Przystań w Sosnowej Polanie - ebook
Przystań w Sosnowej Polanie - ebook
Czy bohaterki powieści dostaną od życia ostatnią szansę, by rozprawić się z demonami, które przez tyle lat je prześladowały?
Dziewięćdziesięcioletnia Zofia zapada w śpiączkę. W tym dziwnym śnie wracają do niej ważne wydarzenia i przeżycia, o których nie chciała mówić ani pamiętać: epizody z młodości w latach trzydziestych, z czasów wojny, powojennej wędrówki na Ziemie Odzyskane, a także z Wrocławia lat czterdziestych.
Choroba matki zmusza córki do refleksji nad własnym życiem i wzajemnymi relacjami. Każda z nich skrywa niespełnione marzenia, zawiedzione nadzieje, niewykorzystane możliwości i dotkliwe zawody. Wspomnienia z rodzinnego domu, gdzie mężczyźni tylko bywali lub szybko odchodzili.
To bardzo życiowa i pełna emocji książka opowiadająca o zawiłych relacjach między matką a jej córkami. Los sprawi, że będą zmuszone zmierzyć się ze swoimi demonami z przeszłości. Idealna lektura dla osób, które lubią czytać książki z historią w tle.
Beata Owczarczyk
Lubię i polecam polskich autorów
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67295-66-6 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zofia
Zofia siedzi przy oknie w kuchni i patrzy na sierpień. Lubi obserwować świat zza szyby, chociaż mogłaby wyjść i usiąść na ławeczce na tarasie. Słońce zalewa gorącym popołudniowym światłem dom Zofii, podwórko, okoliczne drzewa, pobliski cmentarz, całą Sosnową Polanę. Lato trwa w późnej fazie, warto się nim jeszcze nacieszyć, bo wkrótce przykurzona, zmęczona upałem leśna zieleń będzie zmierzała w stronę żółtaworudej wczesnej jesieni.
W domu z jurajskiego kamienia chłodniej, myśli Zofia, łatwiej znieść wysoką temperaturę. Trzeba uważać, nie przegrzewać się, nie opalać, pić dużo wody, przypomina sobie porady z Lata z Radiem, którego codziennie słucha. Zawsze lubiła słońce, ale od lat już się nie opala. Od wielu lat. Dokładnie za trzy miesiące skończy dziewięćdziesiąt. Sama nie może uwierzyć, że to aż tyle. Tak szybko minęło życie. Prawie cały wiek niczym kilka mgnień lata. Nie sądziła, że będzie żyła tak długo i że to będzie tak trudne, ciężkie, mozolne. Życie, którego nie wybierała. Samo się wybrało, samo przyszło i się toczyło. I żyła tak, jak leciało, jak zdołała, jak potrafiła, jak wydawało jej się, że powinna. Nie tak, jak by chciała. Życie ją samo niosło, popychało, a ona usiłowała za nim nadążyć. Poddawała mu się, unosiła na fali, dryfowała. Starała się, przynajmniej tak uważa, i dała radę.
Ale jaki był sens tego życia? Trzy córki? Własny dom w Sosnowej Polanie, budowany z takim trudem? Trzy wnuczki? Po co żyć tak długo, skoro Pan Jezus żył tylko trzydzieści trzy lata? Albo czterdzieści, tak Zofia usłyszała ostatnio w radiowej dyskusji. Dionizy jakiś tam pomylił się w rachunkach.
Zofia od lat uważa, że żyje zbyt długo. Nie dlatego, że jest ciężarem dla innych. Nie, jest na chodzie, jak to mówią. Sama sprząta, może niezbyt dokładnie, bo już gorzej widzi, ale zamiata i ściera kurze w swoim pokoju-kuchni i w sypialni. W pustawej geometrycznej przestrzeni dwóch pomieszczeń, które dzieli sama ze sobą. Gimnastykuje się codziennie przez kwadrans, gotuje sobie raz na trzy dni, sama zmywa. Czasem podrzuci jej coś do jedzenia któraś z córek, gdy ugotuje za dużo. W niedziele chodzi do kościoła na msze w samo południe. Stara się być samodzielna. Umiarkowanie niezależna. Sama też robi zakupy. Idzie do sklepu, prowadząc rower, stary i skrzypiący, który już dawno zgubił pedały. Zofii to nie przeszkadza, bo nigdy nie nauczyła się jeździć na rowerze. Ani na tym, ani na jego poprzednikach. Mieszkając przez większość życia w leśnej miejscowości, gdzie był podstawowym środkiem komunikacji, Zofia zawsze go prowadziła, zawsze szła obok. Przed wojną, gdy była panną i mieszkała w jurajskiej wiosce na wzgórzu, nikt nie miał roweru. Był towarem luksusowym, jak teraz mówią. A kilka lat po wojnie, gdy jej mąż, Bronek, kupił rower i chciał ją nauczyć jeździć, wymawiała się obowiązkami, dziećmi, szyciem, zmęczeniem. Bała się. Potem żałowała, bo córki mówiły jej, że taka jazda to wielka przyjemność. „Pocałunki wiatru”, mówiła Aniela, najstarsza, romantyczka, która zawsze lubiła poezję. „Wiatr buszujący we włosach”, tak mówiła Bogna, średnia, gwałtowna i nieobliczalna, ze skłonnością do szalonych pomysłów. „Szybciej dotrzesz do sklepu” przekonywała najmłodsza, Cecylia, praktyczna, precyzyjna i konkretna. Wszystkie były zgodne w tej kwestii, co rzadko się zdarzało. Jak można nie umieć jeździć na rowerze w dwudziestym wieku!
A Zofia nie chciała się uczyć. Uważała, że już na to za późno. Głupio, żeby stara baba spadała z roweru. I ominęła ją ta ogólnie dostępna, powszechna przyjemność i ułatwienie w codzienności. Sporo ją ominęło. Na własne życzenie. Ze strachu, z niewiedzy, z głupoty, a może z lenistwa. Często patrzyła zza szyby, stała obok, obserwowała, ale nie brała udziału.
Rower… Zofia się uśmiecha, bo przypomniała jej się zabawna historyjka związana z tym rowerem. Niedawno, dziesięć lat temu… tak, chyba miała wtedy osiemdziesiąt lat, jak zwykle poszła do sklepu, prowadząc swój rower bez pedałów. Zrobiła zakupy, zeszła po schodkach i podeszła do stojaka, gdzie wcześniej go zostawiła, obok paru innych. Zauważyła, że jakiś mężczyzna w średnim wieku przygląda jej się z wyraźnym zaciekawieniem.
„O co chodzi?” – zapytała, zerkając na niego i wieszając torbę z zakupami na kierownicy.
Mężczyzna podrapał się w głowę.
„Wie pani… Tak tu stoję i czekam, bo byłem bardzo ciekaw, kto jeździ na rowerze bez pedałów i jak to robi…”
„Zaraz pan zobaczy” – odparła wtedy zirytowana, chwyciła rower i powoli ruszyła w stronę domu. – „Ja nie jeżdżę, ja kieruję” – rzuciła przez ramię.
Zofia z uśmiechem obserwuje sójkę na gałęzi sosny rosnącej na podwórku. Ptak z niebieskim piórkiem, ta, co wybierała się za morze, przypomina sobie opis hasła z krzyżówek. Nigdy nie byłam za morzem, a nad morzem tylko raz, myśli. Większość życia przeżyła z dala od morza. Na jurajskich piaskach, wśród sosnowych lasów, na mało urodzajnej ziemi, która najchętniej rodziła kamienie. Zofia najbardziej lubiła te białe – wapienie. Tam, gdzie przyszła na świat, w wiosce na wzgórzu, wszystkie domy zbudowano z białego łamanego kamienia. Stały ciasno przy wąskich uliczkach oplatających wzgórze jak sieć. Każdy gospodarz lepił dom z tego, co mógł łatwo zdobyć, czyli wykopać w okolicy. Biała jurajska wioska podobno była stara. Podobno leżała kiedyś w dolince, ale z powodu zarazy mieszkańcy przenieśli się na szczyt wzgórza. Tak mówiła mama Zofii, która słyszała to od swojej mamy.
Podwórka wokół kamiennych domów otaczały drewniane płoty, ale częściej niskie, szerokie murki układane luzem z białego łamanego kamienia. Obory też były kamienne, a stodoły drewniane. W środku wsi, na szczycie wzgórza, wznosił się niewielki kościół o wapiennych murach, z wysoką wieżą wskazującą niebo, widoczną z daleka. Gdy Zofia była mała, ta kościelna wieża wydawała jej się ogromna, była punktem centralnym, punktem orientacyjnym, wyznaczała środek wsi, czyli świata. Można było ją zobaczyć z okna domu i z pola po drugiej stronie wzgórza.
I takie były trzy najważniejsze punkty dawnego świata Zofii: dom, pole i kościół. Szybko nauczyła się liczyć do trzech, lubiła tę liczbę. Święta liczba. Do trzech razy sztuka. Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. Dobrze się tam dzieje, gdzie dwóch orze, trzeci sieje… Przysłowia też zna, wiele przysłów. Trzy osoby to za wiele na dochowanie sekretu i za mało na zabawę. Trzy rzeczy należy robić szybko: uciekać przed zarazą, wycofywać się z kłótni i łapać muchy. Trzy rzeczy wyganiają człowieka z domu: dym, woda i zła żona.
Zofia ma dobrą pamięć. Właściwie mogłaby powiedzieć, że najbardziej lubi w sobie tę pamięć, której dobrze nie wykorzystała, raczej zmarnowała. A przecież tak dużo pamięta. Nie ma starczej demencji ani alzheimera, to wie na pewno. Słyszała w radiu, jak to sprawdzić. Musi odejmować liczby od tyłu, na przykład sto odjąć siedem, i dalej, od dziewięćdziesięciu trzech znowu odjąć siedem, i znowu… Potrafi, ale szybko ma dość.
Całe życie liczyła, odkładała grosz do grosza i zastanawiała się, czy starczy na jedzenie, na buty dla trzech córek, na codzienność. Przede wszystkim musiała liczyć na siebie. Oszczędzać, zbierać dla dzieci, dla siebie na czarną godzinę. Czarna godzina, jak do tej pory, na szczęście nie wybiła w domu Zofii. Jest zdrowa, na nic się nie leczy, na nic nie skarży. Cukier w normie, cholesterol w normie. Ma lepsze wyniki badań niż każda z jej trzech córek. Kłopoty codzienne w normie. Jej dom wiele lat omijały nieoczekiwane katastrofy, nagłe śmierci… Nieprawda, nie omijały. Ale lepiej sobie tego nie przypominać. Nie dziś, w takie złote sierpniowe popołudnie.
Zofia prosi tylko Pana Boga, żeby nie zepsuła się od głowy; nie, nie chodzi o zwłoki, bo to martwa ryba psuje się od głowy, ale o jeszcze żywą, sprawną głowę. Modli się, żeby nie straciła głowy, żeby koniec jej długiego życia nie rozpoczął się właśnie od tej części ciała, żeby nie zgłupiała. Niech się zepsuje kolano, no, może jeden palec u nogi, ale nie głowa. Życie bez głowy może trwać, ale nie ma sensu, jeśli w ogóle istnieje jakiś sens tego życia. A co by ludzie mówili? Że Głowińskiej padło na głowę?
Zofia siedzi przy oknie i patrzy na podwórko, na którym niewiele się dzieje. Na środku niedużego placu rosną trzy sosny, z tyłu trzy jabłonie z powykręcanymi ze starości gałęziami. Natomiast z boku wierzba płacząca, lipa i bez koło płotu. Te ostatnie nazywali „wnuczkami”, bo Bronek, mąż Zofii, sadził je po narodzinach wnuczek. Kolejno: wierzbę – dla Marty, lipę – dla Elizy, bez – dla Moniki. Drzewa i wnuczki pięknie wyrosły, miały już ponad trzydzieści lat.
W polu widzenia Zofii po jednej stronie znajduje się garaż, po drugiej studnia. Z tyłu niewielkiej działki nadal stoi stary kurnik, w którym już od dawna nie mieszkają kury, zgrzybiała, dziurawa szopa i składzik na drewno. Kiedyś był tam również wychodek, ale zniknął po śmierci Bronka. Tylko on z niego korzystał, nawet wtedy, gdy Bogna i Cecylia urządziły w domu ubikację i łazienkę.
Na gałęzi buszuje sójka, a na podwórku Bogna. Schyla się i zbiera z trawy do wiklinowego koszyka ostatnie, opadłe papierówki. Bogna mieszka w tym samym domu, drzwi w drzwi. Zbiera je na kompot, myśli Zofia. Ciekawe, czy mnie poczęstuje?
Zofia i Bogna prowadzą pięćdziesięcioletnią wojnę podjazdową, staczają większe bitwy, drobne potyczki, niezapowiedziane pojedynki słowne. Działania zaczepno-obronne trwające ponad pół wieku. W domu i na podwórku. Walka trwa, odkąd Bogna skończyła kilka lat, od jej czasów szkolnych. I tak się złożyło, że wszystkie te lata spędziły w jednym domu, razem, tworząc wielopokoleniową rodzinę, która najpierw się rozrastała, a potem kurczyła, aż w domu z białego jurajskiego kamienia, długo lepionym, który też rósł razem z nimi, zostały tylko we dwie. Samotne w duecie. Co za ironia losu! Dom kobiet, które chyba się kochały, ale nigdy nie lubiły. Robiły sobie na złość, jak Paweł i Gaweł, tyle że na parterze.
Na podwórku są jeszcze psy. Oczywiście trzy. Kundle należą do Bogny. Największy, czarno-biały, to Azor Piąty. Wiele psów w tym domu miało na imię Azor, Zofia nie wie dlaczego i kto pierwszy to wymyślił. Ten pies, jak zwykle przygarnięty i wychowany od szczeniaka, jest piątym z kolei. Poza tym jest jeszcze szary, gruby, gładkowłosy Budrys i mała, kudłata, łaciata Cętka, ze śmiesznym sterczącym grzebykiem z sierści na grzbiecie. Biegają wokół Bogny i zapraszają do zabawy. Bogna się śmieje i głaszcze każdego po głowie.
Zofia wie, co jej córka lubi, a nawet kocha najbardziej na świecie: swoją córkę Elizę, Sosnową Polanę i psy. Bogna przyniosła do domu i wychowała wiele, wiele psów, które towarzyszyły im przez lata. Zawsze mieszkały i spały w domu. Nigdy nie miały bud ani łańcuchów, tak jak to bywało w rodzinnej wiosce Zofii. Psy w Sosnowej Polanie były z wolnego wybiegu, żyły w dobrostanie. Szczęśliwie i długo, na ile im pozwalał psi los.
Drzewa, ptaki, psy i Bogna, przeważnie na taki widok z okna może zwykle liczyć Zofia.
Odwraca głowę w stronę furtki. Ścieżka do niej prowadzi przez gęsty, zarośnięty lasek, który skutecznie zasłania jej dom od strony ulicy Spokojnej. Nazwa odpowiada rzeczywistości. W tej części leśnej osady domów jest niewiele, panuje spokój i najczęściej słychać tylko szum sosen albo szczekanie psów. Działka Zofii i Bogny znajduje się na rogu Spokojnej i Sennej. Spokój i cisza otaczają również dużą parcelę naprzeciwko domu. Leży tam cmentarz, który zajmuje niewysoki pagórek, kiedyś gęsto porośnięty jałowcami. Powoli, ale skutecznie wyparły je coraz liczniejsze kamienne mogiły. Groby zdobyły już szczyt wzgórza i stopniowo, jak nieustępliwa armia z lastryko, zstępują rzędami na drugą stronę zbocza, gdzie rzadki las spotyka pasmo łąki, a dalej widać okrągłe oko stawu z gęstą rzęsą. Na wierzchołku cmentarnego wzgórza stoi wysoki krzyż. Zofia nie widzi cmentarza z kuchennego okna. Musiałaby przejść do sypialni i tam spojrzeć na drugą stronę ulicy Sennej.
Pamięta, jak bardzo nie podobało jej się to miejsce, ten las koło cmentarza, gdy Bronek przyprowadził ją tu pierwszy raz, prawie sześćdziesiąt lat temu, na początku lat pięćdziesiątych.
– To jest ten las, ta działka na rogu – powiedział wtedy.
Od kilku miesięcy wynajmowali mieszkanie w Sosnowej Polanie, blisko kościoła, w dużej przedwojennej willi.
– Co? Tutaj? – Zofia rozejrzała się po skrzyżowaniu Spokojnej i Sennej. – Naprzeciwko masz cmentarz. Będziemy patrzeć z okna na groby?
– No i co z tego? Cmentarz nie gryzie. Czego się boisz? Duchów? – zapytał Bronek.
– Nie, ale jakoś nieprzyjemnie mieszkać koło cmentarza. Te groby…
– Eee, boisz się śmierci? Każdy kiedyś umrze. A my mamy czas, jesteśmy dopiero po trzydziestce, na dorobku. Tu będzie nasz kawałek lasu, nasza działka i dom. Niewielki, ale własny. Lepiej późno niż wcale. Nie będziemy u nikogo mieszkać, nie będziemy na niczyjej łasce.
– Nie ma innych miejsc? Innych działek?
– Ta jest tania. Okazyjna cena. Właściciel się śpieszy. Mieszka w Katowicach, zależy mu na szybkiej sprzedaży. Kupię od niego ten kawałek. Podobno jego ojciec dostał tę ziemię przed wojną od hrabiny Raczyńskiej ze Złotego Potoku. Zapłaciła mu lasem, bo nie miała pieniędzy, żeby uregulować jakieś należności.
Zofia rozejrzała się kolejny raz i bez zachwytu pokiwała głową.
– No dobrze, jak chcesz. Skoro tak ci zależy… – Wygłaszała taką zwyczajową formułkę, gdy nie była całkiem przekonana, a i tak jej opinia miała drugorzędne znaczenie. Dobrze, że przynajmniej przyprowadził ją tu, zanim podpisał umowę wstępną.
Najważniejsze decyzje podejmował w ich małżeństwie Bronisław. Zofia przeważnie podążała za nim.
Pora na herbatę. Zofia wstaje z krzesła i tym razem podąża tylko do kuchenki gazowej, napełnia wodą czajnik z gwizdkiem i stawia na ogniu. W kredensie przechowuje dyżurne kruche ciasteczka do herbaty. Wyjmuje trzy, posypane cukrem, na porcelitowy talerzyk, jeden z zestawu przywiezionego z Wrocławia jako zdobycz powojenna. Deserowe drobne przyjemności starej kobiety, która przez pół życia nie znała przyjemności jedzenia ciastek i cukierków.
Czajnik zaczyna szumieć. Zofia ponownie siada przy oknie. Dziewięćdziesiąt… ta liczba onieśmiela i przytłacza. Trudno jej się będzie przyzwyczaić do tej dziewiątki z przodu, już za trzy miesiące.
Urodziła się ostatniego dnia pod rosyjskim zaborem. W przeddzień odzyskania niepodległości przez Polskę, dziesiątego listopada 1918 roku. Przyszła na świat w jurajskiej wiosce na wzgórzu, w maleńkim białym domku na skraju wsi. Była pierwszym dzieckiem Michaliny i Jana, którzy wzięli ślub kilka miesięcy wcześniej, na przedwiośniu. Po latach Michalina mówiła córce, że Jan Spychała był przystojny, jasnowłosy i podobał się wielu pannom we wsi, gdy wrócił z wojny. Z frontu odesłano go do domu z raną w nodze, cierpiał na jakieś bóle kręgosłupa. Lekko utykał, ale ciągle chodził za Michaliną, za jej czarnym warkoczem. Chodził, chodził i wychodził, mawiała matka. A gdy okazało się, że Michalina spodziewa się dziecka, czyli Zofii, Jan nie miał ochoty się żenić. Nagle mu się odwidziało. Przekonał go jednak mocny chłopski argument: kilka zagonów pola pod lasem i koń.
Ojciec Michaliny nie był bogaty, ale chciał pomóc córce, która nocami płakała w poduszkę. W końcu pochodził ze szlachty, chociaż od paru pokoleń tak zubożałej, że już od dawna żyli jak chłopi. Po odległej szlacheckiej przeszłości przodków ojcu zostało tylko nazwisko: Wincenty Kruszelewski, które ledwie potrafił zapisać, ozdobna stara lampa naftowa z mlecznym kloszem i grube czerwone korale po którejś z babek. Nikt nie miał podobnych ani w tej wsi, ani w sąsiedniej, ani w pobliskim miasteczku, Żarczycach. Michalina zakładała te korale tylko w szczególnie uroczystych chwilach. Ślub się więc odbył, ale ojciec Michaliny nie lubił zięcia i nigdy ich nie odwiedzał. A Michalina przychodziła do niego sama lub z dziećmi. Jan od początku traktował żonę oschle, rzadko i niechętnie się do niej odzywał, przeważnie wydawał polecenia.
I tak młodzieńczy dramat Michaliny, dziecko poczęte przed ślubem i kawaler, który nie chciał się z nią ożenić, zaważyły na całym jej życiu. A także na życiu Zofii, która odziedziczyła po matce wielokrotnie powtarzaną mądrość: „Nie dopuszczaj do siebie chłopaka! Poczekaj do ślubu, bo nie będzie cię szanował. Najpierw ślub, potem łóżko, nigdy odwrotnie”. Tę cenną życiową radę matki opartą na smutnym doświadczeniu Zofia przekazała swoim trzem córkom, z różnym skutkiem. Ważny punkt w zbiorze matczynych zasad, jak żyć i jakoś przeżyć.
Zofia okazała się fizycznie podobna do ojca, więc Jan nie mógł się jej wyprzeć. Zawsze jednak miała wrażenie, że mało go obchodzi. W młodości była wysoką, szczupłą blondynką o niebieskich oczach, nie odziedziczyła śniadej cery ani czarnych włosów, które cechowały matkę i rodzinę Kruszelewskich. Zofia przynależała do jasnowłosej linii Spychałów.
Szybko przybywało jej sióstr i braci. Po roku przyszła na świat czarnowłosa Michalina, potem Bolesław, po nim Czesław, obaj jasnowłosi, następnie dwoje dzieci, które zmarły zaraz po urodzeniu, a wreszcie najmłodsza siostra, Marianna. Ona też miała czarne włosy, jak matka. Dzieci rodziły się co półtora roku, co dwa. W niewielkim domu o dwóch izbach trzeba było spać po dwoje, po troje, starsi na siennikach rozłożonych na podłodze, nie starczało łóżek…
Czajnik gwiżdże. Zofia wstaje i zalewa torebkę czarnej herbaty. Szklankę w plastikowym czerwonym koszyczku stawia na stole przykrytym ceratą w biało-niebieską kratkę. Zagląda do kredensu, gdzie w metalowym okrągłym płaskim pudełku przechowuje kukułki. Wyjmuje trzy. Lubi te cukierki z białymi paseczkami, z kakaowym nadzieniem i delikatną nutą alkoholu. Zawsze lubiła kukułki, w każdej postaci. Te zazule w lesie, i tę drewnianą w zegarze, który przywieźli z powojennej wędrówki na zachód.
Siada znowu przy oknie i snuje przerwaną nitkę wspomnień. Jej rodzeństwo, którego już nie ma. Była najstarsza, więc musiała pomagać mamie, pracować w polu, doić krowę i zajmować się młodszym rodzeństwem. Aniela, jej najstarsza córka, zapytała ją kiedyś, jakie ma najmilsze wspomnienie z wczesnego dzieciństwa. Zofia nie potrafiła wymienić ani jednego zdarzenia, ani jednej rzeczy. Nie pamiętała? Nie, dobrze pamiętała, tylko żadne z tych wspomnień nie mieściło się w kategorii „najmilsze”. Może tylko jedno.
– Miałam kilka lat, mama zawołała mnie kiedyś i poszłyśmy do stodoły. Szukała czegoś w sianie, po chwili wyciągnęła dużą gruszkę i mi podała. Owoc był pachnący, taki soczysty i słodki! Pyszny, i tylko dla mnie. Sok kapał mi po brodzie i żałowałam każdej kropli, która spadła na klepisko – opowiedziała córce. – Lubiłam też chodzić do szkoły – dodała po chwili. – Poszłam do szkoły, jak miałam siedem lat, w 1925.
Dobrze pamiętała tę „szkołę”, która była pokojem wynajmowanym u jednego z bogatszych gospodarzy. Skończyła tam cztery klasy szkoły powszechnej. Lekcje trwały od ósmej do jedenastej, a Zofia uwielbiała się uczyć, nie tylko dlatego, że wtedy nie musiała zajmować się rodzeństwem i pracować w gospodarstwie. Nauczyciel uczył ich polskiego, matematyki, robótek ręcznych i gimnastyki. Ksiądz – religii. Najbardziej lubiła polski i religię. Nauczyciel mówił, że jest bardzo zdolna, że ma dobrą pamięć, że szybko się uczy, że powinna wyjechać z wioski i skończyć pełne siedem klas, a nie tylko cztery, potem iść do gimnazjum w mieście. Jednak Michalina nie miała pieniędzy na kształcenie córki, a Jan nawet nie chciał o tym słyszeć. „Ma iść do roboty, a nie cudować” – powtarzał i to był zwykle koniec rozmowy o edukacji.
Zofia lubiła wiersze, piosenki i różne wyliczanki. Lubiła lekcje religii. Błyskawicznie nauczyła się modlitw i litanii. Bez trudu recytowała trudne biblijne imiona. Do dziś potrafi wymienić choćby dwunastu synów Jakuba: Ruben, Symeon, Lewi, Juda, Issachar, Zebulon, Gad, Aser, Dan, Neftali, Józef, Beniamin. Dwunastu apostołów: Szymon Piotr, Andrzej, Jakub, Jan, Filip, Bartłomiej, Tomasz, Mateusz, Szymon Kananejczyk, Jakub, Juda Tadeusz, Judasz Iskariota, a potem Maciej. Dwunastu proroków mniejszych: Ozeasz, Joel, Amos, Abdiasz, Jonasz, Micheasz, Nahum, Habakuk, Sofoniasz, Aggeusz, Zachariasz, Malachiasz. Fascynowały ją anioły, dziewięć chórów anielskich, trzy po trzy, aniołowie, archaniołowie, zwierzchności, władze, moce, panowania, trony, cherubiny i serafiny. Na poczekaniu recytowała swoje ulubione najkrótsze wyliczanki – imiona trzech królów: Kacper, Melchior i Baltazar. Trzy dary, które przynieśli Dzieciątku: złoto, mirrę i kadzidło. Trzy etapy pokuty: żal za grzechy, postanowienie poprawy, zadośćuczynienie.
Co jej przyszło z tego, że miała dobrą pamięć? Że dostała jeden talent? Mówiono o niej w jurajskiej wiosce, że pamięta, kto się kiedy urodził i kiedy umarł, nie tylko człowiek, ale nawet krowa. No i po co jej była taka wiedza? Co mogła zrobić, żeby nie zmarnować talentu, no i życia? I czy w ogóle mogła coś zrobić? Zakopała swój talent w ziemi i co wyrosło? Maki i kąkole. Chwasty zamiast zboża. Kogo winić? Może czas, w którym się urodziła? Najłatwiej winić rodziców, zwłaszcza ojca.
Zofia słyszy muzykę dobiegającą z ulicy, marszowe dźwięki zbliżają się nieśpiesznie wraz z powolnymi krokami niewielkiego konduktu pogrzebowego. Kto umarł? Kogo to dzisiaj niosą na cmentarz? Aha, przypomniała sobie, umarł stary Bubel z Piaskowej, miał osiemdziesiąt pięć lat. Młodszy ode mnie, myśli Zofia. Dinozaur z Sosnowej Polany, też jeden z najstarszych mieszkańców. Podobno po wojnie zabijał i zjadał psy, tak mówił Bronek. Z głodu czy z okrucieństwa? Zofia nie wie, czy to w ogóle prawda. Może ludzie gadali tak tylko dlatego, bo psy go naprawdę nienawidziły, bez powodu, może miał coś w sobie, co je drażniło, jakieś złe moce? Gdy szedł ulicami Sosnowej Polany, wszystkie przydomowe burki szalały, piekliły się, szczekały, wściekle ujadały. Azor Piąty, Budrys i Cętka też. To rzeczywiście był przedziwny zbiorowy psi szał. Może wyczuwały w nim wroga, psiego zbrodniarza. A teraz co? Gra mu orkiestra na pogrzebie, ostatnie pożegnanie na głośno i na bogato. Oprawa muzyczna dla psiego oprawcy, ale żaden pies nie szczeka. Czy tak się objawia psia ulga? A może martwy człowiek to już nie człowiek? Tylko zwłoki.
Myśli Zofii przeskoczyły do dnia odejścia mamy, Michaliny, która zmarła tak wcześnie, po pięćdziesiątce. Pogrzeb był skromny, trumna z sosnowych desek, żadnej orkiestry. Tak jej mówiono. Podobnie, gdy umarł ojciec, Jan Spychała. Ten długo pożył, potrafił o siebie zadbać. Mimo problemów z nogą i kręgosłupem, których nabawił się podczas pierwszej wojny, dożył osiemdziesięciu dwóch lat. Pochowali go latem na cmentarzu w jurajskiej wiosce, również w ciszy. Zawsze powtarzał, że człowiek powinien umrzeć zimą, nie latem, bo latem jest za dużo pracy, nie ma czasu na śmierć. Ale śmierć ma swoje ścieżki i terminy, więc przekornie odwiedziła go w lipcu. Zapewne wiedziała, że on od dawna odpoczywa, bo pola i gospodarstwo zapisał drugiej córce, Michalinie, którą zawsze najbardziej lubił i wyróżniał.
Zofia nie chce myśleć o ojcu, nie lubi swoich myśli o nim. Wiele złych rzeczy, które jej się przytrafiły, stało się przez niego. Kiedyś go obwiniała, teraz już tylko o tym pamięta, bo nie umie zapomnieć. Człowiek już taki jest, że złe rzeczy najbardziej pamięta. Taka jest właśnie głowa…
Zofia macza w herbacie ciastko posypane cukrem. Znowu słyszy pisk kół hamującego na stacji pociągu, zgrzytliwy dźwięk niesie się wśród drzew. Ciekawe, czy przyjedzie dziś Anielka?
Aniela
Aniela jedzie pociągiem osobowym relacji Katowice–Częstochowa. Mieszka sama w Maczkowie, od dawna jest na emeryturze, ma już sześćdziesiąt pięć lat, i cieszy się oceanem wolnego czasu. Lubi bez zapowiedzi wpadać do matki do Sosnowej Polany, na popołudnie w rodzinnym domu, zwłaszcza takie piękne jak to sierpniowe. Matkę odwiedza, ale z siostrą Bogną od lat rozmawia rzadko i niechętnie. Od tamtej pamiętnej awantury.
Maczków i Sosnową Polanę dzieli tylko jedna stacja kolejowa, kilka kilometrów. Aniela wiezie dla matki w siatce słoik zupy pomidorowej i kawałek biszkopta z jabłkami. Lubi piec ciasta od czasów, gdy chodziła do szkoły. Mama zwykle nie piekła ciast, nie potrafiła, ciągle była zajęta czymś innym, a jeżeli już, to tylko drożdżowe z rabarbarem.
Aniela sama się nauczyła piec, wycinała przepisy z „Przyjaciółki”, gromadziła je i w wolnej chwili testowała swoje zdolności cukiernika. Rezultaty były dobre, coraz lepsze. Lubiła eksperymentować w kuchni, w przeciwieństwie do mamy. Mama była kiepską kucharką. Gotowała proste potrawy, a podstawowy repertuar tworzyła trójka: zalewajka, ziemniaki z kwaśnym mlekiem i zacierki na mleku. Tak się nauczyła od wczesnej młodości, wychowana na żurze i ziemniakach. A po wojnie też trzeba było oszczędzać na wszystkim, na jedzeniu, na ubraniu, wszędzie i zawsze.
Do przedziału wszedł niski, otyły mężczyzna z teczką, właściwie wszedł najpierw jego wielki brzuch, a potem reszta. Aniela się uśmiecha. Mama wspominała, że kiedyś nie znała grubych ludzi. Wszyscy w jej rodzinie byli jak szczapy, ojciec, bracia, siostry, sąsiedzi, koleżanki. Tak samo Stefan Szewczyk, niedoszły narzeczony Zofii… I Bronek Głowiński, przyszły mąż, i jego ośmioro rodzeństwa. Aniela uważa, że mama dożyła tylu lat w tak dobrej formie dzięki temu, że pół życia bardzo mało jadła, a mięso tylko od wielkiego dzwonu. Jej kuchnia była prosta, mączno-ziemniaczano-mleczna, nawet gdy można było sobie pozwolić na więcej.
Pociąg wyjeżdża z lasu, mija wąską rzeczkę i zatrzymuje się na peronie w Sosnowej Polanie.
Aniela wysiada, poprawia bawełnianą sukienkę w drobne kolorowe kwiaty i głęboko wciąga powietrze w płuca. Uwielbia zapach sosen rozgrzanych słońcem, ciepły i świeży, szmer wiatru w koronach drzew i stukot swoich sandałów na słupku na ubitej piaszczystej drodze wiodącej z peronu w stronę kościoła. Po chwili zza drzew wyłania się niewielki, urokliwy kościół w stylu alpejskim, jego mury i trójkątna fasada lśnią bielą jurajskich kamieni. Delikatna wieżyczka kościoła nie dominuje nad otaczającymi go sosnami, tylko nieznacznie je przewyższa. „Alpejczyk” to przedwojenna pamiątka po Stefanii Raczyńskiej, właścicielce Złotego Potoku i okolicznych wsi i lasów, która planowała urządzić w Sosnowej Polanie miasto-ogród. Aniela bardzo lubi ten kościół, który był świadkiem wielu rodzinnych uroczystości, tych pierwszych i ostatnich, chrzcin, ślubów, pogrzebów.
Skręca w ulicę Spokojną wiodącą prosto do cmentarza. Po obu stronach drogi stoją niskie murowane domy otoczone trawnikami i drzewami. Na końcu, za skrzyżowaniem z Senną, znajduje się cmentarz, a dalej Spokojna prowadzi w sosnowy las i w pole, na manowce. Anieli zawsze się wydaje, że idzie aleją wiodącą ku wydmom, ku morzu, że za tymi sosnami zobaczy falujący bezmiar wody, ale wie, że to tylko złudzenie w gorący letni dzień.
Za sosnami leży niewielka łąka i Jeżynowe Królestwo, gdzie dawno temu przychodziły z siostrami; zabierały ze sobą bańkę i metalowe garnuszki, do których zbierały owoce schyłku lata. Krzewy jeżynowe były wysokie i splątane, kolczaste gałązki rysowały na rękach drobne kreski, tajemne znaki, które piekły. Bogna, młodsza o pięć lat, niecierpliwa, szybko się zniechęcała tym zbieraniem, wolała leżeć w cieniu jeżyn i patrzeć na niebo. Cecylia była mała, młodsza od Anieli o dziesięć lat, więc zbierała tyle, co kot napłakał. Aniela, jako najstarsza, miała zadbać, by owoców wystarczyło na garnek kompotu, i nadzorować obie siostry. Nie lubiła tej roli.
Okolice cmentarza to nie tylko najlepsze jeżyny, wśród pióropuszy jałowców z połyskującymi jagodami znajdowało się jesienne Królestwo Zieleniatek. Aniela uwielbia ich blaszkowate kapelusze smażone na patelni, posypane solą. Przypieczone, puszczały smakowity, grzybowy sok. Smaki dzieciństwa, które chciała pamiętać: cierpki sok kruchych papierówek z malutkiego sadu, słodki, czarny sok leśnych jeżyn rozgniatanych w ustach, sok smażonych grzybowych zielonych kapeluszy…
Kiedy myśleć o takich smakach, dobrych wspomnieniach z wczesnego dzieciństwa, jak nie w drodze do mamy?
Bogna
Bogna krząta się po swojej kuchni w poszukiwaniu nożyka do obierania jabłek. Nazbierała pełny koszyk opadłych papierówek. Jesienią zwykle wypełnia go grzybami. Lubi smażonkę, grzyby z cebulką i jajkiem. Zieleniatki z patelni, grzybowe marynaty… Dlaczego teraz przyplątały jej się te grzyby? Trwa lato. Czas na robienie kompotów i innych przetworów. Bogna jest urodzonym przetwórcą. Ma dużo czasu jako świeżo upieczona emerytka. Czas, żeby konserwować, marynować, kisić, zapiekać, pasteryzować. Stopniowo zapełnia półki pojemnej spiżarni. Jednocześnie ma sposób na poprawę humoru i pozbycie się kwaśnej miny: bób kiszony w solance, kiszone fasola szparagowa, marchewka, kalafior, ten ostatni na różowo. Kapusta kiszona z żurawiną i z majerankiem, z burakami i zieleniną, także ogórki z pomidorami. A teraz najnowszy pomysł: papierówki kiszone w solance z miodem. Robienie przetworów, wyszukiwanie przepisów, ich modyfikowanie i eksperymenty, realizowanie kulinarnych fantazji, a zarazem tworzenie barwnych kompozycji w zalewie to dla niej dobra zabawa. Warzywne i owocowe kolaże w słoikach, kolorystyczno-jedzeniowe szaleństwo.
Cecylia się śmieje, że Bogna robi z tego rytuał, który ją oczyszcza. Domowa, przetwórcza psychoterapia. Bogna w kuchennych dekoracjach pozbywa się frustracji, kwasów, nudy, złych emocji, pretensji do matki za tysiąc jeden spraw, do Elizy, że żyje śpiewaniem i operą, a do niej nie dzwoni, do męża, że odszedł, do całego świata, że trudno za nim nadążyć. Wkłada te myśli do słoików, zalewa solanką lub dezynfekuje octem, neutralizuje i zamyka. „Kiszę, żeby nie skisnąć” – mówi do Cecylii. Przetwory Bogny są znakomite, nikt się nigdy nie zatruł. Zero toksyn. W przeciwieństwie do słów – czasami jadowitych.
Kiedyś, gdy trzy siostry rozmawiały ze sobą częściej, zastanawiały się, dlaczego każda z nich tak dobrze gotuje i w czymś się specjalizuje. Lubią gotować, piec, zajmować się przygotowywaniem jedzenia.
– To dlatego, że mama tego nie umiała – powtarza Bogna. – Nie dbała o nas. Nie przywiązywała do tego wagi i nie miała ochoty się starać.
Bogna zawsze miała skłonność do prostych, szybkich ocen i bezkompromisowych opinii.
Od lat Bogna nie ma godnego przeciwnika, by toczyć boje. Zresztą zarówno Andrzej, jak i Eliza nie lubili się kłócić. A córka i tak realizowała swoje plany, pacyfikując Bognę niezawodnym argumentem: oskarżeniami o nadopiekuńczość, apodyktyczność i toksyczność.
Ale jest jeszcze matka, po drugiej stronie korytarza. Stara kobieta, która wysiaduje przy oknie, przed domem lub telewizorem.
Bogna zagląda do niej parę razy dziennie. Czasem coś jej przyniesie do jedzenia, rzadko może liczyć na rewanż. Zofia z oszczędności gotuje zupę na cały tydzień, je czerstwy chleb do ostatniej kromki, stary ser, wędlinę na granicy przydatności do spożycia, stare jajka, bo nic nie może się zmarnować. Bogna od czasu do czasu robi przegląd jej lodówki i wielką czystkę. Ku oburzeniu Zofii, która głośno protestuje. Bogna nie zwraca uwagi na jej krzyki, więc Zofia milknie obrażona i w efekcie nie odzywa się przez kilka dni. Bogna teraz zawsze wygrywa i tak jest sprawiedliwie. Trzeba usuwać spleśniałe i zgniłe. To, co zepsute.
Szkoda, że nie można tak zrobić z pamięcią, z tym, co tkwi w głowie, w duszy, z tym, czego nie widać. Wyrzucić zbutwiałe, niestrawne, trujące. Wrzucić do kosza to, co się przeterminowało. Bogna czasami myśli o swoich relacjach z matką jak o wielkiej lodówce, z której trzeba usunąć wiele toksycznych, nieświeżych produktów. Ale to tylko wizualizacja, która do niczego nie prowadzi. Już nic się nie zmieni, nie poprawi. Za późno.
Bogna przypomnina sobie, jak Eliza, gdy uczyła się w szkole średniej, zaproponowała, żeby wszystkie suplementy diety i witaminy, których termin przydatności do spożycia minął, zanosić babci. Tam się przydadzą i nie zmarnują. Bognę rozbawił pomysł córki, ale oznajmiła żartem:
– Sama je zażyj. Może od tego nabędziesz rozumu i poprawisz wyniki z klasówki z chemii. Jeśli nie, to będziesz cienko śpiewać…
O zadaniach z chemii Eliza już dawno zapomniała, bo została sopranistką.
Cecylia
Cecylia łyka witaminę C. Napiła się piwa z lodówki i drapie ją w gardle. Nie chciałaby się rozchorować w takie ładne popołudnie. Nie ma nic ważnego do zrobienia, tylko codzienna zwykła poobiednia krzątanina, ale niemiło chorować, zwłaszcza latem. Co prawda, choroby to jej specjalność, w końcu z tego powodu od dawna jest na rencie, chociaż ma dopiero pięćdziesiąt pięć lat. Taki już fatalny los, felerny bagaż, życiowy pech tej, która urodziła się pod niekoniecznie szczęśliwą gwiazdą. Do Cecylii, najmłodszej z trzech sióstr, choroby przyczepiały się jak rzepy do psa, jak zdradliwe kleszcze do ciała, przeszkadzały w życiu i niweczyły plany.
Sprząta po samotnym obiedzie, Wojtek zje dopiero wieczorem, po powrocie z pracy. On dużo pracuje, nawet w weekendy, bo projektowanie to jego zawód i pasja. Udało mu się, jest cenionym architektem, który robi to, co lubi.
Cecylia wychodzi na taras i siada na leżaku z biografią Czajkowskiego w ręku. Uwielbia biografie, a najbardziej opowieści o życiu kompozytorów i muzyków. Lubi muzykę, odkąd pamięta. Kiedyś marzyła o tym, żeby na czymś grać. Podobno miała słuch, talent muzyczny, tak przynajmniej twierdził organista w Sosnowej Polanie, który uczył dzieci gry na pianinie. Musiała więc ćwiczyć etiudy, ale krótko to trwało. Nie marzyła o karierze solistki, chciała grać w orkiestrze. Występować w filharmonii, koncertować w różnych miastach. Grać i podróżować, żyć wśród dźwięków, od symfonii do koncertu na orkiestrę.
Nie udało się. Może dlatego nigdy nie była z siebie zadowolona, nie czuła się spełniona, zawsze czegoś jej brakowało. Może to była przyczyna jej pesymistycznego spojrzenia na świat? Dostrzegała niemal wyłącznie złe strony sytuacji, przewidywała najgorsze rozwiązania i nie oczekiwała pomyślnego obrotu spraw, nazywając to realizmem. Czy to efekt ponurych doświadczeń? A może „taki charakter”, jak mawiała matka?
Cecylia winiła za ten stan rzeczy przede wszystkim swoje dzieciństwo. Trudno było jej dostrzec pozytywy, nawet w ostatnich latach, chociaż nie miała jeszcze tak źle, jak twierdzili znajomi. Nie pracuje, siedzi w domu, mąż architekt dobrze zarabia. Monika skończyła studia muzyczne, Kornel też jest muzykiem, grają razem w orkiestrze i tworzą zgrane małżeństwo. W sumie ma szczęśliwą rodzinę. Czego jeszcze chcieć?
Córka spełniła jej marzenia. Cecylia czasem myśli, że życie Moniki jest korektą jej życia, poprawieniem nieudanego szkicu, rozwinięciem zapowiedzi czegoś, co było niedokończone, skrzywione, lepszą, uzupełnioną i rozwiniętą wersją, przynajmniej na polu zawodowym. Cecylia stworzyła jej do tego warunki, których sama nie miała. Córka wiodła życie, o jakim jej matka kiedyś marzyła, ale Cecylia i tak potrafiła znaleźć dziurę w całym. Uważała, że Monika zbyt mało uwagi poświęca dzieciom, ma za dużo pracy, za często wyjeżdża. Z drugiej strony przecież musiała wyjeżdżać z orkiestrą, by wykonywać zawód wiolonczelistki. Córka i zięć mieszkali w Katowicach, mieli dwoje dzieci, którymi zajmowała się teściowa Moniki. Miała dom na tym samym osiedlu, na Giszowcu.
Cecylia patrzy na okoliczne drzewa, sosny o grubych pniach kołyszące koronami, i ozdobne krzewy, które sadzili z Wojtkiem wokół domu. Ich dom jest parterowy, na planie kwadratu, z dużym tarasem od zachodu, z widokiem na własną działkę, posesję sąsiada i leśną drogę. Dom Cecylii i Wojtka znajduje się po drugiej stronie Sosnowej Polany, podzielonej na pół błyszczącymi torami kolei.
Cecylia wstaje z leżaka i wchodzi do pokoju, by poszukać płyty z muzyką Czajkowskiego. To będzie dobre tło do lektury. Czajkowski stereo. Książka i symfonia w duecie. Opowieść na papierze i nastrojowa fantazja muzyczna. Co tu wybrać? Może poemat symfoniczny Fatum? Nie bardzo pasuje do tego pogodnego sierpniowego popołudnia, nie zgra się, nie zestroi ze złotym światłem sączącym się między sosnami, ale trudno. Niech zabrzmi fatum. Jest jej bliskie, to przecież wielki temat. Również jej temat.
Cecylia włącza płytę, wraca na taras i otwiera książkę w miejscu, gdzie tkwi kolorowa zakładka. Na czym skończyła? Czajkowski miał spotkać się na bankiecie z Hectorem Berliozem.
Zofia
Zofia czeka na jedną ze swoich ulubionych audycji radiowych: popołudniowe słuchowisko, kolejny odcinek powieści radiowej Matysiakowie. Dzisiaj będzie bankiet u Matysiaków w domu przy ulicy Dobrej w Warszawie. Zofia od lat wiernie śledzi losy tej radiowej rodziny i nie chce przegapić żadnego odcinka. To jej ulubiona radiowa opera mydlana. Zofia lubi radio, woli je od telewizji, chociaż niektóre seriale też jej się podobają. Zwłaszcza filmy kostiumowe: Rodzina Forsyte’ów, Saga rodu Palliserów, Panie na Mogadorze, Janosik, Noce i dnie. Chętnie ogląda i podziwia na ekranie kostiumy, długie suknie, piękne, zwiewne kreacje, koronkowe wykończenia, bordiury, dekolty, falbany, falbanki, wypustki, lamówki, fałdy, kontrafałdy, marszczenia, zakładki, różne zdobienia. Ciekawe, dawne wzory. W końcu była krawcową, z konieczności, trochę samozwańczą, trochę niedouczoną, ale zawsze. Zarabiała szyciem, ale nigdy nie myślała o sobie jako o zdolnej mistrzyni igły, starała się być solidnym rzemieślnikiem.
Zofia słyszy, jak otwierają się drzwi do mieszkania Bogny. Skrzypienie w korytarzu. Po chwili wchodzi córka.
– Cześć, co robisz?
– Przecież widać. Siedzę i piję herbatę – odpowiada Zofia. Milknie, bo wie, że czasem niewinne pogaduszki mogą zakończyć się awanturą.
– Widziałaś? Szedł pogrzeb. Stary Bubel już na cmentarzu.
– Tak, słyszałam orkiestrę. Psy nie ujadały na niego, chyba pierwszy raz. Dziwne – mówi Zofia.
– Zawsze szczekały na żywego. Mamy dowód, że naprawdę umarł – rzuca Bogna.
– Psy wyją, gdy przeczuwają czyjąś śmierć. Można się wtedy spodziewać, że ktoś wkrótce umrze w najbliższej okolicy.
– Nasze trzy kundelki nie wyją. Czyli nie umrzesz – oznajmia Bogna. – Takie jak ty żyją do setki.
– Takie jak ja?
– Zdrowe, twarde, wytrzymałe, zahartowane, z dobrymi genami, nie do zdarcia.
Zofia macha ręką.
– Nigdy nie wiadomo, co komu pisane. Nie znacie dnia ani godziny. Ale to normalne, że trzeba zrobić miejsce młodym.
– Tak, posprzątać po sobie.
– Co?
– Posprzątać po sobie – powtarza Bogna głośniej, bo Zofia czasami nie dosłyszy albo słyszy to, co chce.
– Wczoraj trochę sprzątałam.
– Może znalazłaś jakieś skarby? – śmieje się córka.
– Jakie skarby?
– Ukryte w bieliźniarce. Złoto, pieniądze…
– Już wszystko wam rozdałam. Nie mam złota ani diamentów. – Zofia podsuwa talerzyk z ciastkami w stronę Bogny. – Ale mogę dać ci ciastko. Chcesz?
– Nie, dziękuję. Wiesz, pomyślałam, że zrobimy wieczorem pieczonki na ognisku. Dawno nie było. Przygotuję garnek, zadzwonię do Cecylii, żeby przyjechali. Aniela dzisiaj przyjedzie?
– Nie wiem, przyjeżdża, kiedy może. Nie mam telefonu, więc do mnie nie dzwoni.
– Jeśli przyjedzie, to powiedz jej, że też jest zaproszona.
– Sama jej powiedz.
– Może to dzisiaj jest ten dzień?
– Jaki dzień? – pyta Zofia.
– Kiedy zaczniemy znowu normalnie ze sobą rozmawiać.
– Wy?
– Tak. My.
– Nie rozmawiacie od dawna, już pewnie nawet nie wiesz dlaczego.
– Wiem: przez ciebie.
Zofia czuje, że robi jej się gorąco. Milczy.
– Nie pamiętasz tej ostatniej awantury świątecznej, kiedy Cecylia wyłożyła kawę na ławę? Chodziło o pieniądze i o miłość. Może w odwrotnej kolejności. O miłość i o pieniądze. O twoje błędy, oschłość, brak uczuć, tamtą umowę weselną…
– Znowu zaczynasz? Stara śpiewka. – Zofia szybko wkłada kukułkę do ust i gryzie nerwowo.
Ale Bogna właśnie się rozpędza.
– Gdy byłyśmy małe, mnie i Cecylii zawsze brakowało troski, czułości, właściwego podejścia…
Zofia bierze drugi cukierek i gryzie z zapamiętaniem, jakby od tego zależało jej życie.
– A potem pomocy w różnych sytuacjach. Nie dbałaś ani o swoje córki, ani o wnuczki – ciągnie Bogna. – A jeśli chodzi o majątek i to, ile dostała Aniela…
Zofia bierze do ręki talerzyk, który zaczyna drżeć. Trzęsącymi palcami wkłada do ust ostatnią kukułkę. Szybko gryzie, przełyka i nagle zaczyna się dusić. Oczy wychodzą jej na wierzch, nie może złapać tchu, twarz staje się purpurowa. Usiłuje wstać z krzesła, ale osuwa się na podłogę. Zaczyna rzęzić.
Bogna stoi na środku kuchni jak skamieniała. Nie wie, co robić. Rzuca się w stronę kranu nad zlewem, żeby napełnić szklankę wodą. W przerażeniu stawia ją na stole, woda rozlewa się po ceracie. Córka energicznie kilka razy uderza w plecy leżącą Zofię. Zakrztusiła się! Musi wypluć ten karmelek albo popić wodą i połknąć. Próbuje wlać w usta matki trochę wody. Zofia się dławi, charczy. Traci przytomność.
Przestała oddychać? Chyba nie oddycha! Może to atak serca. Boże! Zawał! A może udar! Bogna w panice nie wie, co robić. W ostatnim przebłysku rozsądku decyduje się na sztuczne oddychanie. Usta Zofii wypełniają rozgryzione kukułki. Bogna usuwa je palcami i próbuje masażu serca.
W tym momencie zaczynają szczekać psy. Szczek jest wesoły, kogoś witają.
Za chwilę drzwi do mieszkania się otwierają. Wchodzi Aniela. Uśmiech natychmiast znika z jej twarzy.
– Co się tu dzieje?! Co ty wyprawiasz?! – krzyczy do siostry.
– Dzwoń na pogotowie! – woła Bogna. – I pomóż mi. Ona nie oddycha. Zadławiła się kukułką! Albo wodą! Szybko, dzwoń!
Aniela wyciąga komórkę z torebki i rzuca siatkę na stół. Wzywa karetkę. Poinstruowana przez Bognę, robi matce masaż serca. Działają jak zgodny zespół ratunkowy.
Zofia czuje się dziwnie lekka. Nie wie, jak to możliwe, ale unosi się nad własnym ciałem, gdzieś pod sufitem. Co za niezwykła lekkość! Widzi, jak córki ją reanimują. Bogna wdmuchuje powietrze do płuc, Aniela uciska rytmicznie klatkę piersiową. Zofia patrzy na swoje ciało leżące na podłodze, czuje rosnące zdumienie. Aksamitną lekkość i bolesne zdumienie.
Czy ta stara kukła z krótkimi białymi włosami to ona? W szarej bluzce od Cecylii i granatowej spódnicy po Anieli. W kraciastych rozdeptanych filcowych kapciach na chudych nogach. Jej okulary w grubych brązowych oprawkach leżą koło krzesła. Spadły, gdy zsunęła się na podłogę. Może się potłukły? Z tej wysokości Zofia ich dobrze nie widzi. Zresztą, jak ma widzieć bez okularów?
Zaraz! Czy ja umarłam? Zofia czuje, że unosi się wyżej, coś ją ciągnie, zasysa. Bez trudu pokonuje sufit i mieszkanie na piętrze, które jest puste, odkąd Cecylia zamieszkała we własnym domu. Zofia, lub jej część, unosi się nad domem i z tej wysokości wyraźnie widzi czerwoną skarpetkę leżącą na dachu. Skąd tutaj ta skarpetka? Czyja? Kto ją tu rzucił? Słyszy sygnał nadjeżdżającej karetki, która zatrzymuje się przed furtką. Lekarz i ratownicy biegną do domu.
Zofia wciąż wisi nad dachem. Spogląda na sąsiednie parcele. Widzi sąsiadkę Kowalczykową, która pieli chwasty w warzywniku. Wyprostowała się i patrzy na karetkę i sanitariuszy. W oddali, ulicą Senną jedzie mężczyzna na rowerze. Na pobliskiej sośnie siedzi wiewiórka. Czy ona mnie widzi? – zastanawia się Zofia, ale już coś innego zaprząta jej uwagę. Spogląda na cmentarz.
Jest tam biała figura zdobiąca nagrobek, która zawsze przyciągała wzrok. Duży posąg anioła z opuszczonymi skrzydłami na wysokim postumencie. Zwykle wygląda tak, jakby unosił się nad mogiłami i nad cmentarnym murem. Jasny anioł – kamienny sąsiad zza płotu. Zofia widzi wyraźnie, że anioł zaczyna się poruszać. Powoli rozkłada skrzydła i odwraca głowę w jej stronę. Biały anioł w świetle popołudniowych promieni wydaje się złoty. Patrzy na Zofię, przenika ją wzrokiem, a ona czuje, że ją dobrze zna i wszystko o niej wie. Zaraz uniesie się, już jest w powietrzu… Zofia widzi, jak się zbliża, piękny, wielki, majestatyczny. Jest nad bramą, nad warzywnikiem, mija sosnę… Po co on tu leci? Dlaczego? Czyżby dziwne zwiastowanie?
Nagle coś gwałtownie ściąga ją w dół, bardzo szybko. Zofia czuje lęk, a potem ostry, przeszywający ból i znowu jest w swojej kuchni, w domu, na podłodze. Gdzie anioł? Słychać ludzkie głosy: Aniela płacze, jakiś mężczyzna coś mówi. Bogna odpowiada. Co ten człowiek powiedział? „Oddycha”. Doktor powiedział, że już oddycha. Zofia czuje spokój. Zaraz, przecież miała coś zrobić… No tak. Wysłuchać odcinka ulubionej powieści radiowej Matysiakowie, nie może tego przegapić… I jeszcze musi zapytać o tę skarpetkę na dachu. Jednak nie ma siły wstać ani mówić, ani nawet unieść powiek. Zapada w miękki sen jak w puch z białych anielskich skrzydeł.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Zieleniatki (reg.) – gąski.
Pieczonki (reg.) – potrawa pieczona na ognisku w żeliwnym garnku z zakręcaną pokrywką. Składa się z układanych warstwami ziemniaków, plastrów kiełbasy, marchewki, buraków i cebuli.