Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

Ptaki Ameryki - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
4 grudnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ptaki Ameryki - ebook

„Och, ależ męka to całe życie”– myśli bohaterka jednego z opowiadań Lorrie Moore. Bo jak inaczej postrzegać codzienność, w której dzieci umierają, mężowie zdradzają, rodzice odchodzą, a ludzie są po prostu nieżyczliwi?

To właśnie o życiowych rozterkach – małych i dużych – pisze jedna z najznakomitszych współczesnych amerykańskich pisarek. W tomie Ptaki Ameryki Moore z delikatnością pisze o tych, którzy się boją, są samotni, a ich decyzje i wybory wydają się czasem wątpliwe. Koncentruje się na postaciach, które coś uwiera, oddziela emocjonalnie od innych ludzi, którym wewnętrzne pęknięcia uniemożliwiają choćby chwilowe pochwycenie szczęścia. Jednak w jej prozie trud istnienia nie jest pozbawiony subtelnego humoru i głębokiej empatii. Wszak czym innym jest życie niż splotem tragikomicznych zdarzeń?

Zbiór opowiadań zdobył Międzynarodową Nagrodą Literacką przyznawaną przez „Irish Times”, otrzymał tytuł Książki Roku w rankingu „New York Timesa” oraz stał się bestsellerem.

„Waham się, czy określić przymiotnikiem „mądry” osobę w wieku Moore. Ale obserwowanie, jak pisarka czy pisarz wkracza w pełną dojrzałość, zawsze jest ekscytujące. Roztrzepane wzbijanie się do lotu to świetna zabawa, ale widok szybującego wysoko artysty raduje serce.” Julian Barnes, „The New York Review of Books”

„Zmienna, chropawa, zjadliwa, potoczysta... Ta książka jest jedną z najzabawniejszych i najbardziej wymownych analiz ludzkiej miłości i wrażliwości.” „The New York Times Book Review”

„„Ptaki Ameryki” – jednocześnie smutne, zabawne, liryczne i kąśliwe – to w urzekającej twórczości Moore świadectwo jej pogłębiającej się mądrości w rozpoznawaniu światłocieni.” „The New York Times”

„Od dawna jestem wielbicielem Lorrie Moore; jej „Ptaki Ameryki” to znakomity zbiór opowiadań i dowód jej szczytowej formy.” Geoff Dyer, „The Independent”

„Moore jest obdarzona tak zdumiewającą, nieokiełznaną pomysłowością, że pozostawia nas, kalekich śmiertelników, mrugających w kurzu. Moore pisze jak żywioł.” „Seattle Times”

„Choć w każdej jej opowieści pojawiają się nietoperze, szopy, flamingi, wrony, kaczki i karmniki dla ptaków, prawdziwym tematem tych opowiadań jest ludzka natura i niezliczone sposoby, na jakie bohaterowie Moore zbliżają się do siebie lub oddalają w obliczu zmian, oniemienia lub smutku. Przepiękna rzecz. Rzadko kiedy pisarze wykazują się taką spójnością, humorem i współczuciem.” „Seattle Post-Intelligencer”

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8396-036-4
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Opowiadania są gatunkiem narodowym Ameryki, jej rdzeniem, nerwem, pulsem. Precyzyjne i gęste, znakomicie opisują rzeczywistość (a czasem nadrzeczywistość), chwytają historie i obrazy. Dla literatury są tym, czym jazz dla muzyki.

W serii prezentujemy zbiory opowiadań najwybitniejszych amerykańskich twórców – powstałe zarówno przed wieloma laty, jak i współczesne; książki ważne, głośne, nagradzane, ale także elektryzujące debiuty.

Dotychczas ukazały się:

Carson McCullers, _Komu ukazał się wiatr? Opowiadania zebrane_

Deesha Philyaw, _Sekretne życie pobożnych kobiet_

John Cheever, _Wizja świata. Opowiadania wybrane_

Lucia Berlin, _Instrukcja dla pań sprzątających_

Breece D’J Pancake, _Trylobity. Opowiadania zebrane_

Nicole Krauss, _Być człowiekiem_

Kolejna książka w serii:

Lydia Davis, _Asortyment strapień_to żadna nowina, że żyjemy w świecie

Gdzie piękno jest niewytłumaczalne

I nagle niszczone

I ma swoje własne nawyki. Często jesteśmy daleko

Od domu w ciemnym mieście, a nasze smutki

Są trudne do przetłumaczenia na język

Zrozumiały dla innych.

Charlie Smith, _The Meaning of Birds_

Czy to _o-ka-lee_

Albo _con-ka-ree_, czy może _jug jug_,

Czy to _kuku_, jeśli o to chodzi? –

Znacznie mniej, jeśli ptasi śpiew

Oznacza cokolwiek

W szczególności lub w ogóle.

Amy Clampitt, _Syrinx_CHĘTNA

Jak mogę żyć bez odbycia stosunku z gigantycznymi nożyczkami?

Joyce Carol Oates, _An Interior Monologue_

Na ostatnim zdjęciu obiektyw zatrzymał się na biodrze, nagim biodrze, i mimo że to nie było jej biodro, zyskała renomę osoby chętnej.

– Masz ciało – powiedzieli jej szefowie studia podczas lunchu w Chasen’s.

Odwróciła wzrok.

– _Habeas corpus_ – oznajmiła bez uśmiechu.

– Że co?

Biodro, które zna łacinę. Chryste.

– Nic – odparła.

Uśmiechali się do niej i rzucali nazwiskami. Scorsese, Brando. Praca była dla nich zabawą, zabawą w nażelowanych włosach. Czasem żałowała, że to _nie było_ jej biodro. Powinno. Przeciętne zdjęcie, zdjęcie z niepokojącą nutą pornografii – takie, dobrze wiedziała, erotyzują to, co niedostępne. Podrabiają i fałszują. Dublerka. Nieświadomie wzięła w tym udział. Niech biodro stanie pomiędzy. Sfingowane, niedostępne, anonimowe biodro. Ona sama była prawdziwa jak cholerny nabiał; dostępna jako lunch w dowolnej chwili.

Ale dobijała czterdziestki.

Zaczęła szlajać się po barach z sokami. Całe popołudnia przesiadywała w miejscach o nazwach I Love Juicy lub Orange-U-Sweet. Piła sok i od czasu do czasu wychodziła na papierosa. Traktowano ją poważnie – kiedyś. Wiedziała o tym. Omawiano projekty: Nina. Portia. Matka Courage z makijażem. Teraz ręce za bardzo jej się trzęsły, nawet gdy piła sok, _zwłaszcza_ sok, a papieros Vantage chwiał się między palcami jak igła kompasu. Wysyłano jej scenariusze, w których miała mówić kwestie, jakich nigdy by nie powiedziała, i nosić ubrania, jakich nigdy by nie włożyła. Zaczęła odbierać obsceniczne telefony i dostawać pocztówki z hasłami: „O tak, maleńka”. Jej chłopak, reżyser cieszący się coraz bardziej wątpliwą reputacją twórcy kosztownych klap, facet, który dwa razy w tygodniu patrzył wilkiem na jej gupika Słodką Broszkę i mówił mu, żeby znalazł jakąś pracę, został katolikiem i wrócił do żony.

– Właśnie teraz, gdy już nam się prawie udało przepracować wyboje, wstrząsy i skały – powiedziała. A potem się rozpłakała.

– Wiem – mówił. – Wiem.

Więc opuściła Hollywood. Zadzwoniła do swojego agenta i przeprosiła. Wróciła do Chicago, wynajęła opłacany raz na tydzień pokój w Days Inn, piła sherry i trochę się roztyła. Pozwoliła, żeby jej dni stały się nudne – nudne, ale z ciastami Hostess. Zdarzały się chwile najeżone martwotą, kiedy patrzyła na swoje życie i pytała: „No co?”. Albo, co gorsza, czuła się uszkodzona i zmęczona: „No c…?”. Przyjęło to kształt straszliwego błędu. Doszła do wniosku, że nie dostała odpowiednich narzędzi do prowadzenia prawdziwego życia i tyle. Dostała puszkę sosu i szczotkę do włosów i usłyszała: „Masz”. Stała tak przez lata, mrugając w oszołomieniu, czesząc puszkę szczotką.

Mimo wszystko była pomniejszą gwiazdą filmową, kiedyś nominowaną do ważnej nagrody. Poczta docierała do niej pośrednio. Zawiadomienie. Rachunek. Kartka na Święto Dziękczynienia. Ale nic na imprezę, kolację, premierę, mrożoną herbatę. Przypomniała sobie, że jeden z problemów mieszkańców Chicago stanowiło to, że nigdy nie byli samotni w tym samym czasie. Ich smutki pojawiały się w izolacji, rozkołysane i spazmatyczne, opadały zaś, wirując, odłączone i odosobnione, z powrotem w puste, wyściełane kąty.

Oglądała kablówkę i dużo zamawiała w pizzerii. Życie w ciemności i radykalnym spokoju. Wynajęła pianino i ćwiczyła gamy. Inwestowała na giełdzie. Rano spisywała sny, żeby znaleźć wskazówki dotyczące tego, co kupować. „Disneya – powiedziały kiedyś. – St. Jude Medical”. Zarobiła trochę pieniędzy. Dostała obsesji. Słowa „dojna krowa” wtuliły się w jej usta niczym pokarm dla przeżuwaczy. Próbowała być oryginalna – co nie jest dobre w przypadku akcji – i zaczęła tracić. Kiedy ich ceny spadały, kupowała więcej, żeby się załapać na późniejszy wzrost. Mąciło się jej w głowie. Zaczęła wyglądać przez okno na jezioro Michigan, na jego pomarszczoną taflę przypominającą zniszczoną tablicę.

– Sidra, _co_ ty tam robisz? – wrzasnął przez telefon jej długoletni przyjaciel Tommy. – Gdzie jesteś? Mieszkasz w jakimś stanie graniczącym z Dakotą Północną!

Pracował jako scenarzysta w Santa Monica i pewnego razu, dawno temu, pogrążeni w depresji po ecstasy, spali ze sobą. Był gejem, ale bardzo się lubili.

– Może wyjdę za mąż – powiedziała. Nie przeszkadzało jej Chicago. Myślała o nim jak o miksie Londynu i Queens z kapką Cleveland.

– Och, proszę cię! – wrzasnął ponownie. – Co _tak_ _naprawdę_ robisz?

– Słucham szumu morza i kaset o poczuciu własnej wartości – odparła. Dmuchnęła w słuchawkę telefonu.

– Brzmi jak kurz na igle – powiedział. – Może powinnaś kupić taśmę z cykającymi świerszczami. Słuchałaś taśmy z cykającymi świerszczami?

– Dzisiaj nie wyszła mi trwała – stwierdziła. – Kiedy byłam w połowie, w salonie wysiadł prąd. Od ulicy wiercili jacyś faceci i trafili w kabel.

– Biedaczysko – westchnął. Słyszała, jak stuka palcami. Wkręcał ludziom, że jest autorem zbioru esejów zatytułowanych _Opinia pewnego człowieka_, i kiedy się nudził albo miał napad twórczy, cytował z niego. – Grałem kiedyś w kapeli Nie Wyszła Mi Trwała – rzucił zamiast tego.

– Spadaj. – Zaśmiała się.

Jego głos stał się przyciszony i zaniepokojony.

– Co _ty_ tam _robisz_? – spytał ponownie.

Jej pokój był pokojem narożnym, w którym mogła używać pianina. Miał kształt litery L, jak linia życia, które nagle się zmieniło i stało czymś innym. Znajdowały się w nim kanapa i dwie klonowe komody i nigdy nie było tak schludnie, jak by chciała. Kiedy przychodziły pokojówki, zawsze miała wywieszkę NIE PRZESZKADZAĆ, więc sprawy wymknęły się spod kontroli. W narożnikach kurz i włosy zbijały się w kłęby wielkości małych głów. Osad zaczął przyciemniać listwy i mglić lustra. Z kranu w łazience kapało, więc – zbyt zmęczona, by do kogokolwiek zadzwonić – na jego końcu przywiązała sznurek, po którym krople cicho spływały do odpływu, i wtedy już jej to nie przeszkadzało. Jedyna roślina, skierowana ku wschodniemu oknu, wisiała nad maszynką do popcornu i wysuszyła się na brązowy wiór. Na parapecie latarnia z dyni, którą wyrzeźbiła na Halloween, zgniła, spłynęła, zamarła i wyglądała teraz jak sflaczała piłka do koszykówki – taka, którą mogła zachować ze względów sentymentalnych, taka z _ważnej fuchy_! Mężczyzna, który każdego ranka przynosił jej śniadanie – dwa jajka w koszulce i dzbanek kawy – doniósł na nią do zastępcy kierownika, więc wsunięto jej pod drzwi pisemne ostrzeżenie.

W piątki odwiedzała rodziców w Elmhurst. Ojcu wciąż trudno było spojrzeć jej w oczy. Miał teraz siedemdziesiąt lat. Przed dziesięciu laty wybrał się na jej pierwszy film, w którym rozbiera się i nurkuje w basenie. Film zaklasyfikowano do kategorii „za pozwoleniem rodziców”, ale ojciec nigdy nie poszedł na żaden inny. Jej matka chodziła na wszystkie i później starała się wymyślić jakieś słowa zachęty. Nawet coś drobnego. Nie chciała kłamać. „Podobał mi się sposób, w jaki powiedziałaś kwestię o wychodzeniu z domu, z szeroko otwartymi oczami i dłońmi bawiącymi się guzikami sukienki – napisała. – Ta czerwona sukienka była po prostu szałowa. Powinnaś nosić jasne kolory!”

– Mój ojciec często drzemie, kiedy go odwiedzam – powiedziała Tommy’emu.

– Drzemie?

– Zawstydzam go. Myśli, że jestem hipisią dziwką. Hipisowską dziwką.

– To idiotyzm. Jak już wspomniałem w _Opinii pewnego człowieka_, jesteś najbardziej konserwatywną seksualnie osobą, jaką znam.

– Tak. No cóż.

Matka zawsze witała ją ciepło, z kałużą w oczach. Ostatnio czytała cienkie książeczki w miękkiej oprawie autorstwa niejakiego Roberta Valleysa, który stwierdził, że gdy tak obserwował całe cierpienie na świecie – wojny, głód, chciwość – odkrył lekarstwo: tulenie.

Tulenie, tulenie, tulenie, tulenie, tulenie.

Matka mu uwierzyła. Ściskała tak długo i mocno, że Sidra niczym niemowlę lub kochanka zatracała się w jej dotyku i zapachu – słodkiej, suchej skórze, szarym, brzoskwiniowym puszku na szyi.

– Tak się cieszę, że opuściłaś tę jaskinię niegodziwości – powiedziała cicho jej matka.

Ale Sidra nadal odbierała telefony z jaskini. Czasami w nocy z budki telefonicznej dzwonił reżyser, pragnący zarówno uzyskać przebaczenie, jak i reżyserować.

– Myślę o wszystkich rzeczach, o których możesz myśleć, i mówię: „O Chryste”. To znaczy, czy myślisz o rzeczach, o których czasami myślę, że robisz?

– Oczywiście – powiedziała Sidra. – Oczywiście, że o nich myślę.

– „Oczywiście”! „Oczywiście” to słowo, na które nie ma miejsca w tej rozmowie!

Kiedy dzwonił Tommy, często odczuwała przyjemność tak nagłą i obezwładniającą, że aż ją to zaskakiwało.

– Boże, tak się cieszę, że to ty!

– Nie masz prawa w ten sposób porzucać amerykańskiego kina! – mówił czule, a ona śmiała się głośno i bez przerwy przez kilka minut. Zaczynała mieć dwie prędkości: Śpiączkę i Histerię. Dwa posiłki: śniadanie i popcorn. Dwoje przyjaciół: Charlotte Peveril i Tommy’ego. Słyszała brzęk jego szklaneczki do bourbona. – Jesteś zbyt utalentowaną osobą, żeby mieszkać w stanie graniczącym z Dakotą Północną.

– Z Iowa.

– Ja pierdykam, jest gorzej, niż myślałem. Założę się, że tam tak mówią. Założę się, że mówią: „Ja pierdykam”.

– Mieszkam w centrum miasta. Tutaj tak nie mówią.

– Czy jesteś gdzieś w pobliżu Champaign-Urbany?

– Nie.

– Byłem tam raz. Po nazwie myślałem, że będzie to jakieś inne miejsce. Powtarzałem sobie: „Champagne, ur_bah_ na, _champagne_, ur_bah_ na! Champagne! Urbana!”. – Westchnął. – To było takie coś na środku pola. Poszedłem tam do chińskiej restauracji i zamówiłem cały obiad z dodatkowym glutaminianem.

– Jestem w Chicago. Nie jest tak źle.

– Nie tak źle. Nie ma tam ludzi kina. Sidra, co z twoim _talentem aktorskim_?

– Nie mam talentu aktorskiego.

– Halo?

– Słyszałeś mnie.

– Nie jestem pewien. Przez chwilę myślałem, że może znowu masz te zawroty głowy, ten cały brak równowagi w uchu wewnętrznym.

– Talent. Nie mam _talentu_. Mam chęci. Jaki znów _talent_? – Jako dziecko zawsze opowiadała najbardziej sprośne dowcipy. Jako dorosła potrafiła obedrzeć się ze skóry aż do kości i walić między oczy. Prosto, klarownie. Nigdy nic nie mogło jej powstrzymać. Dlaczego nic nigdy nie mogło jej powstrzymać? – Mogę wyciągnąć szyję ze swetra i wskazać pieg na swoim ramieniu. Może to zrobić każdy, komu nie poświęcono wystarczającej uwagi w przedszkolu. Talent to coś innego.

– Przepraszam, okej? Jestem tylko scenarzystą. Ale ktoś sprawił, że twoim zdaniem z poważnej aktorki stałaś się podstarzałą lalunią. To niedorzeczne. Musisz po prostu przeczekać co nieco. Poza tym myślę, że samo zachęcanie się do zrobienia czegoś jest odważne i stanowi kwintesencję talentu.

Sidra spojrzała na swoje dłonie, już spierzchnięte i popękane od złej pogody, złego mydła i złego życia. Musiała posłuchać taśmy ze świerszczami.

– Ale ja się nie zachęcam – powiedziała. – Ja już jestem chętna.

Zaczęła chodzić nocami do barów bluesowych. Czasami dzwoniła do Charlotte Peveril, swojej jedynej przyjaciółki, która jej została z liceum.

– Siddy, jak się masz?

W Chicago Sidra była znana ze swojego wieśniackiego imienia. Ale w Los Angeles ludzie uważali, że jest piękne, i zakładali, że sama je wymyśliła.

– W porządku. Chodźmy się nawalić i posłuchać muzyki.

Czasem zwyczajnie chodziła sama.

– Czy ja cię znam z jakiegoś filmu? – pytał niekiedy facet podczas jednej z przerw, uśmiechając się i spoglądając przelotnie.

– Być może – mówiła, a on nagle wpadał w panikę i się wycofywał.

Pewnego wieczoru przystojny mężczyzna w poncho, strasznym poncho – „chociaż czy istnieje coś takiego jak ładne poncho?”, zapytała Charlotte – usiadł obok niej z dwoma kuflami piwa.

– Wyglądasz tak, że powinnaś grać w filmach – powiedział. Sidra ze znużeniem pokiwała głową. – Ale ja nie chodzę do kina. Więc nawet gdybyś _grała_ w filmach, nie miałbym okazji cię zobaczyć.

Przeniosła wzrok z jego poncho na sherry i z powrotem. Pewnie spędził trochę czasu w Meksyku lub Peru.

– Co porabiasz?

– Jestem mechanikiem samochodowym. – Przyjrzał się jej uważnie. – Nazywam się Walter. Walt. – Popchnął w jej stronę drugie piwo. – Picie jest tutaj w porządku, o ile nie poprosisz ich o zmieszanie czegokolwiek. Nigdy ich nie proś, żeby cokolwiek zmieszali!

Podniosła swój kieliszek i upiła łyk. W Walcie było coś, co lubiła – coś ziemskiego pod maską. W Los Angeles pod maską kryje się nugat albo styropian. Albo szkło. Usta Sidry barwiła sherry. Usta Walta lśniły od piwa.

– Jaki jest ostatni film, który obejrzałeś? – zapytała.

– Ostatni film, który obejrzałem… Pomyślmy. – Zastanawiał się, ale widziała, że nie jest w tym dobry. Z ciekawością przyglądała się zaciśniętym ustom, pochylonej głowie. Wreszcie facet, który nie chodził do kina. Jego oczy obróciły się niczym kółka w krześle urzędnika, gdy się zastanawiał. – Wiesz, co widziałem?

– Nie. Co? – Upijała się.

– To był taki jeden film animowany. – Animacja. Poczuła ulgę. Przynajmniej nie jeden z tych kiepskich filmów artystycznych, w których występuje jak-jej-tam-było. – Facet śpi i śni mu się piękny, mały kraj pełen małych ludzi. – Walt usiadł wygodnie i rozejrzał się po sali, jakby to było wszystko.

– _I?_ – Z tego faceta będzie musiała wołami wyciągać każdą rzecz.

– „I”? – powtórzył. Znów pochylił się do przodu. – I pewnego dnia ludzie zdają sobie sprawę, że są tylko stworzeniami ze snu tego człowieka. Wyśnieni ludzie! I kiedy ten człowiek się obudzi, oni przestaną istnieć!

Teraz miała nadzieję, że zostawi temat. Trochę zmieniła zdanie.

– Więc wszyscy gromadzą się na zebraniu mieszkańców i opracowują plan – ciągnął. Może zespół zaraz zacznie grać. – Wpadną do sypialni faceta i zabiorą go do wyściełanego, izolowanego pokoju w mieście, mieście jego snów, i tam będą go pilnować, żeby się upewnić, że się nie obudzi. I tak właśnie robią. Na wieki wieków wszyscy troskliwie będą go strzec, ale z obawą, pilnując, żeby nigdy się nie obudził. – Uśmiechnął się. – Zapomniałem, jaki to miało tytuł.

– _I nigdy się nie budzi_.

– Nie. – Wyszczerzył się do niej. Polubiła go. Widziała, że on to widzi. Upił łyk piwa. Rozejrzał się po barze, a potem znów spojrzał na nią. – Czy to nie jest wspaniały kraj? – powiedział.

Uśmiechnęła się do niego z tęsknotą.

– Gdzie mieszkasz – zapytała. – I jak się tam dostanę?

– Poznałam faceta – powiedziała Tommy’emu przez telefon. – Ma na imię Walter.

– Związek wymuszony. Jesteś w stresie. Widzę, że masz _syndrom_. Wymuszasz ten romans. Czym on się zajmuje?

– Coś z samochodami. – Westchnęła. – Chcę z kimś sypiać. Kiedy z kimś sypiam, mam mniejszą obsesję na punkcie poczty.

– Ale może powinnaś po prostu pobyć sama, pobyć przez chwilę sama ze sobą.

– Jakbyś kiedykolwiek był sam – odparła Sidra. – W sensie: byłeś kiedyś sam?

– Byłem.

– Aha, i jak długo?

– Godziny – powiedział Tommy. Westchnął. – Przynajmniej wydawało mi się, że godziny.

– No jasne – rzuciła. – Dlatego nie pouczaj mnie w sprawie zasobów wewnętrznych.

– W porządku. Więc przed wielu laty sprzedałem prawa górnicze do mojego ciała, ale hej, przynajmniej dostałem dobre pieniądze za wydobycie.

– Mam trochę pieniędzy – stwierdziła Sidra. – Trochę mam.

Walter oparł ją o swój zaparkowany samochód. Usta miał nieco krzywe, w kształcie łezki, wargi – pierścieniowate i pełne, pocałował ją mocno. Było w niej coś odrętwiałego i zastałego. W sercu, w jego rozluźniającej się pięści, odkryła małe, ciemne otchłanie zagłady i rzuciła się w nie, runęła. Poszła z nim do domu, spała z nim. Powiedziała mu, kim jest. Drugorzędną gwiazdą filmową nominowaną kiedyś do ważnej nagrody. Powiedziała mu, że mieszka w Days Inn. Był tam raz, na górze, na drinku. Ale wyglądało na to, że nie kojarzy jej nazwiska.

– Nigdy bym nie pomyślał, że się prześpię z gwiazdą filmową – rzucił. – Pewnie śni o tym każdy mężczyzna.

Roześmiał się – lekko, nerwowo.

– Tylko się nie obudź – powiedziała. Potem podciągnęła kołdrę pod brodę.

– Albo zmień sen – dodał poważnie. – To znaczy w tym filmie, co go widziałem, wszystko jest w porządku, dopóki śpiący koleś nie zaczyna śnić o czymś innym. Pewnie wcale tego nie chciał ani nic, tak się po prostu zdarza.

– Nie mówiłeś mi o tej części.

– No tak – powiedział. – Widzisz, facet zaczyna śnić o flamingach, a wtedy wszyscy mali ludzie zamieniają się we flamingi i odlatują.

– Serio? – spytała Sidra.

– _Chyba_ we flamingi. Nie jestem specem od ptaków.

– Jak to? – Próbowała się z nim drażnić, ale wyszło źle, jak jaszczurka w małym kapeluszu na głowie.

– Prawdę mówiąc, serio nie widziałem ani jednego filmu, w którym grałaś.

– I dobrze. – Dryfowała obojętna, już nie zwracała uwagi.

Założył rękę za głowę, nadgarstek pod karkiem. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała.

– Chyba jednak o tobie _słyszałem_.

W radiu grał Django Reinhardt. Wsłuchiwała się.

– Z rąk tego mężczyzny wydobywały się zdumiewające dźwięki – mruknęła Sidra.

Walter próbował ją pocałować, próbował odzyskać jej uwagę. Niezbyt interesował się muzyką, choć czasami się starał.

– Zdumiewiające dźwięki? – spytał. – Coś takiego?

Złożył dłonie razem i zaczął wydawać ciche pierdzące i ssące odgłosy.

– Aha – szepnęła. Ale była gdzieś indziej, pozwalała, by suchy wiatr owiewał równinę, usypiając ją. – Coś takiego.

Wkrótce zaczął zdawać sobie sprawę, że ona go nie szanuje. Robak mógłby to wyczuć. Klamka mogłaby na to wpaść. Nigdy nie traktowała go w pełni poważnie. Opowiadała o filmach i reżyserach, a potem patrzyła na niego i mówiła: „Och, nieważne”. Była częścią innego świata. Świata, którego już nie lubiła.

A teraz była gdzieś indziej. W kolejnym świecie, którego już nie lubiła.

Ale była chętna. Chętna, żeby spróbować. Od czasu do czasu, choć starała się tego nie robić, pytała go o dzieci, o posiadanie dzieci, o zmianę przyjaciół na krewnych. Jak się z tym wszystkim czuł? Wydawało się jej, że jeśli kiedykolwiek ma mieć życie pełne dzieci, trawników i skoszonej trawy, to najlepiej z kimś, kogo nie poniżają ani nie sprowadzają do trywialnego poziomu dyskusje na ich temat. Czy podobają mu się te bujne, nawożone trawniki? A co z ładnym ogródkiem skalnym? Co czuł w głębi serca, widząc połączenie dodatkowych okien zewnętrznych i wbudowanej siatki?

– Tak, całkiem mi się podobają – powiedział, a ona chytrze kiwała głową i piła trochę za dużo. Starała się wtedy nie myśleć zbyt intensywnie o _całym swoim życiu_. Próbowała żyć z dnia na dzień, jak alkoholiczka: pij, nie pij, pij. Może powinna pójść w narkotyki.

– Zawsze myślałam, że pewnego dnia będę miała dziewczynkę i nazwę ją na cześć mojej babci. – Sidra westchnęła i tęsknie zajrzała do swojej sherry.

– Jak miała na imię twoja babcia?

Sidra spojrzała na jego łezkowate usta.

– Bunia. Miała na imię Bunia.

Walter roześmiał się, rżąc przy tym.

– Och, dziękuję – mruknęła Sidra. – Dziękuję, że cię to bawi.

Walter prenumerował „Autoweek”. Przeglądał gazetę w łóżku. Lubił też czytać instrukcje napraw nowych samochodów, zwłaszcza Toyoty. Wiedział dużo o panelach sterowania, panelach świetlnych, panelach bocznych.

– Wyraźnie do siebie nie pasujecie – powiedziała Charlotte przy tapasach w barze z tapasami.

– No ej, proszę cię – odparła Sidra. – Myślę, że mój gust jest trochę bardziej subtelny. – Problem z tymi barami polega na tym, że cały czas wpychasz coś do ust. – Wyraźne niedopasowanie to dopiero początek. _Zawsze_ od tego zaczynam. Od wyraźnego niedopasowania.

Teoretycznie podobał jej się pomysł niedopasowania par, kłócenia się i godzenia jak w komedii Szekspira.

– Nie wyobrażam sobie ciebie z kimś takim jak on. Po prostu nie jest wyjątkowy. – Charlotte spotkała go tylko raz. Ale słyszała o nim od koleżanki. Powiedziała, że się puszczał. „Nieważne, jaki budyń”, jak to określiła, po czym nastąpiło kilka nudnych historii. – Tylko nie pozwól, żeby cię poniżał. Nie myl braku wyrafinowania ze słodyczą – dodała.

– Mam czekać na kogoś wyjątkowego, podczas gdy każda inna dziewczyna w tym mieście ułoży sobie życie?

– Nie wiem, Sidro.

Taka była prawda. Mężczyźni mogli być, z kimkolwiek chcieli. Ale kobiety musiały umawiać się na randki z kimś lepszym, milszym, bogatszym i po trzykroć bystrzejszym, bo inaczej ludzie czuli zażenowanie. Sugerowało to kwestie seksualne.

– Jestem bardzo przeciętna – powiedziała rozpaczliwie i w jakiś sposób odkryła, że Charlotte już o tym wie, zna ten głęboki, mroczny, szalenie oczywisty sekret, a także że przez to Sidra jest nieco żałosna, niestosowna – _gorsza_, jeśli się dobrze nad tym zastanowić. Charlotte przyjrzała się twarzy Sidry, światła reflektorów uchwycone w oczach jelenia. „Broń nie zabija ludzi – pomyślała Sidra gorączkowo. – Jelenie zabijają ludzi”.

– Może chodzi o to, że wszystkie tak bardzo ci zazdrościłyśmy – powiedziała Charlotte z nutką goryczy. – Byłaś taka utalentowana. Dostawałaś wszystkie główne role w sztukach. Byłaś marzeniem każdego, spełnieniem _ich_ pragnień.

Sidra dziobała w przystawce przed sobą, uprawiając ją jak skrawek ziemi. Nie dorównywała nikomu w zadumie. Za mało w życiu zrobiła. Samotność zawstydzała ją jak zbrodnia.

– Zazdrość – stwierdziła Sidra. – Bardzo przypomina nienawiść, co nie? – Ale Charlotte nic nie odpowiedziała. Pewnie chciała, żeby Sidra zmieniła temat. Sidra napełniła usta serem feta i cebulą i podniosła wzrok. – Cóż, jedyne, co mogę powiedzieć, to że się cieszę, że wróciłam. – Kawałek fety wypadł jej z buzi.

Charlotte spojrzała na niego i się uśmiechnęła.

– Rozumiem, co masz na myśli – rzuciła. Otworzyła szeroko usta i pozwoliła, żeby całe jedzenie spadło na stół.

Charlotte potrafiła być taka zabawna. Sidra o tym zapomniała.

Walter wygrzebał w wypożyczalni wideo kilka jej starych filmów. Miała klucz. Pewnej nocy wpadła do niego i odkryła, że śpi przed _Pustelniczką ze współlokatorem_. Był o kobiecie o imieniu Rose, która rzadko wychodziła, bo kiedy to robiła, bała się ludzi. Wydawali się obcymi formami życia – bezdusznymi, pozbawionymi radości, mówiącymi nieskładnie. Rose szybko straciła kontakt z rzeczywistością. Walter spauzował na zabawnej scenie, w której Rose dzwoni do szpitala psychiatrycznego, żeby ją zabrali, lecz odmawiają. Sidra położyła się obok niego i też próbowała zasnąć, ale zaczęła cicho płakać. Poruszył się.

– Co się stało? – zapytał.

– Nic. Zasnąłeś. Oglądając mnie.

– Byłem zmęczony – odparł.

– Na pewno.

– Daj się pocałować. Daj mi znaleźć swoje panele.

Oczy miał zamknięte. Mogła być kimkolwiek.

– Podobał ci się początek filmu?

Ta potrzeba była w niej czymś nowym. Przerażającym. Sprawiała, że włosy jej się kręciły. Czy kiedykolwiek potrzebowała tak wiele?

– Był w porządku – odpowiedział.

------------------------------------------------------------------------

*

– No więc kim jest ten facet, kierowcą samochodu wyścigowego? – zapytał Tommy.

– Nie, jest mechanikiem.

– O fuj! Rzuć go jak lekcję muzyki!

– Jak _lekcję muzyki_? Co to ma być, _Porównanie z klasy średniej_? _Opinia pewnego człowieka_? – Była zirytowana.

– Sidra. To nie w porządku! Musisz dla odmiany umówić się z kimś naprawdę mądrym.

– Umawiałam się z kimś mądrym. Umawiałam się z kimś, kto miał dwa doktoraty. Cały czas spędzaliśmy w łóżku przy zapalonym świetle, robiąc korektę jego cefałki. – Westchnęła. – Umieścił w niej każdą najdrobniejszą rzecz, jaką kiedykolwiek zrobił, każdą małą, maleńką, maluśką. Widziałeś kiedyś cefałkę? _Curriculum vitae_?

Tommy też westchnął. Słyszał już wcześniej tę historię.

– _Evitę_? – spytał. – Tak, Patti LuPone była w niej świetna.

– Poza tym – stwierdziła – kto powiedział, że nie jest mądry?

Najciekawsze były samochody japońskie. Chociaż amerykańskie robiły się coraz bardziej seksowne, starając się dotrzymać im kroku. _Te japońce_!

– Porozmawiajmy o moim świecie – zaproponowała.

– Jakim świecie?

– No cóż, o czymś, co _mnie_ interesuje. Czymś, w czym jest coś dla mnie.

– Dobra. – Odwrócił się i romantycznie przyciemnił światła. – Mam dla ciebie wskazówkę dotyczącą akcji – rzucił.

Była przerażona, przygnębiona i zaciekawiona.

Podał jej nazwę spółki, w którą zainwestował ktoś z pracy. AutVis.

– Co to jest?

– Nie wiem. Ale facet w pracy powiedział, żeby kupić w tym tygodniu. Zamierzają wygłosić jakieś oświadczenie. Gdybym miał pieniądze, kupiłbym.

Kupiła następnego ranka. Tysiąc akcji. Do popołudnia akcje spadły o dziesięć procent, następnego ranka – o pięćdziesiąt. Oglądała pasek notowań giełdowych na dole telewizyjnego kanału informacyjnego. Stała się główną akcjonariuszką. Główna akcjonariuszka umierającej firmy! Wkrótce do niej zadzwonili i ze zmęczeniem spytali, co chce zrobić z podnośnikiem widłowym.

– Jesz schludniej niż ja – powiedział jej Walter podczas kolacji w Palmer House.

Spojrzała na niego ponuro.

– Co, do cholery, miałeś na myśli, polecając te akcje? – zapytała. – Jak można być tak nieodpowiedzialnym idiotą?

Teraz widziała, jak będzie wyglądało ich wspólne życie. Będzie wrzeszczała – wtedy on będzie wrzeszczał. Będzie miał romans – wtedy ona będzie miała romans. A potem odeszliby i zniknęli, i żyliby w tej pustce.

– Pomyliłem nazwę – powiedział. – Przepraszam.

– Że co?

– Nie chodziło o AutVis. Chodziło o AutoDrive. Ciągle myślałem, że „vis” to coś z wizją.

– „Vis” to coś z wizją – powtórzyła.

– Nie jestem zbyt dobry w nazwach – wyznał Walter. – Lepiej mi idzie z koncepcjami.

– Koncepcjami – znów powtórzyła.

Koncepcja gniewu. Koncepcja rachunków. Koncepcja nielota, miłość dodo.

Gdy wyszli na zewnątrz, od strony jeziora napierały wilgotne porywy wiatru.

– Chicago – rzucił Walter. – Wietrzne Miasto. To w końcu Wietrzne Miasto, no nie?

Zerknął na nią z nadzieją, co sprawiło, że pogardzała nim jeszcze bardziej.

Potrząsnęła głową.

– Nawet nie wiem, dlaczego jesteśmy razem – powiedziała. – W sensie: dlaczego w ogóle jesteśmy razem?

Spojrzał na nią uważnie.

– Nie mogę za ciebie na to odpowiedzieć – krzyknął. Oddalił się od niej, cofając się o dwa kroki. – Musisz sobie odpowiedzieć na to pytanie sama!

Pomachał na taksówkę, wsiadł i odjechał.

Wróciła do Days Inn pieszo. Bezgłośnie grała gamy na pianinie, jej palce o cienkich stawach unosiły się i opadały cicho niczym zęby pozytywki albo nogi pająka. Kiedy się znudziła, włączyła telewizor. Skakała po kanałach i trafiła na stary film, w którym grała, romans połączony z kryminałem pod tytułem _Ostatnie szlify_. Właśnie z tego rodzaju epizodów stała się przez krótki czas znana: zadzierzgnięty intymny kontakt z publicznością, na wpół komiks, na wpół objawienie, skrzyżowanie nieśmiałości i szyderstwa. Wtedy się nie przejmowała, coś jak teraz, tyle że wtedy był to styl, sposób bycia, a nie diagnoza czy upadek.

Może powinna mieć dziecko.

Rano pojechała odwiedzić rodziców w Elmhurst. Na zimę owijali plastikiem swój dom – okna i drzwi – wyglądał więc jak awangardowe dzieło sztuki.

– Oszczędność na rachunkach za ogrzewanie – wyjaśnili.

Zaczęli dyskutować o niej w jej obecności.

– To był film, Don. To był film o przygodzie. Nagość może być sztuką.

– Ja tego tak nie widzę! Wcale tak tego nie widzę! – zawołał jej ojciec czerwony na twarzy i wyszedł z pokoju. Pora na drzemkę.

– Jak się masz? – zapytała matka z czymś, co przypominało troskę, ale w rzeczywistości było otwarciem na coś innego. Zrobiła herbatę.

– Okej, w porządku – odpowiedziała Sidra.

Wszystko, co teraz o sobie mówiła, brzmiało jak kłamstwo. Gdy było źle, brzmiało to jak kłamstwo; gdy wszystko było w porządku – także kłamstwo.

Matka bawiła się łyżką.

– Byłam o ciebie zazdrosna – westchnęła. – Zawsze byłam o ciebie zazdrosna! O własną córkę!

Wykrzyczała to, zaczęła cicho, lecz potem krzyczała. Było dokładnie tak, jak w dzieciństwie Sidry: właśnie wtedy, gdy jej się wydawało, że życie znów stało się proste, matka dała jej nowy kawał świata do uporządkowania.

– Muszę iść – stwierdziła Sidra. Dopiero co przyszła, ale chciała już iść. Nie chciała dłużej odwiedzać rodziców. Nie chciała patrzeć na ich życie.

Wróciła do Days Inn i zadzwoniła do Tommy’ego. Ona i Tommy nadawali na tych samych falach. „_Rozumiem_ cię” – zwykł mawiać. Jego dzieciństwo było pełne sióstr. Dużą jego część poświęcił na rysowanie wizerunków kobiet w strojach kąpielowych – miss Kenii z Nairobi! – a następnie prosił którąś z sióstr, żeby wybrała najpiękniejszą. Jeśli się z nią nie zgadzał, to pytał inną siostrę.

Połączenie było kiepskie i nagle poczuła się zbyt zmęczona.

– Kochanie, wszystko w porządku? – spytał słabo.

– W porządku.

– Myślę, że mam zaburzenia słuchu – powiedział.

– Myślę, że mam zaburzenia mowy – odparła. – Zadzwonię do ciebie jutro.

Zamiast tego zadzwoniła do Waltera.

– Muszę się z tobą zobaczyć – rzuciła.

– Och, doprawdy? – zapytał sceptycznie, po czym dodał ze słodyczą, którą zdawał się umiejętnie wysysać z powietrza jak mucha: – To wspaniały kraj, no nie?

Czuła wdzięczność, że znów jest z nim.

– Nigdy się nie rozstawajmy – szepnęła, głaszcząc go po brzuchu. Przejawiał fizyczne skłonności psa: lubił po brzuszku, za uszami, powitania miał pełne ekscytacji.

– Mi pasuje – powiedział.

– Chodźmy jutro na kolację do naprawdę drogiego miejsca. Ja stawiam.

– Łoj – rzucił Walter. – Jutro nie bardzo.

– Och.

– Co powiesz na niedzielę?

– Co jest nie tak z jutrem?

– Mam… Cóż, mam robotę i po pierwsze, będę zmęczony.

– A po drugie?

– Widzę się z kobietą, z którą się znam.

– O?

– To nic takiego. Totalnie. Ani randka, ani nic.

– Kim ona jest?

– Naprawiłem jej samochód. Luźne mocowanie w układzie wydechowym. Chce się spotkać i porozmawiać o tym jeszcze raz. Dowiedzieć się o katalizatorach. Wiesz, kobiety się boją, że zostaną wykorzystane.

– Doprawdy!

– No, więc niedziela byłaby lepsza.

– Jest atrakcyjna?

Walter zmarszczył brwi i wydał z siebie dźwięk wyrażający brak entuzjazmu.

– Eeee – wymamrotał i wystawił rękę, po czym zamachał dłonią lekko na boki.

Zanim rano wyszedł, powiedziała:

– Tylko się z nią nie prześpij.

– _Sidro_ – odparł, karcąc ją za brak zaufania lub próbę nadzoru. Nie była pewna za co.

Tej nocy nie wrócił do domu. Dzwoniła i dzwoniła, a potem wypiła sześciopak i zasnęła. Rano zadzwoniła ponownie. Wreszcie o jedenastej odebrał.

Rozłączyła się.

O wpół do dwunastej odezwał się jej telefon.

– Cześć – powiedział wesoło. Miał dobry nastrój.

– Więc gdzie byłeś przez całą noc? – wypaliła. Oto czym się stała. Poczuła się niższa, bardziej przysadzista i źle uczesana.

Zapadła cisza.

– Co masz na myśli? – odezwał się ostrożnie.

– Wiesz, co mam na myśli.

Znów cisza.

– Słuchaj, nie dzwonię po to, żeby wdawać się w poważną rozmowę.

– No cóż – powiedział Sidra. – Więc z pewnością dzwonisz pod zły numer.

Rzuciła słuchawką.

Cały dzień spędziła rozedrgana i smutna. Czuła się jak hybryda Anny Kareniny i Amy Liverhaus, która w czwartej klasie krzyczała w szatni: „Po prostu nie czuję się _doceniona_!”. Poszła do Marshall Field’s, żeby kupić nowy podkład.

– Pani kolor to bardziej kremowy beż niż kość słoniowa – powiedziała młoda kobieta pracująca za ladą z kosmetykami.

Ale Sidra wzięła kość słoniową.

– Ludzie zawsze mi to mówią – odparła – i bardzo mnie to złości.

Tego dnia wieczorem zadzwoniła do niego i odebrał.

– Musimy porozmawiać – stwierdziła.

– Chcę odzyskać klucz – powiedział.

– Słuchaj, czy możesz po prostu tu przyjść, żebyśmy mogli porozmawiać?

Zjawił się z kwiatami – białymi różami i irysami. Wydawały się zwiędłe i ironiczne. Oparła je o ścianę w suchej szklance, bez wody.

– W porządku, przyznaję – wyznał. – Poszedłem na randkę. Ale nie mówię, że z nią spałem.

Nagle wyczuła w nim rozwiązłość. Żar, zwierzę, bliźniaczego lokatora.

– Przecież wiem, że z nią spałeś.

– Skąd możesz to wiedzieć?

– Litości! Myślisz, że jestem idiotką? – Spojrzała na niego i starała się nie płakać. Nie kochała go wystarczająco i on to wyczuł. Tak naprawdę wcale go nie kochała, prawie wcale.

Ale bardzo go lubiła!

Więc nadal wydawało się to niesprawiedliwe. Zdarła skórę do kości, błyszczącej i bladej, uniosła ją do światła i z niej przemówiła.

– Chcę wiedzieć jedno. – Zrobiła pauzę, może nie dla efektu, ale i tak. – Uprawiałeś seks oralny?

Wyglądał na oszołomionego.

– O co ty pytasz?! Nie muszę odpowiadać na takie pytanie.

– „Nie musisz odpowiadać na takie pytanie”. Nie masz tu żadnych praw! – zaczęła krzyczeć. Była odwodniona. – To ty to zrobiłeś. Chcę usłyszeć prawdę. Chcę po prostu wiedzieć: tak czy nie!

Cisnął rękawiczki przez pokój.

– Tak czy nie? – spytała.

Rzucił się na kanapę, uderzył pięścią w poduszkę i zasłonił oczy ramieniem.

– Tak czy nie? – powtórzyła.

Odetchnął głęboko w rękaw koszuli.

– Tak czy nie?

– Tak – powiedział.

Usiadła na ławce przy pianinie. Prześlizgnęło się przez nią coś ciemnego i skrzepłego, biegnącego od stóp. Coś lekkiego i oddychającego uciekło jej przez głowę, dom był owinięty w plastik i spalony na smołę. Usłyszała jęk Waltera i jakaś umykająca z niej nadzieja, opakowana, ale żywa na dachu, powiedziała, że pewnie zaraz zacznie błagać ją o przebaczenie. Obieca, że będzie innym człowiekiem. Może uzna go za atrakcyjnego jako innego, błagającego mężczyznę. Choć w pewnym momencie będzie musiał przestać błagać. Będzie musiał po prostu być normalny. A potem znów go znielubi.

Leżał na sofie, nie ruszył się, żeby ją pocieszyć albo dać się pocieszyć, a ciemność w niej oczyściła ją, wydrążyła jak kwas lub wiatr.

– Nie wiem, co robić – odezwała się, a w jej głosie brzmiała nuta paraliżu. Poczuła się oszukana przez wszystkie proste rzeczy: radykalny spokój ciemności, rutyny i pierdoletów domowego szczęścia. – Nie chcę wracać do Los Angeles.

Zaczęła głaskać powierzchnię klawiszy pianina, nacisnęła jeden i stwierdziła, że jest zepsuty – dudniący i głuchy, błyszczący i drwiący jak otwarta kość. Nienawidziła, nienawidziła swojego życia. Być może zawsze go nienawidziła.

Usiadł na sofie. Wyglądał na zrozpaczonego i fałszywego – jego twarz źle się ułożyła. „Powinien poćwiczyć przed lustrem”, pomyślała. Nie wiedział, jak zerwać z aktorką filmową. Tak brzmiała zasada chłopców: nie zrywaj z aktorką filmową. Nie w Chicago. Gdyby _ona_ zostawiła _jego_, mógłby lepiej to wytłumaczyć – sobie w przyszłości i każdemu, kto o to zapyta. W jego głosie pojawiło się coś jakby błaganie.

– Wiem – powiedział tonem zbliżonym do nadziei, wiary, oczekiwania tej czy innej jałmużny. – Wiem, że możesz tego nie _chcieć_. Dla twojego dobra – mówił dalej – może byłabyś chętna, żeby…

Ale ona już zmieniała się w coś innego, w ptaka – we flaminga, w jastrzębia, jastrzębioflaminga – i leciała w górę, w stronę przezroczystej szyby okna, a potem z powrotem, krążąc, szczwana, ze zmrużonymi oczami.

Nagle zaczął płakać, najpierw głośno, z mnóstwem „och”, potem ze zmęczeniem, jak po głębokim śnie, jego twarz skryła się w poncho, które rzucił na poręcz kanapy, ciało zatopiło się w pluszu poduszek – mężczyzna przetrzymywany jako zakładnik przez niespokojną obsadę swojego snu.

– Co mam zrobić? – zapytał.

Ale jego sen się teraz zmienił, a ona odpłynęła, odpłynęła przez okno, odpłynęła, odpłynęła.A TO WIĘCEJ, NIŻ MOGĘ POWIEDZIEĆ O NIEKTÓRYCH LUDZIACH

Według czasopism strach jest gorszy niż śmierć. Śmierć była na miejscu czwartym. Po okaleczeniu (trzecim) i rozwodzie (drugim). Jedynką, prawdziwym strachem, do którego śmierć się nawet nie umywała, były wystąpienia publiczne. Abby Mallon wiedziała o tym aż za dobrze. Dlatego lubiła swoją pracę w Amerykańskich Testach Kompetencji – mogła pracować ze słowami całkiem prywatnie. Przemówienie, które wygłosiła, odbyło się na tyłach, samotnie, niczym małe buciki ustawione przez elfa: pająk ma się do pajęczyny jak tkacz do _pustki_. Sama to wymyśliła. Była z tego dumna.

Poza tym _pustka_ ma się do cierpienia jak las do ławki.

Jednak pewnego dnia przełożona i koordynator okręgowy ATK wezwali ją na górę. Mówili, że jest dobra, ale może stała się _zbyt_ dobra, _zbyt_ kreatywna, jak sugerowali, i dali jej awans z zecerni do auli amerykańskich szkół średnich. Będzie musiała podróżować i wygłaszać przemówienia, informować kadrę licealną, jak przygotować uczniów do egzaminów wstępnych, spotykać się oddzielnie z juniorami i seniorami i odpowiadać na ich pytania pewnie, z autorytetem i wdziękiem.

– Możesz najpierw wziąć urlop – powiedzieli i wręczyli jej czek.

– Dziękuję – odparła z powątpiewaniem. W swoim życiu otrzymała dar samotności, talent do niej, ale teraz nie przydałby się jej zawodowo. Musiała być bardziej do ludzi.

– Odchudzić? – zapytała matka, gdy zadzwoniła do niej do Pittsburgha.

– Do ludzi – powtórzyła Abby.

– A, oni – powiedziała matka i westchnęła, jakby umarła, chociaż była twarda jak cegła.

Ze wszystkich fantazyjnych pomysłów Abby na samodoskonalenie (inspirujący film, ćwiczenia oddechowe, zajęcia z hipnozy) kamień z Blarney ze swoją kurewską wymianą miłości na elokwencję – O, DAR GADKI, pisali na koszulkach – należał prawdopodobnie do najbardziej ekstremalnych. Chyba. Był też w końcu jej ślub z Bobem, wieloletnim chłopakiem, po tym jak jej pies Randolf zmarł na niewydolność nerek, a małżeństwo z Bobem wydawało się jedynym sposobem na przezwyciężenie smutku. Oczywiście zawsze podziwiała ideę małżeństwa, związane z tym kwestie obywatelskie i publiczne, odzyskaną niewinność, a Bob był duży i pocieszający. Ale nie miał zbyt wiele do powiedzenia. Nie należał do ludzi werbalnych. Wściekłość dawała mu składnię – to jednak nie wystarczało! Wkrótce Abby zaczęła go trzymać jako swego rodzaju zwierzątko domowe, podczas gdy sama po cichu rozglądała się za rozrywkami z głębią i konsekwencjami. Szukała słów. Szukała sposobów ze słowami. Ciężko pracowała, żeby zaprzyjaźnić się z tekściarzem z Nowego Jorku, chłodnym, jasnowłosym kawalerem o fiołkowych oczach – ona i większość żon lekarzy i kuratorów sztuki w mieście. Dopiero co przybył, nie miał samochodu i codziennie nosił tę samą brązową marynarkę. „Woda, wszędzie woda, ale ani kropli do picia” – powiedział kiedyś kawaler tekściarz, ledwie słuchając kobiecego ćwierkania na swojej automatycznej sekretarce. W jego mieszkaniu nie było żadnych powieści ani regałów. Stało tam jedno krzesło, do tego duży telewizor, aparat telefoniczny, słownik rymów, stale prolongowany w bibliotece, i stolik do kawy. Kobiety przynosiły mu posiłki, profesjonalne prezentacje, tantiemy za dżingle oraz stypendia. W zamian dawał im małe srokate kamyczki z plaży lub ładne chwasty z parku. Stawał za stolikiem do kawy i recytował własne pieśni, a potem się cofał i z lękiem czekał, aż będzie się go uwodzić. Wierzył, że gdy kobieca postać rzuca się na niego i go pożera, jest to coś na kształt oklasków. Czasami wyciągał wypożyczoną lutnię i oznajmiał: „Właśnie skomponowałem melodię, która pasuje do mojego wersu o stworzeniu. Zaśpiewaj ze mną”.

Abby patrzyła na niego i mówiła:

– Ale ja nie znam tej melodii. Jeszcze jej nie słyszałam. Dopiero co ją wymyśliłeś, tak powiedziałeś.

Och, udręki, jakie znosi człowiek poezji! Stał sparaliżowany za stolikiem do kawy, a kiedy Abby w końcu zrobiła krok do przodu tylko po to, by go dotknąć, być może, aby zmierzyć mu puls, _by pochwycić jedno z jego ramion niewidzialnym mankietem do pomiaru ciśnienia krwi!_, złamał się i skurczył.

– Proszę, nie myśl, że jestem jakimś emocjonalnym Epsteinem-Barr – powiedział, cytując inne kłótnie, które stoczył z kobietami. – Nie jestem obojętny ani beznamiętny. Jestem spokojny. Jestem romantyczny, ale spokojny. Mam apetyt, ale podchodzę do niego bardzo spokojnie.

Kiedy wróciła do męża – „Kochanie, jesteś w domu!”, wykrzyknął Bob – wytrzymała tylko tydzień. Czy to nie powinno trwać dłużej – mieszanka samotności, pożądania i przyzwyczajenia, którą zawsze czuła przy Bobie, mieszanka, która z pewnością była miłością, bo tak często przypominała miłość, jak mogłaby nie być miłością, niewątpliwie natura tak chciała, niewątpliwie natura ze swoimi huraganami i gradem liczyła, że to wystarczy. Bob uśmiechnął się do niej i nic nie powiedział. A następnego dnia zarezerwowała lot do Irlandii.

Abby wciąż nie potrafiła sobie dokładnie przypomnieć, w jaki sposób jej matka stała się częścią tej podróży. Miało to coś wspólnego z dźwignią zmiany biegów: Abby nigdy nie nauczyła się jej obsługiwać.

– W moich czasach – powiedziała jej matka – wszyscy umieliśmy. Wszystkieśmy umiały. Kobiety miały umiejętności. Potrafiły gotować i szyć. Teraz kobiety nie mają żadnych umiejętności.

Wynajem auta z dźwignią zmiany biegów kosztował połowę tego co automat.

– Jeśli szukasz kierowcy – zasugerowała jej matka – to nadal widzę drogę.

– To dobrze – odpowiedziała Abby.

– A twoja siostra Theda znowu spędza lato pod namiotem u ciotki. – Theda miała zespół Downa i rodzina ją uwielbiała. Za każdym razem, gdy Abby ją odwiedzała, Theda krzyczała: „Spójrz na siebie!”, i obejmowała ją ramionami w straszliwym uścisku.

– Theda jest oczywiście słodka jak zawsze – dodała jej matka. – A to więcej, niż mogę powiedzieć o niektórych ludziach.

– To pewnie prawda.

– Chciałabym zobaczyć Irlandię, póki mogę. Twój ojciec za życia nigdy się do tego nie rwał. Wiesz, jestem Irlandką.

– Wiem. W jednej szesnastej.

– Zgadza się. Oczywiście twój ojciec był Szkotem, ale to coś zupełnie innego.

Abby westchnęła.

– Wydaje mi się, że _Japończyk_ byłby czymś zupełnie innym.

– _Japończyk?_ – zaśmiała się szyderczo jej matka. – Japończyk jest jednakowy.

Tak więc w połowie czerwca wylądowały na lotnisku w Dublinie.

– Objedziemy całą wyspę, każdy półwysep – powiedziała pani Mallon na parkingu przy lotnisku, zwiększając obroty silnika wypożyczonego forda fiesty – bo takie z nas właśnie szalone japiszonki.

Abby czuła mdłości po locie i siedzenie po stronie kierowcy, ale bez kierownicy nagle wydało jej się czymś symbolicznym.

Jej matka wystrzeliła z parkingu i skierowała się w stronę najbliższego ronda, tylko dwukrotnie zjeżdżając na przeciwległy pas.

– Ogarnę to – obiecała. Poprawiła okulary na nosie i Abby po raz pierwszy zobaczyła, że oczy jej matki zmętniały ze starości. Szarpała kierownicą, a stopa podskakiwała na podłodze, próbując znaleźć sprzęgło. Może to był błąd.

– Jedź prosto, mamo – powiedziała Abby, patrząc na mapę.

Zygzakowały na północ, zbliżały się do Dublina i oddalały od niego, zamierzały wrócić tam na koniec, ale teraz zmierzały w stronę Droghedy, Abby chwytała przewodnik, potem znowu mapę, a potem znów przewodnik, a pani Mallon krzyczała: „Co?” albo „W lewo?”, albo „To nie może być prawda, pokaż no mi to”. Rozpostarła się przed nimi irlandzka wieś, jej pasterska mozaika i kamienne murki, zapach torfu unoszący się z kominów, jakby pochodził z innego stulecia, małe kępy drzew i przylegające do nich pola pełne dzikich kwiatów, owczych bobków, ściętej darni oraz krów z kolczykami, pięknych jak kobiety. Być może na drzewach mieszkały wróżki! Abby od razu zrozumiała, że życie w atmosferze magii tego miejsca oznaczałoby wiarę w magię. Mieszkanie tutaj sprawiłoby, że człowiek stałby się przesądny, serdeczny i pełen sekretów, nierealistyczny. Gdyby ktoś podchodził do wszystkiego dosłownie lub praktycznie, musiałby się wyprowadzić – albo zacząć pić.

Jechały niepewnie obok znaków kierujących do miejsc nieoznaczonych na mapie. Poczuły się zagubione – ale nie w nieurzekający sposób. Stare, wąskie drogi z białymi słupkami przywodziły Abby na myśl wakacje, gdy była mała, podczas których urządzali sobie z rodziną samochodowe przejażdżki po wsiach Nowej Anglii lub Wirginii – w odległych czasach sprzed autostrad międzystanowych, plastikowych kubków i ludności przygnębionej asfaltem i frytkami. Irlandia była podróżą w przeszłość Ameryki. Cofnęły się lata, nienaruszone, jak opowieść, sen albo czysty strumień. „Znowu jestem dzieckiem – pomyślała Abby. – Wróciłam”. I tak jak w dzieciństwie nagle musiała do toalety.

_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: