- W empik go
PrzyPiSy czyli krótka historia 8 długich lat - ebook
PrzyPiSy czyli krótka historia 8 długich lat - ebook
PrzyPiSy czyli krótka historia 8 długich lat to książka, którą Jerzy Baczyński, redaktor naczelny POLITYKI pisał przez ponad czterysta tygodni - równolegle do trwających nieprzerwanie od 2015 r. rządów Jarosława Kaczyńskiego i jego formacji. Teksty, składające się na PrzyPiSy, których skromny tylko wybór trafił do książki, były publikowane pierwotnie na łamach POLITYKI w formie cotygodniowych komentarzy. Cotygodnik Baczyńskiego to szczegółowy opis i interpretacja tego szczególnego eksperymentu, jakiemu przez niemal dekadę została poddana Polska pod rządami PiS-u i tzw. Zjednoczonej Prawicy. Dla samego autora te na bieżąco kreślone zapiski stały się „osobistym dziennikiem podróży przez nową rzeczywistość - Polskę-PiS w budowie”. Autor z wnikliwością doświadczonego redaktora i wieloletniego obserwatora życia publicznego kreśli obraz Polski i polskiego społeczeństwa pod rządami PiS i destruktywnego wpływu tej partii na wszystkie obszary i dziedziny życia. Przypomnijmy sobie te tygodnie i sprawy, którymi żyliśmy i które nas oburzały, żenowały, rozpalały, bulwersowały, zniesmaczały i wprawiały w zażenowanie. Głownie po to, by nie przeżywać tego po raz trzeci.
Kategoria: | Felietony |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
Rozmiar pliku: | 5,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
2015: KLĘSKA
.
W 2015 r. miały się odbyć podwójne wybory: prezydenckie w maju i parlamentarne jesienią. U progu sezonu wyborczego sondaże dawały przytłaczające zwycięstwo urzędującemu prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu; niepewny był wynik wyborów parlamentarnych – między Prawem i Sprawiedliwością a koalicją Platformy Obywatelskiej i PSL utrzymywała się chwiejna równowaga. Trzecia kadencja PO-PSL wciąż jednak zdawała się prawdopodobna. Nic nie zapowiadało nadchodzącego trzęsienia ziemi.
Patrząc na tamten czas z dzisiejszej perspektywy, trzeba jednak wprowadzić do kalendarza korektę: otóż polityczny rok 2015 zaczął się 22 września 2014 r. Tego dnia ze stanowiska ustąpił Donald Tusk, sprawujący funkcję premiera nieprzerwanie od 7 lat, najdłużej w krótkiej historii polskiej demokracji. Od 1 grudnia miał objąć prestiżowe stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej, instytucji skupiającej szefów państw członkowskich, a więc decydującej o kierunkach działania Unii Europejskiej. Tusk jako pierwszy przedstawiciel nowych krajów UE został wskazany na „prezydenta Europy”, najpierw na 2,5 roku, ale z możliwością ponownego wyboru. Niewątpliwie silnym promotorem kandydatury Tuska była kanclerz Niemiec Angela Merkel, która wcześniej wsparła także nominację innego Polaka, Jerzego Buzka, na stanowisko przewodniczącego Parlamentu Europejskiego. To miały być symboliczne kadrowe pieczęcie, domykające proces rozszerzenia Unii na wschód, czego Niemcy były orędownikiem i patronem. Także gest uznania dla Polski, uważanej w Brukseli za „prymusa integracji” i nieformalnego lidera środkowej Europy. Nie wchodząc w rozważania na temat całego kontekstu wyjazdu Tuska do Brukseli – on sam zawsze bronił tej decyzji – stało się tak, że nagle i definitywnie najważniejszy polski polityk zszedł z krajowej sceny.
Donalda Tuska na stanowisku premiera zastąpiła wskazana przez niego Ewa Kopacz, była minister zdrowia i marszałek Sejmu, osoba dzielna – czego dowiodła dobrowolnie podejmując się urzędowo-medycznej misji na miejscu katastrofy smoleńskiej – politycznie już doświadczona, a przede wszystkim bardzo lojalna wobec Tuska. Ta sukcesja okazała się jednak kompletnie nietrafiona i nie chodzi tu o niedostatek energii czy cechy osobowości nowej premier, ale o niedopasowanie do momentu historycznego. Ewa Kopacz po Tusku objęła także stanowisko przewodniczącej partii (formalnie – „pełniącej obowiązki”, co też jej nie pomagało), nie mając ku temu ani predyspozycji, ani autorytetu wśród działaczy. W kampanie wyborcze, do których PiS przygotowywał się od 5 lat, PO wchodziła z nowym, zdezorganizowanym kierownictwem, bez pomysłów programowych i sprawnego sztabu – a przede wszystkim po zniknięciu Tuska – niezdolna do obrony dorobku własnych 8-letnich rządów. Kampania PiS, przedstawiająca „Polskę Tuska” jako kraj w ruinie, praktycznie nie napotykała oporu. Platforma i jej szefostwo zapowiadali mobilizację i promocyjną kontrofensywę dopiero latem i jesienią, czyli przed wyborami do Sejmu, bo sięgające 70 proc. poparcie dla Bronisława Komorowskiego, niejako zapewniało bezkosztową i bezwysiłkową reelekcję.
Katastrofa w wyborach prezydenckich 2015 r. była szokiem dla obozu władzy i jedną z największych politycznych sensacji 25-lecia. Także dla nas w „Polityce” i dla mnie była zaskoczeniem i rozczarowaniem, tym większym, że tuż przed pierwszą turą jawnie poparliśmy urzędującego prezydenta. Przypominam fragment tamtego tekstu i ówczesną argumentację.
„Czytelników, którzy zamierzają w niedzielę głosować na Panów Andrzeja Dudę, Pawła Kukiza, Janusza Korwin-Mikkego, panią Magdalenę Ogórek czy innych kandydatów na urząd prezydenta, chciałbym ostrzec, że tekst ten będzie zawierał sugestie, na kogo głosować i dlaczego na Bronisława Komorowskiego. Zwykle przed wyborami nasza gazeta unikała konkretnych wskazań, ale te wybory są kompletnie nienormalne. Fakt, że żadna z dużych partii nie wystawiła do rywalizacji swojego lidera, ba, nawet nie osobę z drugiego rzędu, jest politycznym kuriozum. Ale jeśli dojdzie do drugiej tury, to doprowadzą do tego zbiorowo właśnie owi kandydaci kilkuprocentowi. Sympatyczny Paweł Kukiz, który sam mówi, że nie startuje naprawdę do prezydentury, ale w sprawie jednomandatowych okręgów wyborczych, bo – jak wierzy wbrew wszelkim politologicznym danym – JOW mogą odmienić los kraju. Janusz Korwin-Mikke, jak zawsze w swoich politycznych felietonach śmieszny i straszny. Magdalena Ogórek, która zawstydza nawet najwierniejszy elektorat SLD i która nie ujawnia swego poparcia dla tej partii, ale za to popiera pewną firmę modową. Adam Jarubas... Przepraszam kandydatów, ale czy naprawdę można i warto sobie wyobrażać, że któraś z tych osób bierze udział w szczytach NATO, jest kompetentnym (i zrównoważonym) zwierzchnikiem sił zbrojnych, spotyka się z Obamą czy Merkel, o Putinie już nawet nie wspomnę, bo tu kabaretowy monopol ma pani Ogórek (gotowa, jak zadeklarowała, pierwsza zadzwonić do prezydenta Rosji). Czym nasz umęczony kraj zasłużył sobie na takie wybory? Ta uwaga dotyczy także Andrzeja Dudy, który w ewentualnej drugiej turze mógłby zagrozić Komorowskiemu”.
Złośliwości wobec Andrzeja Dudy, „człowieka znikąd”, którego na początku powszechnie mylono z bardziej znanym szefem Solidarności Piotrem Dudą, było wtedy co niemiara. Sądziliśmy, że Duda, rzucony w wyborach prezydenckich na pożarcie, ma w przyszłości (gdyby PiS wygrał wybory sejmowe) kandydować na szefa rządu, jako „nowe wcielenie Kazimierza Marcinkiewicza”.
„Nic nie ujmując miłemu, jak na PiS, działaczowi średnio-młodszego pokolenia partii, jest on stuprocentowym produktem kampanijnym, dowodem na to, że – jak mawiał pewien guru marketingu politycznego – z każdego można zrobić kandydata do wszystkiego. Jeśli z pana Dudy otrzepać konfetti, pozostaje mało doświadczony, z króciutkim politycznym życiorysem, kampanijny zastępca prezesa Kaczyńskiego. Zresztą w kampanii, obiecując młodym mieszkania, emerytom wyższe emerytury, górnikom węgiel, rodzinom zasiłki itd., Andrzej Duda wyraźnie ubiega się o urząd premiera. Jedyne istotniejsze deklaracje w obszarze rzeczywistych kompetencji prezydenta to jakieś dziwaczne stwierdzenie, że nie powinniśmy płynąć w głównym nurcie europejskim oraz że w kwestiach światopoglądowych «ma takie samo zdanie jak biskupi» (co spowodowało uzasadnione pytania, czy pan Andrzej kandyduje również na urząd prymasa). Poważniej mówiąc, Andrzej Duda jest kandydatem wewnątrzpartyjnym, który w ewentualnej drugiej turze może dodatkowo zebrać głosy pozapisowskich środowisk rozczarowanych rządami PO lub w ogóle polską rzeczywistością”. („Na kogo i dlaczego” nr 19/15).
I tak się stało. W pierwszej turze Andrzej Duda wygrał z Bronisławem Komorowskim minimalnie, jednym punktem 34,7 do 33,7, a ponad 20 proc. sensacyjnie zdobył Paweł Kukiz (Korwin-Mikke 3,2 proc., Magdalena Ogórek 2,3 proc.). Nie pomogły nerwowe akcje sztabu Komorowskiego przed drugą turą, w tym kokietująca wyborców Kukiza zapowiedź rozpisania referendum w sprawie JOW (nieszczęsne, już nikomu niepotrzebne referendum odbyło się 6 września, już po zaprzysiężeniu Dudy, z frekwencją 7,8 proc.). Ostatecznie wybory prezydenckie 24 maja 2015 r. przewagą 51,5 do 48,5 wygrał Andrzej Sebastian Duda.
W „Polityce” odbyliśmy długą naradę, próbując zrozumieć, dlaczego „przegrał prezydent cieszący się przed kampanią olbrzymim społecznym zaufaniem, sprawujący swój urząd w aprobowany przez społeczeństwo sposób?”. Pierwszy wniosek był taki, że chęć ukarania Platformy okazała się silniejsza niż obawy przed radykalizmem PiS. Ale też kampania Komorowskiego była fatalna, nie potrafiła zatrzymać pędzącego spadku notowań prezydenta. Mariusz Janicki i Wiesław Władyka zauważyli („Co zmienia Duda” nr 22/15), że to sztabowcom Dudy udało się narzucić dychotomię między stagnacją a zmianą, między sytą starością a energiczną, buntowniczą młodością. Dokonała się też rzecz niebywała: zatarcie związków kandydata z partią Jarosława Kaczyńskiego. „Fachowo, choć prosto przygotowana kampania Dudy wykorzystała nadzwyczaj aktywnie media społecznościowe, inspirowała hejty, memy, eventy na skalę nigdy wcześniej w Polsce niespotykaną. Partia, która zawsze uchodziła w porównaniu z PO za anachroniczną, potrafiła być bardzo sprawna, nowoczesna, czujna, reagująca. Trzeba przyznać, że Kaczyński, wystawiając Dudę do wyborów, nie po raz pierwszy popisał się intuicją polityczną (według Beaty Szydło: geniuszem) wbrew wszystkim prognozom, wbrew powszechnym szyderstwom”.
Gorzkie mieliśmy refleksje na temat rządzących. Zszywam fragmenty naszych tekstów z maja 2015 r.: „Prezydent musiał zapłacić cenę za rządy PO, która zaczęła być odbierana przez młodych wyborców (a także wielu starszych, którzy wcześniej nie głosowali) jako partia konformistyczna, ospała, biurokratyczna, pozbawiona empatii, która cieszy się przede wszystkim z sukcesów III RP, a nie widzi ich ceny. I to odczucie – nawet jeśli niesprawiedliwe, gdy zbilansuje się sukcesy i niepowodzenia – było w tej kampanii obezwładniające i powszechne. Pretendent wykorzystywał bardzo świadomie pisowską opowieść o szkodliwych rządach, których symbolami stała się «praca do śmierci», taśmy podsłuchowe, fatalna służba zdrowia, obciążenia VAT («na dziecinne ubranka»), cygara, «ośmiorniczki», państwo jako «kamieni kupa». Wszystko się skumulowało”.
I jeszcze jedno ważne odkrycie: „Duda zdobył polską prowincję, przede wszystkim wieś i małe miasta. Okazuje się, że pozamiejska Polska jest w stanie wygrać z metropoliami, że PiS ma do niej mentalne i emocjonalne dojście, a Platforma nie ma, i nawet się nie bardzo stara. Przegrana Komorowskiego jest smutnym zapisem marnej kondycji i mobilności PO. Mówiąc wprost – zabrakło Donalda Tuska, który zawsze potrafił wstrząsnąć swoją partią, a też dotrzeć do wyborców. Tymczasem przez wiele lat trwania w opozycji udało się Kaczyńskiemu zbudować państwo w państwie, którego jądrem jest PiS, ale ono ma już swoje struktury, kluby, stowarzyszenia, komitety, gazety, banki, ma swoją ideologię, książki, autorytety. Siły antypisowskie, liberalne, są na tym tle coraz słabsze, co może potwierdzić się w wyborach parlamentarnych”.
Tak, nieoczekiwanie przegrane wybory prezydenckie zapowiadały ciąg dalszy w październiku. Ale zostały jeszcze ponad cztery miesiące.
Tymczasem Andrzej Duda rozpoczynał urzędowanie. Wciąż nie wiedzieliśmy, kim jest nowy Prezydent Rzeczpospolitej, jaki ma charakter, poglądy, jakimi ludźmi się otoczy? W tekście powyborczym („Po drugiej, przed trzecią” nr 22/15) zauważyłem, że Andrzej Duda „spektakularnie nie złożył prezesowi meldunku z wykonania zadania. Czy to coś znaczy, czy to tylko kolejna gra w chowanego przed wyborami parlamentarnymi? Prezydent wygląda na miłego i kulturalnego człowieka; będzie tym lepszym prezydentem, im bardziej oddali się od partyjnego matecznika”. Pytałem: „Oszlifuje trochę partyjny beton, czy sam zostanie oszlifowany?”. Ogólnie taki był wtedy klimat po przegranej stronie, że „demokracja przemówiła”, trzeba się pogodzić z werdyktem i wyciągnąć wnioski.
Napisałem w redakcyjnym komentarzu: „Aby poprzeć kandydata PiS w wyborach, musielibyśmy najpierw zjeść tony papieru, na których od lat drukowaliśmy polityczne analizy i ostrzeżenia przed powrotem do władzy PiS – naszym zdaniem formacji niebezpiecznej dla polskiej demokracji, gospodarki, stosunków z sąsiadami i między nami samymi. Nie życzyliśmy panu Andrzejowi Dudzie zwycięstwa, ale nawet nie przychodzi nam do głowy, aby kontestować wynik wyborów, tak jak to kiedyś robili dzisiejsi wygrani. Gratulujemy prezydentowi elektowi i bierzemy za dobrą monetę deklarację z wieczoru wyborczego, że nie zamierza być prezydentem tylko swojej partii”.
Wmawiałem rządzącej ekipie (przypominam: wciąż rządziła koalicja PO-PSL) – pewnie w trybie „gadał dziad do obrazu” – że przegrane wybory da się obrócić na plus, potraktować jako lekcję, sygnał do mobilizacji, bo przecież jeśli Duda mógł wygrać z urzędującym prezydentem dzięki sprawnej kampanii, to przed wyborami parlamentarnymi po prostu trzeba zrobić to samo – sprawną kampanię. Komorowskiemu zabrakło do zwycięstwa ze 200–300 tys. głosów. Do odwrócenia, pod warunkiem wszakże, że antypisowski elektorat nie podda się smucie i zwątpieniu, nie ulegnie fatalizmowi, że pójdzie i zagłosuje. Ale na co? No, na przykład, na „kohabitację”. Taki miałem wtedy pomysł na leczenie powyborczego kaca: Duda wygrał, więc tym bardziej trzeba mu zbudować przeciwwagę. W wydaniu na zaprzysiężenie Andrzeja Dudy (nr 33/15) sięgnąłem po słynny tytuł z „Gazety Wyborczej” z 1989 r. „Wasz prezydent, nasz premier”, dodając rok 2015. Oto skrót, ilustracja ówczesnych nastrojów i złudzeń.
„Za główną wadę polskiej konstytucji na ogół uznaje się dwupodział władzy wykonawczej – między szefa rządu i głowę państwa. To, jak pamiętamy (Lech Wałęsa, Lech Kaczyński), może prowadzić do gorszących sporów kompetencyjnych. Ale jeśli mamy dążyć do wygaszania naszej domowej wojny plemion, nagle konstytucja ujawnia nieoczekiwaną zaletę: pozwala na swoisty pakt o nieagresji. Głosy wyborców rozłożyły się niemal pół na pół między nie-Platformą i nie-PiS. Wiemy już, że żadna Polska drugiej nie zdominuje ani nie wyrzuci z kraju. Duda jest wiarygodny, wręcz ubóstwiany obecnie w swoim obozie, a jednocześnie budzi ciekawość, nawet rodzaj sympatii i nieśmiałej nadziei po drugiej stronie frontu. Nie powinien więc palić mostów. I jeszcze jedna przestroga: nawet gdyby PiS z koalicjantem lub samodzielnie, dzięki rozczarowaniu rządami PO, zdobył większość konstytucyjną w parlamencie, to nie oznacza, że w dzisiejszej Polsce, z silną i liberalnie nastawioną klasą średnią, można bez ciężkiego i nieprzewidywalnego w skutkach konfliktu wprowadzić jakąś ustrojową socjalistyczno-narodowo-katolicką fantasmagorię. Ale co do korekt można się dogadać”.
Zwracam uwagę, że dopuszczaliśmy wtedy nawet wariant większości konstytucyjnej dla PiS i stąd ten apel do prezydenta, aby równoważył, hamował żądzę władzy i odwetu w swoim obozie. „PiS ma w Polsce i poza nią ogromny problem reputacyjny, marny wizerunek i wiarygodność, uchodzi za ugrupowanie radykalne, populistyczne, antyeuropejskie, nacjonalistyczne. Rynki finansowe, inwestycyjne, medialne, polityczne bardzo takich partnerów nie lubią i degradują do pozycji troublemakera, co jest w rozmaitym sensie kosztowne”. I na koniec wywodu jeszcze sporządziłem coś w rodzaju apelu adresowanego w stronę wyborców nie-PiS, że „kohabitacja” jest stawką, o którą warto powalczyć w nadchodzących, już parlamentarnych, wyborach.
„PiS w urzędzie Prezydenta Rzeczpospolitej dostaje, już dostało, ten kawałek władzy, na którym powinno mu najbardziej zależeć. To władza symboliczna, godnościowa – nad dystrybucją honorów, orderów, szacunku, nad polityką historyczną, pomnikami walki i męczeństwa, z kompetencjami w dziedzinie armii, obrony, polityki zagranicznej i geopolityki, kontynuacja misji Lecha Kaczyńskiego. Ale lepiej, żeby sprawami przyziemnymi zajmowała się ekipa może mniej ambitna, bardziej trzymająca się ziemi, mniej skrępowana przedwyborczymi obietnicami. Czyż nie byłoby to dobre i pasujące jakoś obu stronom rozwiązanie: baza dla nie-PiS, nadbudowa dla nie-PO? Będzie jak będzie. Ale ponieważ piszę to wszystko w charakterze okolicznościowych życzeń dla nowego prezydenta, więc życzę mu szczerze, aby PiS nie wygrało wyborów parlamentarnych. Po dekadzie wyniszczającego Polskę konfliktu politycznego po raz pierwszy jest szansa na rozsądny podział władzy. Amen”. Taki się wtedy na serio, choć tylko przez chwilę, rysował wariant historii alternatywnej.
Z iluzją współrządzenia, jako najlepszego rozwiązania dla Polski, publicznie pożegnałem się po wyborach parlamentarnych („Nadzieja bez wiary” nr 44/15): „Po zdecydowanej wygranej PiS rozpadają się także wszelkie nadziej związane z autonomią Dudy i młodszego pokolenia PiS. Prezydent przestaje mieć polityczne znaczenie”.
Nie sprawdzimy już, czy Duda byłby inny, gdyby wynik wyborów parlamentarnych był inny; jak funkcjonowałby prezydent, mając naprzeciwko niepisowski rząd. Być może taki eksperyment odbędziemy po wyborach 2023 r., ale chyba nikt już nie ma złudzeń co do Andrzeja Dudy jako potencjalnego „prezydenta wszystkich Polaków”, samodzielnego bytu politycznego.
Jednak w maju 2015 r. nic jeszcze nie było przesądzone: 8 mln wyborców Komorowskiego nie zniknęło, a kampania wyborcza dopiero ruszyła. Tyle że już po paru tygodniach było widać, że ma ona zupełnie inną temperaturę i inne środki wyrazu niż wszystkie poprzednie. Tak to opisywaliśmy w tekście „Polska dla wkurzonych” (współautorem był Mariusz Janicki, nr 25/15):
„Zwycięzcy wyborów prezydenckich Andrzej Duda i Paweł Kukiz wyznaczyli nowy typ tzw. politycznej narracji: ma być wzruszająco, współczująco, ale też twardo, z uniesieniem, oburzeniem, żarem. Przede wszystkim zaś nie wolno nudzić szczegółami, faktami, wątpliwościami, trzeba pokazać, że się jest «blisko ludzi», podziela ich wkurzenie. Po zaskakującej przegranej Bronisława Komorowskiego, w mediach, w internecie, w rozmowach prywatnych do dobrego tonu należy przywalanie władzy. Dominuje atmosfera powszechnego gniewu, gorączki, radykalnych, bezlitosnych, szyderczych ocen. Każdy jednostkowy, lokalny, indywidualny przypadek głupoty, zaniedbania, pomyłki, nieudolności jest podnoszony jako dowód na zanik państwa, demokracji, wymiaru sprawiedliwości, przykład degeneracji klasy politycznej, partii i elit. Media, naturalnie krytyczne wobec władzy, czują interes w przyczernianiu, skandalizowaniu, a jeśli chodzi o tzw. media prawicowe – w niepohamowanym szczuciu, pogardzie, słownej agresji. Zapanowała swoista, w jakiejś mierze sterowana moda na wkurzenie, przy której jest coraz mniej miejsca dla niewkurzonych”.
I dalej: „To, co wcześniej wydawało się symptomem cywilizacyjnego awansu kraju – infrastruktura, drogi, cyfryzacja, nowe opery i domy kultury, stadiony i orliki, odświeżenie wizerunku miast, inwestycje gmin – nagle zyskało przeciwny znak. Wszystko jest nie takie – spartaczone, rozkradzione, a przy okazji ośmieszone. Autostrady niedokończone, stadiony puste, opery kosztowne, wzrost PKB za mały, szkoły wyższe nędzne, media «polskie, ale niemieckie». Bez końca. Okazało się, że wieloletnia organiczna pisowska praca u podstaw przynosi wreszcie obfite plony. PiS udało się masowo zaszczepić w obywatelach swoją firmową cechę: poczucie krzywdy, oszukania, niesprawiedliwości. W tym sezonie każdy może i powinien się czuć skrzywdzony, źle potraktowany – przez banki, urzędy, sądy, szkoły, ZUS itd. Nawet jeśli sobie dotąd tego nie uświadamiał, nagle dostrzega beznadziejność państwa, które raptem cztery miesiące temu – jeśli wierzyć sondażom – wyglądało całkiem nieźle. Z przestrzeni publicznej i medialnej zniknęli ludzie zadowoleni, odnoszący sukcesy, dumni z «fajnego kraju», kpiący z pisowskiej frustracji, mściwości, martyrologii. Platforma nie ma dużego pola manewru. Sama Ewa Kopacz też próbuje nie ukrywać oburzenia, choćby na własną partię”.
To ostatnie zdanie było aluzją m.in. do przeprowadzonej przez Ewę Kopacz szerokiej i raczej panicznej rekonstrukcji rządu. Kiedy ujawniona została część akt afery podsłuchowej u Sowy i Przyjaciół z 2014 r., premier, pod naciskiem opozycji, zdymisjonowała aż ośmiu członków rządu, a marszałek Sejmu Radosław Sikorski, także występujący w aktach, wkrótce sam podał się do dymisji.
Twardych, społecznych, przyczyn coraz bardziej prawdopodobnej porażki PO szukaliśmy w serii eksperckich raportów „Polska przed wyborem”. Ten swoisty audyt państwa podsumowałem – dosłownie na kilka dni przed głosowaniem – w artykule „Prognoza ostrzegawcza” (nr 43/15). Warto jeszcze do tych raportów, choćby na moment, wrócić, bo rozrachunek z „rządami Tuska” nigdy później nie został uczciwie przeprowadzony.
Jaki jest stan Rzeczpospolitej AD 2015? Najpierw oczywiste plusy. „Jeśli przyłożyć miary powszechnie stosowane dla międzynarodowych porównań, lokujemy się w końcu trzeciej dziesiątki najlepiej rozwiniętych krajów świata. Jeśli jednak porównywać postęp na tle innych państw, awansujemy do wąskiej grupy światowych liderów. W latach rządów PO-PSL byliśmy najszybciej rosnącą gospodarką w gronie 34 krajów OECD, organizacji skupiającej najbogatsze kraje. W ciągu 7 lat nasz PKB wzrósł o 45 proc. Co więcej, zagraniczni analitycy są zgodni, że mamy dziś najlepiej zrównoważoną gospodarkę Europy. Wszystko, co ma rosnąć, rośnie, co ma spadać, spada. Nadwyżka w handlu zagranicznym jest dziś najwyższa w historii Polski, a bezrobocie po raz pierwszy od dawna spadło do tzw. poziomu jednocyfrowego. Rośnie długość życia, zmniejsza się poziom nierówności: średnie dochody w gospodarstwach rolniczych są wyższe niż w pracowniczych. Na inwestycje modernizacyjne dostaliśmy z Unii rekordowe 270 mld zł”.
Więc drugie pytanie: co poszło nie tak? Tu nasi autorzy zgodnie przywoływali (dziś już kompletnie zapomniany) wielki kryzys 2008 r., kiedy to wstrząs systemu bankowego w USA spowodował najgłębszą od czasu drugiej wojny globalną recesję. „Polska dzięki odporności sektora bankowego oraz ostrożnej polityce zadłużania kraju pozostała w Europie «zieloną wyspą», czyli uniknęła zapaści. Ale cenę zapłaciliśmy. Polskie firmy wobec załamania koniunktury musiały szukać oszczędności, więc obniżały płace i zatrudnienie. Wzrosło bezrobocie, liczba tzw. śmieciowych umów, zamrożone zostały płace w budżetówce (w krajach nadbałtyckich wynagrodzenia ścięto nawet o jedną trzecią). Po wygranych w 2011 r. wyborach rząd popełnił polityczny, a może bardziej emocjonalny błąd. Chcąc pozostać europejskim prymusem, przyciągającym inwestorów i kapitał z całego świata, jeszcze bardziej odciąć się od skompromitowanego nieodpowiedzialną polityką europejskiego południa (Grecja, Włochy, Hiszpania), Polska wprowadziła politykę finansowej surowości, austerity. Uchwalono dyscyplinującą budżet regułę wydatkową; żeby ograniczyć dopłaty do ZUS, państwo przejęło część środków z OFE; utrzymano zamrożenie płac; zapowiedziano stopniowe podwyższenie wieku emerytalnego. Na początku 2015 r. przyszedł wreszcie sukces: nasz deficyt budżetowy spadł z 8 do wzorcowych 3 proc. PKB, a Unia zdjęła z Polski procedurę nadmiernego deficytu. Rząd mógł wreszcie poluzować wydatki, ale to już nie był ten rząd.
Platformę dobiła programowa wolta pisowskiej opozycji. Zamiast tradycyjnie trzymać się swoich obsesji (ubecki układ, zdrada, zbrodnia smoleńska), PiS zapowiedział całkowity odwrót od polityki poprzedników, czyli rezygnację z wyrzeczeń oraz powszechne rozdawanie pieniędzy. Zapewne rząd PO-PSL mógł sam wcześniej poluzować politykę fiskalną i przed wyborami przejąć inicjatywę, ale chaos personalny związany z tzw. aferą taśmową i odejściem Tuska do Unii naruszyły polityczną ciągłość tej ekipy. Paradoksalnie, największy sukces rządu Tuska i ministra finansów Jacka Rostowskiego, czyli inteligentne przeprowadzenie Polski przez wielki światowy kryzys, stał się zarzewiem porażki”.
I jeszcze jedna uwaga, pośrednio na temat owej Platformianej ideologii „ciepłej wody”. „Tusk nie był reformatorem, na takiej reputacji w ogóle mu nie zależało, raczej pozwalał swoim ministrom, jeśli już koniecznie chcieli, wprowadzać jakieś niezbyt ryzykowne politycznie nowinki i udoskonalenia. Brak racjonalnej, merytorycznej opozycji był zabójczy dla formacji Tuska. Po pierwsze, dawał jej nadmierny komfort („bo lepsza marna PO niż szaleńcy z PiS”), ale też paraliżował strachem. Totalna krytyka wszelkich bez wyjątku decyzji rządzących, odbieranie przedstawicielom władzy (prezydentowi, premierowi, marszałkowi) politycznego i moralnego prawa do sprawowania funkcji nie zostawiała ani centymetra pola na jakikolwiek kompromis, czyli uprawianie polityki”. To samo pisałem o PiS: „Zasada Beaty Szydło «każdemu damy, nikomu nie odbierzemy» była i jest politycznie obezwładniająca, bo nie nadaje się do rzeczowej polemiki ani do rywalizacji. Właściwie żaden z wielkich problemów, przed jakimi stoimy i o których mówiły nasze raporty, nie został poważnie potraktowany. Co najwyżej – od górnictwa po emerytury – otrzymywaliśmy jakieś «bajki z mchu i paproci». Nasz organizm państwowy jest zarażony populizmem”.
Choroba, którą wtedy diagnozowaliśmy, okazała się, jak wiemy, przewlekła i postępująca.
Wszystkie sondaże pokazywały, że decydującym ciosem, który zdruzgotał kampanię Platformy, była zapowiedź wprowadzenia przez PiS 500-złotowego zasiłku na każde drugie i następne dziecko (pomysł zgłaszany był przez lewicę już wiele lat wcześniej) oraz obietnica natychmiastowego po wyborach cofnięcia reformy emerytalnej, która w ciągu dekady miała stopniowo przedłużać wiek zakończenia pracy. W odpowiedzi rząd Ewy Kopacz zaproponował własny schemat podnoszenia płac i świadczeń, ale zbyt skomplikowany i spóźniony wobec prostoty komunikacyjnej 500 plus. Komentarz ministra Rostowskiego, że na 500 plus „pieniędzy nie ma i nie będzie”, stał się potem jednym z najczęściej używanych przez piarowców PiS cytatem memem, dowodem na „antyspołeczną” postawę rządu PO-PSL. Już w kampanii prezydenckiej Andrzej Duda podważał i ośmieszał oszczędnościową politykę rządu Tuska („Nie wierzcie, że pieniędzy nie ma”), co przed wyborami do Sejmu Beata Szydło podbijała jeszcze hasłem „Wystarczy nie kraść!”.
W końcowej fazie kampanii 2015 r. PiS sięgnął po jeszcze jedną broń, wtedy o niewiadomej skuteczności. Chodziło o uchodźców. Krótko przypomnę: wiosną tamtego roku, wskutek gwałtownego zaostrzenia się wojen domowych w Syrii i Libii, ruszyły do Europy – zarówno szlakiem lądowym przez Turcję, Grecję, Bałkany, jak i przez Morze Śródziemne do Włoch – tłumy uchodźców. Początkowo, zgodnie z prawem unijnym, pierwsze kraje, w których postawili stopę, rozpoczęły przyjmowanie wniosków azylowych. Informacje o rzekomym otwarciu się Europy na wojennych uciekinierów spowodowały lawinowy wzrost migracji z kolejnych krajów Bliskiego Wschodu i z Afryki, w tym coraz częściej organizowanej przez lokalne mafie. Na morzu tonęły zatłoczone kutry i pontony, zapełniały się obozy dla uchodźców, a następne dziesiątki i setki tysięcy ludzi podejmowały próby przedostania się do Europy. Aby pomóc krajom unijnego południa, kanclerz Niemiec Angela Merkel oświadczyła, że Niemcy, będą przyjmować wnioski azylowe, z pominięciem „prawa pierwszego kraju”. Ta deklaracja natychmiast pchnęła migrantów na szlak bałkański. Dopiero uzgodnienia unijno-tureckie pozwoliły (za pieniądze) przyhamować tę wędrówkę ludów, ale i tak w roku 2015 złożono w krajach Unii 1,2 mln wniosków azylowych.
Bruksela pod naciskiem krajów przyjmujących azylantów zaproponowała relokację ok. 100 tys. osób do nieobciążonych jeszcze migracją krajów Unii. Mówiło się o kilku tysiącach, które ewentualnie miałyby trafić do Polski. Zapewne nie stanowiłoby to problemu ani w sensie organizacyjnym, ani politycznym, bo Polacy byli poruszeni tragedią tonących w morzu, zdesperowanych ludzi, a wcześniej bez protestów przyjęli choćby kilkadziesiąt tysięcy uciekinierów wojennych z Czeczenii. Ale Jarosław Kaczyński znów wykazał się intuicją: PiS rozpoczął w swoich mediach kampanię strachu. Mówiono o muzułmańskich hordach, 100 tys. „nachodźców”, których rząd Kopacz chce ściągnąć do Polski, propaganda antyrządowa stawiała znak równości między migrantami i terrorystami. Kulminacją tego przekazu było pamiętne wystąpienie samego Kaczyńskiego, który na wiecu (tuż przed wyborami) ostrzegał – używając jawnie faszystowskiego języka – o przenoszonych przez uchodźców „pasożytach i pierwotniakach”. Zadziałało.
Wyniki wyborów 25 października 2015 r. były katastrofalne dla dotychczasowego obozu władzy. PiS zdobył 37,5 proc. głosów, PO tylko 24 proc., Kukiz’15 prawie 9 proc., Nowoczesna Ryszarda Petru 7,5, PSL – 5,1. Ale najważniejszym zdarzeniem była klęska Koalicyjnego Komitetu Wyborczego Zjednoczona Lewica, zrzeszającego SLD, Twój Ruch Janusza Palikota i kilka pomniejszych organizacji. Otrzymane 7,5 proc. głosów nie wystarczyło do przekroczenia 8-procentowego progu ustanowionego w ordynacji wyborczej dla koalicji. A jeśli doliczyć także 3 proc. zdobyte przez nową partię Razem, „zmarnowało się”, to jest nie dało żadnego mandatu, niemal 11 proc. głosów. Dzięki czemu PiS otrzymał premię od sytemu D’Hondta: 37,5 proc. zamieniło się na 235 miejsc poselskich, czyli samodzielną większość. Wkrótce mieliśmy się przekonać, że partia Kaczyńskiego potraktuje ten prezent od lewicy jako „wyrok demokracji”, dający PiS 100 proc. władzy.
Komentarz, podsumowujący na gorąco pierwsze od dekady zwycięstwo wyborcze PiS (nikt nie przypuszczał, że to początek wieloletniej serii), był gorzki, ale jeszcze nie odbierający nadziei na pokampanijne uspokojenie polityki. Oto nieco dłuższy cytat.
„Na okładce wyborczego numeru «Polityki» zadaliśmy, jedyne istotne w tych wyborach pytanie: czy chcesz, żeby Jarosław Kaczyński przejął pełnię władzy w Polsce? Tak–nie. Polacy odpowiedzieli: tak. Skala zwycięstwa PiS nie ma precedensu w naszej 25-letniej demokracji: samodzielna większość parlamentarna, większość w Senacie, do tego własny prezydent. Jarosław Kaczyński, główny autor tego sukcesu, staje się faktycznym Naczelnikiem Państwa, ma wszystkie instrumenty polityczne, aby narzucić państwu swoją wolę. Gratulujemy, ale się nie cieszymy.
W obozie zwycięzców, po 7 latach chudych i smętnych, zapanował zrozumiały entuzjazm, choć triumf ma swoje limity: większość sejmowa jest nieznaczna, ugrupowania nie-PiS zebrały ponad 60 proc. oddanych głosów, co oznacza, że na PiS oddało głos ledwie 20 proc. ogółu wyborców (czyli 80 proc. nie oddało). Nie chodzi o arytmetyczne triki, którymi można osłabiać wymowę każdego demokratycznego wyboru, lecz o pewne powściągnięcie euforycznego poczucia, że oto Naród powierzył swój los w ręce najgodniejszych. PiS ma skłonność mistycznego traktowania swojej misji, a zdarzyło się tyle, że wolą nieco ponad 1/3 głosujących partia otrzymała na 4 lata mandat zarządzania państwem. I będzie ponosić pełną odpowiedzialność, nie tyle wobec Boga i Historii, ile wobec wszystkich mieszkańców «tego kraju», także tej większości, która PiS nie poparła.
Nowym władzom należy się pewien kredyt nadziei i my go nie odmawiamy, ale jest to nadzieja bez wiary. Powtarzam: niewiele potrafimy powiedzieć o tym, jak naprawdę będą wyglądały rządy PiS, bo jeśli taki plan jest, to tylko w głowie prezesa. Wiemy jedynie, jak wyglądało poprzednie (w latach 2005–2007) wcielenie IV RP, słyszeliśmy, co liderzy tej partii zapowiadali w ostatnich latach i co obiecywali w kampanii. Był nawet jakiś projekt konstytucji PiS, demontujący wszelkie bezpieczniki chroniące obywateli przed samowolą władzy – niezależne sądownictwo i prokuraturę, niezależność Banku Centralnego, mediów publicznych i prywatnych, neutralność religijną państwa, ochronę praw mniejszości itd., ale przecież Beata Szydło mówiła, że teraz «trzeba się zająć sprawami Polaków», a nie partyjnymi dokumentami. Panikarze mają uroczyste słowo samego prezesa, że odwetu ma nie być, tylko sprawiedliwe rozliczenia, a opozycja dostanie «pakiet demokratyczny». Teraz, po wyborczym zwycięstwie, dominuje narracja, że PiS zapewne się zmieniło, że nie powtórzy ekscesów pierwszej IV RP, że będzie respektować podstawowe reguły obecnej konstytucji, że nie będzie tragikomicznej powtórki z PRL. Oby. Jako ludzie małej wiary, nad czym pewnie trzeba ubolewać, będziemy się jednak przyglądać, czepiać, krytykować, jak będzie za co – pochwalimy. Dziś mamy mnóstwo obaw, że to mogą być mroczne, złe, stracone lata”.
Polityczny rok 2015 żegnaliśmy w podłych nastrojach: niepewności, frustracji, zaskoczenia i zażenowania. Na koniec powyborczego tekstu dodałem deklarację, która w jakimś sensie jest też początkiem tej opowieści, rozciągającej się w cotygodniowych „Przypisach” między 2016 a 2023 r.:
„Tym, którzy razem z nami mają poczucie, że ich wizja Polski jako kraju europejskiego, otwartego, liberalnego, nowoczesnego, solidarnego ucierpiała, że pod adresem państwa, z którym się utożsamiamy i z którego przy wszystkich niedostatkach jesteśmy dumni, padło wiele słów niesprawiedliwych, pogardliwych, głupich, oszukańczych – chcemy powiedzieć, że zostały przegrane tylko wybory. Polacy dostaną, co większość wybrała, choć nie wiadomo, czy tego na pewno chcieli. Polityczną grę raz się przegrywa, raz wygrywa. Będziemy próbowali opisać i zrozumieć tę nową rzeczywistość polityczną. Będziemy pilnować przede wszystkim reguł gry, żeby Polska wciąż była demokratycznym państwem prawa. Nie tylko Prawa i Sprawiedliwości”.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------