Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Psiakość! - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
18 lipca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Psiakość! - ebook

Tragikomiczna opowieść o zwichrowanej, poturbowanej przez los barcelońskiej rodzinie, w której psy są równie ważne jak ludzie.

Fer ledwie co wyszedł z podwieczorku u matki, podczas którego jego siostra Silvia przedstawiała im amerykańską teściową. A teraz w poplamionym podkoszulku kiwa się nad kawą z mlekiem w pobliskiej kawiarni i znów ma obok siebie prawie całą rodzinę. Matka rozsiadła się naprzeciwko z suczką Shirley na podołku i przyłożonym do stłuczonych kolan lodem, siostry Emma i Silvia już nadbiegają. Fer wie, że będzie musiał zmierzyć się z pytaniem, którego unikał przez całe popołudnie: gdzie jest R, jego pies?

Byłoby szkoda przegapić tę napisaną z wyczuciem, wzruszającą powieść, którą czyta się, odnosząc wrażenie, że kiedyś już spotkało się wszystkich jej bohaterów.

„Elle”

 

Alejandro Palomas (ur. 1967 w Barcelonie) – hiszpański dziennikarz, pisarz i tłumacz powieści takich autorów jak Katherine Mansfield, Oscar Wilde czy Jack London. Absolwent filologii angielskiej. Zadebiutował w 2002 roku powieścią El tiempo del corazón, za którą FNAC przyznała mu nagrodę New Talent.

W 2017 roku nakładem W.A.B. ukazała się O matko! (2014), pierwsza jego książka wydana w Polsce. Psiakość! (2016) nawiązuje do tej powieść, ale tworzy odrębną całość.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-5968-9
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Mama powiedziała, że sama kupi kwiaty, ale w całym tym zamieszaniu i w nerwach z powodu wizyty Hermione zapomniała wstąpić do kwiaciarni, aż w końcu kupiła sztuczne kwiaty wiśni u Chińczyka. Potem, tuż przed podwieczorkiem, wymieszała je z gałązkami, które każdego tygodnia wyrywa z krzewów na skwerze i upycha w jednym z holenderskich wazonów z białej porcelany, przypominających sputnik. Teraz z powrotem przykłada sobie do łokcia lód owinięty w szmatkę i unika mojego wzroku.

– Ale Fer… – wybąkuje przepraszającym tonem, podczas gdy za szybą jakaś rodzina (ojciec i matka o ciemnych włosach, trzy córki – identycznie ubrane blondynki) przejeżdża na rowerach i znika w głębi ulicy. Już ma dokończyć zdanie, ale wtedy kelnerka, dziewczyna o rudych włosach zebranych w kok, z kolczykami w wardze i w koszulce na ramiączkach, patrzy na nas zza baru z zaniepokojoną miną i pyta, zwracając się do mamy:

– Lepiej pani?

Mama odwraca się do niej z uśmiechem.

– Tak, córciu, dziękuję – odpowiada i maca się po ramieniu. – Chyba już mniej boli.

Dziewczyna kiwa głową.

– Jak lód się rozpuści, pani powie, dam świeży.

Kilkanaście minut wcześniej, kiedy mama przechodziła obok kawiarni, Shirley wywąchała mnie przez otwarte drzwi, wyrwała się do przodu i ciągnąc za sobą smycz, wpadła do środka z szaleńczym ujadaniem, rzuciła mi się na ręce i zaczęła całego lizać. Mama została sama przed wejściem i nie rozumiała, co się dzieje. Potem zajrzała do środka i kiedy zobaczyła Shirley na moich kolanach, uśmiechnęła się i weszła. Miała swoją płócienną torebkę w paski, ściskała ją mocno w dłoni jak martwego kurczaka złapanego za nogi, a na ramieniu wisiała jej torba z grubego plastiku, taka jak sprzedają w supermarketach, pełna jakichś rzeczy, których nawet teraz wszystkich nie widzę. Źle wymierzyła kroki i potknęła się o schodek, runęła na łokcie i kolana z głuchym łomotem, od którego włosy stanęły mi dęba, a kelnerka zareagowała wrzaskiem przerażenia i całą litanią w nieznanym mi języku.

Natychmiast rzuciliśmy się jej z pomocą, podnieśliśmy z podłogi, zaprowadziliśmy do stolika, a potem dziewczyna przyniosła trochę wody i szmatki z lodem, które – mimo protestów mamy – przyłożyła jej do kolan i łokci. I tak oto siedzimy teraz, dochodząc do siebie, ona ma te szmatki, lód i dwie torby stojące przy stopach, a ja nie odrywam wzroku od ekranu telefonu leżącego na stole.

Jakiś czas temu przestało padać, ciepły wiatr przegonił chmury i wydobył z nieba czyste światło, jakiego jeszcze się o tej porze roku nie spodziewaliśmy. Z ulicy dobiega nas, po raz pierwszy od wielu dni, zapach lata.

Barcelona. Dziś dwudziesty pierwszy czerwca.

– Ale Fer… – powtarza mama, marszcząc czoło i mrużąc oczy z miną dziewczynki przyłapanej na gorącym uczynku.

– Żadnych mi tu „ale”, mamo – ucinam. – Ile razy ci powtarzaliśmy, że musisz zawsze mieć jedną wolną rękę, żebyś mogła się podeprzeć, gdybyś się potknęła?

– Dobrze, synku, dobrze.

– Właśnie, że wcale niedobrze, mamo. – Jestem wściekły, ale przede wszystkim przerażony jej upadkiem. – Zawsze to samo. W ogóle nas nie słuchasz. Dziwię się tylko, że jeszcze nic sobie nie złamałaś, skoro co chwila się o coś obijasz albo lądujesz na ziemi jak długa.

Wydyma wargi nadąsana i przewraca oczami. W ciągu ostatnich miesięcy ta rozmowa powtarzała się tak często, że właściwie mógłbym sobie darować, bo mama i tak robi, co chce, kiedy jej nie pilnujemy, ignoruje nasze rady, napomnienia i groźby. Nie ma na nią innego sposobu poza cierpliwością i modlitwą – trzeba się gorąco modlić, żeby kiedy już w końcu przytrafi jej się coś poważnego, to dało się temu czemuś zaradzić. Wszelkie inne metody nie mają żadnego sensu.

Teraz siedzi z nosem spuszczonym na kwintę. Wie, że źle zrobiła i że się na nią gniewam, więc żadne z nas się nie odzywa, każde okopane po swojej stronie stolika. Ale mama nieszczególnie przepada za milczeniem ani za spięciami, zwłaszcza kiedy właśnie wywinęła jeden ze swoich numerów. O ile intuicja mnie nie zawodzi, to na pewno lada chwila wymyśli coś, żeby zmienić temat i skłonić mnie do przebaczenia.

– Wiesz co? – mówi dokładnie w tej chwili, jakby usłyszała moje myśli, tym tonem, który przybiera zawsze, kiedy jesteśmy sami i wciela się w Amalię w wersji: „to teraz poplotkujemy i powymieniamy się sekretami, skoro twoje siostry nas nie słyszą, synku”.

– Nie wiem.

Przykłada szmatkę z lodem do lewego kolana. Kiedy ją odsuwa, widzę, że zaczyna jej się robić ogromny siniak, i trochę ściska mnie w gardle, chcę coś powiedzieć, ale opanowuję się, bo najchętniej bym ją w tej chwili zadusił albo znowu zrobił awanturę, więc wiem, że to nie najlepszy moment na mówienie.

– Tam na rogu placu, od strony szkoły, otworzyli sklep z tymi komórkami, co je tak lubisz – mówi. – Z tymi wszystkimi ajpokami, ajtrakami, fejsbukami i tak dalej, wiesz…

Nie patrzę na nią. Oto początek operacji „Zagadać i ugłaskać Fera”. Jako że nie reaguję, odczekuje chwilę przed kolejnym atakiem i wydaje z siebie tak dramatyczne westchnienie ignorowanej matki, że nawet Shirley podnosi łeb. Potem wzdycha znowu. I jeszcze raz.

– Mają tam takiego uroczego sprzedawcę… – Znów przechodzi do ofensywy.

Milczę.

– A jaki przystojny z niego chłopak…

Milczę. Przesuwam palcem po ekranie iPhone’a i telefon się rozświetla. Ten gest wszedł mi już w nawyk, powtarzam go coraz częściej, odkąd stało się to, co się stało, a ja siedzę przy tym stoliku, oczekując wieści, które nie nadchodzą.

– Poza tym wydaje mi się, że jest chyba… gejem. – Mama uparcie brnie dalej. Potem schyla się pod krzesło, grzebie w mniejszej torbie i wyciąga żółty notesik, który zawsze ma przy sobie i nigdy nie pokazuje nam zawartości. To zwykły, tani kołonotatnik, ale traktuje go jak skarb, księgę pełną tajemnic, w której od czasu do czasu coś sobie zapisuje.

Tym razem to ja wzdycham. To zagajenie też powtarza się już od jakiegoś czasu, przewija się w naszych rozmowach jak refren. Gdziekolwiek się ruszy, wszędzie widzi przystojnych gejów, potencjalnych chłopaków dla mnie, tyle że wzrok ma już słaby, a kontakt z rzeczywistością jeszcze słabszy.

– Może przypadłby ci do gustu, kochanie. – Nie odpuszcza, ignorując moje milczenie, zapisuje coś w notesie długopisem, który potem wsuwa z powrotem do spiralki na grzbiecie, i zerka na mnie kątem oka.

Nie zaszczycam jej odpowiedzią.

– Jest taki… trochę jak George Clooney, ale niższy i bardziej… jak by to powiedzieć… hmm… organiczny. Tak, dokładnie: bardzo organiczny.

„Organiczny”. Mimo wszystko, mimo strachu, jaki ogarnął mnie na widok upadku mamy, mimo całego napięcia skumulowanego po sytuacji z R, nie mogę powstrzymać uśmiechu. „Organiczny” to słowo miesiąca mamy, a pewnie stanie się też słowem lata. Mama szafuje nim na prawo i lewo, bo nie zadała sobie trudu, żeby zrozumieć jego znaczenie, więc wydaje jej się, że świetnie pasuje do wszystkiego, co przyjdzie jej do głowy. To wina Silvii, która od jakiegoś czasu zamieniła na „organiczne” wszystko, co do tej pory było „fenomenalne”, a mama, która jak gąbka chłonie to, co chce chłonąć, przejęła je i teraz wrzuca bez ładu i składu wszędzie tam, gdzie wydaje jej się, że pasuje. I tak na przykład opowiada przez telefon, że „ten wczorajszy film był taki organiczny…” albo że jej przyjaciółka Ingrid „kupiła sobie bardzo organiczne biustonosze, takie co nie odznaczają się pod ubraniem i podtrzymują… co trzeba”.

Kiedy patrzyłem na te szmatki na łokciu i kolanach, na zadrapanie na brodzie, znowu poczułem, że chciałbym zamordować mamę za ten jej głupi upór i zgrywanie rozpuszczonej dziewczynki w wieku siedemdziesięciu lat, czym doprowadzała do szału mnie, Silvię i Emmę. Jednocześnie wróciła panika, strach, że ją stracę, że za którymś razem stanie się jej w końcu coś złego, ale jak zwykle natychmiast wyrzuciłem z głowy tę myśl, bo to nie do pomyślenia. Nie potrafię, nie potrafimy wyobrazić sobie świata bez niej, nie, zwłaszcza dzisiaj, w obliczu tego, co się wydarzyło.

Na widok tej jej minki niewinnej staruszki, którą robi zawsze, kiedy coś spsoci i próbuje mnie udobruchać, żebym jej wybaczył, musiałem przygryźć wargę, żeby się nie uśmiechnąć.

– Mamo – mówię w końcu – ten… „chłopak” ma chyba z sześćdziesiątkę, sześcioro dzieci, dwoje wnuków, a poza tym to Paki.

Patrzy na mnie z niedowierzaniem i pociera palcami zadrapanie.

– Pa… ki?

– Tak.

Przez chwilę milczy, gorączkowo się nad czymś zastanawia, aż w końcu mówi:

– Paki to skrót od… Paquity?

Próbuję się nie roześmiać, ale nie jest łatwo, bo choć trudno w to uwierzyć, mama pyta zupełnie na serio. Podczas gdy ja staram się nie ustępować i okopać się na swojej pozycji, ona wykorzystuje sytuację i zagłębia się dalej w dygresję zgodnie ze swoją osobliwą logiką „Amalii w opałach”.

– Czyli jest transgenikiem? Po operacji? – Patrzy z wyrazem niezrozumienia na twarzy. – Ale to przecież niemożliwe, Fer. Skoro twierdzisz, że ma szóstkę dzieci i dwoje wnuków, to przecież skądś się musiały wziąć, prawda? – Nagle otwiera szeroko oczy, jakby właśnie coś zrozumiała, i mówi: – Ach, może są adoptowane, tak jak Shirley – kwituje i schyla się, żeby pocałować Shirley w łebek.

– Mamo, przestań wygadywać bzdury, błagam cię – mówię, ale wyrywa mi się śmiech. Jej niedowidzące oczy rozświetlają się wesoło, bo uświadamia sobie, że wygrała bitwę. – Paki to skrót od Pakistańczyka, nie od imienia Paquita.

Cmoka i kręci głową. Czuje się już dużo pewniej i swobodniej, bo udało jej się wciągnąć mnie w rozmowę. Odzyskała mnie i jestem teraz właśnie tam, gdzie chciała mnie mieć. To teraz robi się najbardziej niebezpieczna.

– Może i jest Pakim, ale w takim razie pewnie w trzecim albo którymś pokoleniu, bo przecież oni noszą te takie zawoje na głowach, nie wiesz? A poza tym on ma jaśniutką skórę, jest szczuplutki, ma takie płócienne japonki i markową koszulkę. Jak dla mnie to niezły z niego przystojniak, poważnie.

– Wiem – odpowiadam, znowu zerkam na telefon i przesuwam palcem po plastikowym ekranie. – Wydaje mi się, że dla ciebie każdy facet bez kobiety u boku wygląda na niezłego przystojniaka.

– Nieprawda – broni się i wykrzywia twarz w grymasie, a potem znowu otwiera notatnik i robi jakiś krótki zapisek. – Ja tylko próbuję ci pomóc, Fer. Dobrze o tym wiesz.

– Tak, mamo. Ale ja nie potrzebuję pomocy.

– To prawda – przytakuje. – Potrzebujesz za to chłopaka. A jeśli będzie do tego weterynarzem, tym lepiej. Sam wiesz.

Nie odpowiadam. Wiem, że jeśli dam się jej wciągnąć, to nigdy nie skończymy i płynnie przejdziemy do kolejnej dyskusji, która się regularnie między nami powtarza, tym razem o mojej samotności i obsesyjnych próbach mamy, żeby tej samotności zaradzić, a ja nie mam dziś na to siły. Ilekroć wyłączam się z rozmowy i wracam do tego niekończącego się oczekiwania, które przywiodło mnie do kawiarni i wpędziło w nerwowy, pełen napięcia stan, z którego mama najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy, czuję falę niepokoju przygniatającą mnie do krzesła i uciskającą pierś. Przez chwilę kusi mnie, żeby nic więcej nie mówić i skupić się na swojej sprawie, ale wiem, że jeśli teraz zamilknę, to będę musiał szukać jakiegoś innego tematu, żeby mama nie myślała. Nie mogę jej pozwolić myśleć. Jeśli do tego dopuszczę, zaraz doda dwa do dwóch i zrozumie, że do naszego spotkania wcale nie powinno było dojść, że wcale nie powinienem się tam znaleźć, zwłaszcza sam.

Ale jestem niezręczny, działam zbyt wolno. Zapada cisza, dosłownie na kilka chwil, kiedy próbuję wymyślić coś, czym mógłbym ją zająć i tym razem samemu skierować jej uwagę na inne tory, i wtedy coś nagle zaskakuje w jej pamięci krótkotrwałej, mamę znów ogarnia konsternacja, którą poczuła przed kilkunastu minutami, kiedy zobaczyła mnie z wejścia do kawiarni, tuż przed tym, jak upadła.

Marszczy więc czoło, próbuje znaleźć brakujący element układanki, której istnienie zdążyła już zarejestrować, i zanim uda mi się coś powiedzieć, zwraca się w moją stronę i zadaje pierwsze z dwóch pytań, których obawiałem się od chwili, gdy zobaczyłem ją za szybą na spacerze z Shirley.

Wiem, jak będzie brzmiało to pytanie, jeszcze zanim je usłyszę.

I przygotowuję się, żeby odpowiedzieć.2

– Ale Fer, synku – zaczyna mama z miną wyrażającą absolutne zdumienie – nie wróciłeś do domu? – Obejmuje kawiarnię gestem dłoni, a tymczasem zadane przez nią pytanie rodzi kolejne, które rysują się głębokimi liniami na cienkiej, pomarszczonej skórze jej czoła. Zanim udaje mi się odpowiedzieć, dodaje: – Co ty… tutaj robisz?

Pytanie to jest stuprocentowo logiczne i naturalne, aż dziwne, że pada dopiero teraz.

– Wpadłem na kawę w drodze do samochodu – odpowiadam, siląc się na obojętny ton, ale sam słyszę, że nie do końca udało mi się osiągnąć cel. – Nie chciałem prowadzić od razu po dwóch kieliszkach cavy.

Mruga powoli, robi tę swoją minę pod tytułem: „Oczywiście, synku. Co też za pytania zadaje ta twoja matka, czasem zachowuję się jak głupia”, spuszcza wzrok i spogląda na torby ustawione pod nogami, ale potem znów patrzy na mnie z lekką irytacją.

– Ale skoro byłeś głodny, to przecież mogłeś zjeść coś jeszcze w domu. Zostało tyle jedzenia… – I, jakby mówiła do siebie, dodaje: – Emma i Silvia zabrały po całej tacy kanapek.

Oddycham z pewną ulgą. Reakcja mamy jest dokładnie taka, jakiej można się było spodziewać, i również zupełnie logiczna: skoro spędziliśmy całe popołudnie u niej w domu, napychając się koreczkami, kanapkami, tartaletkami z kremem i orzechami, kawą, sałatką owocową i cavą przyniesioną przez Silvię i Johna, to dziwne, że niedługo potem zastała mnie nad kawą z mlekiem i pączkiem, którego jeszcze nawet nie ugryzłem. Jest zaskoczona, ale nic nie podejrzewa. Zwłaszcza kiedy uspokajam ją słowami:

– Nie, mamo. Nie jestem głodny, naprawdę – tłumaczę gładko. – Po prostu nie chciałem prowadzić senny.

– Ach, nie, nie, nie wolno wsiadać za kierownicę zaspanym – mówi, kręcąc szybko głową i mocno przytulając Shirley. – Tylu jest wariatów na drogach – dodaje, kładzie na stole rękę, tę nieuszkodzoną, i gładzi palcami filiżankę kawy z mlekiem, która chwieje się niebezpiecznie na spodeczku. – I jeszcze te wszystkie bezpańskie psy, które włóczą się po ulicach, jak zwykle latem. Pomyśl tylko, że mógłbyś się zagapić, potrącić jednego z nich i… o Boże… nie, nie, nie.

Przełykam ślinę i zmuszam się do bladego uśmiechu, próbując jakoś przyswoić sobie jej uwagę, choć czuję, że to ostatnie zdanie brutalnie pozbawiło mnie tchu, ale ona już na mnie nie patrzy: teraz przenosi wzrok na okno, więc robię to samo. Za szybą widzimy matkę z dwiema córeczkami, kobieta znów jest brunetką, dziewczynki znów identycznie ubranymi blondynkami, a tymczasem słyszymy, że od strony baru podchodzi do nas kelnerka.

– Więcej lodu. Lepiej niech pani zmieni – mówi dziewczyna, która sądząc po akcencie, pochodzi z jakiegoś wschodniego kraju.

Mama się uśmiecha, lekko zaskoczona.

– Nie, córciu, nie trzeba – odpowiada tonem potulnej staruszki, którą wcale nie jest. – Już mi lepiej, dziękuję.

Dziewczyna kładzie tacę na stole i zaczyna bezceremonialnie odwijać przesiąknięte szmatki z kolan i łokcia mamy.

– Właśnie że trzeba. Tak nie jest dobrze. Pani pozwoli – oznajmia apodyktycznie. Mama patrzy na mnie z udawanym przerażeniem, chociaż wiem, bo dobrze ją znam, że jest zachwycona atencją. Potem, korzystając z faktu, że dziewczyna stoi tuż przy niej, nachyla się w jej stronę i wykonuje jeden z tak charakterystycznych dla niej gestów, na które nieznajomi ludzie nie zawsze dobrze reagują: powoli wyciąga dłoń i kładzie ją na nadgarstku dziewczyny, delikatnie gładząc ją opuszkami palców. Nawiązuje kontakt fizyczny, ponieważ ledwie widzi i ma problem z oceną odległości. To dla niej sposób na opanowanie przestrzeni, nic więcej. Nawet sobie nie zdaje sprawy, że w przypadku kelnerki gładzi przedstawiający niebieskiego skorpiona tatuaż wielkości pistoletu, który pokrywa niemal całe jej przedramię.

Dziewczyna mruga, patrzy na dłoń mamy na swoim tatuażu, jakby zorientowała się, że po ręce łazi jej karaluch, i wykrzywia usta w grymasie. Nie zna mamy, więc nie rozumie, że ona bardzo słabo widzi, a do tego ma zły zwyczaj macania wszystkiego wokół. Mama nie pyta o pozwolenie. Mama dotyka. W sklepach, w restauracjach, w muzeach: w pierwszym odruchu zawsze wyciąga dłoń ku wszystkiemu, co zwróci jej uwagę, próbuje złapać i przybliżyć sobie do oczu, żeby nie musieć już zgadywać, uzyskać pewność. Jak mała dziewczynka: widzi, dotyka, łapie, psuje. I to właśnie robi teraz z kelnerką, jak ze wszystkim, jak kiedy pokazujesz jej zdjęcie na telefonie, a ona instynktownie pakuje łapę w ekran i katastrofa gotowa. Owszem, nie potrafi oceniać odległości, ale poza tym nie przejmuje się, jaką reakcję może spowodować jej zachowanie, bo dla niej dotyk stanowi gwarancję przetrwania.

Kelnerka przestaje zmieniać ostatnią szmatkę, patrzy na nią z grymasem mówiącym: „Co to za baba, co nie umie trzymać rąk przy sobie, gdybym wiedziała, tobym jej nie pomagała” i delikatnie wycofuje nadgarstek, ale mama nie odpuszcza, przysuwa twarz tak blisko, że okularami prawie dotyka przedramienia dziewczyny, żeby lepiej się przyjrzeć, zwilża językiem opuszki i zaczyna mocno trzeć tatuaż palcami wskazującym i środkowym.

– Czekaj, córciu – mówi i trze uparcie. – Masz tu brudne.

Dziewczyna gwałtownie wyrywa jej rękę, sapie ze złością i rzuca przez zaciśnięte zęby przekleństwo w języku brzmiącym trochę jak rosyjski. Potem zabiera tacę, obraca się na pięcie i czym prędzej odchodzi, żując gumę z otwartymi ustami i kręcąc głową.

– Jak będzie trzeba znowu zmienić lód, to pani mi powie – woła zza baru, po czym bierze się do wycierania talerzy, filiżanek i sztućców i odkłada je na swoje miejsca z metalicznym hukiem. Jakaś kobieta czekająca na autobus na chodniku naprzeciwko kawiarni odwraca się tyłem i spogląda na malunek zdobiący żaluzję zamkniętego lokalu, który miała dotychczas za plecami.

Mama wzdycha. Potem znowu dotyka szmatki z lodem zawiniętej na łokciu i przy okazji głaszcze się po przedramieniu, jakby próbowała znaleźć jeden konkretny pieprzyk spośród tysięcy, po czym stwierdza tonem, który nie ma nic wspólnego z tym, jakiego używała do tej pory:

– Kiedyś miałam taką gładką skórę…

Dobrze znam ten ton, bo już od jakiegoś czasu pojawia się znienacka i buduje obraz Amalii, która nie do końca jest tu i teraz, jakby mama nagle przypominała sobie o rzeczach, których już nie ma, przywoływała wspomnienia, których z nami nie dzieli. Od jakiegoś czasu mamie zdarza się bez ostrzeżenia zanurzyć w jakiejś części swojego jestestwa i wspominać na głos kobietę, którą była w jakimś zamierzchłym okresie swojego życia. Robi się nieobecna, jakby zamknięta we własnej bańce, a mnie, jak zwykle, kiedy zaczyna tak mówić, przechodzi lekki dreszcz uczucia balansującego pomiędzy bezradnością, nutką strachu i chęcią zbliżenia się do niej.

Przez moment już, już mam wyciągnąć dłoń, pogładzić ją po ramieniu i powiedzieć, że tak, to prawda, pamiętam tamtą skórę i wiele innych rzeczy, które należą już do przeszłości zarówno w moim, jak i w jej życiu, ale dreszcz znika, moment mija i mama mówi dalej.

– Taką gładziusieńką – upiera się i znowu zaczyna głaskać po skórze, która nie ma już nic wspólnego z gładkością, bo cała się łuszczy mimo codziennego smarowania kremem leczniczym. Potem, nie przestając przesuwać dłonią po ramieniu, dodaje ze smutnym uśmiechem: – Ale już nie mam.

– Cóż się dziwisz, mamo? Masz już prawie siedemdziesiąt lat – odpowiadam i zaraz żałuję tych słów, bo nie zabrzmiało to dobrze. Ten ton, twardy i oschły, nie pasuje do mnie i mamy, to nie jesteśmy my. Ten ton należy do Silvii, kąśliwość typowa dla najstarszej córki; często go używa, od czasu gdy mama zaczęła wykazywać pierwsze objawy świadczące o tym, że coś – w jej pamięci, codziennej rutynie, sprawności – nie gra tak jak do tej pory i że nasza trójka – Silvia, Emma i ja – musi stworzyć wspólny front walki z tym spadkiem formy, do którego, choć do dziś nie został potwierdzony przez lekarzy, na pewno doszło, bo przecież widzimy go na własne oczy. Ton Silvii pełny jest malutkich okruchów szkła, które z dnia na dzień zdają się ostrzejsze. Silvia źle znosi roztargnienie i zapominalstwo mamy, bo źle znosi bezradność, a mama, która dobrze o tym wie, stara się w jej towarzystwie wyjątkowo pilnować, a w rezultacie jest jeszcze gorzej: wyłazi z niej ta dziecinna Amalia, uparta i wrzaskliwa, która wszystko psuje. Emma twierdzi, że Silvia już od jakiegoś czasu jest cięta na mamę i że jej wściekłość ma związek nie tyle ze stanem mamy, ile z jakąś inną sprawą, o której nie mamy pojęcia. Ma rację. To z Silvią musiało zacząć się wcześniej, a wraca od paru miesięcy, jak powolna fala, która porywa ziemię i szczątki rozbitych statków, stopniowo zalewając mamę szlamem i wodorostami. Nie potrafię inaczej tego opisać.

Tak czy owak, prawie żadne problemy mamy nie są spowodowane wiekiem: ani łuszcząca się skóra, ani pozostałe przypadłości. Skórę ma bladą i bardzo wrażliwą z powodu albinizmu, tak samo jak postępującą i nieodwracalną utratę wzroku, białe włosy, które nie mają nic wspólnego z siwizną, niewidoczne brwi i ogólną niezgrabność, przez którą – w połączeniu z niedowidzeniem – co chwila się wywraca i ma pełno siniaków. „Mama jest już starsza” – słyszę własne myśli, kiedy patrzę na nią, jak siedzi u mojego boku, i zwracam uwagę na plamy, które pokrywają jej prawie całe dłonie, na podwójny podbródek, na obwisłą skórę ramion i na lupę, którą nosi w torebce i której prawie nigdy nie używa, bo zapomina, że ją ma. Patrząc na nią taką starszą, zaczynam tak mocno tęsknić za dawną mamą, że dreszcz żalu przebiega mi przez mokre jeszcze plecy i kusi mnie, żeby jej to powiedzieć.

Zamiast tego robię coś innego – po raz tysięczny odblokowuję ekran telefonu. Ani esemesa, ani wiadomości na WhatsAppie. Nic. Tylko R w wodzie, patrzący ze zdjęcia, które zrobiła mu Emma nad jeziorem ubiegłego lata, i cyfry zegarka pokazujące godzinę: 21.33. Wyszedłem od mamy godzinę i trzydzieści trzy minuty temu, a mam wrażenie, jakbym siedział tu od wielu dni, czekając na połączenie, które nie przychodzi. Tak, połączeń przychodzących brak, przyszła za to mama, akurat ona, jedyna, która nie powinna się tu znaleźć, bo nie mogę dopuścić, żeby towarzyszyła mi w tej sytuacji. Nie w tej. „Niech ona sobie idzie” – myślę i od razu uświadamiam sobie, co muszę zrobić: grać na zwłokę, żeby nie musieć jej opowiadać o tym, co jeszcze nie skończyło się dziać. Uniknąć cierpienia, jej cierpienia, bo to tylko dołoży jej bólu, a ja dziś nie mogę jej go jeszcze dokładać. Wiem, że jeśli opowiem jej, co się ze mną dzieje, to wtedy to, o czym milczę, stanie się rzeczywistością, zacznie istnieć i nie będzie już odwrotu. Z drugiej strony, jeśli nic jej nie opowiem, a telefon zadzwoni, to będę mógł podzielić się z nią tylko szczęśliwym zakończeniem i oszczędzić jej całej reszty. „Nie, lepiej niech nie wie” – słyszę swoje myśli.

– Mamo, nie powinnaś wracać do domu? – pytam. – Późno już, ja też zaraz się zbieram.

Uśmiecha się.

– Nie, synku. Nie śpieszy mi się – mówi. – Tyle zjedliśmy na podwieczorek, że już i tak nie będę jadła kolacji. A w telewizji też nic dziś nie ma.

– No, ale pewnie zaraz tu będą zamykać.

Wzrusza ramionami.

– Cóż, w takim razie jak zamkną, to sobie pójdziemy, tak? – mówi, gładząc się po przedramieniu. I w tej chwili, kiedy widzę swoje odbicie w jej brudnych okularach, czuję ukłucie w żołądku, bo dociera do mnie, że kiedy mama teraz na mnie patrzy, widzi zupełnie innego Fera niż ten, z którym pożegnała się w progu swojego mieszkania. Ten obecny, ten z baru, garbi się na krześle, blady i pokrzywiony, z ponurą miną i w koszuli poplamionej czymś śmierdzącym, co nie jest potem. Temu obecnemu Ferowi przybyło ze dwadzieścia lat, a usta wykrzywia mu grymas, który w oczach matki musi robić paskudne wrażenie.

Próbuję więc odwzajemnić uśmiech i trochę złagodzić wyraz twarzy. Potem prostuję plecy i opadam na oparcie, zmieniając pozycję na bardziej naturalną, jednocześnie rozpaczliwie próbując znaleźć jakiś temat, żeby nadal odwracać jej uwagę, ale mama przestaje przesuwać dłonią po ramieniu i wbija zaskoczony wzrok w moje stopy, ze zmarszczonym czołem i wyrazem kompletnego niezrozumienia na twarzy; a tymczasem na ulicy gwałtownie kołyszą się gałęzie platanów, poruszone silnym podmuchem wiatru, którego do tej pory w ogóle nie było, a teraz zaczyna unosić papierki i liście, zaś kobieta czekająca na autobus na przeciwległym chodniku zbiera rozwiane włosy i staje obok żaluzji, żeby schronić się przed wiatrem, odsłaniając ostatni fragment zdobiącego ją malunku.

Kiedy mama podnosi na mnie oczy, orientuję się, że właśnie się domyśliła i nie ma już odwrotu. Patrzy na mnie tak jak zawsze, kiedy udaje jej się przywołać coś, co już od dłuższego czasu próbowała sobie przypomnieć, albo kiedy łączy fakty, które dla wszystkich innych są w oczywisty sposób powiązane, ale które w jej zbiorze informacji jakoś nie chciały się skojarzyć.

Mama właśnie się domyśliła.

Nie ma już odwrotu.

– Synku… – zaczyna tym swoim niepewnym głosikiem osoby, która nie jest pewna, czy chce się dowiedzieć. Ale kiedy patrzy mi w oczy, przerywa i się uśmiecha. To pusty uśmiech, niemal przepraszający. Potem kładzie mi rękę na ramieniu, ściska delikatnie palcami i zadaje pytanie, które odkryła przed chwilą w głowie, kiedy dotarło do niej, że w tej scenie czegoś brakuje.

Że brakuje tego, co najważniejsze.

Ostatni, bardzo odległy grzmot wybrzmiewa jak chrapnięcie w dalekim zakątku nieba, a ja zamykam oczy, czekając, aż mama zada to pytanie.

Drugie.

– A co… z R? – mówi w końcu tonem silącym się na nonszalancję, który wypada jednak niemal tak blado jak łuszcząca się skóra na jej ramionach. Potem przyciska sobie Shirley mocno do piersi, odwraca głowę ku szybie i bierze głęboki wdech.

Oto nadchodzą.

Mama i jej nienasycona ciekawość:

– Gdzie jest R?3

Poznaliśmy się z R trochę ponad trzy lata temu. Chociaż ujęcie tego w ten sposób – „poznaliśmy się” – może wydawać się dziwne, to w rzeczywistości tak właśnie się stało, przynajmniej w przybliżeniu. Być może, żeby wyrazić się precyzyjniej, powinienem powiedzieć „zaczęliśmy się poznawać”, bo w ciągu tygodni, które upłynęły, odkąd mama zainstalowała go u mnie w domu, do czasu aż faktycznie zaczęliśmy wspólne życie, praktycznie nie utrzymywaliśmy relacji.

Przez te dni dzieliliśmy z R wspólną przestrzeń, wspólne potrzeby i wspólne milczenie, nic więcej. Nie istniała między nami żadna bliskość, tylko cisza i dystans. I ból, zbyt wiele jego bólu i zbyt wiele mojego bólu, żeby podjąć próbę zbudowania mostu, który jakoś połączyłby nasze drogi. To były cztery paskudne tygodnie, kiedy każdy z nas egzystował osobno, licząc na uśmierzenie bólu.

Aż którejś nocy, kiedy wszystko zdawało się wskazywać, że nie będzie żadnego mostu ani punktu wspólnego, stało się to, co się stało, i wszystko się zmieniło, tak jak zmienia się to, co nigdy nie powinno zaistnieć.

Tak, nasza historia była na początku zawiła do tego stopnia, że gdyby nie pewna burza i cierpliwość zranionego psa, pewnie nie udałoby się osiągnąć sukcesu. Niedługo przed tym, jak się pojawił, mieszkałem z Maxem, czarnym dogiem niemieckim, którego Andrés, mój ostatni chłopak, podarował mi na kilka godzin przed tym, jak zostawił mnie dla innego i odszedł z mojego życia tylnymi drzwiami, znikając – niczym biały królik – z naszego magicznego cylindra pełnego fałszywych prawd, dizajnerskich mebli i wspólnych płaszczyzn, na których jednak nigdy do końca się nie dopasowywaliśmy. Od samego początku dzieliliśmy z Maxem żałobę po opuszczeniu przez Andrésa, a także przez tatę, który dokładnie w tym samym czasie rozwiódł się z mamą i wykorzystał okazję, żeby uwolnić się także od Silvii, od Emmy i ode mnie, za jednym zamachem pozbywając się żony, dzieci i nieprzyjemnej wspólnej przeszłości, która już mu nie pasowała. Tata odszedł w swoim stylu: wił się jak piskorz i oskarżał nas o stawanie po stronie mamy, a okropny rozwód planował od wielu lat i załatwił całą sprawę chybcikiem, zostawiając mamę na bruku z żałosnymi alimentami w wysokości stu pięćdziesięciu euro miesięcznie – do dziś, przelewając jej tę kwotę, w tytule wpisuje „zapomoga jedzenie Amalia”.

Max był moim pierwszym psem i dzięki niemu odkryłem Fera, którego istnienia nawet nie podejrzewałem. Teraz, bogatszy o doświadczenie, które dać mogą tylko lata, wiem, że takie odkrycie jest czymś bardzo częstym, że z pierwszym psem, o ile nie miało się go ani w dzieciństwie, ani w okresie dojrzewania, jest trochę tak jak z pierwszym przyjacielem: uczysz się kochać już w trakcie, na bieżąco, z ciągłym poczuciem nowości, zwłaszcza jeśli jesteś samotnym mężczyzną, a twój pierwszy pies to szczeniaczek, którego ktoś inny dla ciebie wybrał i wrzucił w twoje życie, nie dając ci czasu na żadne przygotowanie. Tak właśnie było: Max wylądował w mojej rzeczywistości człowieka skrzywdzonego i szczenięcymi zabawami zmusił mnie, żebym powrócił do tych surowych, czystych emocji zaludniających świat dzieci i zwierząt, na przykład: „chcę to i chcę to teraz, a jeśli tego nie dostanę, będę szczekał, a jeśli nie będziesz zwracał uwagi na moje szczekanie, to będę szczekał jeszcze głośniej, dopóki nie będziesz miał dość, a jak nie, to pogryzę ci kanapę albo książki, albo zsikam się na dywan, albo będę patrzył na ciebie z wyrzutem, bo jestem jak małe dziecko, które płacze, kiedy chce jeść, i nie potrafi czekać”; przy nim nauczyłem się odpowiedzialności za stworzenie, które polegało na mnie w każdym aspekcie życia; nauczyłem się o niego troszczyć, pilnować go, obliczać dawki leków na kilogram wagi, czyścić uszy i szczotkować zaschnięte błoto z brzucha, grzbietu i uszu, zabezpieczać książki, kable, dywany i nogi od stołów folią bąbelkową, pozwalać gryźć się po rękach, bo wyrzynanie się stałych zębów boli, bardzo boli; włączyłem do osobistego słownika takie wyrazy i zwroty, jak: obroża, pipeta, szelki, dieta dla szczeniąt, karma hipoalergiczna, duże rasy, leki przeciwpasożytnicze, świerzb, kleszcze, behawiorysta, pielęgnacja poduszeczek, trudne rasy, pchły, krótkowłose, długowłose, kastracja, samce alfa, suczka ma cieczkę, uwaga na, ostrożnie z, zawsze na smyczy, zaufana wyprowadzaczka, mój weterynarz powiedział, wybiegi dla psów, dysplazja, sierść na kanapie, na łóżku, w samochodzie… sześćdziesiąt kilo doga niemieckiego spychające mnie z łóżka od pierwszych jesiennych chłodów aż do pierwszego letniego ocieplenia, oczy Maxa świdrujące mnie z tarasu, kiedy przygotowuję się do wyjścia z domu bez niego, wbijające mi poczucie winy w plecy z nadzieją, że zamienię wyjście na miasto na spacer po plaży, jego łapy drżące przez sen w czasie sjesty i uśmiech pełen wielkich zębów, Max leżący łapami do góry na podłodze salonu z wywieszonym jęzorem i śliną zbierającą się w kałużach na parkiecie… Podsumowując, nauczyłem się grać w nieznanej lidze, którą stopniowo uczyniłem swoją, a chociaż wiem, że setki tysięcy ludzi przeżywają codziennie to samo, co ja przeżyłem z nim, to ja, Fer, poznałem Maxa i ja go wychowałem, i to ja nie potrafiłem o nim zapomnieć, odkąd stało się to, co się stało, a życie, moje życie, znowu zboczyło z kursu z powodu straty, która wcale nie musiała się zdarzyć, spadła na mnie zdradziecko, pozbawiając wiary we własne szczęście.

Max był milczeniem i spojrzeniem. Miał wielki łeb, w którym zdawało się znajdować miejsce tylko dla mnie, a w tamtych latach, kiedy mój kontakt z ludźmi ograniczał się do pracy, do grupy znajomych, z którymi grałem w padel, i do rodziny, czyniło to z niego malutką latarnię morską, dostarczającą mi codziennej dawki światła, na której zawsze mogłem polegać. W maleńkiej kawalerce na Barcelonecie, którą z nim dzieliłem, z dala od Andresa, od taty i od wszystkiego, co bolesne, wzrastaliśmy razem z Maxem jako para debiutantów. Przy nim nauczyłem się na nowo prostego altruizmu: dostosowałem rozkład dnia do spacerów, zapewniłem mu opiekę weterynarza, chroniłem przed tym, czego on się nie bał, i współpracowałem z nim, żeby pomóc mu pozbyć się lęku przed tym, co wcale nie było niebezpieczne, podawałem leki, kiedy ich potrzebował, i robiłem dla niego takie rzeczy, że nawet dziś trudno mi sobie wyobrazić, żebym mógł je robić dla bliźniego. Życie z Maxem było proste, a było takie dlatego, że dorastał, patrząc na mnie z oddaniem w tych swoich wielkich, szarych oczach, w których mieściła się cała kawalerka, i z elegancką, ufną dobrocią, dzięki której wszystko wydawało się lepsze. Max sprawił, że najtrudniejsze lata Fera były łatwe, a kiedy Fer w końcu zdecydował, że już nie takie świeże krzywdy i zdrady zagoiły się i zabliźniły, kiedy wreszcie poczułem się gotów zacząć wszystko od nowa, ponownie wejść na arenę życia i odzyskać smak przygody, który dawniej przez tyle lat mi towarzyszył, wtedy przeznaczenie, nasze przeznaczenie, zderzyło się ze swoim mrocznym cieniem i rozdzieliło nas na pół, Maxa i mnie.

I mamę. Mamę też.

Od tamtej pory, odkąd odszedł, trudniej nam się zbliżyć z mamą, mimo że pozornie nic się nie zmieniło. Życie codzienne toczy się tak jak dawniej, łącząca nas więź pozostaje nienaruszona, ale dzieli nas niewidzialna kurtyna suchego powietrza, przez którą nie potrafię się przebić, bo od tamtej pory towarzyszy nam poczucie jakiejś źle rozwiązanej sprawy, przenikające wszystko, czego sobie nie mówimy, a także wpływające na nasz kontakt fizyczny. Ten ostatni jest teraz inny, mniej spontaniczny. Uściski dokładnie wyliczone, a czasem też unikane. Nie jesteśmy już tymi, kim byliśmy, i wiem, że zarówno jej, jak i mnie bardzo tego brakuje.

Tęsknimy za sobą.

Od kiedy nie ma Maxa, ta ściana tkwi między nami, i chociaż wiem, że to ja powinienem ją zburzyć, nie potrafię. Choćbym próbował, nie wiem, jak to zrobić, bo w tym celu musiałbym porozmawiać z mamą o tym, czego swego czasu, kiedy powinienem był to zrobić, nie chciałem słuchać, a co przez lata zasklepiło się we mnie tak szczelnie, jak zasklepiają się rzeczy, których się nie przebaczy w odpowiednim momencie.

Nie przebaczyłem. Nie potrafiłem. Nie odważyłem się.

Nawet teraz, kiedy na nas patrzę i wspominam te trudne dni, wciąż mnie zaskakuje, jak trudno wybaczyć tym, których najbardziej kochamy, chociaż tak naprawdę powinno być zupełnie na odwrót. Chodzi o to, że niezależnie od tego, czego się dowiadujemy, co widzimy, słyszymy, czego dotykamy… od wszystkiego, czego uczy nas życie i lata, to przebaczenie, albo jego brak, niezmiennie pozostaje miarą miłości. Im bardziej kochamy, tym więcej kosztuje nas przebaczenie, ponieważ lęk przed powtórzeniem bólu też się pogłębia, a także dlatego, że kiedy najukochańsza osoba nas zawodzi, wali się nam całe życie, nasze wewnętrzne dziecko zostaje nagie i bezbronne, wszystko boli bardziej.

Od czasu odejścia Maxa mama traktuje mnie z troską, którą wyczuwam i którą mimowolnie karmię. To paskudna troska, bo nie rodzi się z czułości, ale z lęku przed ponowną pomyłką, co czyni ją niezręczną. Gdyby nie istniała ta obawa, gdyby układało nam się tak jak dawniej, bez zastanowienia zapytałaby mnie o to, co jej chodzi po głowie. „Synku, a co z R? Dlaczego go z tobą nie ma?” – powiedziałaby, a ja odpowiedziałbym jej tak, jak wtedy jej odpowiadałem. Tamtej Amalii powiedziałbym prawdę i od tego momentu stanowilibyśmy jedność, zgraną drużynę w obliczu tego, co nastąpi. Razem, mama i ja. Jak dawniej. Czasem jednak najtrudniej jest powiedzieć to, co najłatwiejsze, a mama i ja znajdowaliśmy się właśnie w takim punkcie. Wraz z upływem kolejnych minut, kiedy z moich ust nie pada odpowiedź na jej pytanie, sytuacja się komplikuje, a cisza coraz bardziej ciąży. Chociaż nic nie wie, chociaż to niemożliwe, żeby mogła sobie to w ogóle wyobrazić, instynkt macierzyński jej nie zawodzi i skoro wiem, ponieważ dobrze ją znam, że nie odejdzie, dopóki nie będzie pewna, że wszystko jest w porządku, to wiem też, że aby to osiągnąć, aby się jej stąd pozbyć, nie wystarczy ją tyko zagadać i odwrócić uwagę.

Będę musiał skłamać.

I to przekonująco.

Ale kłamanie matce postawionej w stan pełnej gotowości, zwłaszcza jeśli ta matka jest moją mamą, to niemal zawsze misja skazana na niepowodzenie. Jeśli nie dam z siebie wszystkiego, jeśli ton głosu, spojrzenie i gesty nie będą dokładnie takie same jak zwykle, kiedy nie kłamię, mama natychmiast się zorientuje. Nawet jeśli nic nie powie, będzie udawała, że wierzy, to będzie wiedziała. A ja będę wiedział, że ona wie. I wtedy nie będzie już możliwości odwrotu, bo dzisiaj, po trzech długich latach połowicznej nieobecności, owszem, ciągle jest mamą, ale pogrążoną w letargu, w który wpadła może przez tę sprawę z Maxem i tę sprawę z Emmą i w którym funkcjonowała na pół gwizdka w swoim małym, cichym, spokojnym świecie, a teraz zauważam w jej oczach inny blask. To właściwie tylko błysk, niemal niedostrzegalna iskierka, ale jest tam, czeka, pulsująca przerywanie jak lampa w latarni morskiej, którą wszyscy uważali za już wygasłą, a która jednak ciągle migocze.

Hibernuje. Mama zapada w stan hibernacji, czeka cierpliwie, zwarta i gotowa, żeby rozjarzyć się pełnym blaskiem i zacząć się obracać.

Na moim brzegu stołu dokładnie godzinę, trzydzieści siedem minut i dwadzieścia sekund temu wydarzyło się coś, czym nie mogę podzielić się z nią ani z nikim innym, ponieważ moja historia nie ma jeszcze zakończenia, a sprawy niedokończone są tylko inwokacją. Na przeciwległym brzegu mama czeka na potwierdzenie, że wszystko jest dobrze. Tylko tego bowiem matka oczekuje od syna: potwierdzenia, że wszystko jest dobrze.

Widząc, że nie śpieszę się z odpowiedzią, a milczące napięcie rośnie z sekundy na sekundę, mama bierze głęboki wdech i przełyka ślinę, a tymczasem po drugiej stronie ulicy ostatnie trzy słowa wymalowane na zaciągniętej żaluzji, którą odsłoniła kobieta stojąca na chodniku, ukazują się niczym świetlisty znak.

„JEST RZECZĄ TCHÓRZÓW”, głosi końcówka napisu.

I wtedy, jakby usłyszała, że przeczytałem to w myślach, jakby przesłanie to było skierowane do niej, mama dochodzi do wniosku, że nie zniesie już dłużej czekania, ale jako że z drugiej strony nie odważy się nalegać, bo zaczyna się czegoś obawiać, nagle robi zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i zamiast powtórzyć swoje pytanie, kładzie sobie dłoń na szyi i mówi:

– Świetnie się udał podwieczorek, prawda?

Patrzę na nią, tak zaskoczony, że nie jestem pewny, czy dobrze usłyszałem, a ona spuszcza wzrok na łeb Shirley i głaszcze ją po brzuchu. „Teraz sama nie jest pewna, czy chce wiedzieć” – słyszę swoje myśli. Zanim zdążę zareagować, podczas gdy zaczynam przypominać sobie niektóre fragmenty podwieczorku, który parę godzin temu zjedliśmy wspólnie u mamy, od strony baru dobiega nas dzwonek komórki, jeden z tych, które brzmią jak syrena policyjna, a sądząc po zachwyconej minie kelnerki, to musi być jakaś dobra wiadomość. Przy naszym stoliku mama wykorzystuje przerwę, żeby ułamać kawałek pączka i nakarmić nim Shirley – która rzuca się na jedzenie jak pirania – po czym dopełnia pytanie drugim, idealnie nonszalanckim:

– A Hermione wspaniała, nie sądzisz? Myślę, że bardzo jej się u nas podobało.

Nagle wspomnienie podwieczorku z Hermione, mamą w szczytowej formie i Silvią jeszcze bardziej spiętą niż przez ostatnie miesiące wyświetliło się przede mną na szybie kawiarni, tak jak te filmy opisywane przez ludzi, którzy otarli się o śmierć, nawiedzające nas i przypominające o momentach czyniących z nas ludzi, jakimi się potem w życiu staliśmy.

Film wypełnia całą szybę.

Mama i Hermione.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: