Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja

Przypływ - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
12 grudnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przypływ - ebook

Bestsellerowa serii mistrzyni kryminału z wykraczającą poza wszelkie stereotypy inspektor.

„To mocna, a zarazem nostalgiczna powieść o zdradzie, winie i zbyt długo skrywanych tajemnicach”. „Publishers’ Weekly”

Seria VERA tom 10
Pięćdziesiąt lat temu grupa licealistów spędziła na wyspie Holy Island weekend, który na zawsze zbudował między nimi nierozerwalną więź. Co pięć lat powracają tam, by celebrować swoją przyjaźń. I wspominać przyjaciółkę, która zginęła tragicznie, uciekając z pierwszego spotkania. Gdy wieczorny przypływ zalał groblę prowadzącą na wyspę.

Teraz też powrócili. I po pierwszej nocy znajdują wisielca. To jeden z nich…

Inspektor Vera Stanhope natychmiast przybywa na miejsce tragedii. Kiedy dowiaduje się, że zmarły został niedawno zwolniony z pracy po oskarżeniu o molestowanie młodej stażystki, Vera już wie, że przyjaciele wiele ukrywają. W swoim niepowtarzalnym, niekonwencjonalnym stylu zagłębia się w życie każdego z nich. Chce ustalić, czy wydarzenia sprzed lat mogły doprowadzić do morderstwa. Wtedy i teraz...

Wraz z kolejnymi przypływami długo skrywane tajemnice wypływają na powierzchnię. Wszyscy mają powody, by nie dopuścić do odkrycia prawdy. Ale największa tragedia nastąpi dopiero w ostatnim akcie.

„To klasyczna mistrzowska Cleeves: pełen emocji, trzymający w napięciu literacki kryminał, w którym środowisko jest równie zabójcze jak zdesperowany morderca”. „Library Journal”

„Któż nie kocha niedbającej o wygląd ani maniery tej najbardziej przenikliwej i najbardziej ludzkiej inspektor? Vera Stanhope weszła już do grona nieśmiertelnych postaci powieści kryminalnych najwyższych lotów”. „New York Times”

VERA – powieści o niepowtarzalnym nastroju smutku, pustki i samotności odsłaniają głęboko skrywaną prawdę o człowieku. Tu strach trzyma za gardło od pierwszej chwili, a do ostatniej nie sposób odgadnąć, kto zabijał.
Serię VERA zekranizowano jako serial telewizyjny z Brendą Blethyn, dwukrotnie nominowaną do Oscara laureatką Złotego Globu i Złotej Palmy.

Ann Cleeves to jedna z najwyżej cenionych brytyjskich autorek kryminałów wydawanych w 23 krajach. Jej misternie skonstruowane powieści odsłaniają sekrety zamkniętych społeczności, a każda ze znakomicie sportretowanych postaci jest odrębną zagadką psychologiczną.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788324171767
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Philip dotarł na wyspę jako pierwszy. Musiał jechać przez całą noc, ale warto było podjąć ten wysiłek, aby zdążyć przed porannym przypływem, nim jednodniowi turyści przeprawią się z lądu samochodami i autokarami, by kupować tu lody i frytki. Starał się nie czuć urazy do hałaśliwych dzieciaków i zamożnych seniorów, ale najbardziej lubił, gdy na wyspie panowała cisza. Jak przed każdym spotkaniem, chciał najpierw usiąść w kaplicy i spędzić tam chwilę w ciszy na rozmyślaniach. W tym roku wypadała pięćdziesiąta rocznica przyjaźni, więc należało to uczcić dziękczynną modlitwą i powspominać.

Najlepiej pamiętał weekend, kiedy po raz pierwszy przyjechali na wyspę. Wyjazd, pod hasłem Only Connect, czyli „wystarczy spotkanie”, wymyślonym przez ich nauczycielkę¹, był poświęcony integracji i budowaniu zespołu. I rzeczywiście dzięki niemu połączyła ich więź tak mocna i żarliwa, że istniała nadal nieprzerwanie, choć minęło już pięćdziesiąt lat, i wciąż było warto ją celebrować. To tutaj wszystko się zaczęło.

Kolejne wspomnienie dotyczyło śmierci i życia, które spotkał nagły kres.

Philip nie bał się śmierci. Czasami przychodziło mu do głowy, że powitałby ją równie chętnie, jak ktoś cierpiący na bezsenność powitałby sen. Była równie nieunikniona jak woda, która dwa razy dziennie zalewała przybrzeżne piaski i błoto, przykrywając groblę prowadzącą na ląd. Któregoś dnia i on utonie. Wiara nie przynosiła mu dodatkowej pociechy, a jedynie niejasną ciekawość. Niemal miał nadzieję, że życia pozagrobowego jednak nie będzie; z pewnością wymagałoby energii, a bywały dni, kiedy czuł, że już jej wcale nie ma. Odpłynęła od niego w służbie parafii i ludziom, którzy go potrzebowali.

Odczuwał żal, gdy umierali inni. Jego życie zawodowe upływało w rytmie mszy pogrzebowych, bicia kościelnych dzwonów, marszu żałobników niosących trumnę. Pamiętał małe dzieci, które w ogóle nie doświadczyły życia, młodzież, której nie dano szansy by się zmieniać i dorastać. On tę szansę dostał, więc odmówił kolejną modlitwę dziękczynną.

Obraz Isobel, takiej młodej, pięknej, lekkomyślniej, niepowstrzymanej i bezmyślnej zakłócił medytację, więc John pozwolił myślom wędrować swobodnie.

Czy to Isobel sprawiała, że ich grupa co pięć lat powracała na Holy Island, na Lindisfarne? Czy to jej śmierć podczas pierwszego spotkania absolwentów połączyła ich tak mocno, że pomimo dzielących ich różnic, byli sobie bliscy jak rodzina? Może za to też należało być wdzięcznym, bo ci ludzie rzeczywiście byli jedyną rodziną, jaka mu pozostała.

Siedząc w maleńkiej kaplicy, pachnącej wilgocią i pastą do podłóg, zamknął oczy i zobaczył ją w myśli. Blondynkę, zgrabną i tryskającą życiem. Szeroki uśmiech i tyle energii, że mogłaby ich wszystkich obdzielić.

Z okna na pierwszym piętrze Domu Pielgrzyma widział, jak odjeżdżała na spotkanie ze śmiercią. Obserwował kłótnię, z powodu której wyjechała tak nagle. Czterdzieści pięć lat temu Isobel faktycznie utonęła. Nie było w tym żadnej metafory. Ciało wydobyto z samochodu, gdy tylko nastąpił odpływ. Wysoki przypływ równonocy zmiótł pojazd z grobli, fale i wiatr strąciły go do wody jak zabawkę. Od chwili, gdy zdecydowała się wyruszyć w drogę, nic nie mogło jej już uratować.

Czy właśnie ta chwila zmieniła samolubnego, zapatrzonego w siebie, nerwowego młodego mężczyznę w osobę wierzącą? Być może przemiana rozpoczęła się nieco później, wieczorem tego samego dnia, kiedy siedział w tej kaplicy w blasku świec ze swoimi przyjaciółmi i razem płakali, próbując znaleźć jakiś sens w odejściu Isobel. Annie i Daniel, Lou i Ken, Rick i Philip. Nie było im łatwo rozpaczać, ponieważ nikt specjalnie za nią nie przepadał. Podobała się wszystkim facetom. Bez dwóch zdań. Przez pierwsze lata studiów była przedmiotem jego erotycznych fantazji. Ale w rzeczywistości była zbyt wymagająca i roszczeniowa, by ktokolwiek mógł ją polubić.

Otworzył na chwilę oczy. Poranne światło padało pod niskim kątem przez zwykłe, szklane okna, zalewając budynek blaskiem słońca, ale wiedział, że przed przyjazdem reszty towarzystwa zdąży jeszcze przemyśleć jedną rzecz, która budziła w nim poczucie winy. Ponownie zamknął oczy, przypominając sobie Isobel i tę kłótnię, która bez wątpienia doprowadziła do jej śmierci. Nie słyszał, co mówili. Był w swoim pokoju na pierwszym piętrze Domu Pielgrzyma i przyglądał się wszystkiemu z okna jako obserwator, a nie uczestnik. To Isobel i Rick wykłócali się o coś na alejce obok budynku. Nie dotykali się, ale Philip wyczuwał napięcie, zupełnie odmienne od ogólnej życzliwości, która towarzyszyła im przez cały weekend.

Kłótnia wyglądała poważnie. Niemal intymnie. Nie jak sprzeczka między przypadkowymi znajomymi lub obcymi. Nawet gdyby był bliżej nich, i tak by pewnie nie zrozumiał, co mówili, bo była burza i wiatr porwałyby słowa ze sobą. Rozkoszował się dramatyzmem tej sceny, obserwując rozgrywającą się poniżej sprzeczkę z podnieceniem podglądacza.

Potem ze swego miejsca zobaczył Annie wychodzącą zza zakrętu, z plecioną torbą na zakupy w jednej ręce. Pewnie poszła do wioski po prowiant. Nie była już matką, ale matkowała im wszystkim przez cały weekend, i nawet teraz, po tych wszystkich latach, w dalszym ciągu zajmowała się zakupami i gotowaniem.

Rick i Isobel jej nie zauważyli, skupieni na sobie, wypluwając obelgi. Rick rzucił jeszcze jedną uwagę, a wtedy Isobel odfrunęła wraz z powiewem wiatru, z długimi włosami przesłaniającymi jej twarz, szperając w kieszeniach kwiecistej sukienki od Laury Ashley w poszukiwaniu kluczyków do samochodu. W tym momencie Philip mógł zmienić historię. Gdyby rzucił się w dół po schodach i wyszedł na dwór, mógłby stanąć przed samochodem i ją powstrzymać. Wiedział przecież, że już jest wysoki przypływ, i przeprawianie się przez groblę jest głupotą.

Ale nie ruszył się. Został na miejscu, wyglądając z okna jak ciekawska stara baba, ciekaw, co będzie dalej. A Isobel uruchomiła samochód i pojechała po śmierć.

Taki właśnie był Philip, pastor przed emeryturą, głęboko wierzący, ale niezbyt palący się do spotkania ze Stwórcą. Siedział w tej kaplicy ze splecionymi dłońmi i zamkniętymi oczyma, czekając na swoich przyjaciół, tęskniąc za poczuciem więzi i swobody, którą tylko oni mogli dać, i rozpamiętywał moment śmierci Isobel. Teraz wydawało mu się, że przez całe późniejsze życie próbował szukać związków równie intensywnych i satysfakcjonujących jak te, które rozwinęły się tu, na wyspie. Ale nic nie spełniło jego oczekiwań. Szczerze mówiąc, nawet wiara, jaką pokładał w Chrystusie.

Może dlatego nigdy się nie ożenił. Spotykał kobiety, i wydawało mu się, że jest zakochany, ale nigdy nie nawiązał z nimi tak głębokiego porozumienia, więc w końcu przestał godzić się na kompromis. Gdyby jedna z kobiet, z którymi spędził ten pierwszy weekend była wolna, może by się udało. Przyszło mu nagle do głowy, że Judith, nauczycielka, która ich tu przywiozła, mogłaby stać się odpowiednią partnerką, że może na starość odnalazłby towarzystwo i intymność. W końcu oboje byli samotni. Ale zdawał sobie sprawę, że jest zbyt wielkim tchórzem i leniem, żeby zrobić pierwszy krok. Uśmiechnął się do siebie; nie był pewny, czy po tak długim czasie chciałby z kimś dzielić życie. Stał się zbyt wygodnicki i zbyt przywiązany do swoich nawyków.

Wstał i wąskim przejściem między ławkami wyszedł na dwór, na słońce. Zapachniało wodorostami i solą. Poczuł się jak w domu.2

Annie Laidler zamknęła drzwi delikatesów i przekręciła klucz. Jedna ze stałych klientek pojawiła się dwie minuty po czasie i zajrzała przez okno. Normalnie Annie wpuściłaby ją do środka, cała w powitalnych uśmiechach, ale dzisiaj udała, że jej nie widzi. Jax już wyszła, a poza tym był październik w roku, w którym wypadało spotkanie. Annie planowała tę chwilę od tygodni.

Zaczęła pakować słoiki i torebki do dwóch wiklinowych koszy. Zdjęła je wcześniej z półek, więc już czekały na ladzie. Potem zajęła się świeżymi towarami: czarnymi i zielonymi oliwkami w osobnych kubeczkach. Do tego plastry wędliny, lśniącej od tłuszczu. Sery: Doddington o czarnej skórce, twardy i ostry, Northumberland z pokrzywami, płynący brie i kruchy Wensleydale. Przysadziste bochenki ciabatty i chleba na zakwasie, które Jax upiekła wczesnym rankiem. Lokalne masło zawinięte w pergamin. Domowe smaki dla jej przyjaciół, którzy się wyprowadzili daleko. A także przypomnienie, że i ona i region nie stoją w miejscu.

Mimo to w ostatniej chwili dołożyła stotties – płaskie chlebki, które w dzieciństwie nadziewali frytkami – a potem domową szynkę i pudding z groszku. Tradycyjne dania ziomków znad rzeki Tyne. Rodzaj ironii, żart, który wszyscy docenią. To jedzenie obudzi wspomnienia i posypią się anegdoty. W jej głowie pojawiały się obrazy jak slajdy z karuzeli staromodnego projektora. Próba kostiumów do szkolnej sztuki. Rick jako Klaudiusz, który nagle zaczyna turlać się ze śmiechu, pozostali mu wtórują. Z wyjątkiem Philipa, który grał Hamleta i był wściekły, że przerwano mu monolog. I panny Marshall, nauczycielki angielskiego, która o mało się nie popłakała, przekonana, że przedstawienie będzie kompletną katastrofą.

Kolejne slajdy. Kolejne obrazy z Only Connect – ich pierwszego wyjazdu zorganizowanego przez szkołę, a raczej przez pannę Marshall, żeby zintegrować część uczniów z przedostatniej klasy licealnej. Oświadczyła, że chce podważyć ich sposób myślenia, otworzyć ich na możliwości wykraczające poza liceum w Kimmerston. Podczas tego pierwszego weekendowego wyjazdu – czegoś w rodzaju świeckich rekolekcji – stali się zgraną grupą. Mimo upływu pięćdziesięciu lat nadal się przyjaźnili, i spotykali się w tym samym miejscu co pięć lat. Tym razem przypomniała sobie rozgadanych nastolatków siedzących przy długich stołach w kuchni w Domu Pielgrzyma, maczających stotties w zupie warzywnej, niechętnie przerywających rozmowę, żeby coś zjeść.

Po pierwszym spotkaniu absolwentów i po śmierci Isobel Annie zastanawiała się, czy będą spotykać się dalej, ale nie zrezygnowali z tego. Rick powiedział kiedyś, że te spotkania to akt pamięci, ale po tak długim czasie wzmianki o Isobel stały się tylko rytuałem, nie bardziej znaczącym niż piątkowa popijawa lub sobotni popołudniowy spacer.

Ledwo doniosła ciężkie kosze do samochodu. Pięć lat temu była pewnie sprawniejsza, silniejsza. Tam na miejscu ktoś będzie musiał jej pomóc. Jeden z panów. Rick zawsze chętnie przechwalał się jaki to z niego macho, opowiadał o startach w maratonach i ćwiczeniu na siłowni.

Na dworze słońce było już nisko. Zdecydowali się na spotkania w październiku, więc zawsze miało się poczucie kończącego się roku. Pierwsze, szkolne spotkanie było dla nich czasem przemiany. Co do tego wszyscy się zgodzili. Więc termin wydał się im odpowiedni.

Potem zaczęły się przyjazdy z dziećmi. Annie musiała przełknąć zazdrość i poczucie krzywdy i udawać, że cieszy ją ich obecność. Weekendowe spotkania się rozrosły: czasem sprawiały wrażenie kiepsko zorganizowanej grupy przedszkolnej, a potem klubu dla nadąsanych nastolatków. Wszyscy spotykali się razem tylko o zmierzchu, na wieczorne medytacje w kaplicy. Teraz dorośli znów byli sami i o dziwo, było tak, jakby zatoczyli pełny krąg. Mieli tę samą wolność i brak zobowiązań jak wtedy, gdy po raz pierwszy spotkali się jako szesnastolatkowie. Tego wieczoru poczuła się nagle dzika, gotowa na przygodę.

Niektóre z dzieci się zaprzyjaźniły i też się spotykały, ale na własną rękę, w eleganckich londyńskich wine barach. Nie w surowych murach dawnego klasztoru na Holy Island, który został wprawdzie odnowiony, ale wciąż trochę go było czuć pleśnią i starymi kobietami. Jakby wciąż snuły się po nim duchy dawnych mieszkanek.

Do Domu Pielgrzyma dotarła wczesnym wieczorem. Przejechała groblą Lindisfarne po piasku i błocie na krótko przed wieczornym przypływem. Droga była pusta. O tej porze nie widywało się już wycieczkowiczów. W słońcu zachodzącym za jej plecami wieżyczki ratunkowe rzucały długie cienie, a brzeg płonął ogniem. Choć mieszkała najbliżej, zawsze przyjeżdżała ostatnia. Przejechała przez wieś i skierowała się w stronę klasztoru, stojącego samotnie na środku wyspy, wśród niskich, smaganych wiatrem drzew. W tym miejscu miało się wrażenie, że jest się na prawdziwej wyspie. Nie było widać grobli, tylko sam zamek, wznoszący się nad okolicą. Na wąskiej ulicy stały zaparkowane samochody pozostałych osób z grupy. Przez chwilę siedziała w furgonetce, nagle owładnięta nieśmiałością, albo nawet obawą. Jak zwykle, poczuła się niezgrabna, jakby niedopasowana.

Kiedy ona i Dan byli jeszcze małżeństwem, było inaczej. Dan był na szkolnym wyjeździe, a ona się w nim zakochała, głęboko, niebezpiecznie, autodestrukcyjnie, jak tylko nastolatka potrafi. To nie było jego środowisko, a ona zdawała sobie sprawę, że czuje się w nim nieswojo, ale pojechał z nią na pierwsze spotkanie absolwentów. Wtedy tragicznie zginęła Isobel. Annie nie mogła go winić, że po tym wszystkim wolał trzymać się z daleka. Nie potrafiła go winić za nic. Ani za swoje poczucie winy, ani za rozwód. Ani za swoją samotność.

Było już prawie ciemno i przez przezroczyste szyby maleńkiej kaplicy widziała delikatne światło świec. Nie było tu fantazyjnych witraży. Pewnie tamci siedzieli już w środku. Zdała sobie sprawę, że jest później, niż myślała. Może czekali na nią, żeby zacząć rytuał wyciszenia i medytacji. Zostawiła kosze w furgonetce i pospieszyła do budynku. Na stole, pełniącym rolę ołtarza, płonęły świece. Pachniało starym kamieniem i kadzidłem. Dach był niewiele większy niż ożebrowanie odwróconej do góry dnem rybackiej łódki, jednej z tych, które wyciągano na plażę podczas złej pogody. Pomyślała, że nawet czuć zapach drewna, z których je robiono.

Jej przyjaciele siedzieli w drewnianych ławach, zajmując te same miejsca co zawsze. Z przyzwyczajenia. Odwrócili się i uśmiechali się do niej, ale nikt się nie odzywał. Taka była zasada obowiązująca na spotkaniach w kaplicy. Dwadzieścia minut ciszy i medytacji własnej. Modlitwy w przypadku wierzących. „Kiedy byliśmy nastolatkami, wydawało nam się to obce, ale teraz z zadowoleniem witamy ten spokój i rytuał”, pomyślała.

Annie zajęła miejsce z tyłu, a Phil wstał i wygłosił powitanie. „Skorzystajcie z tego czasu, by poczuć wdzięczność”, powiedział. Ale Annie, pozostawiona sama sobie w tej kaplicy, nie mogła jej z siebie wykrzesać. Siedziała z zamkniętymi oczami i przypominała sobie dziecko leżące w łóżeczku pod niebieskim kocykiem – ponieważ postanowiła, że nie chce różowego koloru dla swojej córeczki – a potem zobaczyła jej białą, zimną twarz. Kiedy Philip przywołał ich do teraźniejszości, Annie zorientowała się, że ma policzki mokre od łez. Ucieszyła się, że siedzi z tyłu i że jest tak ciemno, bo za nic nie chciałaby, żeby tamci to spostrzegli i zaczęli dopytywać, co się stało.3

Rick Kelsall siedział w kaplicy i błądził myślami. Nigdy nie potrafił tkwić w bezruchu; z trudem powstrzymywał się, żeby nie postukiwać stopą w kamienną posadzkę. Poza tym było cholernie zimno. Głowę miał pełną planów i pomysłów, które walczyły ze sobą o pierwszeństwo. To był interesujący dzień, a on wciąż nie był do końca pewien, co zrobi ze zdobytymi informacjami. Poza tym, była jeszcze książka, która mogła go uratować, a przynajmniej znowu postawić w centrum zainteresowania. Kiedy co tydzień pojawiał się w telewizji, narzekał na popularność, ale teraz brakowało mu widzów: uśmiechów, machnięć ręką, uznania. Zniknął zaledwie przed kilkoma miesiącami, ale miał poczucie, że zapadł się w czarną dziurę. Zresztą, nawet kiedy ktoś go rozpoznał, należało się raczej spodziewać wyzwisk, niż podziwu. Poprawił się na ławie i pożałował, że nie założył szalika.

Odwrócił się, bo drzwi się otworzyły, i zobaczył Annie wchodzącą w pośpiechu do budynku. Wciąż dobrze się prezentowała jak na swój wiek. Nigdy nie była pięknością jak Charlotte, ale zawsze wyglądała interesująco, choć się nawet nie starała i nie zdawała sobie z tego sprawy. Ale też nigdy mu się nie podobała, w każdym razie nie bardzo. Nie tak jak Louisa. Za to zawsze czuł się z nią blisko związany. Przyjaźń była zbyt miałkim słowem, by to opisać. Znów poprawił się na ławce i spróbował znaleźć słowo, które lepiej opisywałoby to, co do niej czuł.

Philip wstał, by przywołać ich do porządku. Kiedy przyjechali tu pierwszy raz, w młodości, nikt nie postawiłby złamanego grosza na to, że Philip zostanie pastorem. Nigdy w życiu. Był najbardziej fascynującym przyjacielem Ricka, gniewnym, i zbuntowanym, stale snującym szalone, niewykonalne plany. Teraz wydawał się pełen samozadowolenia i satysfakcji. Chyba osiągnął pewien rodzaj mądrości, w każdym razie Rick tak uważał. Philip nie walczył już z nieuniknionym. Wiedział, że się starzeje, ale nie przejmował się tym. Wkrótce przejdzie na emeryturę i jego życie stanie się jeszcze nudniejsze. Mógłby ponownie przenieść się na północ – jak to się zwykle robi – i pędzić dalej gładkie, nudne, pełne zadowolenia życie aż do śmierci.

Być może nawet nie tęsknił za przygodami ich młodości. Rickowi wciąż ich brakowało. Tęsknił za nimi z desperacją, która czasami go przytłaczała. Oddałby wszystko, by znów mieć siedemnaście lat i siedzieć w tej kaplicy po raz pierwszy. Sprzedałby za to duszę. Nawet, gdyby jako dwudziestodwulatek znowu musiał przeżyć tę straszną kłótnię z Isobel, a potem patrzeć jak odjeżdża na śmierć. Wtedy przynajmniej czuł, że żyje.

Nagle zdał sobie sprawę, że Philip znowu usiadł. Nie dotarło do niego ani jedno słowo, nawet nie starał się słuchać. Pewnie jego przyjaciel i tak mówił to samo, co na każdym spotkaniu. Na każdym wprowadzeniu. Ostatnio Philip miał do zaoferowania tylko pociechę i spokój, a nie oryginalność.

Nigdzie indziej nie było tak cicho jak w tej kaplicy. Rick mieszkał w mieście od kiedy wyjechał z domu na studia, więc zawsze słyszał w tle szum. Ruch uliczny. Hurgot pociągu. Krzykliwe głosy ludzi na ulicach, nawet wczesnym rankiem. Rick nie lubił ciszy. Zastanawiał się, po co odprawiali ten rytuał za każdym razem kiedy przyjeżdżali na wyspę, choć w duchu wiedział, że pierwszy zacząłby protestować, gdyby ktoś inny zasugerował, by z tym skończyć. Częściowo po to, by się postawić, ale chyba także dlatego, że ta cisza panująca w kaplicy była częścią całego wydarzenia. Przypominała mu o młodości. Przez ten jeden weekend będzie się czuł jakby wszystko zaczynał od nowa, od początku. A nie jakby zbliżał się do końca.

Ledwo zaczął się wczuwać w to wszystko, dwadzieścia minut dobiegło końca. Philip znowu wstał, wszyscy zaczęli się zbierać do wyjścia. Rick odczekał chwilę, przepuszczając ich przodem, przygotowując się do nadchodzącego wieczoru. Czuł się jak aktor przed kolejnym występem i przez chwilę pomyślał z ciekawością, jak by to było, gdyby choć raz w życiu wyszedł na scenę bez scenariusza i próby generalnej.4

Stali przez kaplicą. Rozmowa się nie kleiła. Zawsze przez parę pierwszych minut czuli się niezręcznie. Ale było zimno i całkiem ciemno, więc szybko weszli do domu. Annie poprosiła Ricka i Phila, żeby pomogli jej wnieść do kuchni jedzenie z furgonetki. Potem została tam, rozpakowując kosze, napełniając lodówkę, obserwując z dala przyjaciół przez otwarte drzwi, które wychodziły na korytarz prowadzący do wspólnej sali. Ogień już płonął. Nie widziała wszystkich, ale pochwyciła widok Ricka, który wkroczył dumnie z butelkami wina w obu rękach. Postawił je na stole, a potem z kieszeni marynarki wyciągnął korkociąg, gestem magika demonstrującego zdumiewającą sztuczkę; jak zwykle grał, jak przed publicznością. Światło było przyćmione i Annie miała wrażenie, że na tle tańczących z tyłu płomieni jego sylwetka wygląda dziwnie, niemal demonicznie.

Wtedy zaczęła się popijawa, również uświęcona tradycją. Zawsze się upijali w piątkowe wieczory, nawet gdy byli z dziećmi. Szczerze mówiąc, były takie wyjazdy, podczas których opieka społeczna mogłaby słusznie zaniepokoić się o bezpieczeństwo dzieci, choć w tym gronie była dwójka nauczycieli i wszyscy powinni się trochę powściągnąć. Annie też parę razy dowlokła się do łózka nad ranem, słysząc jak dzieciaki biegają po korytarzach ze śmiechem, bawiąc się we własnym towarzystwie.

Kiedy podrosły, natykała się na blade nastolatki siedzące po kątach na podłodze, widziała jak łzy spływają im po policzkach. Dopiero później przyszło jej do głowy, że też pewnie były pijane, albo brały jakieś narkotyki. Jej dziecko nie dożyło do wieku, w którym zaczynają się kłopoty, więc nie miała pojęcia o takich sprawach. Wiedziała, że Rick i Philip palili trawę w młodości, ale ona – pomimo hipisowskich ciuchów, kwiatów we włosach i bosych stóp – zawsze się pilnowała. Nie bała się potencjalnego zagrożenia dla zdrowia, po prostu nie chciała zrobić z siebie idiotki.

Wyszła do furgonetki po ostatnią tacę z wypiekami; tym razem powietrze nie pachniało ziołem, ale drewnem z kominka i lodem. Nie zawracała sobie głowy płaszczem i nagły podmuch zimna zmroził ją do kości. Zapowiadali przymrozek, pierwszy tego roku. Kiedy światło w końcu zniknie, na czarnym niebie będzie mnóstwo gwiazd i sierp księżyca. Zamknęła furgonetkę i weszła do domu.

Drzwi do wspólnej sali były wciąż otwarte, więc mogła zajrzeć do środka sama nie będąc widzianą. Zapalili światło, więc miała lepszy widok. Po raz pierwszy zobaczyła wszystkich dokładniej, nie w oświetlonej świecami kaplicy i nie podczas niezręcznego przywitania o zmierzchu. Kiedy weszli do budynku, wszyscy proponowali jej pomoc, ale tylko z grzeczności. Annie zawsze sama przygotowywała piątkową kolację i wiedzieli, że dołączy do grupy, kiedy wszystko będzie na dobrej drodze. Przez chwilę stała, przyglądając się towarzystwu.

Pierwszą reakcją był szok, że przez tych ostatnich pięć lat tak bardzo się postarzeli. Może to przez Kena, który siedział obok opiekuńczej Lou, z psem Skipem u nogi. Ken miał zamglony wzrok, z wysiłkiem śledził to, co się działo, i był okropnie kruchy. Lou zadzwoniła do wszystkich przed spotkaniem, by ich przygotować.

– Martwiłam się o niego od jakiegoś czasu, ale dopiero parę miesięcy temu dostaliśmy diagnozę. Alzheimer.

– Ale on jest jeszcze młody! – wykrzyknęła Annie. Mając na myśli: jest w tym samym wieku, co ja.

– Ma sześćdziesiąt sześć lat – odpowiedziała Lou. – Nie jest już taki młody.

Czyżby w jej głosie zabrzmiał cień samozadowolenia? Bo Lou była o trzy lata młodsza od reszty. Była w czwartej klasie, kiedy oni byli w szóstej, tego roku, gdy po raz pierwszy tu przyjechali i siedzieli do rana gadając, przeżywając to spotkanie, aż pierwsze promienie słońca odsłoniły nieporządek panujący na sali: podarte opakowania po czipsach i przepełnione popielniczki. Lou wtedy z nimi nie było. Może dlatego zawsze była w pewnym sensie outsiderką. Nie do końca należała do grupy.

W tamtym okresie patrzyli na Kena jak na podrywacza małoletnich, a Annie nie podobało się, że Lou wkręciła się do grupy, bywała na imprezach, i podlizywała się wszystkim, nawet w szkole. Bo Annie podobał się solidny, odpowiedzialny Ken. Nawet parę razy się całowali. Na prywatnych imprezach po zamknięciu pubu Pod herbem Stanhope’ów na Front Street w Kimmerston, w którym stale przesiadywali. Czasem obściskiwali się, wracając mocno zawiani do domu. Bo mieszkali w tej samej wiosce, odległej o parę mil od miasteczka. Ich ojcowie pracowali w tej samej kopalni.

Potem Ken nieśmiało oświadczył, że Lou zgodziła się z nim chodzić. Annie zapamiętała tę chwilę. Powitalne pocałunki w policzek pewnego wiosennego ranka. Żonkile w szkolnym ogródku przy korcie tenisowym. Oczywiście, nie powinna być tym zaskoczona. Ken nie miał żadnych zobowiązań w stosunku do niej, a poza tym, w różnych okresach obściskiwała się z większością chłopaków z grupy. Oczywiście, z Rickiem też. Rick uwielbiał obmacywanki bez zobowiązań. I nie tylko, jeśli tylko ktoś dawał mu po temu okazję.

Kiedy we wszystkich mediach zrobiło się głośno o #metoo, Annie przez chwilę miała wyrzuty sumienia. Czasem Rick bywał tak cholernie namolny, że wyglądało to jak napaść. Nie zgwałcił jej, nic w tym stylu, ale mało brakowało. Czuła się bardzo nieswojo. Ale przeszła nad tym do porządku dziennego, prawda? Teraz pomyślała sobie, że gdyby miała więcej pewności siebie i powiedziała mu, żeby przestał, to może wcześniej dotarłoby do niego, co robi, i skończyłby z takim zachowaniem. Nie próbowałby tego z młodszymi koleżankami. I może dalej miałby ten swój program w BBC.

Teraz, w gasnącym świetle wspólnej sali Domu Pielgrzyma, Louisa wciąż wyglądała atrakcyjnie, ale nawet po niej widać było upływ czasu. Miała pięknie ostrzyżone i ufarbowane włosy, ale zmarszczki pojawiły się wokół oczu i między nosem a ustami.

Wszyscy się postarzeliśmy! Oczywiście, że tak. A czego się spodziewałam? Że spotykając się z dawnymi szkolnymi przyjaciółmi w magiczny sposób znów stanę się tą dziewczyną, jaką byłam na naszym pierwszym wyjeździe? Mamy szczęście, że wszyscy żyjemy. Wszyscy, z wyjątkiem Isobel.

Annie włączyła piekarnik i wsunęła do niego przygotowaną wcześniej zapiekankę i talerze, żeby się zagrzały, a potem położyła na dużym kuchennym stole sztućce znalezione w szufladzie, każdy z innej wsi. Potem znów wyszła na korytarz, obserwując towarzystwo z cienia, zbierając się na odwagę by przerwać Rickowi, który właśnie się rozkręcił, kiedy Philip wstał.

– Annie Laidler, na co czekasz? – Głos donośny i bogaty, szlifowany na ambonach dużych, pełnych przeciągów kościołów.

– Trzeba ci nalać wina, to jasne. To przecież ty harujesz przy gorącym piecu, podczas gdy my oddajemy się przyjemnościom.

Roześmiał się, nalewając ogromny kieliszek czerwonego i zamykając ją w uścisku. Nagle całe zdenerwowanie zniknęło. Była wśród swoich najlepszych przyjaciół na świecie i czekał ich fantastyczny weekend.

I tak, wieczór toczył się dalej, tak jak zawsze podczas tych wyjazdów. Piątkowa kolacja przygotowana przez Annie, sałatki przywiezione przez resztę towarzystwa. Philip zawsze robił pudding. Wszyscy robili dużo szumu wokół jego dzieł, chociaż zdaniem Annie ich smak nigdy nie dorównywał wyglądowi. Jax z pewnością pokręciłaby nosem. Później jednak, kiedy Philip zmywał przy zlewie, w fartuchu zawiązanym wokół jego obfitej talii, Annie ogarnęła fala życzliwości. Był taki miły! I tak bardzo się zmienił, odkąd go poznała.

W ten pierwszy weekend Philip był gniewny, kłótliwy, arogancki. Złagodniał nieco w miarę upływu czasu, ale do samego końca drażniły go ograniczenia i wieczorna cisza w kaplicy. Na sesjach grupowych klął jak najęty, a jednego wieczoru poprowadził grupę buntowników do pubu. Annie wciąż nie mogła zrozumieć jak to się stało, że Philip, łamiący zasady, nonkonformista, łobuz i cham został anglikańskim pastorem.

Może w dalszym ciągu był taki jak przedtem. Na pewno wyróżniał się w tym towarzystwie liberalnych, lewicowych, przygnębionych indywidualistów. Gdy wszyscy pozostali starzeli się i buntowali przeciwko nocy, która miała ich objąć, on witał ją ze spokojem umysłu, nawet z pewnym rozbawieniem. Śmierć, powiadał, była ostatnią wielką przygodą. Nie miał pewności, co go czeka za grobem, ale był tego bardzo ciekawy.

Nieuchronnie po posiłku pili dalej, nawet Louisa, która zwykle była najtrzeźwiejsza. Annie musiała przetrwać pokazywanie zdjęć nowych wnucząt, opowieści o wymianie stawów biodrowych i mebli kuchennych, o planach wakacyjnych i wyborze domów opieki dla starszych krewnych. W ciągu tych pięciu lat wszystko się zmieniło. Więc wyciągnęła zdjęcie, które znalazła przeglądając pudła z rzeczami w domu. Zdjęcie z tego pierwszego weekendu, na którym stali upozowani przed Domem Pielgrzyma. Wszyscy w dżinsowych dzwonach i bawełnianych koszulach i bluzkach. Ona i Dan, Isobel i Philip, Rick i Charlotte. Zrobiono je pierwszego dnia, bo Charlotte wciąż z nimi była. Ken stał z boku i przyglądał się im. W środku Judy Marshall, trochę zdystansowana. Jakby czuła się nieswojo. Albo próbowała udawać, że jako nauczycielka ma wszystko pod kontrolą.

W miarę upływu wieczoru, cofali się do wieku, w którym byli na tym zdjęciu. Po posiłku, kiedy pozmywali i pochowali talerze, wrócili do wspólnej sali i zaczęli puszczać przeboje z lat sześćdziesiątych. I tańczyć. Ależ byłby wstyd, gdyby ktoś przechodził obok i zobaczył ich przez odsłonięte okno! Odkurzono stare anegdotki i jak zwykle, były nowe rewelacje, wspomnienia ukryte w głębinach podświadomości, którymi nikt się przedtem nie dzielił. Stos polan w koszu przy kominku robił się coraz mniejszy, opróżniano kolejne butelki, towarzystwo stało się mniej rozhukane a bardziej refleksyjne. Zapadła cisza i wszyscy podskoczyli słysząc czyjeś kroki na ulicy – pewnie jakiegoś miejscowego, który wracał do domu z pubu Seahorse.

W tym roku taką wcześniej nieznaną historię opowiedział Rick. Siedział na podłodze blisko kominka, w skórzanej marynarce, w której zawsze przyjeżdżał. Annie pomyślała, że pewnie się spocił. Ale w sumie, po szkole wyjechał na południe, więc może się odhartował.

Odwrócił się od ognia i posłał im wilczy uśmiech.

– Czy kiedykolwiek mówiłem wam, że spałem z panną Marshall?

Pierwsze słowa nie były zaskoczeniem. Wiele jego opowiastek zaczynało się właśnie tak: „Czy kiedykolwiek mówiłem wam, że spałem z…”

Ale panna Marshall była nauczycielką. Młodą, tuż po studiach. Nosiła krótkie spódniczki i wysokie, przylegające, błyszczące buty. Miała proste, czarne włosy i grzywkę sięgającą prawie do mocno umalowanych oczu. Uczyła ich angielskiego i teatru i fascynowała się Dylanem Thomasem. Była poważna, emocjonalna i jakby nie z tego świata. Only Connect było jej pomysłem i była z nimi na wyspie podczas tego pierwszego wyjazdu.

Annie wciąż widywała Judith w Kimmerston. Nie nazywała się już Marshall – byłą mężatka. Annie nie pamiętała jej nowego nazwiska. Zresztą, jej mąż umarł. Jax znała ją, bo Judith pracowała jako wolontariuszka w kościele, a delikatesy przekazywały tamtejszej jadłodzielni wszystkie towary, którym kończył się termin przydatności do spożycia. Więc, jeśli wierzyć historii Ricka, Judith też przeszła dramatyczną przemianę.

Annie pamiętała Judith Marshall, jak podczas tego pierwszego wyjazdu powitała ich w drzwiach Domu Pielgrzyma. Uczniowie przyjechali razem jednym ze szkolnych minibusów, ale panna Marshall dotarła tam na własną rękę. Miała małego, jaskrawożółtego Citroena. Pewnie usłyszała nadjeżdżający autobus, bo kiedy wysiadali z busika, stała w progu. Przeciągali się i jęczeli, bo nie była to najbardziej komfortowa przejażdżka.

Tymczasem Rick opowiadał jak przeleciał Judy Marshall na imprezie po szkolnym przedstawieniu teatralnym, ale Annie była pogrążona w innej przeszłości. Przypomniała sobie słowa nauczycielki, która zapraszała ich do środka.

– Chodźcie – powiedziała. – Czeka was wspaniała przygoda.

Niemal te same słowa, których niedawno użył Philip, mówiąc o śmierci.

Annie pomyślała, że to trochę dziwne, że ten zbieg okoliczności wydaje jej się ciekawszy niż kolejna opowieść Ricka o jego podbojach.5

Nawet w chwili, gdy opowiadał tę historię o Judy Marshall, Rick zastanawiał się, ile z tego jest prawdą. Całkiem możliwe, że przez lata dosztukował szczegóły w swojej wyobraźni. Fantazjował o tej nocy w okresach pustki między kolejnymi żonami i kochankami, zanim magia internetowych randek wypełniła te chwile nudy i niedoli. To było w wieczór po szkolnym przedstawieniu. Jego rodzice wyjechali – ojciec był lekarzem pierwszego kontaktu a matka anestezjolożką, pojechali na jakąś konferencję medyczną – więc oczywiście postanowił, że impreza po przedstawieniu odbędzie się u niego w domu. Wprawdzie nie dostał gwiazdorskiej roli – co go w dalszym ciągu bolało – ale zamiast tego mógł przecież zorganizować imprezę, którą ludzie będą dłużej pamiętać niż jakieś smętne szkolne przedstawienie. Rodzice nie będą najszczęśliwsi po powrocie, ale był jedynakiem, rozpuszczonym jak dziadowski bicz, więc jakoś się z tym pogodzą.

Całował się z nią. Bez dwóch zdań. Pamiętał namiętną dyskusję o literaturze rosyjskiej – byli w kuchni tylko we dwoje, po tym jak większość jego przyjaciół już poszła. Wpatrywała się w niego gwiaździstymi, przenikliwymi oczyma, a on zaczął błądzić myślami gdzie indziej, kiedy zaczęła mówić o autorach, o których nawet nie słyszał, nie wspominając o czytaniu. Więc objął ją i pocałował. A ona oddała pocałunek, prawda? Oczywiście, że tak. Był nawalony, to jasne, ale ona też.

– Więc kiedy się wszyscy zmyliście – powiedział teraz – zabrałem ją na górę. I kochaliśmy się w łóżku moich rodziców, gdyby ktoś chciał wiedzieć.

Oczywiście, wszyscy chcieli wiedzieć. Nawet Phil, który udawał zniesmaczenie, chłonął każde słowo. Tego właśnie mu brakowało, od kiedy BBC wycięło jego show. Publiczności. Rick potrzebował natychmiastowych reakcji, na żywo. Nagrania to nie było to samo. Zawsze twierdził, że jest poważnym dziennikarzem i tak było. Ale był poważnym dziennikarzem, który potrzebował interakcji ze swoimi czytelnikami i widzami.

Problem polegał na tym, że nie pamiętał, czy rzeczywiście był z nauczycielką w sypialni rodziców. Wiedział, że się tam obudził następnego dnia rano, sam. Pościel była pognieciona, pachniało petami i stęchłym piwem, ale poza tym wszystko było mętne i zamazane.

– No, to jaka była w łóżku? – spytała Lou.

Kusiło go, żeby opowiadać dalej. Słowa pchały się na usta: Judy Marshall powiedziała mu, że był świetny. Bo rzeczywiście był. I że nigdy jeszcze nie przeżyła czegoś takiego. Ale potem spojrzał na Annie, która błądziła daleko myślami, zupełnie nie zainteresowana. I przypomniał sobie, że teraz powinien szczególnie uważać na to, co mówi. Wprawdzie był wśród bliskich przyjaciół, ale nawet przyjaciele potrafią sprzedać takie rzeczy prasie. Nie mógł sobie pozwolić na kolejny skandal.

– Szczerze, Lou? - spytał z uśmiechem. – Naprawdę nie pamiętam.

Umilkł na chwilę.

– Przeczytasz sobie o tym, kiedy ukaże się moja książka. Oczywiście, to zmyślona historia, ale zdecydowanie oparta na faktach. Zobaczycie wielki powrót naszej przeszłości. Wreszcie wszystkie nasze tajemnice wyjdą na światło dzienne.

Oczywiście, wszyscy chcieli wiedzieć więcej. Wyraźnie byli zaintrygowani. Niektórzy trochę zaniepokojeni, i słusznie. Poczekajcie no tylko, pomyślał. Poczekajcie no tylko.

Wkrótce potem rozeszli się do łóżek. Wszyscy się postarzeli, nie tylko na ciele, ale i na umyśle. Phil spytał, czy ktoś ma ochotę na ziołową herbatkę przed snem. Rick pomyślał, że to cały on. Może i mieszkał w Londynie, ale nie miał w sobie nic z kosmopolity.

Choć parafia Phila była oficjalnie w centrum miasta, w rzeczywistości sprawiała wrażenie podmiejskiej i trochę zacofanej. Rick parę razy wpadł na plebanię z czerwonej cegły na kolację. Philip zaprosił go po obu rozwodach, ze współczucia i chrześcijańskiego miłosierdzia. Poszedł, bo wszystko było lepsze od siedzenia w domu. Nie znosił samotności. W szkole byli najlepszymi kumplami, nawet przed Only Connect, i przez te wszystkie lata Rick widywał się z nim częściej niż z pozostałymi. Tylko, że w dalszym ciągu nie potrafił się do końca pogodzić z pracą Philipa, z jego czarnym ubraniem z koloratką. Jakby jego kumpel dalej grał w jakiejś pokręconej szkolnej sztuce. Albo pantomimie.

W porównaniu z ciepłą wspólną salą, w pokoju Ricka było chłodno. Podejrzewał, że ogrzewanie miało włącznik czasowy, i pewnie jeszcze go nie uruchomiono. To miejsce przestało być klasztorem jeszcze przed ich pierwszym przyjazdem, ale wciąż liczono się tu z każdym groszem. Trudności należało akceptować, a nie unikać. Przed klasztorem były to po prostu dwa domki robotników rolnych, i Rick podejrzewał, że i one musiały być dość prymitywne.

Zakon przejął to miejsce po wojnie. W jednym z domków zamieszkały trzy zakonnice. Zbadał ich historię i okazało się, że były związane z klasztorem na wyspie, głosiły słowo świętego Kutberta idąc w ślady mnichów, którzy mieszkali tu w średniowieczu. Nie żyły w odosobnieniu – nie było tu cel ani krużganków, a atmosferę religijną nadawała tylko mała kaplica, którą mieszkańcy wyspy zbudowali dla nich w polu obok. Rick pomyślał, że klasztor przypominał studenckie mieszkanie. Trzy kobiety, które pracowały przez cały dzień i wracały do domu, żeby razem coś zjeść i pójść spać. I zapewne się modlić.

Potem wystawiono na sprzedaż drugi domek i zakonnice zebrały fundusze, żeby go kupić, wyburzyć ściany i rozbudować, tworząc salę modlitw i medytacji. Nie tylko dla grup wiernych, którzy przyjeżdżali z całego kraju, żeby poznać wyspę i jej historię, ale również w celach oświatowych i kulturalnych. Jedynym warunkiem było odwiedzenie maleńkiej kaplicy o zmierzchu i przebywanie tam w ciszy. Wpisywano go do wszystkich umów, które podpisywali goście zatrzymujący się tu na nocleg.

Zakonnice poszły z duchem czasu. Od czasu, kiedy przyjechali tu po raz pierwszy, jako nastolatkowie, jakość zakwaterowania nieco się poprawiła. Rick zawsze zagarniał dla siebie sypialnię na dole, obszerniejszą od pozostałych klitek. Należała do jeszcze nowszej części, utworzonej z przylegającej do domku szopy. Miała wysokie okno z widokiem na bajkowy zamek na wzgórzu i sklepiony sufit poprzecinany solidnymi belkami. Wyjrzał przez okno i zobaczył niebo usiane gwiazdami, przestrzeń przyprawiającą o zawrót głowy, przerażającą.

Tamtego pierwszego weekendu nie nocował w tym pokoju. Pewnie spała tu Judy Marshall albo zawzięta starsza kobieta, która zarządzała tym miejscem. Wtedy mieszkał w zbiorówce z dwoma piętrowymi łóżkami na metalowych ramach, z poplamionymi materacami, cienkimi jak karton. Dawno je już wymieniono. Dzielił tamten pokój z Philipem i jakimiś dwoma chłopakami. Nie pamiętał ich nazwisk, zresztą nie uczestniczyli wtedy w żadnych sesjach. Zapamiętał tylko ich pryszcze i to, jak koszmarnie chrapali. Mimo tego, udało mu się wtedy zasnąć od razu i obudził się następnego dnia rano, kiedy Philip zawołał, że śniadanie już czeka.

Miał wrażenie, że w tamtym okresie prawie w ogóle nie sypiał. Kiedy był małym chłopcem, miał obsesję śmierci. Walił głową w poduszkę, starając się odegnać te myśli. Jak można przestać istnieć? Jak on sam może przestać istnieć? Później, jako nastolatek, też się bał, ale sprawniej potrafił się maskować, ukrywając obsesję pod pozą intelektualisty, która osłaniała jego autentyczne przerażenie. Charlotte, jego pierwsza dziewczyna, z którą chodził na poważnie, a potem pierwsza żona, żartowała sobie z jego koszmarów.

– Dlaczego ty zawsze musisz mówić o śmierci?

Zbył te pytania śmiechem, westchnął pretensjonalnie, rzucił aluzjami do Sartre’a. Zignorowała to i wróciła do malowania paznokci, skupiona, jakby to była najważniejsza rzecz we wszechświecie. A już na pewno ważniejsza niż abstrakcyjne koncepcje życia i śmierci.

Jako dorosły też zawsze źle spał. Po ostatnim rozwodzie jeszcze się to pogorszyło. Zestarzał się i perspektywa śmierci stała cię realna. Potrafił poradzić sobie z myślą o ewentualnym bólu i chorobie, ale przerażały i prześladowały go wyobrażenia świata, który istniałby bez niego. Najgorzej było w nocy. Nawet jeśli udało mu się zasnąć, budził się w nocy po kilka razy z bijącym sercem i napiętymi mięśniami. Jakby był zdziwiony, że wciąż jednak żyje. Pomyślał kiedyś, że pewnie tak kiedyś w końcu umrze: nagły, gwałtowny przeskok do świata na jawie wywoła atak serca. Lekarz przepisał mu tabletki na nadciśnienie, ale przestał je brać, bo miały nieprzyjemny efekt uboczny – przestał sobie radzić w łóżku, a seks był dla niego taką samą obsesją jak śmierć.

Podejrzewał, że są gorsze sposoby odejścia, niż śmiertelny atak serca. Tak czy owak, wszystko byłoby lepsze niż zapadnięcie się w demencję, jak Ken. Te zamglone oczy, rozbiegane myśli, to niespokojne drżenie rąk. To był z pewnością jakiś rodzaj śmierci. Jakby Ken znikał na ich oczach, stając się jednocześnie kimś głębszym, pełnym niuansów. W aktywnym życiu był nieskomplikowaną duszyczką, ożenił się, uczył w podstawówce i kochał swoje dzieci. Uwielbiał piłkę nożną i muzykę, był spokojny i szczęśliwy. Niemal zupełnie pogodzony ze wszystkim. Teraz zaczęły się ujawniać jego ukryte lęki i Rick zastanawiał się, czy jednak zawsze tam tkwiły.

Nie zaciągnął zasłon. Czuł bliskość z krajobrazem za oknem, i choć do morza było daleko, wyobrażał sobie, że słyszy szum fal napływających na żwirową plażę. Rozebrał się. Chlubił się tym, że od chwili, gdy skończył sześć lat, ani razu nie założył piżamy, więc otulił się kołdrą, żeby nie zmarznąć. W pokoju wciąż było tak zimno, że zaczął się niepokoić, że nie zaśnie, więc poszedł do łazienki i założył szlafrok, wiszący na drzwiach. Z łózka widział czarne, bezgwiezdne wzgórze i usiane gwiazdami niebo nad nim. W lesie po drugiej stronie domu nawoływał puszczyk.

Zadzwonił telefon. Spojrzał na numer, ale go nie rozpoznał. Zwykle nie zawracał sobie głowy odbieraniem takich połączeń, ale tak późno w nocy? To może być jakiś nagły wypadek.

– Halo.

Nagle uświadomił sobie, że był pijany i zamazywał dźwięki.

Po drugiej stronie ktoś wyrzucał z siebie gniewne słowa. Prawie rozpoznał ten głos.

– Przepraszam – powiedział. – Nie mam pojęcia, o co ci chodzi.

Wyłączył telefon i potrząsnął głową, by pozbyć się wspomnienia goryczy, która brzmiała w słowach tamtej osoby. Jakiegoś świra. Odkąd pojawiły się zarzuty, miał kilka takich telefonów. Nie warto było sobie nimi zawracać głowy. Taka jest cena sławy. Wkrótce ci dranie zrozumieją, że to on był ofiarą, bardziej niż jego oskarżyciele.

Gdy odpływał, przyszło mu do głowy, że teraz, kiedy zdjęto jego program, mógłby wrócić do domu. Przecież nad książką może pracować w dowolnym miejscu, a zresztą zaplanował już, że większość akcji będzie rozgrywać się na północnym wschodzie. Phil też pewnie niedługo pójdzie na emeryturę i wróci na północ. Wspominał o tym. Annie już tu była, więc miałby przyjaciółkę. Może tu w końcu potrafiłby zasnąć.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: