- W empik go
Psychopomp - ebook
Psychopomp - ebook
Koszula w kratę – jest.
Walkman i zapasowe baterie – są.
Kaseta Pearl Jamu – jest.
Dla Aśki, nastoletniej gdynianki, rock to nie tylko pasja, ale też remedium na życiowe zawirowania. A tych ma niemało – na głowie matura, egzaminy na studia, nowa miłość i w dodatku… zdolności psychopompa, które nieoczekiwanie odkrywa w sobie pewnej sierpniowej nocy. Okazuje się, że Aśka rozmawia z umierającymi i pomaga im „przejść na drugą stronę”. Jak pogodzić zwykłe życie i niezwykłe umiejętności? Czy stąpająca twardo po ziemi nastolatka zaakceptuje swój dar?
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7528-176-7 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy przyjdzie ten dzień
Pękniesz jak drzewa pień
Nie bój się i do mnie przyjdź
Ja nad rzeką, nad rzeką będę stał
Do mnie przyjdź, nad rzeką będę stał
Do mnie przyjdź, nad rzeką będę stał
Rzeko, rzeko, matko ma
Przytul, weź w ramiona swe
i bezpiecznie prowadź nas
Na drugą, na drugą stronę dnia
Matko ma, bezpiecznie prowadź nas
Matko ma, bezpiecznie prowadź nas
Ørganek, Psychopomp,
album Czarna Madonna
Moje życie zmieniło się bezpowrotnie pewnej nocy latem tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego roku. Miałam osiemnaście lat, była połowa sierpnia, trwał obóz siatkarski nad Jeziorem Dąbrowskim na Kaszubach, gdzie wraz z drużyną trenowałyśmy przed nowym sezonem rozgrywek wojewódzkich.
W bardzo wczesnych godzinach porannych obudziłam się, czując gwałtowny, przeszywający ból w sercu. Nigdy wcześniej nie doświadczyłam czegoś podobnego; uczucie, jakie temu towarzyszyło, wywołało zimne krople potu na czole i brutalnie wyrwało mnie ze spokojnego snu. Otworzyłam oczy, gorączkowo próbując złapać oddech, czując w klatce piersiowej metalowe, rozgrzane ostrze. Przerażona, że mógłby to być zawał serca, przyłożyłam tam lewą dłoń i wszystko ustąpiło. Ból zniknął, mój puls, nagle przyspieszony, uspokoił się i jedynym, co jeszcze przez dłuższą chwilę czułam, był niepokój, który krążył w moich żyłach i rozpływał się po całym ciele, od serca po same końce palców u stóp i rąk.
Oddychałam szybko, ale już mniej łapczywie. Poczułam, że muszę napić się wody. Usta i gardło miałam zupełnie wyschnięte.
Poruszyłam się na łóżku, spojrzałam w lewo. Na drugim tapczanie, pod przeciwległą ścianą, spała spokojnie Gośka, moja koleżanka z drużyny. Przez szparę między dwiema cienkimi, zielonymi zasłonami wdzierał się nieśmiało świt. Sięgnęłam ręką po zegarek, który leżał na stoliku między moim i Gośki łóżkiem. Ledwo dostrzegłam wskazówki w ciemności, ale wyglądało na to, że dochodziła czwarta nad ranem.
Odrzuciłam kołdrę i zanim wstałam, zdałam sobie sprawę, że w pokoju jest dość zimno. Czułam się już zupełnie normalnie, pomyślałam więc, że odczuwam chłód, bo schodzą ze mnie emocje. Zaskoczyła mnie delikatna, wilgotna para wydobywająca się z moich ust – taka sama, która pojawia się zimą.
– Co się dzieje? – szepnęłam i jeszcze raz powoli wypuściłam powietrze ustami, dla pewności. Para znów się pojawiła. „Mróz? W sierpniu?” – pomyślałam i jednocześnie poczułam, że nie chce mi się już pić, że wolę wgramolić się z powrotem pod kołdrę. Położyłam się na plecach i mimowolnie krzyknęłam. Na skraju łóżka siedział mężczyzna. Siedział w zupełnym bezruchu, bezszelestnie, spokojnie. Zakryłam usta dłonią w obawie, że znów krzyknę i obudzę Gośkę, ale kątem oka zauważyłam, jak ona przewraca się spokojnie na drugi bok i śpi głęboko dalej. Moje serce waliło jak szalone, ale jednocześnie z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu czułam, że nie mam czego się bać, że nic złego się nie dzieje, że jesteśmy z Gośką bezpieczne, że to żaden złodziej czy gwałciciel.
Mężczyzna nie ruszał się. Nawet jego klatka piersiowa nie poruszała się w rytm oddechu. Siedział lekko bokiem, jego dłonie spoczywały na kolanach. Był ubrany w ciemną koszulę zapinaną na guziki, dość znoszoną brązoworudą marynarkę, jeansy i zamszowe buty.
– Jezus Maria – szepnęłam przerażona, czując jednocześnie, że znów się uspokajam, że kolejna fala stresu przechodzi. – Kim pan jest, co pan tu robi?
Mężczyzna nie poruszył się, nie odpowiedział. Nie wiedziałam, co robić, czy obudzić Gośkę, czy zapalić światło… i wtedy do mnie dotarło, że mężczyzna nie ma twarzy.
Widziałam wyraźnie jego głowę, ciemne krótko przystrzyżone włosy, dostrzegałam zarys uszu, kark, ale nie miał oczu, nosa ani ust. Jego twarz była zamazana, niewyraźna, dosłownie rozlewała się w ciemności. Pomimo tak szokującego odkrycia nie zdenerwowałam się ponownie; przeciwnie, poczułam jeszcze większy spokój oraz coś, czego nie potrafię wytłumaczyć – że mi tego człowieka żal, że ten żal zaczyna wypełniać mnie całą, że zaraz się rozpłaczę. Byłam pewna, że osoba siedząca przede mną jest nieszczęśliwa, przeraźliwie smutna, boi się dużo bardziej i mocniej niż ja. Zrobiło mi się wstyd, bo zrozumiałam, że to on ma prawdziwe powody do lęku. Nie wiedziałam jakie, ale wiedziałam, że jest przerażony.
Usiadłam na łóżku. Przybliżyłam się do tej pozbawionej twarzy postaci i wyciągnęłam do niego lekko drżącą rękę. Mężczyzna pochylił nieco głowę, podniósł swoją prawą dłoń i położył na mojej. Nasze palce splotły się, zakręciło mi się w głowie. Temperatura w pokoju wyraźnie zaczęła rosnąć, wracała do normy. Z moich ust przestała wydobywać się para, moja ręka przestała drżeć. Doświadczyłam niesamowitego, wszechogarniającego nas oboje spokoju; byłam pewna, że gdyby jego twarz wyglądała normalnie, uśmiechnąłby się do mnie teraz.
Ogarnęła mnie senność tak silna, że nie byłam w stanie nad nią zapanować. Moje powieki stały się ciężkie, zaczęły bezwiednie opadać mi na oczy i chociaż z początku walczyłam z tym uczuciem, w końcu zupełnie mu się poddałam. Zasnęłam mocnym snem.
Gdy prawie cztery godziny później odezwał się budzik, otworzyłam oczy i zorientowałam się, że leżę pod kołdrą, a przy mnie nie ma już nikogo. Słyszałam szum wody, Gośka brała prysznic. Pomimo pozornie zwyczajnego poranka ponad wszelką wątpliwość wiedziałam, że to wszystko mi się nie przyśniło. Po całym ciele przechodziły mnie ciarki.
***
– Gośka, zmarzłaś może w nocy? – spytałam, gdy wyszła z łazienki.
– Nie – odpowiedziała, wycierając energicznie włosy ręcznikiem – a co? Tobie było zimno?
– Trochę – wzruszyłam ramionami.
– Dobra, Aśka, rusz dupę, za piętnaście minut mamy być na przebieżce – Gośka rzuciła mokry ręcznik na łóżko i wyciągnęła z szafy dres i buty. Zawsze mnie zastanawiało, jaki jest sens kąpania się i mycia głowy przed treningami, ale nigdy jej o to nie zapytałam.
– A w ogóle, to co ci się stało? – zapytała.
– Ale o co chodzi? – zmarszczyłam brwi.
– No o to – Gośka patrząc na mnie zakreśliła palcem wskazującym koło w okolicy swojego nosa. – Dobrze się czujesz?
Dotknęłam nosa i przestrzeni między nim a ustami. Poczułam coś pod palcami. Potarłam je i spojrzałam na opuszki: były rdzawoczerwone, brudne od zaschniętej krwi.
– Uderzyłaś się w nocy? – spytała Gośka siedząc na łóżku i sznurując buty. Przyglądała mi się z ciekawością i lekkim niepokojem.
– N… nie… nie – odparłam dość niepewnym głosem. Cały czas patrzyłam na swoje umorusane palce. – Chyba nie.
– Dobra, no nic. Mojej matce czasami leci krew z nosa jak się gwałtownie zmienia ciśnienie, jak burza idzie czy sztorm… Może w nocy była burza, może masz tak samo.
– Nie, burza to nie – powiedziałam cicho, bardziej do siebie niż do niej.
– No nic, ja lecę na zewnątrz, trochę się porozciągam. Pamiętaj, że zaraz rozgrzewka!
Gośka wyszła, a ja przez moment myślałam, czy powiedzieć jej, co się stało w nocy, ale uznałam, że to nie byłby najlepszy pomysł. Sama nie wiedziałam, co dokładnie się stało, więc doszłam do wniosku, że nie ma sensu nikomu o tym mówić. Rozejrzałam się po pokoju, nic nie zginęło, nie doszło też do napaści czy kradzieży, nie było więc potrzeby, aby kogokolwiek niepokoić moimi przeżyciami. Zresztą z każdą kolejną minutą wydawały mi się coraz bardziej mgliste. Bolała mnie głowa, byłam niewyspana i nie miałam najmniejszej ochoty na przysiady i pajacyki, ale w końcu wstałam, umyłam twarz, zaścieliłam łóżko i przebrałam się do wyjścia. Zanim zeszłam na plażę przed ośrodkiem, sama już nie byłam pewna tego, czy w nocy faktycznie cokolwiek się wydarzyło, a do południa już całkiem o tym zapomniałam.
Wspomnienie tego, co wydarzyło się w nocy, wróciło do mnie na chwilę, gdy po całym dniu grania, uczenia się taktyk i siłowni padłam wykąpana na swoje łóżko, marząc tylko o tym, żeby zasnąć i odpocząć. Leżąc, pomyślałam o tym dziwnym zdarzeniu, które wybudziło mnie nad ranem. Ku swojemu zdziwieniu pomyślałam, że chętnie przeżyłabym to wszystko jeszcze raz, że może tym razem zadałabym mężczyźnie kilka ciekawszych i więcej wnoszących pytań i że teraz już na pewno w ogóle bym się nie bała. Szybko jednak zasnęłam i spałam tak mocno, że nie obudziłam się nawet, gdy Gośka wróciła z potajemnego spotkania na plaży z kilkoma dziewczynami z drużyny.
Ostatni tydzień obozu minął spokojnie. Gdy wysiadałam z rozklekotanego jelcza na parkingu Uniwersytetu Gdańskiego w Oliwie, czekała na mnie stęskniona mama, która stojąc nieco dalej od reszty rodziców, powitała mnie energicznym machaniem ręki i szerokim uśmiechem. Wzięłam torbę z luku bagażowego, pożegnałam się z koleżankami i kadrą i kilka minut później jechałyśmy z mamą naszą fioletową Škodą favorit do domu, w kierunku Gdyni. Był upalny sierpniowy dzień, niebo błękitne, po powierzchni jezdni co jakiś czas przetaczały się cienie chmur, bielutkich i poszarpanych niczym poodrywane kawałki waty, a my opowiadałyśmy sobie nawzajem minione trzy tygodnie. Miałyśmy dużo do nadrobienia, bo chociaż wyjeżdżając z domu miałam sporo impulsów na karcie, to kolejki do jedynej działającej budki telefonicznej w okolicy ośrodka były tak ogromne, że dałam radę zadzwonić do mamy tylko dwa razy.
***
Mieszkaliśmy w czteropokojowym mieszkaniu na trzecim piętrze kamienicy w gdyńskim Śródmieściu, w samym centrum miasta, na ulicy Bema, niedaleko Teatru Miejskiego. Było to całkiem duże lokum ze sporymi pokojami i wysokim sufitem. Mój tata pracował jako marynarz, mama była polonistką w szkole średniej.
Ja zajmowałam najmniejszy pokój, w którym najważniejsze dla mnie były słomiana mata na ścianę przeznaczona na wieszanie plakatów mojego ukochanego Pearl Jamu, a także Nirvany, Soundgarden i Metalliki, oraz regał na książki, które z braku miejsca upychałam już na poszczególnych półkach w przeróżnych pozycjach i konstelacjach, byle tylko je na nim zmieścić: skosem, bokiem, jedna na drugiej. Od dłuższego czasu już prosiłam rodziców o nowy, większy regał. Tata po powrocie miał mi powiesić dwie, może trzy dodatkowe półki na ścianach. Nie mogłam się doczekać.
Uwielbiam grunge. Pewna moja koleżanka z klasy, słysząc to, co u mnie leciało, określiła to mianem suicide rock, czyli rocka samobójców. Wtedy się oburzyłam, ale patrząc na moją późniejszą historię i kilku grunge'owych artystów, być może nie powinno dziwić, że umiłowałam sobie akurat taki rodzaj muzyki…
Pokój obok był królestwem mojego starszego brata, Ryśka, studenta skandynawistyki na Uniwersytecie Gdańskim, który za kilka dni miał wrócić do domu z wyjazdu zarobkowego do Bergen. Pojechał z kolegami z roku, był to jego pierwszy w życiu wyjazd do Norwegii.
Gdy tylko weszłyśmy do mieszkania, poczułam coś bardzo dziwnego, jakąś energię, jakąś obecność, której nigdy wcześniej nie doświadczyłam.
– Kochanie, nie stój tak, zabierz torbę do swojego pokoju, umyj ręce i chodź do mnie, do kuchni – powiedziała mama zdejmując buty.
Spojrzałam na nią, wyrwana z zamyślenia, kiwnęłam potakująco głową i chwyciłam torbę za uszy. W drzwiach mojego pokoju poczucie tej obecności stało się bardziej intensywne. Zatrzymałam się w pół drogi do szafy i musiałam poczekać, aż to dziwne wrażenie minie. Usiadłam na wersalce, wzięłam kilka głębokich wdechów, poczułam, że to coś powoli ulatnia się, wyparowuje, że wszystko ustało, zniknęło. Stało się to na tyle gwałtownie, iż nawet przeszło mi przez myśl, że coś spłoszyłam, coś być może przede mną uciekło. I znów czułam się zaintrygowana. Byłam ciekawa, czy moja mama też coś odczuła, ale nie wiedziałam, jak w ogóle o coś takiego zapytać. Mogłabym ją przestraszyć.
– Anita, chodź, obierzesz ziemniaki, ja odgrzeję mięso!
– Idę! – krzyknęłam w kierunku kuchni, odstawiłam torbę pod szafę z zamiarem wypakowania jej po obiedzie i wyszłam z pokoju.
Naprawdę mam na imię Anita. W tamtym czasie nie znosiłam swojego imienia, które było rzadko spotykane i dość szybko odkryłam, że przedstawiając się, wywołuję zdziwienie u nowych kolegów i koleżanek; szczerze nie znosiłam tej reakcji. Wybawienie przyszło bodajże w piątej klasie, kiedy przeczytałam, że Anita to tak naprawdę zdrobnienie od Juanity, będącej hiszpańską wersją imienia Joanna. A jak Joanna, to Asia, Aśka! Ta wersja bardzo szybko przyjęła się w szkole, drużynie i wśród znajomych, a Anita została tylko w dokumentach i w relacji z rodzicami, którzy zupełnie nie rozumieli mojego problemu.
Podczas obiadu omówiłyśmy z mamą dokładnie nasze ostatnie tygodnie. Ja jej opowiedziałam o treningach, o wygłupach z dziewczynami, ona o przeczytanych książkach, sadzeniu nowych kwiatów na balkonie i o tym jak się potwornie nudzi i nie może doczekać września.
Wchodząc do swojego pokoju, ponownie czułam lekki niepokój, delikatne mrowienie na ciele, ale po przekroczeniu progu drzwi okazało się, że dziwna energia, którą zastałam tam wcześniej, musiała się ulotnić. Panowała absolutna cisza.
Rozpakowałam się, schowałam torbę w szafie i poszłam do mamy, do dużego pokoju, gdzie na paterze stał już pokrojony mój ulubiony sernik z malinami i galaretką, a w filiżankach parowała pachnąca herbata. Usiadłam na fotelu obok stolika, mama siedziała na kanapie. Przez chwilę byłyśmy zajęte jedzeniem i żadna z nas się nie odzywała. Zastanawiałam się, czy mówić mamie o moim przeżyciu, o tym, co stało się na obozie, ale nie wiedziałam, jak ona zareaguje. Bałam się, że może pomyśli, że z niej żartuję albo zaniepokoi się, ale jednocześnie czułam ogromną potrzebę podzielenia się tym, co przeżyłam. Na czas ostatniego tygodnia obozu wyparłam z pamięci dziwną postać, która nawiedziła mnie w nocy, ale wszystko do mnie wróciło z całą mocą, gdy tylko przekroczyłam próg mieszkania, a zwłaszcza mojego pokoju. Siedząc z mamą, zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę to było cały czas w mojej głowie, schowane w zakamarkach mózgu, ale żyjące, obecne i tylko czekało, aby wydobyć się na powierzchnię i ponownie opanować moje myśli.
Odłożyłam mój talerzyk ze zjedzonym w połowie kawałkiem ciasta, popiłam łyk herbaty i patrząc na mamę, zbierałam w sobie odwagę, by zacząć mówić o tym, co wydarzyło się w małym pokoju w ośrodku wczasowym nad Jeziorem Dąbrowskim.
– Wiesz co, mamo? – zaczęłam powoli, zastanawiając się nad odpowiednim doborem słów. Mama spojrzała na mnie poważnie. – Jak byłam na obozie, to przydarzyło mi się coś… coś dziwnego, czego nie umiem do końca wytłumaczyć.
Mama odetchnęła ciężko, odłożyła swój talerzyk na stolik i oparła się plecami o kanapę.
– Kiedy konkretnie?
Zaskoczyło mnie jej pytanie. Spodziewałabym się bardziej troski o to, co się wydarzyło.
– Tydzień przed powrotem do domu.
– Co się stało?
– To zabrzmi idiotycznie, ale… ktoś mnie obudził… w nocy.
– Jak to cię obudził? – dopytywała mama. Jej twarz stężała. Zmarszczyła brwi. Pochyliła się nieco i usiadła bliżej. Nie wiem skąd ani jak, ale w tym momencie przyszło mi do głowy, że ona chyba wie, albo chociaż podejrzewa, co jej chcę opowiedzieć i ta świadomość sprawiła, że moje serce zaczęło bić znacznie szybciej. Poczułam się zaniepokojona.
– Mamo, co ty tak poważnie… – zaśmiałam się nieco nerwowo. Natychmiast jednak spoważniałam i odchrząknęłam. – Obudziłam się nad ranem, bo na moim łóżku… na moim łóżku ktoś siedział.
Pierwszy raz mówiłam o tym wszystkim na głos; pierwszy raz zdawałam sobie sprawę jak dziwnie i niepokojąco musi to wszystko brzmieć.
– Co takiego?! – wykrzyknęła mama, ale zupełnie bezdźwięcznie. – Co ty mówisz? Ktoś się włamał do twojego pokoju?
– Nie, nie! – zaprzeczyłam. – To nie tak! Ta osoba na pewno się nie włamała, po prostu… była. Usiadła na skraju mojego łóżka i patrzyła na mnie… przynajmniej tak mi się wydaje, bo… – westchnęłam – bo nie widziałam jego twarzy, była jakby zamazana… Sama już nie wiem, może to wszystko po prostu mi się przyśniło…
Mama przyglądała mi się nadal w pełni skupiona. Widziałam, że moje słowa robią na niej duże wrażenie i traktuje mnie zupełnie poważnie. Była spięta, ale jednocześnie zaintrygowana. Opowiedziałam jej więc wszystko ze szczegółami: jak wybudził mnie ból w sercu i w pokoju zrobiło się chłodno, jak zobaczyłam tę postać, podałam jej rękę i zasnęłam zaraz po tym. Nie wspomniałam tylko o dziwnym uczuciu, które towarzyszyło mi przy wejściu do domu i do mojego pokoju, uznałam, że nie chcę jej niepokoić.
Mama wysłuchała mojej opowieści nie pokazując ani grama sceptycyzmu. Nie podpytywała mnie, czy aby nie wypiłam z dziewczynami za dużo wina, nie próbowała zrzucić wszystkiego na przemęczenie lub bujną wyobraźnię. Przez dłuższą chwilę po tym, jak skończyłam mówić, mama w ogóle się nie odzywała, co mnie wręcz zirytowało. Oczekiwałam jakiejkolwiek reakcji, a nie dostałam żadnej. W końcu mama zadała pytanie, które zmroziło mi krew w żyłach.
– Czy to się stało w nocy z soboty na niedzielę?
Zatkało mnie. Precyzja tego pytania zbiła mnie z tropu. Skąd wiedziała?
– Tak – odpowiedziałam cicho, na co mama zakryła usta dłonią i uniosła brwi w przerażeniu. Po chwili skupienie w jej oczach ustąpiło miejsca niepokojowi.
– Co się dzieje? – zapytałam nerwowo. – Mamo?
Mama westchnęła głęboko, pokiwała głową z niedowierzaniem, sięgnęła po filiżankę i wypiła łyk herbaty.
– Mamo!
– W nocy z soboty na niedzielę mnie też coś wybudziło. Ktoś tu był, w domu.
Poczułam, jak podnoszą mi się wszystkie włosy i włoski na moim ciele, a wzdłuż kręgosłupa przemieszcza się fala zimna, która rozprowadza chłód do wszystkich komórek i połączeń nerwowych.
– Co takiego? – szepnęłam.
– Obudziłam się w nocy, miałam otwarte drzwi od sypialni i zobaczyłam… – mama wzięła głęboki oddech – poświatę… światło, łunę, naprawdę nie wiem, jak to dokładnie nazwać. Z początku bardzo się przestraszyłam, ale tylko na moment. Ta postać miała może niecałe dwa metry wzrostu, wyglądała jak kontur człowieka wypełniony światłem, ale nie oświetlała niczego w mieszkaniu. Nie weszła do sypialni, stała na progu, ale miałam wrażenie, że się rozgląda… Następnie powoli odwróciła się, przeszła przez przedpokój, zatrzymała się pod drzwiami do twojego pokoju i… zniknęła. Rozpłynęła się w powietrzu…
Mama opowiadając mi to wszystko, miała łzy w oczach. Widziałam, jaki stres wywoływało w niej to wspomnienie.
– Jeżeli to jest ta sama postać, to chyba szukała… ciebie.
– Ale… ja tę postać widziałam wyraźnie. Nie otaczała go żadna poświata.
Mama wzruszyła ramionami; zawsze to robiła, gdy była spięta lub czuła się niekomfortowo. Siedziałyśmy w ciszy, przerywanej regularnym tykaniem wielkiego, drewnianego zegara stojącego w rogu między meblościanką a telewizorem. Tarczę zegara zasłaniała bujna paprotka. Wstałam z fotela, usiadłam przy mamie i mocno się do niej przytuliłam.
***
Wieczorem mama wyszła wyrzucić śmieci, a ja, zajęta porządkowaniem książek na regale, czy raczej desperacką próbą wyrwania dla nich jeszcze kilku centymetrów miejsca, nie zauważyłam, że wróciła dopiero ponad pół godziny później. W moim starym sharpie, kaseciaku-poczciwinie, który tata przywiózł z Singapuru jeszcze w latach osiemdziesiątych, kręciła się kupiona w osiedlowym kiosku piracka kopia albumu In Utero Nirvany, a ja wspinając się na palce wciskałam książki na górną półkę, mając przy tym nadzieję, że się za bardzo nie pogniotą i nie poniszczą.
Mama weszła do domu bezszelestnie, postawiła kubeł na śmieci na podłodze, zamknęła drzwi i oparła się o nie plecami. Odwróciłam się od regału i zobaczyłam ją – była blada, patrzyła na mnie bardzo uważnie. Ściszyłam muzykę i podeszłam do niej.
– Co się stało? – spytałam nieco spięta.
– Rozmawiałam z sąsiadami – odpowiedziała, biorąc głęboki oddech. – Pan Nowicki nie żyje.
– Co ty mówisz?
Mariusz Nowicki był nauczycielem geografii w mojej podstawówce. Był też naszym sąsiadem, mieszkał dwa piętra pod nami. Odkąd pamiętam był samotny, zajmował kawalerkę, najmniejsze mieszkanie w naszej klatce schodowej.
Pan Nowicki był kapitalnym nauczycielem – zabierał naszą klasę na wycieczki, nie uczył nas tylko z książek. Na jego zajęciach zawsze panowała cisza, wszyscy słuchali jak zaczarowani, nawet chłopcy, z którymi zawsze był problem na innych lekcjach. U pana Nowickiego mogliśmy zadawać wszelkie pytania, zachęcał nas bardziej do logicznego myślenia niż wkuwania definicji.
Często spotykałam go siedzącego na ławce w okolicy Kamiennej Góry. Zawsze miał ze sobą książkę lub gazetę. Lubiłam do niego podchodzić, siadać i rozmawiać z nim o różnych rzeczach, nie tylko o geografii. Nigdy mnie nie przeganiał ani nie dał mi odczuć, że nie życzy sobie mojego towarzystwa, za to zawsze częstował mnie miętusami, a ja pytałam go, jak wygląda tornado od środka, o wysokość tsunami i czy mogłoby być tak wysokie, że przykryłoby pół świata i przelało cały ocean w inne miejsce.
Gdy poszłam do szkoły średniej, mój kontakt z panem Nowickim urwał się. Widywałam go czasami na klatce schodowej, ale z biegiem lat coraz rzadziej. Zawsze jednak serdecznie się witaliśmy i zamienialiśmy kilka słów. Informacja o tym, że nie żyje, bardzo mnie zasmuciła.
– Chodź do kuchni, to jeszcze nie wszystko – powiedziała mama i sięgnęła po kubeł. Poszłam za nią. – Wsadź gazetę, a ja naleję nam zimnej wody.
Wyścieliłam kubeł na śmieci gazetą, włożyłam go do szafki pod zlewem, usiadłam przy stole i patrzyłam na mamę w napięciu. Mama nalała przegotowanej wody z dzbanka do szklanek, podała mi jedną z nich, drugą postawiła na blacie i usiadła przy mnie.
– To, co teraz ci powiem… pewnie zrobi na tobie niemałe wrażenie – zaczęła, uśmiechnęła się smutno i wypiła łyk wody.
– O co chodzi, powiedz wreszcie.
– Pan Nowicki… – odchrząknęła – umarł w nocy z soboty na niedzielę… tydzień temu.
– Boże – szepnęłam i poczułam, jak robi mi się gorąco. Sięgnęłam po szklankę i wypiłam do razu połowę zawartości.
– Podobno na klatce schodowej wisiała klepsydra, ale ja nie zwróciłam na to uwagi. Spotkałam panią Szymańską, wiesz, ona zawsze wszystko wie, co się dzieje w okolicy. Powiedziała mi, że w poniedziałek do pana Nowickiego przyszedł listonosz. Zaniepokoił się, bo pan Nowicki zawsze był w domu, a tym razem listonosz dzwonił i pukał, a nikt nie otwierał.
Mama upiła trochę wody, a ja poczułam, że zaczyna mnie to denerwować. Ta puenta, na którą czekam w napięciu, a która nie nadchodzi. Wypiłam jeszcze trochę wody, starałam się uspokoić i skupić myśli.
– Listonosz obszedł trzy następne kamienice i wrócił do pana Nowickiego prawie godzinę później, ale nadal nikt nie otwierał. Coś go tknęło i na wszelki wypadek poszedł do budki i zadzwonił na pogotowie. Lekarze przyjechali po pół godzinie, nie mogli dostać się do mieszkania, więc zawołali straż pożarną. Strażacy dostali się na jego balkon podnośnikiem, wybili szybę w drzwiach i znaleźli jego ciało leżące na łóżku. Nie żył.
Mama dokończyła wodę ze swojej szklanki, a ja dopiero teraz dostrzegłam, jak delikatnie drżą jej ręce.
– Tyle się działo i ty nic o tym nie wiedziałaś?
– Cały poniedziałek spędziłam na plaży na Babich Dołach. Było potwornie gorąco, tylko nad morzem dawało się wytrzymać, więc… – wzruszyła ramionami.
– I co, i nikt nie wiedział wcześniej, że on nie żyje, tak? – zapytałam cicho.
– Oj, Anita, no mówię przecież, że cała akcja była, że się nie mogli do środka normalnie dostać – odpowiedziała mama lekko poirytowana. – Przecież on mieszkał zupełnie sam, nie miał… nikogo… Boże, że ja tej klepsydry nie widziałam, poszłabym na pogrzeb chociaż… może w ogóle nikt nie przyszedł, jak go chowali – załkała z żalu.
Ja też poczułam, że moje serce i gardło łapie skurcz. Chciało mi się płakać. Tak bardzo było mi żal pana Nowickiego, tego, że nie żyje, że przez tyle lat był sam, tak bardzo sam, że może gdyby nie ten listonosz, to zostałby znaleziony dopiero jak fetor rozkładającego się ciała zalałby klatkę schodową. Boże, co za potwornie smutna śmierć.
Oczy zaczęły mnie piec, poczułam pojawiające się w nich łzy. Sięgnęłam po chusteczki do nosa leżące na półeczce nad stołem, wzięłam jedną i podałam paczkę mamie. Siedziałyśmy we dwie jeszcze przez chwilę, gdy w mojej głowie pojawiło się pytanie, tak niepokojące, że mój płacz natychmiast ustąpił.
– Mamo, ale jeżeli znaleźli go w poniedziałek, to skąd ty w zasadzie wiesz, że on zmarł w nocy z soboty na niedzielę? Kto to mógłby stwierdzić?
Mama oblizała wargi, wzięła głęboki oddech, uspokoiła się trochę i przez chwilę przyglądała mi się, nic nie mówiąc. W końcu westchnęła ciężko, wzruszyła ramionami i zapytała:
– Jak wyglądała ta postać, którą widziałaś nad jeziorem?
– Był ubrany w ciemną koszulę na guziki, brązoworudą marynarkę, jeansy…
– Ale co z nim było nie tak? – mama zapytała intensywniej.
– Nie widziałam jego… twarzy… – odpowiedziałam powoli, uważnie dobierając słowa i sięgając po szklankę, żeby dopić wodę.
– Pan Nowicki zmarł na raka twarzy.
– Twarzy? Ale jak to twarzy?
– No nie wiem dokładnie, przecież nie jestem lekarzem, ale ponoć całą miał zniekształconą… Pewnie dlatego od jakiegoś czasu zupełnie nie wychodził z domu.
Szklanka wypadła mi z dłoni, przewróciła się na stole, poturlała na jego brzeg i spadła na podłogę, rozbijając się w drobny mak. Żadna z nas nawet nie drgnęła. Patrzyłyśmy tylko na siebie naszymi zapuchniętymi, przekrwionymi oczami, nie mając ani odwagi, aby się odezwać, ani pomysłu na to, co w ogóle powiedzieć.
Dopiero teraz przypomniałam sobie, że pan Nowicki zawsze, ale to zawsze miał na sobie tę brzydką, znoszoną, rudawą marynarkę. Jako dzieciaki żartowaliśmy w szkole, że może on miał całą szafę takich samych marynarek i wcale nie chodzi ciągle w tej jednej, tylko ma dziesięć takich samych. Zrobiło mi się na przemian zimno i gorąco, serce waliło mi jak młot, kręciło mi się w głowie.
Mama rozłożyła ramiona, a ja wtuliłam się w nią z całych sił i siedziałyśmy jeszcze długo, przepełnione żalem za panem Nowickim i przerażone tym, co to wszystko mogło oznaczać.Rozdział trzeci
I’ll give you something more, and you’ll fade away
One last kiss before, you fade away
Lives you once adored, will fade away
Lies you can’t ignore, you soon repay
As you fade away
The Tea Party, Psychopomp,
album Transmission
Na początku roku szkolnego w domu pojawił się tata, co wprowadziło dużo chaosu i, jak to zwykle bywa w rodzinach marynarskich, pewnego rozbicia, podczas którego wszyscy muszą trochę na nowo uczyć się żyć ze sobą pod jednym dachem.
Życie w marynarskim domu to doświadczenie bipolarne. Niejednokrotnie to z Ryśkiem przerabialiśmy w różnych sytuacjach: przy tacie wieczorne wyjścia w weekendy musieliśmy kończyć przed dwudziestą pierwszą zamiast przed dwudziestą trzecią, na co pozwalała mama; obiady stawały się w tym czasie obowiązkowo dwudaniowe, chociaż będąc we trójkę, jedliśmy zwykle tylko jedno danie. Tata pilnował nas też, żebyśmy co sobotę robili porządki w swoich szafkach i biurkach, nawet jeżeli nie było w nich żadnego bałaganu, i stał nad nami pilnując odrabiania lekcji, chociaż mama już od dawna pozwalała nam na samodzielną organizację czasu. Oczekiwał natychmiastowego wykonywania przez nas swoich poleceń, bez względu na to, czy mieliśmy na nie czas. Powodowało to bunt mój i Ryśka, który trwał tak długo, aż kapitulowaliśmy. Tata nie ustępował ani na jotę, a mama tłumaczyła nam, że postawa taty wynika z jego zawodowych nawyków i czas najwyższy zaakceptować, że tak jest i już. A potem, od nowa, on do pracy, my w domu i znów następowało nieśmiałe poszerzanie swojej przestrzeni, samodzielności i przywilejów wynikających z bycia nastolatkami. Trudno mieć wychowawczy wpływ na własne dzieci, jeżeli nie widzi się ich przez większą część roku – egzekwować zasady czy wymagać dyscypliny, jeżeli i dzieci, i sami ojcowie wiedzą, że te zasady są tylko na chwilę, bo zaraz ponowny rejs przywróci wszystko do normy. No właśnie – kiedy i gdzie jest norma? Wówczas, gdy tata jest w domu czy wtedy, gdy go nie ma?
W marynarskich domach mamy były dzielne. Nie, żeby w innych domach takie nie były, ale jako żony żeglarzy musiały być dzielne nieco inaczej. Trzeba było organizować opiekę nad dziećmi, wbijać gwoździe, wymieniać uszczelki w kranach, zmieniać koła w samochodach, wwiercać kołki w ściany. Musiały, nikt nie zrobiłby tego za nie.
W naszym domu później takie obowiązki przejął Rysiek. Zawsze mu zazdrościłam, że tata go wszystkiego uczył: jak co skręcić, złożyć, zmienić, pomalować, dokonać małych napraw w samochodzie. Usiłowałam brać udział w tych lekcjach, ale tata zawsze mówił, że to są męskie zajęcia i nie mam co się babrać w jakichś smarach lub rozpuszczalnikach. Okropnie mnie to denerwowało. Nie tylko z tego powodu, że mnie to naprawdę interesowało, a nie miałam szansy się nauczyć. Widziałam, że dzięki tym lekcjom Rysiek z tatą ma taki kontakt, jakiego ja z ojcem nigdy nie zaznałam – bardziej wyluzowany, twórczy, partnerski. Zazdrościłam tego bratu okrutnie. Mama zwykle wówczas proponowała mi wspólne upieczenie ciasta, co mnie totalnie dobijało, bo od pieczenia serników bardziej interesowała mnie kwestia właściwego doboru wierteł do odpowiednich kołków.
Kiedyś zasugerowałam, że może Rysiek też by się nauczył gotować pomidorówkę czy ogórkową i czasem coś przyrządził. Bo niby z jakiej racji tylko dziewczyny mają się zajmować takimi rzeczami? Moja uwaga wywołała wybuch ogólnej wesołości zarówno u moich rodziców, jak i Ryśka. Mama mnie uścisnęła, tata poklepał ze współczuciem po ramieniu, brat pogratulował pomysłu roku. Myślałam, że wybuchnę! Dopiero wyjazdy do Norwegii zmieniły zapatrywania Ryśka na takie sprawy, a teraz sam często robi obiad rodzinie i nauczył swoje córki wykonywania różnych remontowych czynności w domu.
Dorastanie w marynarskiej rodzinie było osobliwym doświadczeniem, wcale nie unikatowym w trójmiejskich warunkach. W każdej klasie było po kilka osób, których ojcowie pływali w Polskich Liniach Oceanicznych lub w Polskiej Żegludze Morskiej, ale również, co było nowością na początku lat dziewięćdziesiątych, na kontraktach u zagranicznych armatorów.
W tamtych latach rejsy trwały długo. Ośmio‑, dziewięciomiesięczne lub nawet roczne pobyty ojców, wujków, dziadków w pracy, poza domem, były czymś codziennym. Tak się po prostu żyło, widząc marynarzy ze swoich rodzin przez może trzy, może cztery miesiące w roku.
Z takiego życia, przy wszystkich jego brakach i ustawicznej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.