Ptak Dodo, czyli co mówią do nas politycy - ebook
Ptak Dodo, czyli co mówią do nas politycy - ebook
Informacja czy propaganda?
Michał Rusinek rozbraja język polityków (nie tylko przed wyborami)
„Dziady”i dziadersi. Odmieniane przez wszystkie przypadki lex Czarnek i Polski Ład. Wojna. Dobra zmiana?
Słowa, które docierają do naszych uszu ze wszystkich stron. Zakażają rozmowy przy stole, przenikają niepostrzeżenie do języka dzieci, zniekształcają widzenie świata. Jak się przed nimi bronić? Myśleć samodzielnie i nie dać się uśpić.
Michał Rusinek od lat uważnie wsłuchuje się w język polityków, wyjaśnia rządzące nim mechanizmy i alarmuje, byśmy sami byli czujni. Wie, że manipulacji w przestrzeni publicznej nie da się za bardzo zmierzyć (chyba że w sasinach), ale przekonuje, że można ją zdemaskować i rozbroić.
Czy nauczy nas to odróżniać informację od propagandy? Nie potwierdzamy, nie zaprzeczamy. Ale wiedza o tym wszystkim należy nam się jak psu… micha!
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6764-0 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Obyś żył w ciekawych czasach!” – to znane przekleństwo, przypisywane Chińczykom, wcale nie jest chińskie. Wiele wskazuje na to, że powstało ono na bazie zdania wygłoszonego przez brytyjskiego polityka Josepha Chamberlaina, który w 1898 roku stwierdził w parlamencie: „Sądzę, że wszyscy się zgodzimy, iż przyszło nam żyć w niezwykle ciekawych czasach”. Zabrzmiało to na tyle złowróżbnie, że wkrótce przyjęło formę przekleństwa. Żeby dodać mu orientalnego kolorytu i podnieść poziom złowróżbności – zgodnie ze stereotypem przypisano je Chińczykom, oczywiście starożytnym, i uczyniono z niego przysłowie.
Jest ono dość paradoksalne. Przecież to, co ciekawe, lepsze jest z natury rzeczy od tego, co nieciekawe. Wolimy odbywać ciekawe podróże i czytać ciekawe książki, niż nudzić się w drodze czy ziewać nad lekturą. To oczywiste. Inaczej rzecz się jednak ma z polityką, a więc tym, co decyduje o charakterze teraźniejszości, czyli czasów, w których żyjemy. Przymiotnik „ciekawy” oznacza bowiem obfitujący w wydarzenia czy zwroty akcji. To, co ciekawe dla historyka, studiującego dawne czasy jak książkę, może być – i zwykle jest – udręką dla tego, kto w tych czasach żyje. Bo ten chciałby przecież żyć w spokoju i poczuciu bezpieczeństwa, bez ambicji przeżywania epickich perypetii.
Jeśli czasy, w których żyjemy, są przez dłuższy czas nieciekawe, to uśpiona zostaje nasza czujność, bo wydaje nam się, że tak już będzie zawsze, że to już koniec historii, że jeśli nic nieprzewidzianego się nie wydarzy, to nadal będzie tak samo, a nawet, być może, coraz lepiej i wygodniej. Jesteśmy wdzięczni naszym dziadkom czy rodzicom, że coś dla nas wywalczyli, ale dzięki temu my już nie mamy po co się angażować. Wywalczone – wydaje się wieczne. Zasypiamy spokojnym snem. Przypomina mi się tu historia, którą opowiadał mój znajomy będący już dziadkiem. Pewnego wieczora czytał swojej wnuczce bajkę przed snem, ale bardzo chciał, żeby wnuczka zasnęła, więc omijał fragmenty tak zwane ciekawe, czytał za to wyłącznie opisy przyrody, coraz bardziej monotonnym głosem. Zadziałało. Wnuczka zamknęła oczka i zaczęła równo oddychać. I kiedy już się dziadkowi wydawało, że śpi, powiedziała: „Aż tu nagle…” – domagając się czegoś ciekawego.
Nasi dziadkowie-politycy też snują swoje usypiające narracje. Bywa tak, że dochodzi do zmiany władzy i czasy robią się wtedy niepokojąco ciekawe. Przynajmniej na chwilę, bo co nas właściwie obchodzi język polityków? Gadających głów? Kiedyś były inne, teraz są inne. I co z tego? Owszem, język polityków to po prostu język pewnej grupy zawodowej, ale tym różni się od języka innych grup, że ma charakter światotwórczy: moc zmieniania rzeczywistości wokół nas, czynienia wrogów z sąsiadów, ustalania nowych granic i hierarchii, wykluczania bliskich, ingerowania w życie prywatne. Wprowadza zakazy i nakazy, zobowiązuje i zwalnia z zobowiązań, przyzwala i potępia, pochlebia i pogardza, uświęca i deprecjonuje. Zawłaszcza słowa, które do tej pory były własnością wszystkich, bez względu na poglądy. Zmienia znaczenie słów i symboli. Narzuca siatkę pojęć, przez którą każe nam patrzeć na świat, przez co odkształca nasze widzenie. Zaraża sobą rozmowy przy stole i pod stołem, bo przenika do języka dzieci. Wszystkiemu nadaje znak plus albo minus, zwalniając nas z obowiązku samodzielnego myślenia i samodzielnej oceny. Usypia nas po swojemu, jak język Ptaka Dodo z _Alicji w Krainie Czarów_. Ale to jest sen niebezpieczny, bo kiedy się z niego obudzimy, rzeczywistość wokoło może się okazać inna, niż się spodziewaliśmy. Bo naprawdę niepokojące nie jest to, że nasze czasy są ciekawe, ale to, że się do nich przyzwyczajamy.
I właśnie wtedy należy zawołać tak, jak wnuczka mojego znajomego: „Aż tu nagle…”! Ba, trzeba ciągle tak wołać, żeby nie dać się uśpić. Trzeba wsłuchiwać się, czy aby w tej usypiającej narracji nie pojawiają się wątki, które będą miały dramatyczne konsekwencje. Odłożyć na jakiś czas pisanie książek naukowych o sprawach wzniosłych (jak – w moim przypadku – retoryka w muzyce czy sztukach plastycznych), a zacząć ze zgrozą, zniesmaczeniem, wściekłością, podejrzliwością, ale przede wszystkim rozbawieniem – przyglądać się retoryce polityków. I mówić im to, co mówiło Ptakowi Dodo Orlątko: „Mów pan po ludzku!”.
Tak właśnie staram się robić od kilku lat, pisząc lekko złośliwe i prześmiewcze felietony o języku polityków dla „Gazety Wyborczej”. Ta książka zawiera ich wybór (już drugi; poprzedni, zatytułowany _Mroczny Eros_, ukazał się nakładem wydawnictwa Agora w 2021 roku). Nie wszystkie dotyczą polityki; niektóre także języka Kościoła, wojny w Ukrainie czy retoryki dyskursu publicznego; nie wszystkie też są żartobliwe. Publikowane były od października 2022 roku do kwietnia 2023. Piszę je nadal i zapewne będę pisał, dopóki nie przestaniemy żyć w ciekawych czasach.
_M.R._
Kraków, maj 2023EPONIMY
W 1994 roku Ewa Milewicz w „Gazecie Wyborczej” posłużyła się określeniem „falandyzacja prawa”. Nazwała w ten sposób naginanie prawa w interesie władzy. Określenie to pochodzi od nazwiska profesora Lecha Falandysza, ówczesnego zastępcy szefa kancelarii prezydenta RP Lecha Wałęsy. Falandysz przekonywał, że jeśli prezydent powołał kogoś do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, to ma prawo tego kogoś odwołać. Prawo nie przewidywało wprawdzie takiej możliwości, ale też i nie zakazywało tego. Falandysz twierdził, że możliwość odwołania jest „logiczna” i „zdroworozsądkowa”, Trybunał Konstytucyjny był jednak innego zdania: „W przypadku, gdy normy prawne nie przewidują wyraźnie kompetencji organu państwowego, kompetencji tej nie wolno domniemywać i w oparciu o inną rodzajowo kompetencję przypisywać ustawodawcy zamiaru, którego nie wyraził”.
W porównaniu z samowolą obecnej władzy falandyzacja wydaje nam się wirtuozerską i nieszkodliwą igraszką. Natomiast wyraz „falandyzacja” jest tak zwanym eponimem, czyli słowem utworzonym od nazwy własnej. Z jednej strony, eponimy tego typu odbierane są zwykle jako degradujące, a w każdym razie sprowadzające czyjąś osobę i jej działalność do jednej cechy. Z drugiej strony, unieśmiertelniają one „dawcę imienia” (ἐπώνυμος) i budują mu, jak mówi poeta, pomnik trwalszy niż ze spiżu. Z późniejszych wypowiedzi medialnych Lecha Falandysza wynika, że miał on do „falandyzacji” stosunek ambiwalentny: trochę się na nią oburzał, a trochę był z niej dumny.
Z tą trwałością eponimicznych pomników bywa jednak różnie. O ile „wałęsizmy” – czyli specyficzne zwroty językowe Lecha Wałęsy, takie jak: „jestem za, a nawet przeciw”, „moja ilość trochę psuje moją jakość” czy „dodatnie i ujemne plusy” – wydają się wiecznotrwałe, o tyle już na przykład „tymińszczyzna” – czyli sposób funkcjonowania w polityce wzorowany na Stanie Tymińskim, który w 1990 roku kandydował w wyborach prezydenckich jako „kandydat znikąd” – wymaga już zapewne przypisów i wyjaśnień. Któż jeszcze pamięta jego „czarną teczkę”? Eponimy polityczne nie są wieczne. Kiedy polityk odchodzi w niebyt, jego eponimiczny pomnik murszeje. Ale że język nie znosi próżni, powstają eponimy coraz to nowsze, bo i klasa polityczna robi wiele, by sobie na pomniki zasłużyć.
Najwięcej spotkać można eponimów utworzonych przez dodanie sufiksu „-izm”. Ponieważ w języku najmocniej utrwalonym eponimem tego typu jest „marksizm”, a także „marksizm-leninizm”, więc takie formy jak „kaczyzm-ziobryzm” czy „ziobryzm-jakizm” skłonić nas mają do porównań w sferze ideologicznej. Bywa jednak inaczej. Kiedy żona Władysława Kosiniaka-Kamysza powiedziała w programie Moniki Olejnik, że oboje są „za nowoczesną, progresywną lewicą o zabarwieniu silnie konserwatywnym”, pojawił się eponim „kosiniakizm-kamyszyzm”, którego dwuczłonowość określać miała sprzeczność w poglądach (nie wiadomo tylko, czy „kosiniakizm” był nurtem lewicowym, a „kamyszyzm” konserwatywnym, czy na odwrót).
Podstawowy problem z tego typu eponimami polega na tym, że człowiek, od nazwiska którego eponim powstaje, ma wiele cech, a eponim powinien określać jedną. Znana jest historia pewnego mężczyzny, który usłyszawszy komplement: „Jest pan zupełnie jak Napoleon!” – obraził się, sądząc, że był to przytyk do jego wzrostu, a nie wyraz podziwu dla jego zdolności strategicznych, sprytu i inteligencji. Dlatego wielu publicystów i komentatorów postanawia jednak wyjaśnić, o co chodzi. Także ze względu na mnogość osiągnięć takich dawców nazw jak na przykład wicepremier Jacek Sasin. W przypadku „sasinady” istotnie mamy z czego wybierać, bo eponim ten oznaczać będzie zarówno składanie obietnic bez pokrycia, jak i nieomal dewulgaryzację obecnego w setkach memów czasownika „przejebać”, który – jak pamiętamy i pamiętać będziemy – stanowi precyzyjne określenie tego, co pan wicepremier zrobił z 70 milionami złotych na wybory, które się nie odbyły. „Sasin” stał się dzięki temu bardzo poręczną jednostką miary, służącą do obliczania dużych wartości, na przykład odległości Ziemi od Słońca (2,13 sasina) czy rocznych zarobków Roberta Lewandowskiego (1,3 sasina). „Witkizm” jeszcze się nie upowszechnił z powodów fonetycznych, ale spory potencjał (i równie duże spektrum znaczeniowe) ma czasownik „witkować” – oba oczywiście pochodzą od nazwiska marszałkini Elżbiety Witek. Mogą one oznaczać zarówno reasumpcję głosowań, których wyniki okazały się niepomyślne dla partii rządzących, jak i konsultowanie się z pięcioma prawnikami, polegające na czytaniu ich opinii dotyczących czegoś innego, a także po prostu fałszowanie wyborów. „Suskizm” i „suskizacja” to niezdrowe zainteresowanie życiem prywatnym i działalnością polityczną carycy Katarzyny II Wielkiej, skrywające zapewne skłonność do absolutyzmu – wbrew pozorom – oświeconego.
Ciekawym przykładem eponimu jest „kukizm”, w którym cząstka „-iz-” jest wspólna dla tematu podstawy słowotwórczej (czyli nazwiska „Kukiz”) i sufiksu „-izm”, choć w komentarzach pojawia się także „kukiziada” – jako określenie zmienności poglądów posła Pawła Kukiza, wycofywania się z poprzednich decyzji i mętnego tłumaczenia się, przypominające swoistą rejteradę. „Dworczykowanie” rozumiane jest jako udostępnianie tajnych i poufnych informacji. „Ziobrować” to inaczej mścić się na kimś lub wykorzystywać instrumenty prawne w doraźnych celach politycznych. Niewdzięczne słowotwórczo nazwisko Daniela Obajtka, prezesa PKN Orlen, funkcjonuje w formie eponimu „obajtyzm”, który komentatorzy tłumaczą jako „boski dar” przedsiębiorczości balansującej na granicy prawa, posiadanie wielu nieruchomości i prorodzinną politykę kadrową. „Szumowszczyzna” to nazwa ogółu decyzji podejmowanych w obliczu pandemii, ze szczególnym uwzględnieniem zakupu respiratorów od handlarza bronią.
Określenie: „nie duduj!” oznaczać może zarówno to samo, co „nie pajacuj!”, jak i nie podpisuj wszystkiego, co dadzą ci do podpisania. Prezydent, za sprawą _Ucha prezesa_, zwany bywa także „Adrianem”. Kiedy w pamiętnym 2017 roku po masowych protestach Andrzej Duda podpisał tylko dwie z trzech kontrowersyjnych ustaw, publicyści zaczęli z nadzieją (i na zachętę) pisać o „dezadrianizacji” prezydenta. Nie trwała ona jednak długo. Już kilka miesięcy później mówiło się bowiem o „readrianizacji”. Pole znaczeniowe eponimu „dudować” wydaje się więc dość jasno i trwale określone. Podobnie jak „dulszczyzna” w czytanym ostatnio przez pana prezydenta utworze literackim.PATOS
Patos to kategoria estetyczna. Pochodzi od greckiego słowa πάθος oznaczającego doświadczenie, namiętność i cierpienie – a więc doskonale nadaje się do opisu literatury polskiej, ze szczególnym uwzględnieniem lektur szkolnych. Przejawia się ta kategoria – jak czytamy w _Słowniku terminów literackich – „_w przedstawianiu w literaturze i sztuce zjawisk uznanych za wyjątkowo doniosłe i monumentalne lub odznaczające się szczególnymi walorami emocjonalnymi (np. namiętność, rozpacz)”. Ma za zadanie wywołać u odbiorców „stany intensywnego napięcia uczuciowego, wzburzenia i poruszenia”.
Mimo że kojarzony z dziedzictwem antycznym, nabrał nowego znaczenia w literaturze romantycznej, zwłaszcza polskiej, narodowowyzwoleńczej. Patos wydaje nam się dziś niedzisiejszy, archaiczny, nieautentyczny, pobrzękuje XIX-wieczną grafomanią, zwłaszcza gdy podlany jest krwią, a za dekoracje służą mu łańcuchy i kajdany. Można się z nim spotkać w żarliwej homiletyce, w narracji gloryfikującej tak zwanych żołnierzy wyklętych, w mitologii, a może i nawet religii smoleńskiej (określenie „polegli” wobec ofiar katastrofy rządowego tupolewa absurdalnie sugerowało, że były to ofiary jakiejś walki, ale i dodawało wypowiedziom polityków patetycznego charakteru).
Politycy prawicy lubią posługiwać się patosem. Wbrew modom i przekonaniu, że patos jest archaiczny i w gruncie rzeczy nieestetyczny, w związku z czym – ryzykowny. Na absolutne jego wyżyny wzniósł się niedawno wicepremier, minister kultury, dziedzictwa narodowego i sportu (zwróćmy uwagę, że wszystkie te dziedziny są wysoce patetyczne) Piotr Gliński. Przemawiając z okazji premiery opery _Wanda_, powiedział: „Z niekłamanym wzruszeniem przyjmuję fakt, że w roku jubileuszowym, w dwusetlecie swoich urodzin, największy etyk polskiej literatury, ten, który głosił Poezję i Dobroć, Cyprian Kamil Norwid, symbolicznie wraca na Wawel”. Patetyczne jest już chociażby „niekłamane wzruszenie”, choć i wzruszenie bezprzymiotnikowe byłoby dostatecznie patetyczne. Na stronie internetowej ministerstwa Wawel nazywany jest patetycznie „polskim Akropolem” – wzgórzem, „z którego patrzą wieki naszej historii”. W ramach polityki godnościowej i walki z kompleksami powinno się przecież mówić o Akropolu jako o „greckim Wawelu”, ale to przy innej okazji, bo akurat prapremiera opery Joanny Wnuk-Nazarowej według misterium Norwida odbyła się nie w Atenach, lecz w Krakowie.
Patos wymaga, by o Krakowie nie mówić „Kraków”, ale „gród Kraka”, a zamiast „niż” – „niźli”. Tak też postąpił pan minister: „Bo to się tutaj – symbolicznie – wydarzyło. Tutaj, w sercu grodu Kraka, narodziła się, opisana przez Wincentego Kadłubka i powtarzana przez pokolenia, legenda o dzielnej księżniczce Wandzie. Księżniczce, która wolała poświęcić swoje życie, niźli oddać rękę, a wraz z nią koronę państwa, germańskim najeźdźcom. W jeszcze innej wersji tego starożytnego podania dzielnie stawała na czele wojska i zbrojnie dawała odpór tym, którzy ośmielili się targnąć na wawelskie wzgórze”.
To jednak tylko przygrywka, bo dopiero umieszczenie tekstu Norwida w kontekście biblijnym pozwala panu ministrowi osiągnąć pożądany, by tak rzec, olimpijski poziom patosu (przypomnijmy, że Olimp to taki grecki Giewont). Zaczął on od nierozerwalnego związku _Wandy_ z Polską, a Polski z chrześcijaństwem: „Dramatu _Wanda_ Norwida, jak historii Polski, nie da się zrozumieć bez związku z chrześcijaństwem, z ofiarą”, po czym aforystycznie stwierdził, że „Wanda to Polska, a Polska to Wanda”.
W zapale egzegety posunął się następnie jeszcze dalej, nie zważając na rafy obrzydliwego genderyzmu, i powiedział, że Wanda to nie tylko figura Polski, ale i figura Chrystusa: „Ów Chrystusowy kontekst szczególnie wyeksponował autor w losie legendarnej bohaterki. Wanda bowiem, kładąc na szalę swe życie, na płonącym kopcu zamieniła się w wodę i falą spłynęła do Wisły. Właśnie ten akt samopoświęcenia, biblijne współistnienie wody i ognia, najgłębiej symbolizują krystalizację narodowej wspólnoty wokół ofiary, wokół tego dogmatu, że polskim patriotom jakże często przeznaczone było umrzeć za wielu. I zostawić po sobie przesłanie uniwersalne, niesione niczym fale zamieniającej się w rzekę Wandy”.
Czyli Wisła to Wanda, Wanda to Polska, Polska to Chrystus. Ale już nie – jak w mesjanistycznej koncepcji Mickiewicza – Chrystus narodów (_Dziadów część III_, scena V), ale Chrystus narodu, polskiego narodu, którego wspólnota „krystalizuje się” wokół ofiary i cierpienia. Innymi słowy, mamy do czynienia z tautologią: Polska to Polska. A przy okazji pobrzmiewa w tym myśleniu echo listu skierowanego przez profesor Marię Janion do uczestników Kongresu Kultury w 2016 roku: „Naród, który nie umie istnieć bez cierpienia, musi sam sobie je zadawać. Stąd płyną szokujące sadystyczne fantazje o zmuszaniu kobiet do rodzenia półmartwych dzieci, stąd rycie w grobach ofiar katastrofy lotniczej, zamach na zabytki przyrody, a nawet, proszę się nie zdziwić – uparte kultywowanie energetyki węglowej, zasnuwającej miasta dymem i grożącej nadchodzącą zapaścią cywilizacyjną”.
Jej zdaniem jest to efekt planowanego przez obecne władze – reprezentowane na Wawelu przez pana ministra – zwrotu „ku kulturze upadłego, epigońskiego romantyzmu”, z jego patosem, kanonem „stereotypów bogoojczyźnianych” i „mesjanistycznym mitem”, które mają „scalać i koić skrzywdzonych i poniżonych”. Pisała Janion: „Jakże niewydolny i szkodliwy jest dominujący w Polsce wzorzec martyrologiczny! Powiem wprost – mesjanizm, a już zwłaszcza państwowo-klerykalna jego wersja, jest przekleństwem, zgubą dla Polski”.
Nie sądzę, żeby tautologiczna, meandrująca jak woda w Wiśle egzegeza ministra Glińskiego miała taki właśnie cel interpretacyjny. Ale sam się prosił. Nie prosił się natomiast o taką egzegezę Cyprian Kamil Norwid, skądinąd znakomity poeta. Jej patos spowodował, że „ciężkie norwidy” z wiersza Wisławy Szymborskiej stały się jeszcze cięższe. I przygniotły nam pana ministra.