Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja

Psy na ruskich. Polacy walczący z Rosją w Ukrainie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Psy na ruskich. Polacy walczący z Rosją w Ukrainie - ebook

Nocą słyszysz z balkonu przeciągłe serie z karabinów maszynowych, a rano widzisz zburzone mosty, płonące domy, leżące wokół ciała.

Jeśli jesteś ochotnikiem, to prędzej czy później zaczynasz zadawać sobie pytanie, ile jest warte twoje życie.

Piotr pojechał na wojnę w ciężkiej depresji po to, żeby go zabili.

Daniel czuł powołanie ze względu na swoje poglądy polityczne.

Dorota wyjechała, aby pomóc swoim współpracownikom z Ukrainy.

− A jak nie będziemy mieć łączności, to ktoś po nas przyjedzie?

− Nikt po nas nie przyjedzie, bo nikt nawet za bardzo nie wie, gdzie jedziemy.

Wtedy on spojrzał na mnie i powiedział: − My jedziemy tam na śmierć.

W tej książce korespondent wojenny Marcin Wyrwał oddaje głos szesnastu polskim ochotnikom.Ludziom, którzy porzucili wygodne życia, aby walczyć za innych.

Marcin Wyrwał – dziennikarz śledczy i reporter Onetu. Od wielu lat relacjonujący konflikty na świecie, w tym zwłaszcza na Ukrainie - od 2014 r. Najpoczytniejszy dziennikarz relacjonujący wojny w Ukrainie, Syrii, Iraku oraz Libanie. Dwukrotnie nominowany do nagrody Grand Press i jednokrotnie do nagrody im. Woyciechowskiego. Autor dwóch książek: “I zejdzie na ich głowy nasz gniew!" oraz "Nadzwyczajni". Na Twitterze ma ponad 60 tysięcy fanów.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8135-506-3
Rozmiar pliku: 878 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Pełnoskalowa inwazja Rosji na Ukrainę z 24 lutego 2022 roku zastała mnie w Kijowie. Przyjechałem tam dwa tygodnie wcześniej, aby relacjonować dla portalu Onet wydarzenia związane z koncentracją rosyjskich wojsk pod ukraińską granicą. W ciągu pierwszej doby od ataku Rosjan ta olbrzymia, tłumna metropolia niemal zupełnie opustoszała. Zostali żołnierze i cywilni ochotnicy, którzy z wydaną im przez administrację bronią organizowali punkty oporu na dużych skrzyżowaniach. Napiętą atmosferę oczekiwania na wejś­cie wroga do miasta potęgowały ogłaszane co kilka dni lockdowny, czyli całkowite zakazy wychodzenia na ulice, w czasie których ukraińskie służby wyłapywały grasujące po stolicy rosyjskie grupy dywersyjne, wdzierające się do samego centrum.

Mieszkałem wówczas w pobliżu Rynku Besarabskiego, położonego ledwie pół kilometra w linii prostej od siedziby prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego w rządowej dzielnicy Kijowa. Nocą słyszałem z balkonu przeciągłe serie z karabinów maszynowych, by rankiem natknąć się na posiekane kulami auta, wbite w ogrodzenie pobliskiego ogrodu botanicznego, i odpryski od pocisków na elewacjach okolicznych budynków. Poczucie oblężenia i oczekiwania na to, co wydawało się nieuniknione, narastało z każdym dniem.

Pewnego wieczora znalazłem w skrzynce pocztowej jednego z moich kont społecznościowych wiadomość od nieznanego człowieka. Pisał, że na pomoc ukraińskim obrońcom jadą polscy ochotnicy, a on sam wiózł na granicę jednego z nich. Zostawił mi do niego kontakt.

Ta informacja zaintrygowała mnie, ale przez kolejne dni intensywnie relacjonowałem coraz dynamiczniej rozwijającą się sytuację w Kijowie i na jego obrzeżach. Po mieście krążyła plotka o planowanym desancie rosyjskich spadochroniarzy w pobliżu Besarabki. W tym czasie zacząłem wyjeżdżać do atakowanego przez Rosjan podkijowskiego Irpinia. Zburzone mosty, poharatana przez artylerię zabudowa, płonące domy, których nie miał kto gasić, i leżące na ulicach trupy, których nie można było zebrać z powodu ostrzału snajperów, sprawiały, że obecność Rosjan stawała się wręcz namacalna, mimo że wciąż nie było ich widać.

Któregoś wieczora wygospodarowałem w końcu chwilę, aby zadzwonić pod przekazany mi numer. W słuchawce odezwał się mężczyzna mówiący płynnie po polsku. Wsłuchiwałem się w jego słowa z nieufnością, obawiając się prowokacji, których tak wiele wówczas było. Jednak to, co mówił, i bardzo konkretne szczegóły, które podawał w rozmowie, szybko mnie przekonały, że jest tym, za kogo się podaje – polskim ochotnikiem walczącym z Rosją na Ukrainie¹.

Kiedy ja znajdowałem się w oblężonym Kijowie, on, były żołnierz Wojska Polskiego i wnuk zabitego przez Sowietów kresowiaka, czatował pod miastem na rosyjskie kolumny i ostrzeliwał je z ręcznej wyrzutni przeciwpancernej Javelin. W wywiadzie, który wówczas z nim przeprowadziłem, opowiadał o wielogodzinnym oczekiwaniu na Rosjan pod gałęziami drzew skrywającymi ukraińskie grupy przed poprzedzającymi kolumny wroga dronami obserwacyjnymi. Mówił, jak uderzali w konkretne elementy kolumn, tak aby dokonać jak największych zniszczeń oraz sparaliżować ich postępy. Równie ciekawa była jego historia piłkarskiego kibica, poprzez którą wyjaśniał, dlaczego stadionowe bójki i leśne ustawki znacznie lepiej przygotowały go do wojny niż służba w polskiej armii. To połączenie patriotycznych pobudek z nieakceptowanymi społecznie zachowaniami nie po raz pierwszy w trakcie mojej pracy korespondenta wojennego przypomniało mi, że w dużych konfliktach zbrojnych niczego i nikogo nie da się opisać za pomocą prostych, czarno-białych schematów.

Świadomość, że wśród rzeszy Ukraińców walczy z Rosjanami także Polak, dodawała mi w tym bardzo złym czasie dziwnej otuchy. Kiedy z założenia chirurgiczna, kilkudniowa „specjalna operacja wojskowa” Rosji przekształciła się w krwawą i długotrwałą wojnę, zacząłem poznawać kolejnych Polaków, którzy dołączali do Sił Zbrojnych Ukrainy. Okazali się oni niezwykle różnorodną grupą. Oprócz byłych żołnierzy spotykałem pracowników banków, restauratorów, handlowców, budowlańców, emigrantów z Wielkiej Brytanii, a nawet byłych urzędników instytucji rządowych. Wszyscy oni porzucili swoje zajęcia, aby walczyć z Rosją.

*

Ich motywy były także zróżnicowane – od zakorzenionej w tradycjach rodzinnych świadomości zagrożenia, jakie niesie ze sobą Rosja, przez przekonanie o rosyjskiej sprawczości katastrofy smoleńskiej, chęć niesienia pomocy humanitarnej, która przerodziła się w coś większego, aż po konsekwentne planowanie swojej życiowej ścieżki jako żołnierzy bijących się w słusznej sprawie.

Mimo sporej różnorodności Polaków na tej wojnie łączą też pewne schematy. Znaczna większość z nich to nie członkowie zwykłej piechoty, lecz specjaliści w swoich dziedzinach – operatorzy dronów, działający za liniami wroga zwiadowcy, walczący na bliskich dystansach operatorzy grup szturmowych, snajperzy, eksperci z zakresu obsługi konkretnego sprzętu, medycy pola walki, ludzie pełniący funkcje dowódcze w sztabach i oddziałach.

Co jakiś czas rosyjskie media informują o zlikwidowaniu przez wojsko Kremla dużych grup „polskich najemników”. Jeśliby wierzyć tamtejszym źródłom, to tylko do końca pierwszego roku inwazji na Ukrainie miało zginąć ponad dwustu Polaków. To oczywisty fałsz. W rzeczywistości nawet w szczytowych okresach obecności polskich ochotników na Ukrainie ich liczba nie przekraczała kilkudziesięciu osób. Na początku działali w ramach Międzynarodowego Legionu Obrony Terytorialnej Ukrainy, który skupiał walczących po ukraińskiej stronie obcokrajowców, a kiedy umożliwiło to ukraińskie prawo, zaczęli też podpisywać kontrakty bezpośrednio z oddziałami Sił Zbrojnych Ukrainy.

Ich wiedza i doświadczenie mogłyby się okazać niezwykle cenne dla polskiej armii. Brali udział we wszystkich kluczowych operacjach wojny: odpychali Rosjan spod Kijowa w początkowej fazie inwazji, bronili zakładów Azowstal w Mariupolu, wyzwalali obwód charkowski w czasie letniej ofensywy 2022 roku, działali w Bachmucie, Sołedarze i Awdijiwce na Donbasie, a także w obwodzie zaporoskim w południowej części frontu.

Byli również aktywni po rosyjskiej stronie. 15 lutego 2023 roku w jednym z kijowskich hoteli uczestniczyłem w spotkaniu założycielskim Polskiego Korpusu Ochotniczego (Польський добровольчий корпус, PDK). To jednostka specjalnego przeznaczenia działająca na wzór powstałych wcześniej Rosyjskiego Korpusu Ochotniczego (Російський добровольчий корпус, RDK) oraz Białoruskiego Korpusu Ochotniczego (Білоруський добровольчий корпус, BDK). Obecność na tym spotkaniu dowódców rosyjskiego oddziału potwierdzała bliskie relacje między działającymi w ramach tych jednostek Polakami oraz Rosjanami i była zapowiedzią ich rychłej współpracy.

Niecałe cztery miesiące później, 1 czerwca 2023 roku, RDK i rosyjski Legion „Wolna Rosja” ogłosiły, że zaatakowały obwód biełgorodzki w Rosji. Po trzech dniach informacja o udziale polskiego korpusu w tej operacji pojawiła się na jego kanale na Telegramie, lecz z przyczyn politycznych zniknęła po kilku godzinach. Jednak Polacy brali udział w tamtych działaniach, o czym opowiada w tej książce dwóch ich uczestników (po mniej więcej roku działalności PDK stała się formacją marginalną w kontekście działań Polaków na Ukrainie). Kolejni mówią o operacjach zwiadowczych po rosyjskiej stronie frontu. Jeszcze inny Polak stracił nogę na polu minowym w Rosji. Wszelkie działania na terenie wroga oprócz sporej odwagi wymagały od tych ludzi wysokich kwalifikacji.

Ani polska armia, ani polskie władze nie mają dużej wiedzy o Polakach, którzy walczą na Ukrainie. Po tym jak opublikowałem kilka wywiadów z nimi, w grudniu 2022 roku zadzwonił do mnie pewien ówczesny minister, który zajmował się w rządzie sprawami wojennymi, i poprosił o udostępnienie kontaktów do polskich ochotników. Twierdził, że państwo chce im w jakiś sposób pomóc. Żaden odpowiedzialny dziennikarz nie udostępnia osobom postronnym swoich źródeł, ale poinformowałem jednego z Polaków o tej propozycji, a on skontaktował się z ministrem. Zapowiadana pomoc ograniczyła się do paru kompletów umundurowania. Na tym zakończyły się kontakty między naszymi ochotnikami i polskim państwem.

Jeżeli zaś chodzi o armię, to oprócz kilku prelekcji dla żołnierzy poszczególnych jednostek nie doszło do żadnej współpracy, która pozwoliłaby Wojsku Polskiemu czerpać z wiedzy i doświadczenia ochotników. Z wielu rozmów, które odbyłem po obu stronach polsko-ukraińskiej granicy, wywnios­kowałem, że nasza armia, opierając się na doświadczeniach z Iraku i Afganistanu, wciąż w dużym stopniu przygotowuje się do zupełnie innej wojny niż tocząca się na Ukrainie. Jak powiedziała mi osoba zaznajomiona z realiami obu kampanii, wciąż szykujemy się do wojny, która była, a nie do tej, która będzie.

W pierwszym roku rosyjskiej inwazji temat walczących na Ukrainie Polaków stał się atrakcyjny dla polityków. Wobec masowego wsparcia polskiego społeczeństwa dla ukraińskich uchodźców wojennych i jednoznacznego opowiedzenia się przeciwko Rosji polityczne deklaracje pomocy dla Polaków walczących po stronie Ukrainy były doskonałym sposobem zyskiwania przychylności wyborców. Dla polskich ochotników było to o tyle istotne, że zgodnie z kodeksem karnym za podjęcie służby w obcym wojsku bez zgody właściwych organów grozi im kara od trzech miesięcy do pięciu lat więzienia.

13 kwietnia 2022 roku w radiu RMF FM ówczesny wiceminister obrony narodowej Marcin Ociepa zadeklarował: „Z całą pewnością nie będziemy karać ludzi, którzy wiedzeni takim odruchem naturalnym obrony słabszych, sięg­nęli po broń, by bronić Ukrainy, mając świadomość, że Ukraińcy walczą także za nas. Tych ludzi nie tylko nikt nie będzie karał, ale uważamy ich za bohaterów”². W tym samym miesiącu senat przyjął projekt Ustawy o niekaraniu ochotników broniących wolności i niepodległości Ukrainy. Projekt ten trafił do sejmu. Mijały kolejne miesiące i społeczeństwo najpierw przyzwyczaiło się do wojny, a następnie zmęczyło nią. Osłabły naciski na rząd w tej sprawie, a i samym politykom przestało się opłacać wspieranie polskich ochotników. W momencie oddania tej książki do druku, ponad dwa lata od złożenia go w Sejmie, z projektem abolicji nic się nie dzieje.

Większość Polaków zaciągała się do ukraińskiej armii odruchowo, nie myśląc o kwestiach prawnych. Niektórzy zwrócili się o zgodę do Ministerstwa Obrony Narodowej, ale wobec braku reakcji po prostu pojechali na wojnę. Kiedy po niemal roku od rozpoczęcia rosyjskiej inwazji zapytałem resort o zgody dla Polaków, otrzymałem odpowiedź, że prowadzonych jest trzynaście postępowań, ale jak dotąd nie została wydana żadna zgoda, bo chociaż według przepisów sprawy te powinny zostać rozpatrzone niezwłocznie, to te same przepisy „przewidują także sprawdzenie w kartotekach powszechnie niedostępnych (na przykład służb specjalnych cywilnych i wojskowych – M.W.), co znacznie wydłuża procedurę i uniemożliwia określenie precyzyjnego terminu zakończenia postępowania”³.

Kiedy to samo pytanie zadałem resortowi ponad rok później, wszystkie informacje dotyczące polskich ochotników okazały się już danymi wrażliwymi, więc odpowiedzi mi odmówiono. Biuro prasowe ministerstwa dodało, że nie toczą się „żadne prace dotyczące zmiany obowiązującego stanu prawnego regulującego zagadnienia służby obywateli polskich w obcej armii lub obcej organizacji wojskowej”⁴.

*

Od zakończenia drugiej wojny światowej w operacjach poza granicami Polski wzięło udział ponad sto dwadzieścia tysięcy żołnierzy i członków personelu wojskowego. Działali oni w najdalszych zakątkach świata, od Korei Północnej i Południowej na dalekim wschodzie Azji, przez Czad, Egipt czy Namibię w Afryce, Haiti w Ameryce Środkowej aż po duże misje w Iraku i Afganistanie. Ludzie ci mają w pełni zasłużony status weteranów działań poza granicami państwa włącznie z wszelkimi przywilejami, jakie są z nim związane.

Za naszą wschodnią granicą kilkudziesięciu Polaków bierze udział w pełnoskalowym konflikcie zbrojnym, wyjątkowym, bo z państwem, które stanowi bezpośrednie zagrożenie dla egzystencji naszego narodu. Ludzie ci nie mają żadnej ochrony prawnej ze strony państwa polskiego, wprost przeciwnie – po powrocie grozi im więzienie. Mają za to unikatowe doświadczenia i informacje, bezcenne w obliczu możliwej agresji Rosji. Dzielą się nimi w tej książce z każdym, kto zechce ją przeczytać. Mówią tu własnym głosem. Niektórzy zdążyli to zrobić przed śmiercią. Za jednego z poległych wypowiada się jego ojciec. Każda z tych opowieści jest inna, lecz razem tworzą spójną historię wojny, która może się stać i naszym udziałem.

Piaseczno, 5 maja 2024 rokuDAMIAN DUDA, „LEKTOR”, 36 LAT

Kiedy zakopywaliśmy ludzi w ziemi, kiedy jak szczury uciekaliśmy z jednej piwnicy do drugiej, kiedy umierali nasi koledzy, to ciągle słyszałem w mediach, że Bachmut się broni albo _Fortecę Bachmut_, albo inne piosenki o Bachmucie. Wtedy naprawdę ogarniała mnie złość – złość na to, że gra się życiem żołnierzy i robi z Bachmutu miasto symbol. A on był miastem grobem.

Zrozumiałem też, jak bardzo polska armia jest odrealniona i nieprzygotowana do konfliktu, który właśnie wybuchł. Coraz wyraźniej widziałem, że chociaż minęło dziewięć lat wojny z Rosją i rok pełnoskalowej inwazji, to polskie wojsko wciąż pozostaje oderwane od rzeczywistości. Ukraińska wojna na każdym kroku pokazywała mi, że polskie wojsko przygotowuje się nie do tej wojny.

*

Tradycje wojenne i partyzanckie w mojej rodzinie są bardzo silne. Dziadkowie ze strony matki poznali się, kiedy wracali z niemieckiego obozu pracy, gdzie zostali wywiezieni jako dzieciaki. Mieli jedenaścioro dzieci, z czego jedenasta była moja mama. Moja prababka była kierowniczką składu broni i komórki przerzutowej Batalionów Chłopskich w Górach Świętokrzyskich. Miała pseudonim „Kruk”. Kiedyś zastanawiałem się nad tatuażem, co by to miało być, co chciałbym nosić do końca życia i czego bym nigdy się nie wyparł. Wymyśliłem wtedy zestawienie kobiety z krukiem na cześć mojej prababki. Bardzo żyliśmy tą wojenną historią w mojej rodzinie.

Gdy studiowałem historię i fakultatywnie historię sztuki na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, wsiąkłem w organizację proobronną Legia Akademicka, która szkoliła studentów w jednostkach wojskowych. Z czasem zostałem jej szefem i prowadziłem ją przez dziesięć lat. Do tego dochodziły kluby strzeleckie. W końcu zostałem wykładowcą akademickim. Uczyłem studentów uniwersytetu oraz klasy mundurowe w liceum edukacji wojskowej, strzelectwa i pierwszej pomocy.

Na zajęcia z obsługi kałacha przychodziły studentki z tipsami wielkości palca i próbowały mi udowadniać, że długie paznokcie nie przeszkadzają skutecznie walczyć. Jestem daleki od generalizowania, że kobiety są gorsze w walce, od kiedy na szkoleniu podstawowym w wojsku jeszcze nie przebiegłem pierwszego okrążenia, a moja koleżanka już nakręcała kolejne. Wychodzę z założenia, że o skuteczności w walce decydują przydatność, dostosowanie i predyspozycje, a nie płeć. No i były studentki, które sobie radziły, a były takie, które w trakcie szkolenia traciły te tipsy i zaciskały powieki, żeby nie uronić łzy.

Ze studentami miałem dobry kontakt, bo nie sprzedawałem im teorii lub czegoś, co w ich mniemaniu było oderwane od rzeczywistości, tylko robiliśmy praktykę. Kiedy zacząłem jeździć na wojnę, doszło do tego autentyczne doświadczenie z pola walki. Gdy zaczynałem uczyć w klasach wojskowych, to w całej szkole była jedna klasa mundurowa. Ale kiedy ci młodzi ludzie zobaczyli, że traktuję ich serio i jasno określam reguły, to zaczęli się do tego garnąć. Po paru latach w lubelskim XIV Liceum Ogólnokształcącym mieliśmy chyba szesnaście takich klas.

Pracowałem z młodzieżą dziesięć lat i bardzo to lubiłem. Oficjalnie wciąż jestem nauczycielem akademickim, bo moja obecna uczelnia, Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, przedłuża mi urlopy bezpłatne. Chciałbym tam kiedyś wrócić. Dla mnie to było bardzo fajne, kiedy szkoliłem tych ludzi, a potem spotykałem ich w różnych jednostkach wojskowych, od terytorialsów i żandarmerii po batalion reprezentacyjny i wojska specjalne. Byłem jednak człowiekiem, który zawsze ocierał się o wojsko, ale do pewnego momentu życia nigdy nie był na wojnie.

*

Zawsze zadawałem sobie pytanie, jak to będzie, kiedy obok głowy przeleci mi pierwszy pocisk albo usłyszę pierwszy wybuch. Czy to nie będzie tak, że tak naprawdę szkolę się na poligony i teatrzyki, a w realnej sytuacji po prostu się obsram.

Czułem, że muszę się o tym przekonać na własnej skórze. W 2008 roku prawie pojechałem na wojnę Rosji z Gruzją, ale wtedy jeszcze nie bardzo potrafiłem znaleźć kogoś, kto by mnie, dziewiętnastoletniego chłopaka o zerowej przydatności, potrafił wcisnąć w gruzińskie struktury, które walczyły z ruskimi. Z perspektywy tego, co teraz wiem o wojnie, zabrzmi to wyjątkowo głupio, ale wtedy uważałem, że urodziłem się w złych czasach, bo nie mam możliwości zweryfikowania, czy jestem mężczyzną i patriotą.

Kiedy w 2014 roku wybuchła wojna na Ukrainie, byłem już lepiej przygotowany. Pojechałem tam, żeby zrealizować chłopięce marzenia o wojnie. Swoje zrobił też etos bohaterów wojennych, na którym byłem wychowywany.

Z wojną na Ukrainie miałem jednak pewien problem. KUL jest środowiskiem raczej prawicowym i konserwatywnym, w którym bardzo mocno funkcjonowało środowisko związane z ofiarami rzezi wołyńskiej. Dlatego w naturalny sposób czerpałem informacje z takich miejsc jak Kresy.pl¹ i w związku z tym byłem święcie przekonany, że w 2013 roku na Ukrainie doszło do neonazistowskiej i banderowskiej rewolucji. W tym przekonaniu utwierdzały mnie odpowiednie obrazki podsuwane przez tego rodzaju portale.

Miałem więc pewien dylemat, czy tam jechać. Ale chciałem być na wojnie, a nie było mowy, żebym pojechał do ruskich, bo nienawiść do nich wyssałem z mlekiem matki. Babcia zawsze opowiadała, że Niemcy nie byli niczym dobrym, ale zdarzało się, że na wsi Niemiec swoje konie pożyczył, a niemiecki lekarz przyszedł pomóc, jeśli gdzieś w chałupie był ciężki poród. Natomiast jak szedł ruski, to już nie było taryfy ulgowej. Dla mnie ruski nigdy przyjacielem nie był i nie będzie, jednak w sprawie tego wyjazdu miałem wrażenie, że wybieram pomiędzy „źle” a „niedobrze”. Chciałem zobaczyć, jak wojna wygląda od strony ukraińskiej, tylko się zastanawiałem, czy oni mnie na widły nie nabiją.

Ale nadarzyła się okazja. Na przełomie 2014 i 2015 roku jeden z moich studentów wyjeżdżał akurat do Mariupola z pomocą humanitarną dla Polaków, którzy zostali zesłani w te rejony jeszcze w czasach carskich, tworzyli tam swoistą enklawę i zachowywali tożsamość narodową. Wyruszyliśmy razem, tyle że we Lwowie on dostał sygnał od rodziny, że musi wracać, i zostałem sam z plecakiem i humanitarką. Zapakowałem się do pociągu i ruszyłem do Mariupola.

*

Kontakt z Polakiem, który miał mnie przyjąć na miejscu, urwał się, więc zostałem z tym wszystkim sam. Ale pociąg do Mariupola jechał trzydzieści godzin, a ja co chwilę poznawałem w nim żołnierzy, którzy wracali z przepustek na front. I oni wszyscy chcieli gadać z Polakiem. Moja znajomość ukraińskiego była żadna, a rosyjskiego słaba, ale jak na stół wjeżdżał alkohol, to po pierwszej butelce tłumacz już nikomu nie był potrzebny. Okazało się, że jeden z chłopaków jest z pułku Azow². Myślę sobie: „Uuu, Duda, z wysokiego C zaczynasz, jak na dzień dobry już się bratasz z nacjonalistami”. Powiedziałem mu, że miałem kontakt z jednym ukraińskim żołnierzem, ale się urwał. A on mówi: „Ja go znam. Chodź, zabiorę cię na bazę”. I tak wlazłem do gniazda szerszeni – wylądowałem w bazie pułku Azow.

*

Dla mnie to była pełna egzotyka, także dlatego że baza Azowa mieściła się w mariupolskiej posiadłości Janukowycza³. Pamiętam, jak mnie zatkało, kiedy po raz pierwszy wszedłem do jednego z domów na jej terenie i zobaczyłem cały ten ogrom spływającego po ścianach złota. Żołnierz, który mnie do niego zaprowadził, wytłumaczył mi, że to tylko pomieszczenia dla służby i że właściwa dacza Janukowycza jest po drugiej stronie bazy, ale tam nie możemy wejść, bo mieści się w niej sztab. Patrzyłem na to wszystko i myślałem sobie, że skoro ta władza narzucała Ukraińcom na ręce kajdany, bo przecież byli krajem wasalnym Rosji, a sama kąpała się w złocie, no to jak ci ludzie mieli się nie wkurwić.

Zacząłem rozmawiać z chłopakami z Azowa, poznawać ich ludzką twarz. Im bardziej ich poznawałem, tym bardziej obierałem ich z epitetów i porównań dotyczących nacjonalizmu i nazizmu. Jasne, widziałem tam jakąś symbolikę nacjonalistyczną i byli tam ludzie, którzy utożsamiali się z pewnymi trendami, ale nie było żadnej odgórnie narzuconej ideologii. Nie spotkałem u nich ani jednego twardego nazisty, który by hajlował czy chodził z nazistowską flagą. Chociaż oczywiście wiem, że i tacy gdzieś tam byli. Zaczęło do mnie docierać, że ukraiński nacjonalizm nie jest antypolski. On jest skierowany przeciwko Rosji. Zrozumiałem, że świat nie jest czarny ani biały.

W Azowie poznałem ludzi, którzy nie trafili tam dlatego, że modlili się do obrazka Hitlera powieszonego nad łóżkiem, ale dlatego, że ten batalion, a później pułk był bardzo dobrze zorganizowany, zmotywowany i kierowany. Oni bardzo szanowali życie swoich żołnierzy i wiedzieli, jak ich wyposażyć oraz wyszkolić. Przyglądałem się im i myślałem sobie: „Cholera, to są normalne chłopaki, żadni tam naziści”.

Azow był formacją ochotniczą, co szczególnie do mnie przemawiało. Przyjechałem na Ukrainę jako człowiek, który już od lat dążył do tego, żeby w Polsce powstała oderwana od wojsk operacyjnych armia obywatelska zajmująca się obroną swojego lokalnego ogródka. W tym sensie byłem zachwycony powstawaniem ochotniczych batalionów na Ukrainie. Przecież to ochotnicy zatrzymali wtedy ruskich w obwodach donieckim i ługańskim. To dzięki nim ruscy nie doszli wtedy pod Dniepr.

W 2015 roku Azow był na poziomie zachodnich armii, a może nawet trochę wyżej, bo do nich już wtedy przyjeżdżali ochotnicy z Zachodu, w tym z USA, którzy w swoich armiach byli wysokiej klasy specjalistami. Już wtedy widziałem u nich apteczki medycyny pola walki IPMED, które w Polsce znali tylko ci, którzy jeździli na misje zagraniczne do Afganistanu czy Iraku, a w regularnych jednostkach nikt jeszcze nie wiedział, co to jest. W naszych jednostkach wciąż nie wszyscy potrafili się posługiwać opaską uciskową, a tam to był już standard. Pod względem medycyny, wyszkolenia, taktyki i wyposażenia Azow wyprzedzał wówczas regularną armię ukraińską o jakieś dwa, trzy lata.

Podczas tamtej pierwszej wizyty azowcy opowiadali mi sporo o swoich początkach. Tych pięćdziesięciu czarnych ludzików, którzy pojechali walczyć z ruskimi w Mariupolu jako odpowiedź na rosyjskie zielone ludziki⁴, w dużej mierze nie było na Majdanie, bo większość, łącznie z Biłeckim, siedziała wtedy w więzieniach z wyrokami za ekstremizm⁵. Gdy tylko wyszli na wolność, uznali, że trzeba bić ruskiego. To było dość zabawne, bo żeby dostać broń i walczyć, musieli stworzyć legalną formację, a okazało się, że w ówczesnym systemie prawnym najszybciej można było założyć jednostkę milicji. W ten sposób ludzie, którzy przed chwilą byli za kratami, stali się funkcjonariuszami milicji i pojechali lać ruskich.

Opowiadali mi, że jak ruszali na Mariupol, to byli zupełnie zieloni. Nie mieli żadnego przeszkolenia wojskowego, nie mieli też broni. Jedyne, co potrafili, to naparzać się kijami bejsbolowymi. No to jechali na posterunek separatystów, tłukli ich tymi kijami, odbierali im broń, ładowali ją do bagażnika, bo przecież nie umieli jej obsługiwać, i jechali na następny posterunek.

Oni się wtedy wykuwali w walce, ale potem zaczęli się w pełni profesjonalizować. Ściągali instruktorów z Zachodu. Stworzyli własny system szkolenia: kurs bazowy, kurs podoficerski, szkołę podoficerską, kursy specjalistyczne na medyków i strzelców wyborowych. Ich program szkolenia był ułożony tak jak szkolenia NATO. Azow się rozrastał, ale ta pięćdziesiątka pozostała pretorianami tej formacji. Na wszelkich obchodach jednostki tylko oni mieli prawo do czarnego munduru.

Ukraińska armia miała problem z Azowem. Próbowała jakoś ich ograniczyć, bo mimo wszystko byli nacjonalistami, a ten wizerunek nie do końca pomagał we współpracy z innymi krajami. Ale Azow stał się już zwartą, świetnie wyszkoloną formacją i ukraińskie dowództwo nie mogło go dłużej ignorować.

Obserwowałem ich rozwój, gdy w kolejnych latach jeździłem do nich jako do swoich kolegów. Wtedy widziałem już tam jednostki, które, gdyby nie ukraińska flaga, można by wziąć za amerykańskie. Organizacja, regulaminy, sposób noszenia się, sprzęt – to wszystko przypominało regularne jednostki armii amerykańskiej. Więc to nie był przypadek, że oni tak długo bronili się w Azowstalu⁶.

*

Azow bardzo chciał współpracować z polską armią, by w ten sposób zbliżyć się do NATO. Ci ludzie wiedzieli, że im bardziej wyjdą na Zachód, tym mniej przyklei się do nich Wschód, czyli Rosja. Ruch azowski wyszedł nawet z ideą Intermarium⁷, proponując, żebyśmy jako kraje bałtyckie dogadali się ze sobą i stworzyli silny sojusz.

Wydaje mi się, że w pewnym momencie oni trochę przeceniali polską armię. Ja byłem już wtedy w strukturach naszego wojska i widziałem, jak zapyziałych jest wiele polskich jednostek. Widziałem, jak wydaje się żołnierzom przestarzałe stalowe hełmy, nawet nie dlatego, że nie było kevlarowych, tylko dlatego, że dowódca uważał, iż skoro on biegał w stalowym, to i młody żołnierz będzie biegał, żeby wyglądał tak jak on. Kiedy oglądałem takie obrazki w Polsce, to z drugiej strony widziałem bitną, bardzo dobrze zorganizowaną i wyszkoloną ukraińską jednostkę. Więc jak chłopaki z Azowa mówili mi, że chcą się od tego polskiego wojska czegoś nauczyć, to się drapałem po głowie.

W 2016 roku odbywały się ćwiczenia Anakonda⁸, które wielu żołnierzy nazywało Analkonda. Jeśli rozmawiałem z jakimś żołnierzem i on używał słowa „Analkonda”, to wiedziałem, że mam do czynienia z gościem, który ma trzeźwe i obrane z patosu spojrzenie na wojsko. Na tych ćwiczeniach ja i moi koledzy z organizacji proobronnych odgrywaliśmy rolę Wojsk Obrony Terytorialnej, które wtedy jeszcze nie powstały, ale lada chwila miały być stworzone⁹.

W jednej z lokalizacji, na poligonie w Nowej Dębie, w ćwiczeniach tych uczestniczyły gościnnie pododdziały ukraińskiej 95 Brygady Aeromobilnej z Żytomierza, tej samej, która walczyła na lotnisku w Doniecku¹⁰. To były ćwiczenia poligonowe, które miały jasno określony scenariusz. Z góry było wiadomo, kto wygrywa i kto przegrywa. Słowem, szklarniowy obraz poligonu, gdzie wszyscy wiedzą, co się stanie.

I tam właśnie zorganizowano VIP Day, czyli ćwiczenia żołnierzy, które mogli obserwować zaproszeni goście. Ćwiczono likwidację grup dywersyjnych. Oczywiście żołnierze według scenariusza łapali dywersantów, a dywersanci dawali się łapać. Po zakończeniu ćwiczeń dowódca 95 brygady, który był cyborgiem z Doniecka, powiedział do innych gości, że to wszystko było bardzo ładne i on już to nawet kiedyś widział na filmie, ale w prawdziwej walce to nigdy. Jasno dał do zrozumienia, że tu się odpierdala fikcja.

To jest nasz problem, że my do tej pory patrzymy na Ukraińców z wyższością, trochę jak na dzikusów. Myślę, że nawet teraz są w naszej armii ludzie wychodzący z założenia, że jakiś Ukrainiec nie będzie uczyć ich walczyć, skoro są oficerami wojsk NATO, za którymi stoi nowoczesny sprzęt. To jest lekceważenie zarówno Ukraińców, jak i ewentualnego przeciwnika. A ja widziałem na Ukrainie, jak się kończy lekceważenie przeciwnika. Jeżeli go lekceważysz, to generalnie już nie żyjesz.

Pod koniec mojej pierwszej wizyty w Azowie w styczniu 2015 roku jechałem z chłopakami ulicami Mariupola i zapytałem, czy nie boją się, że na miasto spadną rosyjskie bomby. Oni wtedy powiedzieli: „Coś ty, Rosjanie boją się opinii publicznej. Nie ruszą miasta”. Dzień czy dwa po moim powrocie do Polski na Mariupol spadło trzydzieści gradów¹¹. Oglądałem w telewizji zdjęcia ofiar i myślałem sobie, że to mogłem być ja. Wtedy dotarło do mnie, że chcę tam wrócić.

*

Chciałem dowiedzieć się więcej. Chciałem się sprawdzić. Chciałem wejść głębiej w tę wojnę. Ale polskie prawo wygląda tak, że gdybym pojechał tam walczyć z bronią w ręku, to dostałbym paragrafy najemnicze. Miałem jednak zawsze zajawkę na ratownictwo. Przerobiłem OSP, harcerstwo, skauting, ochotnicze grupy ratownicze. Zacząłem się doszkalać z medycyny pola walki i zbierać ludzi, którzy na ten temat mieli wiedzę większą niż ja i też chcieli jechać na wojnę. Postanowiłem, że pojadę tam jako medyk pola walki.

W lutym 2015 roku byliśmy z powrotem na Ukrainie. Pojechaliśmy tam z grupą medyków i lekami na zaproszenie jednostki specjalnej, wtedy jeszcze milicji¹² z Krzywego Rogu. Na miejscu odebrała nas Jadwiga, czterdziestoparoletnia była modelka, bardzo pozytywna, świetnie mówiąca po polsku kobieta. Jadwiga najpierw była na Majdanie, potem była żołnierzem Prawego Sektora¹³ w Piskach¹⁴, a teraz prawą ręką dowódcy batalionu milicji w Krzywym Rogu.

Szkoliliśmy ten batalion z medycyny pola walki. Nasza wiedza w tym zakresie wciąż była całkowicie teoretyczna, ale wtedy na Ukrainie prawie w ogóle nie było medycyny taktycznej, więc oni z wielkim zapałem zasysali wszystkie informacje na ten temat. Chociaż to, co wiedzieliśmy, nie było jeszcze podparte doświadczeniem wojennym, przyjechaliśmy bardzo dobrze przygotowani. W trakcie tych zajęć, które odbywały się na poligonie, Ukraińcy powiedzieli nam, że wcześniej uczyli ich instruktorzy z Izraela, ale tamte szkolenia nie były tak kompletne i systematyczne jak nasze.

Informacja o naszych szkoleniach jakoś się rozeszła, bo na poligonie pojawili się też ludzie z Prawego Sektora, w tym dziewczyny, które z wdzięczności za naszą pracę przynosiły nam skarpetki, pierniczki, jedzenie. Pomyślałem sobie: „Cholera, karmią mnie banderówki”¹⁵. No i znowu zderzyłem rzeczywistość z własnym wyobrażeniem o nacjonalistycznych ruchach na Ukrainie.

Pracowaliśmy z nimi na systemie ratownictwa pola walki TCCC, _Tactical Combat Casualty Care_, który znaliśmy z kursów Wojskowego Centrum Kształcenia Medycznego w Łodzi. Kiedy zakończyliśmy szkolenie, Jadwiga powiedziała: „No dobra, to teraz jedziemy sprawdzić, czy to, czego nas nauczyliście, faktycznie działa”. Wzięła przepustkę z milicji, przylepiła na ramię naszywkę Prawego Sektora i pojechaliśmy pod Pisky.

Zatrzymaliśmy się we wsi Perwomajśke, która przylega do Pisków, w budynku dawniejszego hotelu Magnolia. Tam swój punkt stabilizacyjny mieli Hospitalierzy¹⁶. Ten punkt był zrobiony na starej amerykańskiej karetce bez kół. Wtedy to nie była jeszcze tak duża organizacja jak teraz. Oni byli po prostu medyczną przybudówką Prawego Sektora. Było tam pełno bardzo młodych, szesnasto-, siedemnastoletnich chłopaków, którymi dowodziła niska, krzepka kobieta o pseudonimie „Mama”.

Tam po raz pierwszy usłyszałem huk artylerii, po raz pierwszy zobaczyłem rany bojowe i po raz pierwszy doświadczyłem frontu i jego logistyki. Walki były tak intensywne, że wybuchy dosłownie nakładały się na siebie. W oknach nie było już szyb, zabito je deskami. Ogrzewaliśmy się w hotelowej kuchni rozkręcanym na maksa gazem w palnikach do gotowania na duże gary.

Ludzie, których uczyliśmy w Krzywym Rogu, docenili na miejscu nasze szkolenia. Natomiast Hospitalierzy, do których wtedy pojechaliśmy, byli już na poziomie, który my mieliśmy osiągnąć dopiero za kilka lat. Oni od pół roku byli na wojnie i dzień po dniu zajmowali się poszkodowanymi. Można więc powiedzieć, że przez te pierwsze lata byłem na Ukrainie studentem uniwersytetu wojennego. Potrafiłem nauczyć czegoś niedoświadczonych ludzi, ale od innych sam się uczyłem.

W Perwomajśkem nie zagrzaliśmy długo miejsca, ponieważ pułk Azow ruszył na Szyrokyne¹⁷. Azowcy nie mieli wtedy zgody wyższych władz wojskowych na atak. Przeprowadzili go, nie informując armii. Kiedy wojskowi wystąpili z pretensjami, azowcy odpowiedzieli im: „Gdybyśmy poinformowali was o szturmie, to nic by z niego nie wyszło, bo jesteście tak zinwigilowani przez ruskich”. Ostatecznie Azow zdobył Szyrokyne i szybko zaczął ściągać ukraińskie jednostki wojskowe, żeby uszczelnić tę nową linię frontu.

W tym czasie zaczęliśmy tam regularnie jeździć. Zobaczyłem tyle mocnych rzeczy, że, po pierwsze, mój organizm dostał ogromną ilość adrenaliny i po powrocie do kraju miał potrzebę jej uzupełnienia, a po drugie, chciałem wiedzieć więcej: jak to wszystko się rozwinęło, co się stało z tymi ludźmi. Zacząłem więc organizować pomoc humanitarną, dalej się doszkalać, współpracować z różnymi jednostkami na Ukrainie.

Ale wciąż pracowaliśmy nieformalnie jako grupa ludzi, którzy się skrzykiwali i jechali na miejsce. Od czasu do czasu przyklejaliśmy się do jakichś fundacji, żeby mieć dokumenty potwierdzające, że jedziemy jako medycy. Ale to nie była żadna zwarta struktura. Przez prawie dziesięć lat jeździliśmy tam za swoje pieniądze, w ramach własnych urlopów. Nie wiem, ile własnych pieniędzy do tego dołożyłem w tym okresie. Do tej pory obowiązuje u nas zasada wolontariatu.

Za tę pracę nikt z nas grosza nie wziął i nigdy nie weźmie. Powód jest prosty: jeżeli czynnikiem motywującym są pieniądze, jest to najsłabszy z motywatorów, jaki można sobie wyobrazić. Jeżeli pracujesz na froncie, to prędzej czy później zaczynasz zadawać sobie pytanie, ile jest warte twoje życie. Czy to, że dostaniesz za miesiąc pięć czy dziesięć tysięcy złotych, jest warte tego, że nadstawiasz głowy? Ja w pewnym momencie też zadałem sobie to pytanie. I wyszło mi, że jeżeli nie ma czegoś, co motywuje cię bardziej niż kasa, to nie nadajesz się do tej roboty.

Moja motywacja jest inna. Wielu ludzi twierdzi, że to nie jest nasza wojna. Ale ja wiem, że to jest nasza wojna, i to nie tylko nasza jako Polaków, ale jako ludzi miłujących wolność i niezgadzających się na to, co niesie ze sobą cywilizacja turańska, oparta na anarchii, władzy autokratycznej, nieszanująca jednostki i wolności słowa, narzucająca fałszywą narrację historyczną. To wszystko nie jest i nigdy nie było częścią naszej cywilizacji. Więc jeżeli ona próbuje się wedrzeć w naszą przestrzeń, to należy ją zatrzymać.

Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że wiele organizacji jeździ na wojnę, żeby robić na niej hajs, i to niemały. Zawsze patrzyliśmy na to z obrzydzeniem. Ale robiliśmy swoje. I tak to trwało przez kolejne lata. Aż do eskalacji.

*

Tymczasem przyszedł rok 2017 i w Polsce powstały Wojska Obrony Terytorialnej. Zawsze byłem za tym, aby powstało wojsko obywatelskie, oddolne, oparte na lokalnych społecznościach. Te moje dążenia łączyły mi się z tradycjami partyzanckimi w rodzinie. Wojska terytorialne zostały stworzone w dużej mierze jako narzędzie polityczne, więc trochę odbiegały od mojej wizji, ale trudno było nie przyłączyć się do czegoś, o co zabiegało się całymi latami. Razem ze znajomymi z organizacji proobronnych wstąpiliśmy do 2 Lubelskiej Brygady Obrony Terytorialnej.

Podczas przysięgi na placu Zamkowym w Lublinie otrzymałem od ówczesnego ministra obrony Antoniego Macierewicza list gratulacyjny za świetne wyniki pierwszego, podstawowego szkolenia u terytorialsów. Dowództwo szybko dostrzegło umiejętności moje i moich kolegów, które przywieźliśmy z Ukrainy, ale też z Bliskiego Wschodu, po którym podróżowaliśmy.

Pamiętam, jak dowódcy próbowali nas wówczas oczarować nowym sprzętem, który już znałem z wojny na Ukrainie, i jak od razu wyskoczyłem z jakimiś uwagami. A jeżeli w wojsku zjawia się świeżak, który jeszcze nie włożył munduru, a już się mądrzy, to są dwa pytania: po pierwsze, kim on jest, a po drugie, jak go dojechać. Tylko ze mną nie było tak łatwo, bo stawałem się już wtedy w tym środowisku dość rozpoznawalny. Byłem w zespole doradzającym społecznie wiceministrowi obrony narodowej Michałowi Dworczykowi w sprawie klas mundurowych. Kadra lubelskiej brygady miała ze mną duży problem, szczególnie po tym, jak minister Dworczyk przyjechał z wizytą do niej. Dla trepów i instruktorów obserwowanie, jak młody żołnierz, który jest wojsku od siedmiu dni, je śniadanie z ministrem, było dużym wyzwaniem. Potem dowódczyni mojego plutonu powiedziała mi: „Słuchaj, Damian, oni by cię z chęcią dojechali, ale się boją, bo nie wiedzą, kim ty jesteś”.

W brygadzie trafiliśmy na kilku bardzo mądrych ludzi. Pierwszym był dowódca brygady pułkownik Tadeusz Nastarowicz, który potem został generałem i dowódcą 21 Brygady Strzelców Podhalańskich, a drugim pułkownik Artur Chapski, dowódca 21 batalionu lekkiej piechoty w naszej brygadzie. Nie sposób pominąć też mojego pierwszego dowódcę kompanii Piotra Pyszczaka, wówczas jeszcze porucznika. Ci goście znali nasz potencjał i nie bali się go wykorzystać. Dlatego na kolejne szkolenie WOT wyznaczyli nas na instruktorów. To wymagało od nich sporej odwagi, bo w ten sposób weszli w konflikt z żołnierzami zawodowymi, którzy służyli w wojsku od piętnastu czy dwudziestu lat, a wielu z nich było po Iraku i Afganistanie. Te wszystkie stare trepy nie zgadzały się na to, żeby obok nich instruktorami byli ludzie, którzy są w wojsku od trzech czy czterech miesięcy.

Wtedy ci dowódcy ustawili w szeregu żołnierzy zawodowych i w ich obecności wręczyli nam listy gratulacyjne, żeby ich usadzić. Do tych starych żołnierzy nie docierało, że większość z nas już w cywilu była specjalistami: medykami pola walki, ratownikami medycznymi, fachowcami z zakresu łączności czy nawigacji. Mieliśmy wiele umiejętności, których im brakowało, a mimo to wciąż patrzyli na nas jak na gości oderwanych od pługa, których trzeba uczyć, jak myć zęby i skutecznie się podcierać.

Oni w ogóle nie rozumieli – a my już doskonale to wiedzieliśmy – że wojna za naszą granicą jest czymś zupełnie innym od ich doświadczeń z Iraku i Afganistanu. Oni po tamtych wojnach nadal ćwiczyli żołnierzy na bazie obozowisk, jakie widzieli we wspomnianych krajach. My wiedzieliśmy, że w Afganistanie i Iraku nie było aż takiego kontaktu z artylerią jak na wschodzie, gdzie już wtedy na Donbasie trzeba było schodzić pod poziom gruntu, bo wszystko, co powyżej, było równane z ziemią.

Żołnierze po misjach bliskowschodnich byli nauczeni, że na blokpostach¹⁸ wszystkich traktuje się jak potencjalnych wrogów. Uczyli nas, aby przy procedurze przeszukiwania za byle co rzucać ludzi na glebę i pętać jak barany. Tymczasem na Ukrainie te posterunki drogowe są budowane na swoim terenie i sprawdza się swoich ludzi, więc nie można ich traktować jak wojska okupacyjne.

Tych różnic było dużo i głośno o nich mówiliśmy. O ile nasza brygada korzystała z tej wiedzy, o tyle przez wielu oficerów powyżej 2 Lubelskiej Brygady Obrony Terytorialnej czy w resorcie obrony byliśmy traktowani trochę jak trędowaci.

Wyjątkiem był ówczesny szef szkolenia WOT, a potem mój szef w Rządowym Centrum Bezpieczeństwa pułkownik Konrad Korpowski. To był gość z niezwykle otwartym umysłem, który służył w Jednostce Wojskowej GROM jeszcze w czasach drugiej wojny w Zatoce Perskiej¹⁹. On wiedział, jak bardzo różni się optyka szeregowego żołnierza od optyki dowódców. Do sztabów bardzo często dociera tylko to, co jest przepuszczane przez dowódców kompanii, batalionów, brygad. Dlatego ten pułkownik, szef szkolenia, bardzo ważna figura, często dzwonił do nas, zwykłych żołnierzy, i pytał, jak to szkolenie wygląda i co ewentualnie jest do zmiany. Korygował te szkolenia, mając realną wiedzę o tym, co naprawdę się na nich dzieje.

Obok niego byli jednak w dowództwie i tacy, którzy wychodzili z założenia, że nie wiadomo, gdzie ten Duda oraz jego koledzy jeżdżą i z kim współpracują, więc na wszelki wypadek lepiej trzymać nas na dystans. To była różnica pomiędzy nowoczesnymi oficerami a mentalnym radzieckim betonem, który nadal trafia się w naszej armii.

Tymczasem zdobyłem szlify oficerskie. Dalej byłem w WOT i dalej jeździłem na wschód, ale już mniej, bo na Ukrainie niewiele się działo. Zacząłem pracować jako rzecznik Rządowego Centrum Bezpieczeństwa i coraz bardziej koncentrować się na własnym podwórku. Ale wtedy doszło do pełnoskalowego ataku Rosji na Ukrainę.

*

Byłem akurat w Krakowie, gdzie zostałem oddelegowany z RCB na podsumowanie pewnego ćwiczenia wojskowego. Przyjechałem tam dzień wcześniej. Wieczorem, przed snem, włączyłem sobie rosyjską telewizję, bo lubię się aktualizować w temacie ich propagandy. Zaskoczyło mnie, że zobaczyłem tam szczujnię w takiej skali, w jakiej nigdy dotąd jej nie widziałem. Oglądałem program, w którym uzasadniano rosyjskie wejście do Donbasu argumentami sięgającymi aż czasów Jarosława Mądrego²⁰. Pomyślałem, że coś dużego wisi w powietrzu.

O świcie obudził mnie telefon od znajomego: „Zaczęło się”. Na telefonie miałem już wiadomość głosową od jednego z azowców, których poznałem w 2015 roku: „Zaczęli. Jak nam nie pomożecie, to nas zaorzą”.

Mocno ogłuszony tymi informacjami pojechałem na omówienie ćwiczenia. Nie mogę wchodzić w szczegóły, ale efekty tego ćwiczenia pokazały, jak bardzo polska armia była odrealniona i nieprzygotowana do konfliktu, który właśnie wybuchł.

To był dla mnie bardzo trudny moment. Byłem rzecznikiem Rządowego Centrum Bezpieczeństwa. Mój szef pułkownik Korpowski zdawał sobie sprawę, jaka odpowiedzialność ciąży na nas w przygotowaniu społeczeństwa do tego konfliktu – jak bardzo leży u nas obrona cywilna, jak bardzo musimy edukować ludzi w kwestii bezpieczeństwa. Miałem obowiązki w kraju, ale rwało mnie na Ukrainę.

Dostałem od szefa zgodę, aby razem z wicemarszałek Małgorzatą Gosiewską jechać z pomocą humanitarną do Lwowa. Na miejscu okazało się, że pomoc jest potrzebna też pod Kijowem, pod którym stali wtedy Rosjanie. Wynegocjowałem z szefem zgodę, aby jechać dalej, do Kjiowa. Byłem wtedy na urlopie, więc formalnie mogłem robić, co chciałem, ale miałem świadomość, że jednocześnie pracuję dla polskiego rządu, co mogą wykorzystać Rosjanie. Dojechaliśmy wtedy z pomocą humanitarną do moich przyjaciół w Azow Kijów.

Tak się to zaczęło.

_Dalsza część w wersji pełnej_PRZYPISY

Motto

1 _Świat cały śpi spokojnie_, T. Szewera, _Niech wiatr ją poniesie. Antologia pieśni_ _z_ _lat 1939–1945,_ wyd. 2 poszerzone, Łódź 1975, s. 52–53 – przyp. red. Wszystkie przypisy, jeśli nie zaznaczono inaczej, pochodzą od redaktora.

Wstęp

1 Zgodnie z opinią Rady Języka Polskiego z lipca 2022 roku w sprawie wyrażeń do Ukrainy/na Ukrainę, w Ukrainie/na Ukrainie oba typy połączeń są poprawne. Ze względu na szczególną sytuację i odczucia naszych sąsiadów członkowie Rady zachęcają, aby w tekstach oficjalnych używać połączeń w Ukrainie/do Ukrainy – jak w podtytule tej książki. W wypowiedziach bohaterów zostawiamy używane przez nich wyrażenia na Ukrainie, które nie są wyrazem lekceważenia, ale przyzwyczajeniem językowym.

2 M. Ociepa, _My się gróźb rosyjskich nie boimy. Państwa NATO trzymają się razem_, RMF 24, dostęp 22.05.2024 – przyp. red.

3 Moja (M.W.) korespondencja z Ministerstwem Obrony Narodowej.

4 Tamże.

Damian Duda, „Lektor”, 36 lat

1 Poświęcony kresom portal o zabarwieniu antyukraińskim.

2 Założony w maju 2014 roku przez skrajnie prawicowego polityka Andrija Biłeckiego batalion Azow został we wrześniu 2014 roku przekształcony w pułk, a od stycznia 2023 roku w brygadę. Żołnierze tej jednostki, oskarżanej przede wszystkim przez rosyjską propagandę o nazizm, brali udział w ciężkich walkach o Mariupol w 2022 roku.

3 Wiktor Janukowycz, prorosyjski prezydent Ukrainy, obalony w wyniku rewolucji godności w lutym 2014 roku. Zbiegł do Rosji, gdzie mieszka do tej pory.

4 Po zwycięstwie rewolucji godności w lutym 2014 roku na Krymie zaczęły się pojawiać nieoznakowane formacje zwane zielonymi ludzikami. Była to jedna z hybrydowych taktyk walki wojsk rosyjskich. Nowo utworzony batalion Azow był wówczas znany także jako czarne ludziki, co stanowiło odpowiedź na rosyjskie zielone ludziki.

5 W lutym 2014 roku ukraiński parlament podjął decyzję o uwolnieniu więźniów politycznych, na mocy której Andrij Biłecki i wielu innych członków jego formacji zostało ułaskawionych.

6 24 lutego 2022 roku rozpoczęło się oblężenie Mariupola. Obrońcy byli stopniowo spychani przez wojska rosyjskie do najsilniej ufortyfikowanych zakładów Azowstal. 20 maja pułk Azow poinformował, że otrzymał rozkaz zaprzestania walki i złożenia broni.

7 Międzymorze, doktryna zakładająca utworzenie sojuszu państw Europy Środkowo-Wschodniej.

8 Realizowane od 2006 roku największe ćwiczenia wojskowe Sił Zbrojnych RP, mające zasięg regionalny i skorelowane z ćwiczeniami NATO.

9 Wojska Obrony Terytorialnej powstały 1 stycznia 2017 roku.

10 Ciężkie walki wojsk Ukrainy z wojskami tak zwanej Donieckiej Republiki Ludowej i Rosji, toczone od września 2014 roku do stycznia 2015 roku, zakończone wycofaniem się sił ukraińskich. Ukraińscy żołnierze, którzy brali udział w tych starciach, nazywani byli cyborgami.

11 Pocisków z wieloprowadnicowej wyrzutni rakietowej Grad produkcji radzieckiej, powszechnie używanej przez obie strony konfliktu.

12 Narodowa Policja Ukrainy powstała w lipcu 2015 roku w ramach szerszych reform po Euromajdanie.

13 Założony przez Dmytrę Jarosza ruch nacjonalistyczny, który w 2014 roku przekształcił się w partię polityczną. Jednym z jego głównych celów było zwalczanie prorosyjskich separatystów. Militarne skrzydło Prawego Sektora walczyło na Donbasie, a w 2022 roku przekształciło się w 67 Samodzielną Brygadę Zmechanizowaną, która została włączona do Wojsk Lądowych Ukrainy.

14 Wieś w obwodzie donieckim położona obok lotniska w Doniecku. W 2014 i 2015 roku toczyły się tam ciężkie walki. W lipcu 2022 roku, po masowej inwazji Rosji na Ukrainę, walki rozgorzały na nowo. W sierpniu 2022 roku siły rosyjskie i tak zwanej Donieckiej Republiki Ludowej przejęły kontrolę nad wsią.

15 Popularne określenie ludzi związanych z ideami Stepana Bandery (1909–1959), ukraińskiego polityka niepodległościowego o skrajnie nacjonalistycznych poglądach.

16 Batalion Medyczny „Hospitalierzy”, tłumaczony też jako „Szpitalnicy”, który od 2014 roku udziela pomocy medycznej i ewakuuje rannych z pola walki. Nazwa batalionu nawiązuje do szpitalników, zakonu, który niósł pomoc chorym.

17 Frontowa wieś na brzegu Morza Azowskiego w obwodzie donieckim, która w 2014 i 2015 roku była miejscem ciężkich walk. W lutym 2015 roku pułk Azow przypuścił niespodziewany atak na pozycje separatystów, by ostatecznie wypchnąć ich z Szyrokyne na początku lipca. Do lata 2015 roku wieś została całkowicie zniszczona. Po inwazji Rosji w 2022 roku znalazła się pod okupacją rosyjską.

18 Wojskowy posterunek na drodze, zwykle zbudowany z betonowych bloków.

19 Trwająca od marca do maja 2003 roku inwazja sił międzynarodowych pod egidą USA i Wielkiej Brytanii na Irak zakończona obaleniem rządów partii Baas i Saddama Husajna.

20 Jarosław Mądry (978–1054), wielki książę kijowski, wpisywany przez rosyjską propagandę w historię Rosji.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: