- W empik go
Pseudo: Plotki i prawdy spisane przez Pseudonima. - ebook
Pseudo: Plotki i prawdy spisane przez Pseudonima. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 344 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdzieżeś, gdzieżeś niezapomniany profesorze, z którego ust usłyszałem po raz pierwszy w mem życiu wyraz służący mi dziś za tytuł niniejszej pracy! Pod zbutwiałe, siwą kapota z czarnemi pętlicami, w której cię pochowano na wiejskim cmentarzysku, kości twoje w proch się musiały rozsypać. Czaszka zgrzytnie może jeszcze czasem pniakami zębów, jeźli w tej czaszce tłuka się po śmierci myśli, które się w niej tłukły za życia. Gdyby cię wyniesiono na światło dzienne, gdybyś się przyjrzał dzisiejszym ludziom, ileżbyś to razy syknął twym wyrazem: "Pseudo!" – ty, który go powtarzałeś bez liku w onych czasach, w których przecież więcej było w ludziach prawdy i szczerości niź dziś.
"Jak mnie widzisz, tak mnie bierz!" mawiał w onych czasach pan Bartłomiej herbu Bożawola, sąsiad mego ojca, i szczurzył rude wąsiska i bił się przytem pięstukami w wypukłe piersi aż dudniało. "Jak mnie widzisz, tak mnie bierz!" A dziś kto tak powie? Kogoż dziś z braci szlachty i braci nieszlachty brać można na serjo tak jak się go widzi?
Ilu dziś takich, którzy chcą być tem czem są? którzy mają odwagę wobec świata i wobec siebie samych okazywać się takiemi, jakiemi są w głębi duszy i serca? "Takiemi jakiemi są" – prawda, że dla wielu niemała to trudność: jakiemiż się bowiem okażą" gdy są niejakie mi?
Nieraz zastanawiałem się nad tem, w czem błądzą nasi powieściopisarze, autorowie współczesnych powieści, bo już to do twego odwołuję, się sądu szanowny czytelniku, że w nich wszystkich czuć: brak prawdy. Ich bohaterowie, ich typowe figury, podrzędne nawet postacie ich utworów, to sami jacyś ludzie wyjątkowi, niezwykli. Nawet gdy najzwyklejszą pod słońcem kreaturę skreślić się silą, wychodzi im zpod pęzla oryginał jakiś, a zawsze z charakterem, często słabym, chwiejnym jak trzcina na wietrze; miękkim, jak masło na patelni; chorobliwym, znarowionym, kapryśnym, ale zawsze z cnarakterem.
Otóż w tem właśnie błąd cały, w tem brak prawdy. Kreślą ludzi wyjątkowych: dobrych, złych, hartownych, słabych, a zawsze jakichś, kiedy tu właśnie, ogromna większość dzisiejszych ludzi z tego mrowiska w około nas, tem się tylko da scharakteryzować, że są niejacy. Niejakość to ich charakterystyka cała.
Nie wiedzą sami jakimi są, jakimi chcą być, jakimi być winni; wiedzą tylko jakimi się chcą wydawać. I czyż niesłusznie zwał ich śp… mój profesor "Pseudo-ludźmi?" – "Polska zginęła przez tych ludzi generis neutrius" – mawiał mój nieboszczyk. I prawda.
Ale wspomniałem o profesorze moim. Trzeba czytelnika z nim zapoznać.
Miałem lat ośm. Powrócił ojciec z miasta i za powiedział przyjazd pierwszego mego nauczyciela, czyli jak mawiano "guwernera", z którym się w stolicy ugodził. Był nim ex-profesor greki, przy którymś z gimnazjów krajowych – który
"z wyższych względów państwowych" na starość usunięty został z posady a bez pensji.
Pamiętam, wyporządzone dlań bezzwłocznie jeden z tak zwanych "gościnnych" pokoików w oficynkach, wymyto podłogę, poprawiono piec, zaopatrzono mchem okna na zimę, a drzwi krajka sukienną, wniesiono szafę, komodę, dwa stoły, łóżko, półki na książki, czerwone skórzane karło i parę krzeseł wyplatanych słomą. Wreszcie matka moja zawiesiła nad łóżkiem obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, a ojciec pod biurkiem, przed którem stało karło czerwone, zaścielić kazał wilczurę "aby staremu w nogi nie wiało."
Ja na te wszystkie przygotowania patrzyłem z jakąś tajemną trwogą – a "stary", o którym wspomniał mój ojciec, śnił mi się co nocy jak straszydło, podobny do owej czarownicy w zbójeckiej jaskini, pod której opiekę dostał się Henryś Eichenfels, którego rozrzcwiającą historją dwa razy już przeczytałem był – od deski do deski.
Jakże niepodobnym był profesor do tego odstraszającego widziadła! Pewnego dnia zbudzono mnie raniej niż zwykle. Otworzyłem zaspane oczy – nad łóżkiem stał mój ojciec. "Wstawaj chłopcze, ubieraj się a prędko: przyjechał twój profesor!" Wstałem tedy a dzwoniłem zębami, dygotała mi skóra na całem ciele z zimna czy ze strachu. Poszliśmy z ojcem do oficyn.
Profesor przyjechał był o świcie. Zaprowadzono go do jego stancji, wniesiono duży tłomoki pakę drewnianą z rzeczami. W tłomoku tym i w paco mieściło się całe mienie profesorskie. Nie tracąc czasu, zanim się dom rozbudził, profesor tymczasem wypróżnił pakunki swoje – i wyjętemi z nich rzeczami przystroił przeznaczoną mu izdebkę. Półki zapełniły się książkami różnej wielkości, kształtu i oprawy: na dole foliały jakieś w pergaminowych okładkach, wyżej dykcjonarze in quarto, dalej dwie półki in octavo, a na samej górze elzewirskie kieszonkowe wydania klasyków. W życiu mojem nie widziałem jeszcze tylu książek na raz i z otwartą, gębą stanąłem przed tą aleksandryjską książnicą. Bardziej jednak jeszcze od książek zwróciły moją uwagę i zadziwiły mnie inne przedmioty, któremi ubrał profesor stancyjkę swoją.
Ściany pozawieszał obrazkami w skromnych czarnych ramkach. Nad biurkiem wisiała sylwetka Kościuszki składającego przysięgę z szablicą oburącz w górę wzniesioną. – Naprzeciw piękny sztych przedstawiający w popiersiu brodatego mężczyznę w sile wieku z hełmem na skroni i obnażoną piersią – wyraz twarzy pełen męzkiego hartu, rozumu i przebiegłości; był to idealny portret Homerowskiego Odyssa. Na dwóch drugich ścianach dwie stare angielskie ryciny z lekka iluminowane: na jednej mąż w pełnej zbroi na koniu – skaczący w otchłań ziejącą płomieniami; na drugiej Rzymianin, trzymający w ogniu zaciśniętą prawicę wobec przerażonego króla, to Kurcjusz i Scewola.
Zajęło mnie to wszystko tak bardzo i tak silnie uderzyło moją wyobraźnię, że wnet po przedstawieniu mnie profesorowi, gdy mnie tenże pogłaskał i w czoło ucałował, o moim strachu zapomniałem i przestałem dygotać zębami, a tyłkom patrzał i patrzał z otwartemi z podziwu usty na śliczne kolorowe obrazki, to na ogromną bibljotekę na półkach, jakiej przedtym nigdy jeszcze nie widziałem. Nie dostrzegłem jednak zrazu w tem zagapieniu największej osobliwości, która się znajdowała na szafie, a która miała nietylko najsilniej podziałać na mój umysł, ale zjednać mi z czasem łaskę pana profesora, a nawet poniekąd wpłynąć na cały kierunek moich wyobrażeń. – Była to pstra figurka z wypalonej gliny, przedstawiająca osobę w zielonej szacie, z ogromnym brzuchem, a nogami pod siebie na krzyż założonemi, łysa głowa, wydęte czerwone policzki, usta od ucha do ucha, wisząca dolna warga, wybałuszone szeroko oczy, wyraz głupowato-poważny, a czoło jakby od głębokich myśli zmarszczkami zorane i brwi srogim ściągnięte marsem. Najkomiczniejsze nakoniec były ręce tej figurki, która, nie wiem, czy przedstawiać miała Chińczyka, czy jakieś nieznane bożyszcze: wyciągnięte naprzód przed potężnym brzuchem, z palcami zwieszonemi ku ziemi, jakby podane do ucałowania – podobniuteńkie do rąk opasłego naszego organisty przeciskającego się po skończonem nabożeństwie przez tłum dziewcząt i dzieci z kościoła na probostwo, albo do wyciągniętych łapek służącego przy obiedzie Azorka.
Honny soit qui mal y pense. Niech nikogo to porównanie, a raczej zestawienie tak różnorodnych rzeczy nie gorszy. Rzecz najczcigodniejsza, jak np. tłuste ręce organisty, może być zrządzeniem niezbadanych wyroków opatrzności do najmniej czcigodnych podobną; organiście to nie ubliża.
Dostrzegłszy tę figurkę, o wszystkiem innem zapomniałem; do najwyższego stopnia rozciekawiony, oczu już od niej oderwać nie mogłem. Wyraz twarzy poważny i surowy, szeroko rozwarte źrenice, mars na czole, dziwnie kontrastujący z wypiętnowaną w rysach głupotą i komicznie wydętemi policzkami, szerokiemi ustami a wyciągnięto przytem do pocałunku ręce przed olbrzymim brzuchem, postać niby domagająca się gwałtem czci i uszanowania, a jednak pobudzająca do śmiechu – dziwnie to na mnie podziałało. Niby straszne, a niby śmieszne. Nie wiedziałem, czy przeżegnać się przedtem dziwem należy, czy też to tylko lalka do zabawy. "Co to jest? co to jest?" zadawałem sam sobie to pytanie i byłbym zapytał głośno, lecz nie śmiałem.
Ojciec mój nagadawszy się tymczasem z profesorem, o ile pamiętam, o mojej personie, wyliczywszy mu w głos różne moje wady, co słyszałem, i na ucho różne a większe od wad zalety, (co mówiąc między nami także słyszałem), zwrócił nakoniec również uwagę na rozliczne przedmioty, któremi mój przyszły mentor przyozdobił swój apartament. Przyszła kolej na glinianą figurkę na szafie.
– Cóż to za bałwan – zapytał ojciec – czy to starożytność jaka egipska czy indyjska?
– Eh, to tylko pseudo – odrzekł profesor od niechcenia.
– Pseudo, pseudo! pochwyciłem chciwie. Takie dziwo nazywa się Pseudo! Ojciec to nazwał bałwanem, a profesor mówi, że to jest Pseudo… Niby straszne, niby śmieszne! To takie pseuda muszą źyć i chodzić po świecie, kiedy je robią z gliny? Nie chciałbym takiego spotkać: śmiać się z niego nie można, boby zabił albo zjadł żywcem, a jak się tu z jego miny nie śmiać? Pseudo!…
Wyszedł ojciec z pokoju i zostawił mnie sam na sam z profesorem. Zbliżył się do mnie stary, podniósł mnie w górę i posadził potem na kolanach. Odgarnął mi włosy z czoła i patrzył w oczy, jakby chciał z oczu i z czoła wyczytać, czy trud i mozoła, których się podejmował, nie będą nadaremne i stracone napróżno. "Więc ty masz być moim uczniem!" – wyrzekł jakby sam do siebie. "Widzisz chłopcze drogi, miałem ja uczniów niemało; gdyby się wszyscy zeszli, nie zmieściliby się na tym dziedzińcu przed domem. Jedni w two – im wieku, drudzy starsi" od "ciebie, a wszystkich kochałem jak własne dzieci."
– I oni mnie kochali – dodał po chwili smutnie. – Oderwano mnie od nich, i teraz maja Niemca… A ja teraz mam ciebie tylko jednego. Pocieszyszże ty mnie po stracie moich dzieci? Wyjdziesz ty na człowieka? Będziesz mi się dobrze uczyć? Powiedzże mi, masz ty ochotę do nauki?
Jak mamę kocham, nic miałem jej wcale – a nie chciałem Kłamać przed starym, choć czułem, że wypada. Przemowa jednak starca trafiła mi jakoś do serca i zjednała mnie dla niego… Spojrzałem po rozwieszonych na ścianie obrazkach i pomyślałem: Może też ta nauka nic taka nudna i straszna, jak mi mawiała, wzdychając, moja bona emerytka, stara Tarapacka. Ot, dowiem się ciekawych historyjek o tym rycerzu, co skacze na koniu w płomienie i o tym, co rękę w ogniu trzyma – i o tem Pseudo na szafie.
– Mam ochotę! – zawołałem śmiało.
– Czemże ty będziesz? – pytał profesor śmiejąc się – gdy wyrośniesz, czy żołnierzem, czy księdzem, gospodarzem, urzędnikiem, doktorem, profesorem może, literatem?
– Ja nie wiem jeszcze. Księdzem? nie; ani urzędnikiem, bo urzędnik to Niemiec. Doktorem także nie, bo doktor to żyd. Żołnierzem polskim to pewnie będę jak będzie wojna, tak jak tatko był żołnierzem. A potem to już chyba gospodarzem albo profesoreni. Literatem? mama mówi, że ja już teraz literatem.
Trzeba wiedzieć, że nazwała mnie tak matka, gdym przeczytawszy Robinsona i historję o śtej Genowefie, po raz drugi zabrał się do czytania Henrysia Eichenfelsa.
– Zostań chłopcze czem zechcesz: gospodarzem, wojskowym, literatem, byle nie pseudo..,
– O pseudo nie! nigdy! pseudem nie będę! zaprotestowałem na cały głos.
– A wieszże ty co to pseudo?
– Wiem. To takie brzuchate dziwo, co siedzi na szafie z założonemi pod siebie nogami i ręce do całowania podaje.
I śmielszy już zapytałem: Czy ono zjada ludzi żywcem gdy się z niego śmiać? Tarapacka opowiada, że…
– Moje dziecko, żywcem Pseudo ludzi nie zjada, ale gorzej, bo Polskę zjadło…
– A tatko powiada, że Polskę zjedli Niemcy Moskale…
– Pamiętaj sobie chłopcze, że Pseudo gorsze od Niemca i Moskala. A co to jest Pseudo, to się dowiesz z czasem – ucz się tylko pilnie.
Natem skończyła się pierwsza moja z profesorem rozmowa, która żywo mi utkwiła w, pamięci i na wyobraźnię dziecięca podziałała. Śniło mi się po nocach tłuste, nadęte, napuszone Pseudo, strasznym na mnie patrzące marsem, borykałem się z nim i mocowałem, ale zawsze Pseudo jak piskorz wyśliznęło mi się z rąk i stało tuż nademną z otwartą paszczą i szeroko rozwartemi źrenicami.
W kilkanaście dni potem spadły ogromne śniegi. Radość dla dzieci. I jazda sanną z dzwonkami i co milsza jeszcze, lepienie bałwanów ze śniegu. W ogródku naszym przed oknami profesora ulepiłem bałwana wyższego odemnie. Starałem mu się nadać postawę i kształty owego Pseudo siedzącego na szafie. I udało mi się to nadspodziewanie – ku wielkiej admiracji starej Tarapackiej i całej służby. Zlewałem go z pomocą kucharza gorącą wodą, aby się okrył lodową skorupą i nie stopniał. Lecz zaledwie dzieło kilkogodzinnej pracy było skończone – nastąpiła reakcja w moim usposobieniu. Przypomniałem sobie słowa profesora, że "Pseudo gorsze od Niemca i Moskala" i z dziwną zaciętością zacząłem rzucać na własne dzieło kulami ze śniegu, kamieniami, a wreszcie okładać kijem bałwana. Przypatrywał się tej scenie profesor z swego okna. Wyszedł wreszcie z pokoju i rzekł: "Dopiero budowałeś i już burzysz. Nie szkodaż tyle trudu i pracy – jeźli sam miałeś zniszczyć twe dzieło?"
– Kiedy to Pseudo, panie profesorze! to Pseudo! zawołałem przekonywująco i z nieprzejednaną nienawiścią rzuciłem się na bałwana, przebijając go drągiem na wylot i siekąc co siły po grzbiecie.
Zaświeciły się radością oczy mego mentora, pochwycił mnie na ręce i z dziwnem uczuciem jakimś ściskał i całował.
– Przysięgnij mi mój Hanibalku mały, że będziesz tak całe życie nienawidzić wszelkie Pseudo – i zwalczać je zawsze i wszędzie i siec mieczem i słowem!
– Mieczem i słowem!…
Ilem w życiu dopełnił przyrzeczenia – niech mnie Bóg sądzi. Tych kilka kartek bojujących przeciw dzisiejszym naszym pseudom, poświęcam pamięci nieboszczyka profesora. Pokój jego cieniom. Sit ei terra levis.
Dodać winienem jeszcze, że jedną z pierwszych ofiar wszczepionej mi przez profesora nienawiści do pseudo w, padła jego gliniana figurka na szafie. Dostała w łeb kamieniem i pękła przez środek głowy i brzucha. Odtąd Pseudo przestało być dla mnie dotykalną istotą – stało się ideą.II. NOWE ALBUM NIEFOTOGRAFICZNE.
Nie jestem fotografem. Nie zbieram albumu fotografji i nie będę je przesuwał przed oczyma czytelnika ku jego zabawie, a smutkowi lub pocieszę fotografowanych. Mój szanowny kolega feuiletonowy w Kraju zastąpił mnie już w tej mierze: kilkom trochę dokuczył, a bardzo wielu pocieszył serdecznie i uradował ich dość pochlebnym konterfektem – acz się do togo przyznać im nie wypada, że się znaleźli piękniejszemi, alias lepszemi w fotografji niż w własnej o sobie opinji. Tajone zadowolenie zdradzi się jednak czasem mimowoli. Zdarzyło nam się to spostrzedz, lecz na kim? to nasza tajemnica. Nie obawiajcie się pocieszeni, nie zdradzimy jej, pójdzie z nami do grobu.
Już to nie tajno być musi szanownemu fotografowi, iż niektórym z jego albumowych samo ich zamieszczenie w albumie, pomiędzy znakomitościami (sic!) wydało się zaszczytem nielada, prawdziwem ternem wygranem na loterji. Inni – a to ci właśnie, z któremi fotograf najmniej grzecznie się obszedł – uważali się za zrehabilitowanych wobec kraju, przyzwoitością i ogładą terminów, których użył fotograf pisząc o ich przeszłości… Ale bądź co bądź, każdy przyzna, iż trudność niemała w tem: pisać prawdę a nie obrazić. Cóż bowiem bardziej od prawdy obrazić jest w stanie? Otóż czuję, że tym trudnościom nie umiałbym podołać; fotografem nie jestem i osobistości żadnej ani ruszę.
Wróżę zresztą blizki upadek sztuce fotograficznej. Od czasu jak p. Walery Rzewuski w swoim atelier na Podwalu nr. 27 lit. B. zaczął robić fotografje oświecone t… z. Rembrandtowskiem światłem, portrety fotograficzne nie przydają się już na nic, bo, rzecz dziwna, chociaż podobne, jednak nie dają wyobrażenia o osobie fotografowanej. Każda kobieta, nawet najbrzydsza, w tem fantastycznem oświetleniu wydaje się piękną, czarującą, zachwycającą a już co najmniej wielce interesującą, a każdy mężczyzna wielkim myślicielem, poetą lub bohaterem. I cóż mi to za portret, gdzie Tersytes do Achilla, a panna X. do Safony podobna, gdzie Stańczyk wygląda jak hetman jaki, a wysznurowana lafirynda jak męczennica chrześcjańska z Ary Szeferowskiego obrazu.
Precz zatem z fotografją! Przeminęła manja albumów z wierszami, z autografami, z fotografjami, albumów z markami listowemi i t… d… i t… d. Trzeba czegoś nowego, niewidzianego. Nowość sama jest zaletą, choćby das Ding an sich nie wiele było warte.
Otóż jako taką haute nouveauté w rodzaju albumów poważam się podać ci szanowny czytelniku do przeglądania w czasie przygotowań do poobiednej drzemki – rzecz, na którą wyrabiam sobie wyłączny na czas jakiś przywilej, Album Masek.
Nie są to wzory mód karnawałowych, nowe kroje szat dla dominów, pierrotów, beduinek, arlekinów i t… p., któreby przy najbliższej reducie zużytkować się dały. Bynajmniej. Jest to zbiór masek najpowszechniej w dzisiejszem naszem krakowsko-galicyjskiem spółeczeństwie używanych, zarówno w czasie karnawału jak w wielkim poście, w dzień jasny i w nocy, na wsi i w mieście, na ulicy, w resursie, w kościele, w teatrze, w klubie, na balu i w domowem zaciszu. Są to maski nie nowe, używane, często zbrukane już i zużyte, niemniej przeto noszone pilnie mimo dziur, przez które przegląda twarz właściciela.
Ileż to razy zdarza się w życiu jak na reducie, że maseczkę cała już poznała publika, a maseczka zacietrzewi się i piszczy i głos zmienia i mówi to basem to dyskantem i intryguje wszystkich w tem przekonaniu, że ją nikt jeszcze nie poznał. Publika śmieje się w kułaki drwi i udaje zaciekawioną wielce, a zaślepiona maseczka (jak to niegdyś mówiono) ciągnie kota, plecie trzy po trzy; chcąc innym dociąć, zdradza, własne słabostki i kompromituje się coraz bardziej…
Otóż takie wyszarzane wlepiając do mego albumu maski, zdaje mi się żadnej nie dotknę osobistości i ominę. Scyllę – i Charybdę; powiem szczerą prawdę nie obwijając, ją w bawełnę, nie słodząc miodem gorzkiej pigułki. Nie obrażę nikogo a jednak nie będę dla nikogo grzeczniejszym lub wyrozumialszym niżby należało. Jeźli zaś kto pozna swoją maskę, którą nosił lub nosi, wszak to tylko maskę pozna, a nie siebie. Przecież pod jedną i tą samą maską nie jedna już mogła pocić się fizjognomja, niejedne plecy garbate lub bezgarbe mogły się drapować w ten sam płaszcz hiszpański; nie jedna głowa pełna lub pusta mogła dzwonić dzwonkami tej samej czapki błazeńskiej, nie jedna noga z nagniotkami lub bez nagniotków temi samemi mogła dźwiękać ostrogami przy wysokich butach…. O niczyich w szczególności nagniotkach, ostrogach, czapce błazeńskiej lub płaszczu hiszpańskim mówić nie mam zamiaru.
Pytasz mnie czytelniku ile kartek w tym moim albumie? Miałbym wiele tych masek, ale czuję, że połowę wyrzucę, aby twego uczucia estetycznego nie obrazić, bo zbyt są brudne i to od strony wewnętrznej, która twarzy właściciela dotyka…. zbyt są obrzydliwe.
Rozbijam się teraz tylko w myślach, jak uporządkować to album, wedle jakich kategorji uklasyfikować ten zbiorek.
Wiadomo, że starożytni aktorowie zarówno Eschylowskie tragedje jak komedje Arystofana odgrywali w maskach. Muszkuły i nerwy starożytnych nie nadawały się widocznie do zastępowania masek kontorsjami twarzy. Widziałem w jakiemś muzeum kompletny zbiór tych starożytnych masek, odwzorowanych wedle rzeźb, fresków i mozaik pompejańskiego wykopaliska. Liczba ich nie wielka. Jedne służyły widocznie do tragicznych ról, inne do komedji. Główne ich różnice polegały na odmiennym kształcie przetworzonych ust, przez który to otwór wydobywał się jak grzmot potężny głos Edypa lub Prometeja. Są tam usta wązkie a rozwarte podłużnym cwałem do wielkiego krzyku przerażenia – jak o mikron greckie, są inne z czworogrannym niby otworem lub jak omega szeroko rozdarte po bokach a zwężone w środku z jakimś dzikim wyrazem wściekłości czy rozpaczy; inne płaksiwe kształtu półksiężyca z rogami na dół zwróconymi; inne wreszcie jak półksiężyc z rogami do góry, satyrycznie uśmiechnięte.
Dziś ten wybór masek nie wystarczyłby nawet najgorszemu artyście dramatycznemu na najlichszej prowincjonalnej scenie, a cóż tu dopiero mówić o mistrzowskich artystach popisujących się nie na deskach teatralnych ale na miejskim bruku, na woskowanych posadzkach salonów lub na marmurowych płytach kościelnych…. Masek dziś potrzeba bez porównania więcej i bez porównania rozmaitszych niż ongi.
Wydawaćby się jednakże mogło, że i dziś podzielić je wypada na maski tragiczne i komiczne. Cóż, kiedy i tu jest ale. Powstał ów rodzaj pośredni, ów "dramat" nie będący ani komedją ani tragedją, powstała w nowszych czasach owa ulubiona dziś Comédie serieuse, a chyba czekać jeszcze, czy nie powstanie wreszcie jaka tragédie comique z offenbachowską muzyką.
Otóż niestety większa część masek naszego zbioru należy do tych dwóch ostatnich kategorji: do komedji na serjo i do komicznej tragedji. Widać, już taki duch czasu. Pseudo-komika i pseudotragedja!
Dajmyż więc już chyba tym ostatnim pierwszeństwo, a jak nas zbierze ochota, stasujemy karty albumu, – niech los rozstrzygnie w jakim mają następować porządku.III. OLOJADEROS.
Na półwyspie Pyrenejskim nie obowiązuje galicyjska ustawa drogowa z dnia 18 sierpnia 1866 r. Jednakże są i tam złe drogi. Nadto są tam wsie zamieszkałe przez ludzi wielce pobożnych i dbałych o swe dusze zbawienie, lecz ludzi w sprawach ziemskich takiej niesłychanej nieporadności, iż nawet w Galicji weszli w przysłowie. Mówię o Galicji prawdziwej, hiszpańskiej, a nie o Pseudo-Galicji austrjackiej.
Gdy na złej drodze pęknie któremu sworzeń, spadnie koło z osi, dyszel się złamie lub nawet tylko urwie się postronek, zamiast zaradzić złemu jakkolwiek tymczasowo, byle do najbliższej dociągnąć osady, zamiast nałożyć koło i utwierdzić je kołkiem drewnianym, związać dyszel złamany, postronek dosztukować, biedne chłopisko biega na około wozu, Załamując ręce, rwie włosy jak desperat i zawodzi na cały głos: "Oloja! Oloja!"
Człowiek rosły, przystojny, silny, barczysty, lamentuje tak nad swoim wozom do wieczora – dopóki ktoś przejeżdżający lub idąca drogą kobieta nic pomoże lub nie zakrzyknie przynajmniej: "Ośle – a zwiążże postronki – a nałóżże koło – a jedź!"
Biedny Olojaderos!…. Dziwić się jednak niemożna. Lud to ciemny, opuszczony, zaniedbany, przesądny. Jeżeliby jednak ktoś z ludzi jakotako wykształconych – i to nie w pyrenejskiej alo w podkarpackiej Galicji – lamentował tak przy każdem niepowodzeniu i nad każdą rzeczą, a rąk dla zaradzenia złemu nie przyłożył: to już chyba choroba, którą przez wzgląd przyzwoitości nazwać się nie ośmielę, albo coś gorszego od choroby – bo udanie.
– I któżby udawał Olojadera, gdyby nim nie był? i w jakim celu?
Nikt, zapewne, w sprawach osobistych i czysto prywatnej natury, nienarażałby się przy niepowodzeniu na dalszą stratę fingowaniem nieporadności. Inna rzecz w sprawach publicznych.
Tam nieporadność desperacka nic nie kosztuje, owszem uwalnia od pracy i ochrania przed posądzeniem, że Olojaderos z braku poczucia i miłości kraju od spraw publicznych się usuwa. Jakżeby go zaś o to posądzać! wszak on kocha tę sprawę, bo lamentuje nad nią tak serdecznie! Nie widzi możności służenia jej na drogach, które stoją otworem i srodze boleje nad tem. Może się myli, może jest zanadto pesymistą; ale to złote, bursztynowe serce, to gorący patryjota! – Wstąpi kiedyś nadzieja w tę zwątpiałą zrozpaczoną duszę. Daj nam tylko Boże więcej takich ludzi!
A ja powiadam: nie daj Boże takich! Niema czasów tak nieużytych, stosunków tak fatalnych w którychby jeźli nie na tej to na owej drodze służyć nie można krajowi i poczciwej sprawie. – Olojaderos nigdy jej nie służy – wiecznie nad nią lamentuje. Posłuchajcie:
Poznałem pana Telesfora w roku 1863. – Wypadek zrządził żem wkrótce potem zajechał do niego na wieś. Było to koło południa. Ledwo wszedłem wniesiono na srebrnej tacy gdańską, złotówkę i suto zastawiony przekąskę, kawior, sardynki, salcesony, pasztet sztrasburski, konfitury, sorbety, nakoniec wyborne Sherry i prawdziwe Regalia. P. Telesfor jadł i pił za trzech, a nie dziw, bo i tusza po temu i twarz jak rydz, a żołądek non plus ultra.
Gdy służący odszedł i zostaliśmy sami – spojrzę na mego gospodarza i… osłupiałem. – Niemogłem pojąć w pierwszej chwili czy to nagły atak newralgji lub tic douloureux czy też dla facecji ruchoma jakaś maska na twarz włożona. Załzawione wypukłe źrenice, żałośnie przekrzywione tłuste policzki, czoło pofałdowane jak zawój turecki.
– Okropność! okropność! zachrypiał rozpacznie załamując ręce, tyle krwi! tyle ofiar! tyle poświęcenia…. a wszystko daremne! Daremne! powtórzył tragicznie. Ci biali, to widocznie zdradzają sprawę! Uchwycili ster, aby sprowadzić rzecz do rozmiarów lichej a kosztownej demonstracji! Ci czerwoni – to szaleńcy bez sumienia, dla dogodzenia własnej fantazji cały byt nasz, całą przyszłość chcą stawić na kartę!…. Okropność! Oddałbym całe moje mienie, oddałbym życie, sto i tysiąc razy, byle zatamować tę szlachetną krew co płynie, albo przeważyć na szali, na której nie ma dla nas dotąd najmniejszej szansy. Kierunku nie ma, ładu nie ma, kłótnie haniebne, brak poświęcenia, brak poczucia obowiązku….
– Ot, daj pan z tysiąc guldenów na karabiny, przerwałem panu Telesforowi. No, choć ze sto! zniżyłem moje żądanie.
– Nie, nigdy! zawołał p. Telesfor powstając i podnosząc ręce ku niebu. Bóg świadkiem, nie chcę aby ani kropla tej lekkomyślnie zmarnowanej krwi naszych synów na sumieniu moim ciążyła! Prędzejbym wyrzucił przez okno majątek moich dzieci – zanimbym choć jeden kupił karabin powstańczy. Każdy karabin kupiony, to jedno dziecko polskie pełne zapału i miłości ojczyzny oddane na łup Moskalom i na niechybną zgubę!
Odpowiedziałem na górnolotne frazesa panu Telesforowi…. milczeniem.
Snadź nie zrozumiał p. Telesfor mego milczenia bo nie przerwał dytyrambu swego.
– Tak, rzekł, nie wolno się łudzić! Trzeba prawdzie śmiało spojrzeć w oczy! Trzeba mieć odwagę cywilną, aby ją wypowiedzieć jasno i otwarcie!… Nie pojmuję takich tchórzów politycznych jak np. mój sąsiad p. Hieronim, który nie wierzy w zwycięztwo, a ulega opinji publicznej i czyni ofiary nad możność: tchórzostwo albo próżność! Ale stokroć bardziej oburzają mnie ci, którzy przekonani o możliwości powodzenia, nie wyzują się z ostatniego grosza, nie ogołocą do ostatniej nitki dla świętej sprawy! Takiż to patrjotyzm? takaż to miłość ojczyzny? takaż to gotowość do poświęceń? To nie Polacy – to pseudo-Polacy. O Boże, jakaż to małoduszność! jaki upadek ducha narodowego!…. To straszne zaiste! Ja gdybym wierzył, oddałbym wszystko z rozkoszą, oddałbym ostatnią parę butów i bez butów strzelba na plecy i w las!…
– Ale niestety nie wierzysz pan!…. zauważyłem.
– Niestety! powtórzył tragicznie p. Telesfor.
Dano do stołu. Obiad był wyborny. P. Telesfor skończony gastronom, pani Telesforowa gospodyni jakich mało.
Po obiedzie, przy czarnej kawie mój gospodarz dalsze począł wywodzić jeremiady nad losem ojczyzny. Ckliwo mi już było. Na szczęście wywołano p. Telesfora w jakimś interesie z po – koju. Pani Telesforowa korzystając z chwili, w której byliśmy sami, przysunęła się do mnie coprędzej i wcisnęła mi w rękę jakiś pakiecik.
– Bierz pan, rzekła i schowaj prędko, żeby mąż nie widział.
– Cóż to jest?
– Dwa sznurki pereł i bransoleta złota, to na proch czy na kule, na co tam potrzeba.
– Bóg zapłać! składam pani dzięki w imieniu…
– Za co panie? Ja to czynię dla moich dzieci, bo ja wiem, że jeźli teraz szala się nie przeważy, to na nich kiedyś przyjdzie kolej ginąć po lasach albo w więzieniu…. Powiedzże pan szczerze czy jest nadzieja?
– Nie wiele pani.
– I czemużeście zaczęli jeźli nie był czas jeszcze?
– Nie my zaczęli. Wulkan, jeźli nie zastygł w swem wnętrzu na wieki, musi od czasu do czasu buchać płomieniami. To konieczność. Tak samo i naród, który nie zamarł na zawsze w niewoli…. a temu nie przeszkodziłby i sam Kościuszko gdyby wstał z grobu….
– A godziż się popierać ruch, jeźli beznadziejny?
– Cały kraj w płomieniu – nie szczędzi krwi i grosza; godziż się przypatrywać z założonemi rękoma?…
– Nie, nie, ale nie sądź pan, aby mój mąż był złym patrjotą. On kocha Polskę całą duszą. Ja żona, ja wiem najlepiej. Ale on wierzy tylko w skuteczność pracy organicznej. Pan pewnie jesteś uprzedzony przeciw niemu. Ja to widzę, bo pan nic nie mówisz. Ale pan się przekonasz, jak przyjdą inne czasy….
…..Otóż przyszły te inne czasy, czasy tak zwanych prac organicznych. I aż do tych czasów nie widziałem pana Telesfora. W pięć lat później dopiero, bo w r. 1868, jadąc do krewnych wstąpiłem do niego. Po drodze mi było.
– A no! – rzekł, jak ongi przed pięcią laty obcierając usta po smacznem śniadanku – cóż mówisz kochany panie? Co za czasy! w łeb sobie chyba palnąć! Mamy autonomję… Boże zlituj się! Toż to ma być samorząd? Wszak to bezrząd najkompletniejszy!… Te rady gminne, te rady powiatowe, ten dualizm władz: wszak to najczystsza parodja… selfgovernementu! Okropność!
– Zapewne – odrzekłem – źle jest, ale gorzej bywało. Przyznaj pan nawet, że odkąd Galicja zwie się Galicją, nie mieliśmy nigdy stosunków tak sprzyjających pracy na każdem polu narodowego i społecznego życia, jak je mamy obecnie. Ciasny ten nasz fraczek autonomiczny, to prawda. Ale nawet i w nim swobodniej ruszać się można niż w dawniejszych dybach z zakneblowanemi usty.
W tym ciasnym fraczku ileby się to zrobić dało, gdyby tylko więcej chęci, więcej wytrwałości, więcej, poczucia obywatelskich obowiązków!
– Święta prawda! święta prawda! – zawołał pan Telesfor z zapałem obejmując mnie w ramiona i całując w oba policzki, snać zdawało mu się, żem puścił wodę na jego młyn lub na jego kazanie zadzwonił – Jakbyś mi z ust wyjął! Okropność! Ten brak? poświęcenia! ten brak ducha obywatelskiego! ta apatja powszechna! ta obojętność dla najważniejszych spraw krajowych, dla żywotnych kwestji! Rozprawia szlachta gdy się zjedzie, rozprawia długo i szeroko o miłości ojczyzny, a gdy przyjdzie stwierdzić te deklamacje czynem, każdy się usuwa, siądzie na swojej grzędzie, kopie kartofle i nie chce wiedzieć o ni – czem! To są Pseudo-Polacy! Tu serce pęka! Ot np. te wydziały powiatowe: ileżby się tu dało zrobić przy jakiej takiej wytrwałości! Ale cóż? Drą, się przy wyborach o te liche dygnitarstwa powiatowe, a potem na posiedzeniach wydziału rzadko kiedy komplet się zbierze. Rumienić się trzeba!
– Przecież tak nie wszędzie – zauważyłem.
– Może są szczęśliwsze powiaty w kraju, ale tu u nas wstyd i hańba! a przytem jakie niedołęztwo! jaki brak elementarnych wiadomości! jaka nieznajomość ustaw! jakie dzikie wyobrażenia!….
– Pan jesteś członkiem wydziału powiatowego? – zapytałem.
– Ja? broń Boże! Chciano mnie wybrać prezesem. Nieprzyjałem. Niepodobna z takiemi współpracownikami! To na nic, słowo ci daję na nic! To czas stracony, zmarnowany bezowocnie, drogi czas, który przecież nie do nas należy, ale do kraju…
– Ale pan, który skończyłeś prawo, który tak wybornie znasz ustawy i stosunki nasze, przecież…
– Ależ mój drogi! powiadam ci: na nic! słowo honoru ci daję, na nicby się to nieprzydało! Z rozkoszą pracowałbym jak wół (nieestetyczne to wyrażenie pada wyłącznie na karb pana Telesfora), niespałbym i niejadł, oderwałbym się od rodzinnych obowiązków, zaniedbał własne interesa i gospodarstwo, ponosił znaczne koszta jakie to urzędowanie za sobą pociąga – ale to na nic! to wszystko na nic!…. Wierzaj mi, trzeźwo przyglądnąwszy się stosunkom naszym, to rozpacz bierze… to zwarjować można! Rób co chcesz, za trzech, za dziesięciu, a wszystko na nic! na nic!….
I rozpacznym ruchem schował p. Telesfor rumianą twarz w obie dłonie. Na nic!… na nic!…
powtarzał cichym głosem w tej malowniczej pozyturze.
Głuche nastało milczenie, uroczyste.
Chcąc zwrócić rozmowę na inne przedmioty, zacząłem mówić o naszych towarzystwach gospodarczych i o zamierzonym zakładaniu filji. Dowodził mi p. Telesfor, że towarzystwa centralne bez filji są na nic, a filja (do której zawiązania w swoim powiecie był zaproszony) również na nic z powodu obojętności współobywateli, obarczonych zresztą innemi zajęciami. Dalej zawiązała się rozmowa o innych naszych stowarzyszeniach. Wszystkie, któreby w najdalszych konsekwencjach wymagały jakiejś znaczniejszej ofiary czasu lub grosza ze strony pana Telesfora, były na nic. Powód zawsze się znalazł. Jednemu towarzystwu wzajemnych ubezpieczeń nie odmówił mój gospodarz swego uznania, jednak i tu instytucja delegatów była na nic. Nakoniec zgadało się o towarzystwie przyjaciół oświaty ludu, które od członków niewielkich wymaga ofiar, bo obowiązkowo tylko jednego guldena rocznie, nie kładąc tamy ofiarności obywateli. Pan Telesfor wpadł w prawdziwe zachwycenie:
– Piękny to, śliczny, cudowny pomysł! Z tego grosza wdowiego, z tych drobnych datków zbierać fundusz, którymby rozbić się dał ten mur chiński, niedozwalający nam iść naprzód, ciemnota ludu wiejskiego. Ale to poetyczne mrzonki! Nie czas nam drukować i rozpowszechniać ludowe dziełka, zakładać bibljoteczki; nam trzeba przedewszystkiem szkółek. Póki szkółek nie mamy…
– Ale tu w miejscu jest szkółka? – zagadnąłem.
– Niestety nie ma! Nie uwierzysz, jak boleję nad tem. Gmina nie uznaje potrzeby oświaty. Daremnie proboszcz tutejszy stara się ją nakłonić do udotowania szkoły, wszystkie jego usiłowania rozbijają się o niezwalczony upór. Moja żona namawia mnie, aby udotować szkołę; chciałem sam, ale zastanowiwszy się na zimno, przyszedłem do przekonania, że toby było bezowocną ofiar: }, bo dopóki gmina nie uzna potrzeby oświaty, dopóty nic będzie posełać dzieci do szkoły, choćby ją miała za darmo. Owszem, zaczęłaby podejrzywał mnie, że w tej fundacji miałem osobisty jakiś interes. Aa! nie, byłoby to zbytnią gorliwością zgubić sprawę…
– A zresztą – dodałem – czasy tak ciężkie, a obywatelskie obowiązki wymagają tylu ofiar, a ta autonomja, a te zjazdy, te sejmiki, a te dzienniki i ta literatura, a te składki nieustanne, a emigracja, a Sybiracy, a inwalidzi z r. 1863, a te towarzystwa bez liku.
– Prawda, prawda! – wtórzył mi pan Telesfor i przechylając się ku mnie, dodał na ucho:
– A przecież trzeba uciułać trochę grosza, aby kiedyś starczyło… na karabiny!…
Dano do stołu. Obiadek był wyborny.
* * *
Nie złamałem danego przyrzeczenia. Nie dotknąłem żadnej osobistości, któraby się obrazić mogła. Scena z p. Telesforem jest prawdziwą co do słowa – ale p. Telesfor nie obrazi się – bo już nie żyje.
– Kiedy umarł?
– Ot kiedyś.
Ale natomiast żyje w Galicji siedmdziesięciu czterech rodzonych braci pana Telesfora. – W każdym powiecie jest jeden w przecięciu, a jeśli są powiaty, w których żaden Olojaderos nie zamieszkał, to są za to inne, w których by – wa ich pięciu. Różnica między nimi, a nieboszczykiem Telesforem natem polega, iż desperackie maski tych O 1 oj ad er o s ów nie są tak karykaturalne, jak nią była skutkiem zużycia maska nieboszczyka, którą do mego albumu wlepiłem po śmierci właściciela. Skutkiem tej różnicy maski owe zwodzą jeszcze naiwnych ludzi – a maska nieboszczyka nikogo już w końcu zwieść nie mogła.
Znam w kraju Olojaderosy innego jeszcze gatunku. Nieboszczyk pan Telesfor maski swej olojaderskiej nigdy nie zrzucał. Inni wdziewają ją tylko przy nadzwyczajnych okolicznościach – gdy wypada szukać powodu usunięcia się od obowiązku, który im bądź to głos publiczny, bądź własne nakłada sumienie. Z niechęcią przywdziewają oni swoją maskę, unikają sposobności, któraby ich do tego zmuszała. Inaczej pan Telesfor. Czy głos głuszonego sumienia, czy Nemezis jakaś niepokonaną kusiła go żądzą rozpoczynania rozmowy o sprawach, w których przywdzianie maski było dla niego koniecznością.
Pocił się on w niej w dzień powszedni i w święto, w mieście i na wsi, na zjeździe sąsiedzkim i w własnym domu, wobec własnej żony i dzieci. Jadł przy tej desperacji jednak z apetytem, pił, palił tytoń, spał i trawił, w ogóle wszelkie funkcje zdrowego człowieka odbywał zdrowo i jak Bóg przykazał. Przy śniadankach i obiadkach był zwykle najnaturalniejszym. Maska znikała w tych chwilach. Podnosił ją może jak przyłbicę do góry. Dość, że miał ją zawsze gdzieś na podorędziu, bo gdy potrzeba tego wymagała, jawiła się ona nagle na jego rumianej twarzy nawet między dwoma kawałkami boeuf-a-la-mode, z których jeden był już w ustach, a drugi na widelcu, lub między dwoma łykami madery bez odsunięcia od ust kieliszka.
Mistrzów takich, jak on, niewieleby się znalazło. Toż dlatego wybrałem jego maskę, a nie czyją inną do mego albumu. Nie uczyniłem tego bynajmniej z powodu, iż to maska jaśnie wielmożna. Znam bowiem sławetne maseczki bez koron, których właściciele mogliby śmiało iść o lepszą z maskami Olojaderów o pięciu, siedmiu i dziewięciu pałeczkach… Ot, że nie będę szukać dalej, jak… ależ prawda, przyrzekłem, że osobistości żadnej nie dotknę.
Od tej przyjętej zasady wełno mi jednak, jak sądzę, odstąpić w takim wypadku, w którym wymienioną, jeżeli nie po nazwisku, to choć po drugiem lub trzeciem imieniu chrzestnem osobę, wzmianką moją nie obrażę.
Otoż po długoletniej przyjaźni, która nas wiąże, roszczę sobie prawo wspomnieć o tobie kochany panie Salezy, a co więcej, zaliczyć cię między Olojaderów.
Któżby nie uznał licznych twoich zasług, któżby nie uchylił czoła przed tyloma dowodami prawdziwie obywatelskiego ducha, który ci w okolicy twojej powszechny zjednały szacimek. A jednak, któż na tym padole jest bez ale. Masz i ty swoje "ale" szanowny panie Salezy.
Zwolennik prostych dróg, cichej pracy, masz wstręt nieprzezwyciężony do sąsiedzkich zjazdów, do wyborczych agitacji, do przedwyborczych narad, a szczególnie do mówek przedwyborczych. Mów, co chcesz, a ja ci powiem, że wiesz o tem dobrze, ile przy tych zjazdach, naradach, agitacjach wpływem twoim mógłbyś nieraz zaważyć na szali. Do pokątnej agitacji i zabiegów za tym lub owym kandydatem nikt cię nie nakłoni; trudno cię namówić, abyś pojechał na zgromadzenie, a jeszcze trudniej, abyś przemówił, choć ci nie brak wymowy. Tłómaczysz się i wykręcasz, jak możesz, a wszystko kończy się zawsze natem: że "to się na nic nie zda… jak ma się stać, tak się stanie… tak ze mną, jak bezemnie." A to się tłómaczy na hiszpańskie: Oloja! oloja!
Przekonałeś się już nieraz w życiu, że tak nie jest, że inaczej idą rzeczy z tobą jak bez ciebie, że twój współudział i twoje przemówienie rozstrzyga; częstokroć w stanowczej chwili – a jednak trwasz upornie przy swojem i nie wywierasz takiego wpływu – jakibyś mógł i powinien wywierać.
Popraw się panie Salezy, popraw. Patrz, już czernią po dziennikach i to nie między inseratami ale w feuiletonie!
Mógłbym tu wspomnieć jeszcze o pewnym wielce szanownym pośle krajowym, który przy pewnych nader ważnych sprawach, z któremi najlepiej może w sejmie obznajomiony, poprawia się ciągle w siedzeniu – i zabiera do proszenia o głos, a niemogąc się zdecydować na ten krok tak śmiały, w końcu powiada sobie: E, toby się na nic nie zdało! Muru głową nie przebiję. I milczy. A, poźniej odżałować nie może, że milczał, a później jeszcze przy następnej sposobności zrobi tak samo i znowu żałuje. Gdy mu jednak wyrzuty czynią przyjaciele, czemu milczał, odpowiada: Na nicby się nie było przydało! przy tym składzie sejmu. – Oloja! oloja!
Mógłbym podobną opowiedzieć historyjkę o pewnym wielce szanownym radnym pewnego starożytnego miasta… ale boję się aby go nic po znano. Ze się sam już poznał czytając to słowa, to więcej jak pewna.
Siedemdziesięciu i czterech znam młodych, światłych i postępowych ludzi, ożywionych naj – lepszemi chęciami dla kraju, żywo interesujących się rozwojem naszych autonomicznych instytucji, dokładnie obznajomionych z stosunkami i biegiem spraw gminnych, szkolnych, gospodarczych, powiatowych w powiatach, w których zamieszkują – trzeba wiedzieć, że każdy z nich mieszka w innym powiecie naszej prowincji. Znam ich 74 a niewątpię, że jest ich przynajmniej pięć razy tyle. Otóż ci wszyscy młodzi ludzie uznają znakomitą korzyść – jakąby przyniosło regularne przesełanie korespondencji i sprawozdań o naszem samorządzie wszystkich okolic kraju, do którego z naszych dzienników. A jednak żaden z nich nie da przykładu, nie zabierze się do pisania tych korespondencji. – Z sześciu naszych dzienników politycznych żaden ich nie posiada. "Gdyby ze wszystkich stron kraju wysełano takie sprawozdania – to co innego, ale pisać o tym moim biednym kącie? Na co się to przyda"? – Szkoda czasu. Daremny trud i mozoły! Przy tej apatji wszystko na nie. Nie rozruszam kraju mojem pisaniem!"
– Daremny trud i mozoły! – tak wołał ów szpak historyczny darowany przez jakiegoś szewca królowi Stanisławowi Augustowi.
Moi Panowie – nie powtarzajcie pacierza za szpakiem. A nie wołajcie: "Oloja! Oloja!" ale bierzcie się do pracy.IV. CHUDZI, CHORZY I SKROMNI.
Pamiętam, było to w roku głodu…, w zimie, w czasie karnawału. W, mieście bawiono się dobrze. Nie zapomniano przytem i o głodnych: tańczono na ich korzyść. Zysk czysty z balu – po odtrąceniu kosztów wynosił wprawdzie ledwie pięćdziesiątą część tego, ile wydano na stroje tego wieczora, ale wszakże na tamtym świecie nie wedle rezultatu usiłowań naszych, lecz wedle intencji sądzić nas będą. Głodni nie zostali nasyceni, ale tańczący wyrobili sobie, w własne m przynajmniej wyobrażeniu, przepustkę czy kartę legitymacyjną do przybytku wieczystej nagrody.
Reduty, jak zwykle, pierwsza i druga były puste, lecz za to późniejsze więcej ożywione niż w innych latach. Przyszło komuś na myśl…. wiem nawet komu, lecz powiedzieć nie mogę, dość że komuś przyszedł na myśl koncept wcale niezły, a szanowny czytelnik domyśli się łatwo, gdy opowiem o koncepcie, że twórcą jego musiał być człowiek młody – bo takie koncepta zwykle młodym tylko ludziom na myśl przychodzą.
I otóż kazał ów ktoś zrobić maskę przede stawiającą twarz okropnie wychudłą, wynędzniałą, wycieńczoną biedą i głodem. Maska zrobiona była wybornie. Zapadłe głęboko i podsiniałe oczy, pożółkła cera, skóra w strasznych fałdach, jak obszerny worek wisząca na sterczących kościach twarzy. W tej tedy masce i udrapowany w płócienny, obcisły łachman, pełen dziur i łat, zamierzył ów młodzian udać się na redutę i wyciągając żebraczą rękę przed wystrojonemi maskami, przejmować je mimowolnym dreszczem i zgrozą, psując im zabawę, a naprawiając serduszka, niedość może pamiętające o głodnej braci umierającej w straszliwej nędzy pod – wiejskim płotem.