstawił całej tej szopki z klękaniem, kwiatkami i pierścionkiem. Byłam pod wpływem, ale nie aż tak, by zapomnieć Pawła na kolanach! Poza tym impreza studencka to nie jest właściwe miejsce na podejmowanie jakichkolwiek ważnych decyzji. Jednak potem pojawiły się niewinne wtrącenia typu: „po ślubie zamieszkamy razem”, „wolałbym, byś po naszym ślubie zmieniła nazwisko”, „nasze dzieci”. Tak jakby wszystko było już ustalone, a moja zgoda stała się jedynie formalnością.
Gwałtownie oderwałam się od wspomnień, bo film właśnie się skończył, a Wampir zaczął się złośliwie uśmiechać. Niedobrze, tragicznie wręcz, bo patrzył właśnie na mnie.
– Widziałem, że oglądała pani z ogromnym zainteresowaniem – zwrócił się do mnie, a ja struchlałam. – Może nakreśli pani sylwetkę Joachima Lelewela?
Zdębiałam i nie byłam w stanie wykrztusić z siebie ani słowa. Na szczęście uszczypnięcie Ewy przywołało mnie do porządku. Myśl, kobieto, bo wylecisz i będziesz musiała zaliczać te zajęcia… i wszystkie następne.
– Joachim Lelewel był bez wątpienia jednym z najwybitniejszych historyków dziewiętnastego wieku – zaczęłam w końcu.
– Ależ odkrywcze – ironizował Wampir. – I tego dowiedziała się pani z półgodzinnego filmu? Jako studentka studiów magisterskich powinna pani przyjść na te zajęcia z jakąś wstępną wiedzą. Ale proszę kontynuować, może dojdzie pani jeszcze do innych fascynujących wniosków.
W tym momencie zaczęłam prosić wszystkich świętych oraz mojego Anioła Stróża o pomoc, solennie przyrzekając, że jeśli uda mi się wyjść z tego cało, przez tydzień nie tknę czekolady. Co tam tydzień, dwa tygodnie! Widocznie przekupstwo pomogło, bo w momencie, w którym chciałam przyznać się do swojej niewiedzy (milczenie było bardziej niebezpieczne), do sali wszedł anioł pod postacią mojego promotora, profesora Werberta. Poprosił Wampira na zewnątrz, a w tym czasie Em zaczęła uzupełniać luki w moich wiadomościach. Po powrocie do sali Wampir spojrzał na mnie znacząco, a ja zaczęłam recytować wszystko, czego dowiedziałam się w ciągu trzech minionych minut, obficie uzupełniając to „laniem wody”. Upiór z Transylwanii stracił zainteresowanie i zajął się nową ofiarą. Męczył ją Słownikiem biograficznym, który mieliśmy przewertować. Odetchnęłam z ulgą. Istniała spora szansa, że tego dnia Opaliński da mi już spokój. Mój pech przestał działać. Na razie!
Pospieszyłam się z tą nadzieją. Pierwszą osobą, którą zobaczyłam po wyjściu z sali, był Paweł. Zobaczywszy mnie, uśmiechnął się, podszedł, objął w pasie, przyciągnął do siebie i cmoknął.
Szarpnęłam się lekko i pocałunek wylądował w okolicach mojego ucha. Zawsze, gdy widzę znajomą parę, która w większym towarzystwie przez dłuższy czas wymienia pocałunki, nie bardzo wiem, jak się zachować. Nie lubię patrzeć w ich kierunku, żeby nie wyjść na wścibską. Z drugiej strony całkowite ignorowanie i odwracanie wzroku też nie wygląda dobrze. Dlatego wielokrotnie prosiłam Pawła, by unikał okazywania mi czułości w miejscach publicznych. Nie chcę wprawiać w takie zakłopotanie moich przyjaciół!
Paweł jednak puszczał to mimo uszu, traktując jak moją kolejną babską fanaberię.
– Puszczaj! – wyksztusiłam na wpół przyduszona jego torsem. – Umówiliśmy się przecież, że witamy się bez zagrywek neandertalczyka.
– Ależ kochanie! – Uśmiechnął się do mnie. – Ja? Neandertalczyk? Myślałem, że skończyłaś już zajęcia. Dawno się nie widzieliśmy – dodał z pretensją.
Poczułam wyrzuty sumienia. Od jakiegoś czasu dość drastycznie ograniczałam nasze spotkania, między innymi z powodu zaborczego zachowania mojego mężczyzny. Myślałam naiwnie, że jako inteligentny w końcu samiec, domyśli się, że coś jest nie tak. I… może postara się dowiedzieć co? Wyglądało jednak, że trzeba będzie mu o tym powiedzieć wprost. Niestety nie była to odpowiednia chwila, więc tylko wzruszyłam ramionami i odsunęłam się pospiesznie. Jednak nie dość szybko – zdążył mnie znowu złapać.
Zapowiadał się ciężki wieczór. Wyczarowując na ustach najsłodszy uśmiech, na jaki było mnie w tym momencie stać, przekazałam zaproszenie Emilki.
– Em do mnie dzwoniła wczoraj. Czyżby ci nie ufała, kochanie? – zapytał, machając jednocześnie ręką do przyczyny moich wszystkich nieszczęść. – Cześć, piękna – przywitał się z moją przyjaciółką.
Emilka stanęła przy nas.
– Dziś o ósmej. Zaprosiłam całą grupę z ich drugimi połówkami. Nie zapomnijcie, bardzo was proszę.
Auć. Cała grupa oznaczała niemiłosierny tłok. I obecność Aśki Karpackiej, chyba że stanie się cud i nie przyjdzie.
– Oczywiście. Ja nie mógłbym. Jeśli zaś chodzi o Julkę, to nie martw się, przywlokę. Chyba że znajdzie mi jakieś ciekawsze zajęcie. – Paweł mrugnął do Emilki.
No tak. I tu dochodzimy do kolejnej cechy, która doprowadzała mnie do szału. Ciągłe aluzje do naszego życia intymnego. To, że uwielbiałam być z nim sam na sam, doprowadzało do ciągłego wzrostu testosteronu w jego organizmie. Efekt – puszył się przy każdej nadarzającej się okazji. Miałam dość! Trzeba z Pawłem zrobić porządek. Teraz.
– Emilko, przepraszam cię bardzo, ale muszę pilnie porozmawiać z moim kochaniem – wycedziłam. – Natychmiast! – rzuciłam w kierunku Pawła. – Oczywiście na imprezie będziemy, nie planuję innych atrakcji. Ktoś nie zasłużył!
– Wbijasz mi sztylet prosto w… serce. – Paweł wcale nie przejął się moim tonem, choć sugerował nadchodzące szybko kłopoty.
– Uważaj, bo wbiję ci go gdzie indziej. I na pewno nie będzie to serce.
Boże! Widzisz i nie grzmisz? Już nawet zaczęłam mówić tak jak on.
Emilka zaczęła się śmiać, widząc komicznie nieszczęśliwą minę, którą zaprezentował Paweł. To był najlepszy moment na szybką ewakuację. Jeśli Em z Pawłem utworzą koalicję, dzisiejszy wieczór będzie niekończącym się koszmarem.
– Paweł. Idziemy – rzuciłam i chciałam ruszyć w kierunku schodów. Zapomniałam o tym, że mnie trzymał, więc tkwiłam nadal przyklejona do niego.
– Zauważyłaś, Emilko? – Przytrzymał mnie mocniej, bym się nie wyrwała. –Dopiero co zaczęła pracę w szkole, a już nabrała belferskich nawyków. Źle to wróży na przyszłość. Strach pomyśleć, jaka będzie za tydzień…
– No, nie jest z nią jeszcze tak źle – podjęła temat Emilka. – To wszystko da się wyprostować, ale na pewno będziesz w tym zakresie potrzebował pomocy.
Tak oto moja najlepsza przyjaciółka przeszła do obozu wroga.
– Emila! – zaprotestowałam, ale po chwili zrezygnowana dodałam: – Pogadamy później.
Udało mi się w końcu wywinąć. Powtórzyłam: „Paweł. Idziemy!”, po czym ruszyłam w stronę drzwi. Chcąc nie chcąc, mój mężczyzna skończył przekomarzać się z Em i pospieszył za mną.
– Coś ty dziś taka zła? – zaczął, dogoniwszy mnie. – Trudny dzień?
– Mógł być lepszy – jęknęłam. – Mam wrażenie, że wszyscy się dziś na mnie uwzięli, na dodatek ta impreza. A jestem taka skonana.
– Odwiozę cię do domu, dopilnuję, żebyś coś zjadła, odświeżyła się i zrobiła na bóstwo.
Moja wcześniejsza niechęć do niego trochę zmalała. Prócz cech wybitnie mnie irytujących miał również kilka takich, za które dałabym się posiekać. Umiał doskonale wsłuchiwać się w mój nastrój i był bardzo opiekuńczy. I właściwie gdyby nie jego ostatni genialny pomysł, wcale nie rozważałabym zerwania.
Usiadłam w jego punto i zaczęłam się zastanawiać, kiedy nawiąże do tematu. Nie musiałam długo czekać.
– I na co ci to było? – zaczął tyradę. – Przemęczysz się, a to dopiero pierwszy dzień. Gdybyś przeprowadziła się do mnie, praca nie byłaby ci potrzebna. Mogłabyś w spokoju sobie studiować i mielibyśmy więcej czasu dla siebie.
Westchnęłam boleśnie. Czy on nie mógł w końcu zrozumieć, że to było dla mnie za wcześnie, że chciałam być choć trochę niezależna? Owszem, wygodniej byłoby przyssać się do niego jak jakaś pijawka i tylko brać kasę. Nie należałam jednak do kobiet, które wykorzystują finansowo swoich mężczyzn. Mógł mi postawić raz na jakiś czas obiad czy kino, ale nie będzie mnie przecież utrzymywał! No i fajnie będzie wpisać jakieś doświadczenie zawodowe do CV po zakończeniu studiów. Skoro jednak moje argumenty na niego nie działały, postanowiłam wyciągnąć koronny w postaci mamusi.
– Dyskutowaliśmy już o tym. Na razie nie ma na to szans, bo matka już by się do mnie nie odezwała. I, Paweł, na wysłuchanie Marszu Mendelssohna2 też nie jestem jeszcze gotowa.
Paweł w odpowiedzi tylko się skrzywił. Był dziwnym przedstawicielem swojego gatunku. Miał wszystko: pracę, mieszkanie, dziewczynę (chwilowo byłam to ja), było nam razem dobrze – a jemu zachciało się żenić lub przynajmniej doprowadzić do tego, bym u niego zamieszkała. To ostatnie mogę jeszcze zrozumieć. Miałby praczkę, sprzątaczkę i kochankę w jednej osobie, na stałe, a na dodatek za darmo! Ale po co mu ślub? Na miłość boską, miał zaledwie dwadzieścia sześć lat i dużo czasu na stabilizację. W każdym razie ja miałam. Gdybym ustąpiła, pewnie góra rok później szukałabym w supermarkecie pampersów i odżywki dla niemowląt. Brrr. Na dziecko byłam stanowczo za młoda. A do tego, kiedy sobie przypominałam nieletnie monstra w mojej szkole…
Z drugiej jednak strony zależało mi na Pawle i chciałam, by był szczęśliwy. Gdyby tylko dał sobie pewne rzeczy wytłumaczyć… Ale jak grochem o ścianę – prędzej odbije się od twardego podłoża i wpadnie ci w oko, niż stanie się z nim coś pożytecznego. Nagle zza mgły kłębiących się myśli dotarł do mnie głos Pawła.
– Mam cię wynieść? Czy wysiądziesz sama? Stoimy tu już pięć minut, a ty nie reagujesz.
No cóż, trzeba się przygotować do imprezy. Rozmowę z Pawłem zostawię sobie na później.
Paweł pojawił się punktualnie – jak zwykle. A ja nie byłam gotowa – jak zawsze. Kiedy przyjechał, kładłam tapetę na twarz i wyglądałam jak kosmitka: jedno oko zrobione, drugie załzawione, nie wspominając o resztkach zielonej maseczki w okolicach szyi. Moje kochanie weszło, rzuciło na mnie okiem i poszło do kuchni, aby zrobić sobie herbatę. W tym czasie skończyłam łazienkowe perypetie i wreszcie wyglądałam jak człowiek – zmordowany co prawda, ale człowiek.
– Kochanie, możemy już jechać – rzuciłam. Wyszliśmy i zapakowaliśmy się do samochodu.
Na imprezę dojechaliśmy spóźnieni, czego nikt nie zauważył. Rozejrzałam się w poszukiwaniu znajomych twarzy. Emilka w centrum flirtowała z trzema nieborakami naraz, mieli bardzo oszołomione miny. Ewa kłóciła się z obcym mi facecikiem w okularkach, bliźniacy w tandemie podrywali jakąś blondynkę, Rafał obgadywał z Adasiem Wampira i zbliżający się egzamin u Kazia (aż strach pomyśleć, że to już za dwa tygodnie), zaś przy stole w przejściu siedział Łukasz z Aśką Karpacką na kolanach; najwyraźniej uprawiali grę wstępną. Publiczność im nie przeszkadzała. Jak znam życie, Aśka zejdzie mu z kolan dopiero rano. Wolałabym, żeby znaleźli sobie jakiś odosobniony kącik i tam zrobili, co trzeba. Łukasz tak na oko był blisko stanu „show me heaven”.
Czeka mnie urooooooczy wieczór!
Wieczór rzeczywiście był zniewalający, ale inaczej. Pawełek stał przy mnie, siadał i kucał obok, pilnował niczym jakiś Arab swojego haremu! Marsową miną odstraszał wszystkich facetów, którzy mieli czelność zbliżyć się do mnie. Z wyjątkiem Adasia z Rafałem, bo byli w szczęśliwych związkach i bliźniaków, których uznał za nieszkodliwych seksoholików-gawędziarzy. W efekcie sama byłam tylko przez pięć minut i to w ubikacji. Chciałam pogadać na różne babskie tematy z Em lub z Ewą, ale nie było mi to pisane. Nie przy moim aniele stróżu. Co prawda tłumaczyłam mu, żeby poszukał sobie na pół godziny jakiegoś męskiego towarzystwa, bo nie będę o podpaskach przy nim dyskutować, ale nie zareagował. Znów włączył mu się Tarzan. Jedno tylko mogę mu zapisać na plus. Na moje kategoryczne „przestań” – odkleił się od moich cycków w kuchni. Jeszcze ktoś by sobie pomyślał, że ze mnie druga Aśka!
Około trzeciej potężnie zachciało mi się spać, ale Paweł dobrze się bawił, więc nie chciał wychodzić. On w końcu nie wstawał rano do pracy! Usiłowałam się zdrzemnąć w sypialni Emilki. Hałas był jednak taki, że pomimo ogólnego wyczerpania kręciłam się przez jakieś dwie godziny z boku na bok, a potem wstałam, poszłam do Pawła i kategoryczne zażądałam, żeby odwiózł mnie do domu. Widząc moją minę, bez gadania wstał, pożegnał towarzystwo i udaliśmy się razem do jego auta. Korzystając z błogosławionej ciszy, natychmiast zasnęłam.
Obudziłam się rano, a właściwie obudził mnie Paweł. Po otwarciu szczypiących oczu szybko ustaliłam kilka rzeczy. Po pierwsze nie dotarłam do domu – Paweł zawiózł mnie do siebie. Po drugie była dziewiąta, a ja za pół godziny miałam się znaleźć w szkole. Po trzecie… szkoła była we wrocławskiej dzielnicy Pilczyce, a Paweł mieszkał na drugim końcu miasta. Po czwarte nie miałam u niego żadnych ciuchów poza wydekoltowaną sukienką, w której byłam na imprezie, a która w żaden sposób nie nadawała się do pracy. Zwłaszcza w szkole! Dojście do jedynego logicznego wniosku zajęło mi pięć sekund. SPÓŹNIĘ SIĘ!
Armagedon. Paweł, będący w połowie porannej kawy, został zmuszony do włożenia spodni, butów oraz kurtki (zapomniałam o koszuli) i zagnany do samochodu. Nie zdążył nawet uczesać swoich potarganych, ciemnych włosów. Spieszył się tak, że włożył buty nie do pary i nawet tego nie zauważył. Miałam nadzieję, że nabawi się odcisków, bo o skarpetkach również zapomniał. Pełen poczucia winy nawet nie protestował. W samochodzie dałam mu jedną jasną instrukcję:
– Milcz i jedź, ale tak, żebym za dziesięć minut była w domu.
Zajechaliśmy dokładnie w dziewięć i pół minuty później. Paweł usłyszał tylko:
– Zostań! – I zaprzestał wysiadania z samochodu.
Wbiegłam do domu, w międzyczasie dziękując wszystkim świętym, że moja matka towarzyszy ojcu w domu w górach. W przeciwnym razie nie obyłoby się bez wściekłej awantury. Dlaczego wracam dopiero rano i dlaczego, na miłość boską, nie zadzwoniłam. Szukając ciuchów, w których mogłabym się pokazać ludziom na oczy, natrafiłam w kuchni na ślady świadczące o tym, iż moja młodsza siostra, słusznie rozumując, że nie ma szans na mój powrót do domu o uczciwej porze, sama wyprawiła się do szkoły. Inteligentne dziecko! Ubrawszy się i w biegu zmywszy wczorajszy makijaż, zdążyłam się tylko maznąć szminką i tuszem, złapać w biegu torbę (przewidująco spakowałam się przed imprezą) i już wylatywałam z mieszkania.
Widząc mnie w drzwiach klatki, Paweł natychmiast zapuścił silnik i po chwili jechaliśmy w kierunku szkoły. Nim wysiadłam, poinformowałam go grobowym głosem, żeby stawił się po pracy na rozmowę u mnie w domu, cmoknęłam go w policzek i już wchodziłam do budynku. W tym momencie zadzwonił dzwonek na lekcję. Przywołując na twarz uśmiech, stwierdziłam, że po takim ranku może być już tylko lepiej.
Myliłam się. Mój pech, który wczoraj sięgał okolic Krakowa, radośnie opuścił granice naszego państwa. Po pierwszej lekcji, na której moi uczniowie przez dziesięć minut zastanawiali się nad moim stanem cywilnym („Proszę pani, kim był ten pan, który przywiózł panią do szkoły? Pani mąż?”), zostałam wezwana na dywanik do pani dyrektor. Ponieważ zdarzyło się to w drugim dniu pracy, pobiłam swoisty rekord! W gabinecie zostałam poinformowana, żebym przeczytała plan dyżurów (miałam dyżur przed dziewiątą trzydzieści i to byłoby na tyle, jeśli chodzi o moje punktualne przybycie), żebym nie przychodziła równo z dzwonkiem, bo spóźniłam się w ten sposób dwie minuty na lekcję (musiałam pójść do pokoju nauczycielskiego, żeby w biegu ściągnąć kurtkę i zabrać dziennik). Pani dyrektor wskazała również niestosowność mojego postępowania w innych kwestiach.
– Nie może pani wypuszczać uczniów z klasy w czasie lekcji, bo uczniowi może się w tym czasie coś stać lub też, niepilnowany, może coś zdemolować. Ubikację na przykład.
Udało mi się wykrztusić tylko, że uczeń pilnie musiał wyjść do tejże ubikacji. Bynajmniej nie w celu jej zdemolowania.
– Od tego mamy przerwę – usłyszałam.
Cóż miałam zrobić? Przeprosiłam i wyszłam. W pokoju nauczycielskim dowiedziałam się, że mam się nie przejmować, bo nasza pani dyrektor jest wyjątkowo wredna i każda z belferek już nie raz była na dywaniku.
Dziewczyny, z którymi pracuję, sprawiają wrażenie sympatycznych. Zresztą dwie z nich dopiero co skończyły studia magisterskie i są niewiele starsze ode mnie. Pożyjemy, zobaczymy.
Miałam mieć jeszcze trzy lekcje i dwa dyżury. Dyżurów zresztą miałam w sumie sto minut, jak później policzyłam. Przy pracy na pół etatu wydało mi się to liczbą dość dużą. Po jakimś czasie dowiedziałam się, że suma dyżurów moich koleżanek waha się od stu czterdziestu do stu sześćdziesięciu minut. Pani dyrektor miała obsesję na punkcie bezpieczeństwa uczniów na przerwach. Do pewnego stopnia mogłam ją zrozumieć, ale… trzech nauczycieli na małym korytarzu podczas jednej przerwy? Belfrzy jednak nie narzekali, zawsze była to możliwość pogadania poza lekcjami – oczywiście tylko kiedy pani dyrektor nie było w zasięgu wzroku. Gdy się pojawiała, każdy był bardzo zajęty pilnowaniem, by kochanym dzieciątkom nic się przypadkiem nie stało.
Dzieci mają czasem dziwne pomysły. Na przykład na moim drugim dyżurze niejaki Artur Słomka zeskakiwał ze schodów pierwszego piętra przez poręcz! Rozpędzał się na pierwszym piętrze, wykonywał skok wzwyż, przeskakiwał poręcz, po czym lądował na schodach prawie na parterze! Jak to zobaczyłam, myślałam, że dostanę zawału na miejscu. Idiota mógł się zabić! Rzuciłam dziennik mojej koleżance i zaczęłam go gonić, a gdy go w końcu złapałam, usłyszałam, że mam się nie wtrącać, bo go nie uczę! Wyrywającego się zaprowadziłam do pani dyrektor, żeby zrobiła z gagatkiem porządek. W sekretariacie zdumiona dowiedziałam się, że po pierwsze nie powinnam opuszczać miejsca dyżuru, bo w ten sposób narażam uczniów na niebezpieczeństwo. Po drugie, nie mogę wobec ucznia używać siły, bo depczę w ten sposób jego godność osobistą. Po trzecie, należało go „grzecznie poprosić”, by się udał do gabinetu. Natomiast Artur jest troszeczkę nadpobudliwy i ma orzeczenie z poradni o specjalnych potrzebach edukacyjnych, w związku z tym nie powinnam go narażać na dodatkowy stres. A po czwarte, dlaczego jeszcze nie zapoznałam się z całą dokumentacją dotyczącą moich uczniów. Trzeba było zostać poprzedniego dnia po lekcjach i przewertować parę skoroszytów, zamiast spieszyć się nie wiadomo gdzie i po co.
Chłopak natomiast został zaproszony do gabinetu pani dyrektor, gdzie uprzejmie go poproszono, by raczył nie skakać, bo może sobie przez przypadek zrobić krzywdę. I to był koniec! Ja dostałam ochrzan w sekretariacie, przy innych nauczycielach, sekretarce i grupie zaciekawionych uczniów, a jego poproszono o w miarę normalne zachowanie przy zamkniętych drzwiach, w gabinecie. W pokoju nauczycielskim dowiedziałam się, że to normalna reakcja pani dyrektor. Uczniowie w szkole mają prawa, rodzice uczniów mają prawa, a jedynymi osobami, które traktuje się jak śmieci, są nauczyciele. Boże, ratuj, przez przypadek trafiłam do piekła.
------------------------------------------------------------------------
1 Grande entrée (franc.) – wielkie wejście.
2 Marsz weselny Mendelssohna – najbardziej znany fragment muzyki Feliksa Mendelssohna do Snu nocy letniej Szekspira. Często grywany jest w kościołach na zakończenie ślubów.