Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ptaki bez skrzydeł - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
9 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ptaki bez skrzydeł - ebook

Jest początek XX wieku. W małej miejscowości w południowo-zachodniej Anatolii żyją od wieków Turcy, Grecy, Ormianie, chrześcijanie i muzułmanie. Żyją zgodnie, żenią się między sobą, przyjaźnią, pomagają sąsiadom. Muzułmanie składają ofiary przy ikonie Najświętszej Maryi Panny, chrześcijanie wzorem sąsiadów wieszają czerwone szmatki na sosnach, żeby spełniło się ich życzenie. Ba, nawet imam i ksiądz chrześcijański darzą się wielką przyjaźnią, odwiedzają się w domach (wprawdzie po zmroku, żeby nie budzić sensacji) i wiodą niekończące się dyskusje na tematy teologiczne. Monotonię życia zakłócają tylko od czasu do czasu lokalne sensacje – narodziny wyjątkowo ładnej dziewczynki, cudzołóstwo żony miejscowego bogacza, ceremoniał wykazania niewinności zmarłej podejrzanej o trucicielstwo.

A równolegle w wielkim świecie dzieją się rzeczy doniosłe. Budzą się nacjonalizmy. Grecy, Serbowie, Czarnogórcy, Bośniacy, Bułgarzy w imię swoich narodowych przekonań dopuszczają się rzezi na Turkach, i zmuszają muzułmanów do opuszczania swoich domów. Rodzi się nacjonalistyczny ruch reformatorski młodoturków, a jednym z jego przywódców jest Mustafa Kemal, później zwany Atatürkiem, słynny dowódca w bitwie o Gallipoli, jedyny osmański generał pierwszej wojny światowej, który nie przegrał żadnej batalii, twórca nowoczesnego państwa tureckiego.

Mieszkańcy miasteczka zostają wplątani w tryby wielkiej historii i doświadczają całej okropności wojny: gwałtów, głodu, bandyckich napadów, koszmaru bitew, żołnierskiej tułaczki. W końcu przychodzi najgorsze: nowe państwo, postępowe i świeckie, ma pozostać tureckie. Grecy, Bułgarzy, Ormianie, wszyscy chrześcijanie niezależnie od pochodzenia, muszą je opuścić. Czy po wielowiekowym krajobrazie pozostanie tylko dojmująca pustka?

Louis de Bernieres w swoim unikalnym powieściowym fresku splata wielką historię z losami mieszkańców jednego miasteczka na peryferiach Imperium, stawiając ich miłości i tragedie na równi z barwną biografią Mustafy Kemala Atatürka, jednej z najważniejszych postaci w dziejach Turcji.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7392-931-9
Rozmiar pliku: 5,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W ogól­nym roz­ra­chunku książka ta siłą rze­czy jest po­świę­cona nie­szczę­snej pa­mięci mi­lio­nów lu­dzi ze wszyst­kich stron w uka­za­nych w niej cza­sach, któ­rzy stali się ofia­rami licz­nych mar­szów śmierci, mi­gra­cji uchodź­ców, prze­śla­do­wań i eks­ter­mi­na­cji oraz wy­miany lud­no­ści.

W sen­sie bar­dziej oso­bi­stym po­świę­cona jest rów­nież pa­mięci Ar­thura Ken­ne­tha Smi­thel­lsa z Ba­ta­lionu Nel­sona Kró­lew­skiej Dy­wi­zji Mor­skiej, mo­jego dziadka ze strony matki, który zo­stał ciężko ranny pod Gal­li­poli i któ­rego śla­dem po­dą­ża­łem, zbie­ra­jąc in­for­ma­cje do czę­ści tej po­wie­ści.

Ma­net in pec­tus do­me­sti­cum.Roz­dział 1

Wstęp Iskan­dera Garn­ca­rza

Lu­dzie, któ­rzy po­zo­stali w tym miej­scu, czę­sto za­sta­na­wiali się, dla­czego Ibra­him osza­lał. Tylko ja to wiem, ale zo­bo­wią­za­łem się mil­czeć, gdyż bła­gał mnie, bym usza­no­wał jego smu­tek bądź, jak to ujął, uli­to­wał się nad jego po­czu­ciem winy. Te­raz, gdy po­stra­dał zmy­sły, a słońce już dawno osu­szyło ślady po desz­czu, który zmył krew na ska­łach, i nie zo­stał pra­wie nikt, kto pa­mięta śliczną Fi­lo­teę, wy­daje mi się, że nie do­pu­ścił­bym się zdrady, gdyby w końcu po­znano prawdę. Wo­kół nas prze­lano tyle krwi, że z per­spek­tywy czasu wszystko to wy­daje się nie­wia­ry­godne, i to, czy opo­wiem o ostat­nim nie­szczę­ściu, które spa­dło na Fi­lo­teę, do­bro­duszną, próżną i piękną chrze­ści­jankę, nie może mieć więk­szego zna­cze­nia.

Przy­cho­dzi w ży­ciu chwila, gdy każdy z nas oca­la­łych za­czyna się czuć ni­czym duch, który za­po­mniał umrzeć we wła­ści­wym mo­men­cie, a więk­szość miała z pew­no­ścią za młodu we­sel­sze uspo­so­bie­nie. Wy­daje się, że sta­rość za­myka serce. Nie­któ­rzy cho­dzą obo­jętni, ma­rząc o prze­szło­ści, a inni uświa­da­miają so­bie, że nie wy­ko­rzy­stali zdo­by­tych wpły­wów. Dla wielu z nas myśl o przy­szło­ści jest ra­czej źró­dłem roz­draż­nie­nia niż opty­mi­zmu, jak­by­śmy mieli do­syć no­wo­ści i pra­gnęli je­dy­nie dłu­giego snu, który ła­go­dzi na­pię­cia. Sam czuję to znu­że­nie.

W każ­dym ra­zie je­ste­śmy tu­taj po­waż­nymi ludźmi. Ży­cie było bar­dziej ra­do­sne, gdy wciąż miesz­kali wśród nas chrze­ści­ja­nie, zwłasz­cza że nie­mal każ­dego dnia roku czcili ja­kie­goś świę­tego. Wy­da­wało się, że ro­bota nie pa­liła im się w rę­kach, ale przy­naj­mniej ra­do­sny na­strój ich ha­ła­śli­wych za­baw udzie­lał się i nam. Na­sza re­li­gia spra­wia, że je­ste­śmy po­ważni i roz­tropni, pełni god­no­ści i me­lan­cho­lii, ich re­li­gia zaś nie wy­maga du­żej dys­cy­pliny. Być może ma to coś wspól­nego z wi­nem. Dla nich było ono rze­czą cenną i świętą, po­nie­waż my­śleli, że jest ni­czym krew Boga, pod­czas gdy dla nas czer­pana z niego przy­jem­ność za­wsze była za­truta, od­kąd pro­rok je­dy­nego Boga za­bro­nił je spo­ży­wać. Po­kój z nim, ale ża­łuję, że nie zde­cy­do­wał ina­czej. Pi­jemy, ale pi­jąc, po­gar­dzamy sobą. Cza­sem bie­sia­do­wa­li­śmy z na­szymi chrze­ści­ja­nami i za­ra­ża­li­śmy się ich swa­wolą, tak jak czło­wiek za­raża się ma­la­rią w chłod­nym wie­czor­nym po­wie­trzu, ale te­raz, kiedy je­ste­śmy zdani na sie­bie, z ka­mieni tej na wpół wy­lud­nio­nej miej­sco­wo­ści są­czy się smu­tek.

Ibra­him Sza­lony był za młodu jed­nym z naj­we­sel­szych lu­dzi w na­szym gro­nie. Mó­wiono, że od chwili na­ro­dzin w ką­ci­kach jego ust czaił się uśmiech, a od wcze­snego dzie­ciń­stwa był spe­cem od nie­sto­sow­nych wtrę­tów. Ści­ślej mó­wiąc, do­sko­na­lił re­per­tuar be­cze­nia, które do­kład­nie na­śla­do­wało dur­no­wate ko­men­ta­rze capa we wszyst­kich jego sta­nach świa­do­mo­ści; capa, który jest za­sko­czony, który szuka swo­jego koź­lę­cia, który pro­te­stuje, który jest za­kło­po­tany, który po­padł w ru­tynę. Naj­bar­dziej jed­nak Ibra­him lu­bił be­czeć jak cap, który nie ma nic do po­wie­dze­nia. To be­cze­nie było czy­stą kpiną z braku in­te­li­gen­cji, głup­ko­wa­to­ści, nie­do­rzecz­no­ści i nie­szko­dli­wo­ści. Je­śli chce­cie wie­dzieć, jak ono brzmiało, po pro­stu udaj­cie się za stare gro­bowce, tam gdzie znaj­duje się dół z wap­nem. Wła­śnie na po­bli­skich nie­użyt­kach Ibra­him Sza­lony wciąż pil­nuje kóz, cho­ciaż nie jest już zdrowy na umy­śle. Po­win­ni­ście się strzec jego wiel­kiego psa. To piękne zwie­rzę, które co wie­czór od­pro­wa­dza każdą kozę do jego wła­ści­ciela, a Ibra­him Sza­lony w ogóle nie musi ni­czego ro­bić. Psi­sko ma jed­nak ostre kły i od razu roz­po­znaje ob­cego po za­pa­chu. Je­śli nie uda się wam zna­leźć Ibra­hima, to na­słu­chuj­cie dźwię­ków ka­valu i idź­cie za nimi. Ibra­him gra na nim tak po­sęp­nie, że czło­wiek za­styga w bez­ru­chu i po­grąża się w ża­ło­bie. Ibra­him sam już nie be­czy, tylko słu­cha ko­złów, gdy te wę­drują od krzaka do krzaka, i szybko roz­po­zna­cie be­cze­nie capa, który nie ma nic do po­wie­dze­nia.

Ibra­him be­czał cał­kiem nie­spo­dzie­wa­nie w trak­cie roz­mowy lub w pod­nio­słym mo­men­cie uro­czy­sto­ści i gdy był ma­łym chłop­cem, do­sta­wał za to od ojca la­nie. Pew­nego dnia prze­rwał na­wet ima­mowi, Ab­dul­ha­mi­dowi Ho­dży, który jak to miał w zwy­czaju, roz­wo­dził się bez końca o pra­wie, niech spo­czywa w raju. Działo się to pod pla­ta­nami, gdzie starcy sie­dzieli na maj­da­nie. Tak czy owak, Ibra­him za­kradł się za drzewo – miał wów­czas około ośmiu lat – i dość nie­spo­dzie­wa­nie za­be­czał, gdy wszy­scy inni spo­koj­nie i z sza­cun­kiem słu­chali Ab­dul­ha­mida. Zszo­ko­wany imam umilkł, a wtedy Ibra­him za­chi­cho­tał i uciekł. Męż­czyźni spoj­rzeli po so­bie, a oj­ciec chłopca ze­rwał się na równe nogi czer­wony ze zło­ści i wstydu. Ab­dul­ha­mid był jed­nak do­bro­dusz­nym czło­wie­kiem, który z na­tury miał w so­bie dość do­sto­jeń­stwa, by nie przej­mo­wać się wy­kro­cze­niami prze­ciwko swo­jej god­no­ści, i chwy­cił go za rę­kaw.

– Nie bij go – po­wie­dział. – Sam kie­dyś be­cza­łem, a te­raz ktoś inny po­wi­nien mieć szansę prze­mó­wić.

Ojca Ibra­hima na­zy­wano Alim Krzy­wo­no­sym.

Męż­czyzn za­sko­czyło, że imam oka­zał wy­ro­zu­mia­łość dla tak ra­żą­cego braku sza­cunku, ale do­szli do wnio­sku, że uznał lek­ce­wa­żące za­cho­wa­nie chłopca za do­pust boży, więc od tam­tej pory psoty Ibra­hima przyj­mo­wano jak co­dzienny, choć nieco uciąż­liwy ele­ment ży­cia. W tam­tych cza­sach Ibra­him przy­jaź­nił się z moim sy­nem Ka­ra­ta­vu­kiem i mogę za­świad­czyć, że w ogóle nie był sza­lony, zo­stał tylko stwo­rzony przez Boga na we­sołka. Wła­śnie so­bie uświa­do­mi­łem, że je­śli chce­cie zo­ba­czyć go ta­kim, jaki jest te­raz, nie mu­si­cie cho­dzić aż do gro­bow­ców. Po pro­stu za­cze­kaj­cie, aż wróci z ko­zami, a wielki pies przy­pro­wa­dzi je na noc do domu. Ibra­him Sza­lony zna imię każ­dej kozy, ale poza tym ma dość pu­sto w gło­wie.

Po­wia­dają, że dla sza­leńca każdy dzień jest świę­tem, ale mówi się rów­nież, że sza­leń­stwo ma sie­dem­dzie­siąt bram. To prawda, że wielu sza­leń­ców jest szczę­śli­wych, jak można są­dzić po głup­cach, któ­rzy prze­sia­dują na mu­rach, szcze­rzą zęby i si­kają ze śmie­chu. Ale brama, którą po­ko­ny­wał Ibra­him, była bramą nie­zrów­na­nego smutku, a jego umysł za­snuwa żal. My­ślę, że w tam­tych cza­sach wielu z nas osza­lało z nie­na­wi­ści zro­dzo­nej przez wojnę z Gre­kami, i z całą szcze­ro­ścią włą­czam sie­bie do tego grona, lecz Ibra­him był je­dy­nym wśród nas, któ­rego umysł oka­le­czyła mi­łość.

Ibra­him wi­nił sie­bie i gdy­bym był jed­nym z jej braci lub krew­nych, wró­cił­bym z wy­gna­nia i go za­bił. Oso­bliwe jest jed­nak to, że Fi­lo­tei w ogóle nic by się nie stało, gdyby w wiel­kim świe­cie nie do­szło do in­nych wy­da­rzeń. Moim zda­niem wina ob­ciąża więc szer­szy krąg lu­dzi, nie tylko Ibra­hima, ale i nas wszyst­kich, któ­rzy miesz­ka­li­śmy w tym miej­scu, a także tych w in­nych stro­nach, któ­rzy byli am­bitni i żądni krwi.

W tam­tych cza­sach usły­sze­li­śmy o roz­ma­itych kra­jach, które ni­gdy wcze­śniej nie po­ja­wiły się w na­szym ży­ciu. Była to przy­śpie­szona edu­ka­cja i wielu z nas wciąż jest sko­ło­wa­nych. Wie­dzie­li­śmy, że na­szych chrze­ści­jan na­zy­wano cza­sem Gre­kami, cho­ciaż my czę­sto wy­zy­wa­li­śmy ich od psów i nie­wier­nych, tak dla for­mal­no­ści lub z uśmie­chem, po­dob­nie jak oni z uśmie­chem lek­ce­wa­żąco wy­ra­żali się o nas. My okre­śla­li­śmy sie­bie mia­nem Oto­ma­nów bądź Osma­nów, oni zaś na­zy­wali nas Tur­kami, żeby nas ob­ra­zić. Póź­niej oka­zało się, że rze­czy­wi­ście je­ste­śmy Tur­kami, i sta­li­śmy się z tego dumni, jak czło­wiek czuje się dumny z no­wych bu­tów, które z po­czątku są nie­wy­godne, ale po­tem do­pa­so­wują się do stóp i wy­glą­dają nie­zmier­nie ele­gancko. Tak czy ina­czej, pew­nego dnia od­kry­li­śmy, że rze­czy­wi­ście ist­nieje kraj zwany Gre­cją, który chce mieć to miej­sce na wła­sność, a nas się po­zbyć i za­brać na­szą zie­mię. Za sprawą in­nych wo­jen wie­dzie­li­śmy już o Ro­sja­nach, ale kim byli Włosi? Kim byli ja­cyś Fran­ko­wie? Na­gle usły­sze­li­śmy o lu­dziach zwa­nych Niem­cami i Fran­cu­zami oraz o kraju zwa­nym Wielką Bry­ta­nią, który, o czym nie mie­li­śmy po­ję­cia, rzą­dził po­łową świata. Ni­gdy jed­nak nam nie wy­tłu­ma­czono, dla­czego wszy­scy oni po­sta­no­wili przy­być i przy­nieść nam biedę, głód, roz­lew krwi i la­ment, dla­czego ba­wili się nami i za­mor­do­wali nasz spo­kój.

Ob­wi­niam tych Fran­ków, ob­wi­niam ma­gna­tów i pa­szów, któ­rych imion praw­do­po­dob­nie ni­gdy nie po­znam, i ob­wi­niam sługi boże obu wy­znań oraz wszyst­kich tych, któ­rzy po­zwo­lili swoim żoł­nie­rzom za­cho­wy­wać się jak be­stie i wmó­wili im, że to ko­nieczne i szla­chetne. Przez to, co przy­pad­kiem zro­bi­łem swo­jemu sy­nowi Ka­ra­ta­vu­kowi, na swój drobny spo­sób sam by­łem jedną z tych be­stii i te­raz palę się ze wstydu. Przez dłu­gie lata tych wo­jen było tu­taj zbyt wielu, któ­rzy na­uczyli się wznie­cać nie­na­wiść w swo­ich ser­cach, zdra­dzać są­sia­dów, gwał­cić ko­biety, kraść i wy­rzu­cać z domu, wzy­wać Boga, wy­ko­nu­jąc dzieło sza­tana, do­pro­wa­dzać się do wście­kło­ści i zgorzk­nie­nia oraz do­pusz­czać się okru­cień­stwa na­wet wo­bec dzieci. Znaczna część tych po­stęp­ków była po pro­stu ze­mstą za do­znane, rów­nie po­tworne krzywdy. Ale po­wiem wam te­raz, że na­wet gdyby po­czu­cie winy było so­bo­lim fu­trem, a zie­mię po­kry­wała gruba war­stwa śniegu, wo­lał­bym za­mar­z­nąć, niż je wło­żyć.

Nie wi­nię jed­nak tylko sie­bie ani moż­nych tego świata, ani mo­ich ana­to­lij­skich ziom­ków czy okrut­nych Gre­ków. Winą obar­czam rów­nież fa­talne zrzą­dze­nie losu. Prze­zna­cze­nie pie­ści się z nie­licz­nymi, ale na­przy­krza się wielu i w końcu wszyst­kie owce za­wi­sną na rzeź­ni­czych ha­kach, tak samo jak wszyst­kie ziarna psze­nicy tra­fią do młyna bez względu na to, gdzie wy­ro­sły.

To za­iste dziwne, że gdy­by­ście za­pra­gnęli, bym opo­wie­dział wam, jak pewna młoda chrze­ści­janka zgi­nęła przy­pad­kiem w tym nie­po­zor­nym miej­scu, mu­si­cie wy­słu­chać i opo­wie­ści o lu­dziach wiel­kich, ta­kich jak Mu­stafa Ke­mal, i o lu­dzi­kach ta­kich jak ja, mu­si­cie też usły­szeć o re­wol­tach i woj­nach. Wy­daje się, że los jest z na­tury prze­wrotny, tak jak z na­tury prze­wrotni je­ste­śmy my.

Za­sta­na­wiam się cza­sem, czy są chwile, gdy Bóg śpi lub od­wraca wzrok, lub czy ist­nieje bo­ska prze­wrot­ność. Kto wie, dla­czego pew­nego dnia to­nie czło­wiek, bo w dnie rzeki, którą lu­dzie przez stu­le­cia bez­piecz­nie prze­cho­dzili w bród, po­wstała głę­boka jama, choć przed­tem żad­nych jam nie było?

Po­zwól­cie mi wy­znać sa­mo­lub­nie, że tym, co we mnie tkwi, gdy odłożę na bok wspo­mnie­nie okru­cieństw i ich bez­sensu, jest ból na myśl, że oka­le­czy­łem swo­jego ulu­bio­nego syna Ka­ra­ta­vuka. Za­wsze bę­dzie mnie bo­lało, że zra­ni­łem go przez nie­roz­wagę, i to po tym, jak zdo­łał prze­trwać bez szwanku osiem lat wojny! Zdu­mie­wa­jące, że nie po­pa­dłem w obłęd jak Ibra­him. Stale my­ślę o swoim synu, pra­wym, ogrom­nie lo­jal­nym i ob­da­rzo­nym fan­ta­stycz­nym po­czu­ciem hu­moru, dumny je­stem rów­nież, że zna­lazł godny spo­sób za­ra­bia­nia na chleb, skoro już nie może pójść w moje ślady jako garn­carz.

Jest tu­taj wielu, któ­rzy twier­dzą, że le­piej nam bez miesz­ka­ją­cych tu kie­dyś chrze­ści­jan, ale je­śli cho­dzi o mnie, to bra­kuje mi daw­nego ży­cia mo­jego mia­steczka i brak mi wy­znaw­ców Chry­stusa. Bez nich na­sze ży­cie jest uboż­sze, nie pa­mię­tamy już, jak na­leży pa­trzeć na in­nych i po­strze­gać sie­bie. Po­nie­waż za­brali ze sobą ikonę Ma­ryi Matki Je­zusa, nie­któ­rzy uwa­żają, że te­raz szczę­ście mniej nam sprzyja niż daw­niej.

Je­stem garn­ca­rzem, ale słynę rów­nież jako twórca przy­słów. Za­uwa­ży­łem, że gdy byli tu jesz­cze chrze­ści­ja­nie, wy­my­śla­łem żar­to­bliwe po­rze­ka­dła, ale te­raz przy­cho­dzą mi do głowy tylko po­ważne.

Od tych burz­li­wych cza­sów świat prze­ko­ny­wał się wciąż od nowa, że dzieci krwa­wią od ran swo­ich przod­ków. Nie wiem, czy kto­kol­wiek uzy­ska kie­dyś prze­ba­cze­nie ani czy wy­rzą­dzone krzywdy zo­staną kie­dy­kol­wiek na­pra­wione. Ale dość o tym. Za­czyna się opo­wieść, a ten, kto sam ude­rza się w twarz, nie po­wi­nien krzy­czeć.Roz­dział 2

Iskan­der Garn­carz wspo­mina na­ro­dziny Fi­lo­tei

Imam od­wie­dził Fi­lo­teę w dniu jej na­ro­dzin, które na­stą­piły wcze­snym la­tem 1318 roku po prze­no­si­nach Ma­ho­meta do Me­dyny, który we­dług ka­len­da­rza gre­go­riań­skiego wy­pa­dał, je­śli do­brze li­czę, w roku 1900.

Fi­lo­tea była naj­pięk­niej­szą dziew­czyną w mia­steczku i w krót­kim ży­ciu przy­spo­rzyło jej to wię­cej kło­po­tów niż ko­rzy­ści. Cza­sem przy­cho­dziło mi na myśl, że Bóg ob­da­rza wielką urodą tylko tych, na któ­rych pra­gnie spro­wa­dzić nie­szczę­ście.

Na­ro­dziny były, jak są­dzę, wy­jąt­kowe. Matka na­piła się z misy z wy­ry­tymi wer­sami z Ko­ranu, w któ­rej za­nu­rzono dla pew­no­ści ko­lejne wersy, i przez co naj­mniej ty­dzień spała z krzy­żem na brzu­chu. W do­datku pewna ko­bieta po­szła w od­po­wied­nim mo­men­cie po Mih­ri­mah Efen­dim. Mih­ri­mah Efen­dim była wów­czas na­szą aku­szerką i nikt le­piej niż ona nie znał się na sztuce przyj­mo­wa­nia po­rodu. Była, jak to mó­wią, w pew­nym wieku, wy­soka i tęga, z wło­sami nad wargą, a jej matka i bab­cie były na­szymi aku­szer­kami, od­kąd za­częto od­mie­rzać czas. Dzięki nim wszy­scy bez­piecz­nie przy­szli­śmy na świat.

Za­wsze wie­dzie­li­śmy, że zbliża się po­ród, gdy Mih­ri­mah Efen­dim su­nęła przez mia­steczko z sym­bo­lem swo­jego urzędu i dwiema po­moc­ni­cami nio­są­cymi fo­tel po­ro­dowy. Ja sam uro­dzi­łem się na tym fo­telu, moje dzieci rów­nież, i śmiem twier­dzić, że ko­lejne będą na nim przy­cho­dzić na świat przez na­stępne setki lat, je­śli tylko taka bę­dzie wola boża. Fo­tel zro­biono z do­brego drewna orze­cho­wego, a jego rant był so­lidny, choć wy­po­le­ro­wany udami wielu ko­biet. Męż­czy­znom zda­rzało się żar­to­wać or­dy­nar­nie o tym, co ów rant wi­dział. Fo­tel miał mocne po­rę­cze, kiedy bo­wiem ko­bieta ro­dzi w bólu, do­rów­nuje siłą męż­czyź­nie i do­wo­dzi zna­jo­mo­ści za­ska­ku­ją­cej liczby prze­kleństw.

Fi­lo­tea przy­szła na świat, gdy po­łu­dniowy wiatr przy­no­sił z Ara­bii bez­sen­ność i lu­bieżne my­śli. Pa­mię­tam to, po­nie­waż sam nie mo­głem za­snąć po tro­sze za sprawą wier­ce­nia się mo­jej żony i dzieci le­żą­cych na pod­ło­dze i oto­ma­nach, a po tro­sze przez psa, który sko­wy­czał na dwo­rze uni­sono z wrza­skami matki Fi­lo­tei. Okryty pe­le­ryną, le­ża­łem bez­sen­nie na dzie­dzińcu, pa­trząc w gwiazdy. W końcu po­sta­no­wi­łem po­spa­ce­ro­wać wo­kół za­bu­do­wań.

Wy­da­wało się, że w tę noc za­męt pa­nuje na­wet tam, gdzie wszystko jest w po­rządku. Czu­łem w po­wie­trzu złe za­miary, jakby miej­sco­wość prze­mie­rzał ja­kiś duch z pie­kła ro­dem. W tym miej­scu jest wielu ta­kich, któ­rzy umie­rają, nie wy­peł­niw­szy swo­ich zo­bo­wią­zań; są ni­czym cie­nie da­rem­nie snu­jące się po świe­cie.

Mi­mo­wol­nie sze­dłem w kie­runku od­gło­sów po­rodu i mi­ną­łem okna kie­row­nika szkoły, chrze­ści­ja­nina Le­oni­dasa Efen­diego, który pi­sał coś za­wzię­cie przy świe­tle knota za­nu­rzo­nego w mi­sce z cuch­nącą oliwą. Ten na­uczy­ciel był złym czło­wie­kiem, ścią­gał na nas same kło­poty. W owych cza­sach wszy­scy mó­wi­li­śmy po tu­recku, ale ci, któ­rzy umieli pi­sać, pi­sali grec­kim al­fa­be­tem. Ów Le­oni­das na­le­żał jed­nak do tych, któ­rzy go­rącz­ko­wali się i wal­czyli, by chrze­ści­ja­nie mó­wili po grecku, nie tu­recku. Zmu­szał dzieci do na­uki ję­zyka grec­kiego, na któ­rym ła­mały so­bie ję­zyki, i de­ner­wo­wał je opo­wie­ściami, jak to Osma­no­wie ode­brali tę zie­mię Gre­kom, któ­rym ona się praw­nie na­leży. Sły­sza­łem, jak mó­wiono, że to miej­sce było kie­dyś wła­sno­ścią ludu zwa­nego Li­cyj­czy­kami, a Grecy im je za­brali. Cze­muż więc ten na­uczy­ciel nie po­wie­dział dzie­ciom, że cała zie­mia zo­stała pier­wot­nie skra­dziona? Dla­czego nie po­wie­dział: „Znajdźmy tych Li­cyj­czy­ków i od­dajmy im ją”? Ta­kich jak ów kie­row­nik szkoły było wów­czas zbyt wielu. Za­cho­wy­wali się jak ci, co wle­wają wodę do ron­dla z dy­mią­cym tłusz­czem, tak że wszy­scy wo­kół i oni sami są po­pa­rzeni. Przy­po­mina mi się opo­wieść o Na­sred­di­nie Ho­dży, który miał ba­wołu z ol­brzy­mimi ro­gami. Miał wielką ochotę usiąść mię­dzy tymi ro­gami, wy­obra­ża­jąc so­bie, że by­łyby one ni­czym tron, ale za­wsze się po­wstrzy­my­wał. Któ­re­goś dnia jed­nak, gdy zwie­rzę od­po­czy­wało w tra­wie, nie zdo­łał już oprzeć się po­ku­sie i prze­ko­nał żonę, by po­mo­gła mu wspiąć się na łeb zwie­rzę­cia. Ba­wół wstał i wy­rzu­cił go w po­wie­trze. Ho­dża ru­nął na zie­mię i wy­lą­do­wał na swo­jej nie­szczę­snej żo­nie, tak że oboje do­znali ob­ra­żeń.

– Cza­sami, żono, mu­simy oboje cier­pieć z po­wodu mo­ich pra­gnień – po­wie­dział jej Na­sred­din.

Ten wy­chu­dły mą­ci­woda, kie­row­nik szkoły, po­cho­dził ze Smyrny, tak więc nie był jed­nym z nas, no­sił oku­lary, stroił miny i ni­gdy się nie oże­nił.

Po­wi­nie­nem te­raz po­wró­cić do sprawy Fi­lo­tei. Tak się zło­żyło, że gdy krzyki ustały i po­ród do­biegł końca, znaj­do­wa­łem się przed do­mem jej ro­dzi­ców ra­zem z wie­loma cie­kaw­skimi. Wy­czu­li­śmy w gło­sie Mih­ri­mah Efen­dim triumf oraz ulgę, gdy prze­cięła pę­po­winę i krzyk­nęła głę­bo­kim gło­sem:

– Bóg jest wielki, Bóg jest wielki!

Mie­li­śmy w zwy­czaju na­zy­wać każde dziecko płci żeń­skiej imie­niem pierw­szej ko­biety, która prze­by­wała z Ada­mem w raju, kiedy więc za­wo­łała, że nadała dziecku imię Ha­vva, wie­dzie­li­śmy, że to dziew­czynka, „do­dat­kowa po­moc w pie­le­niu”, jak ma­wiali nie­któ­rzy.

Przy­się­gam, że w chwili gdy Mih­ri­mah Efen­dim wy­dała okrzyk, wszystko się zmie­niło. Psy prze­stały wyć, księ­życ wy­do­stał się zza chmur, w po­wie­trzu za­pach­niało sza­fra­nem i oli­ba­num, na pla­ta­nie po­środku maj­danu, pod któ­rym za dnia prze­sia­dują starcy, za­czął śpie­wać sło­wik. By­łem za­do­wo­lony, że to nowe ży­cie za­częło się tak do­brze, ale za­ra­zem nie mo­głem oprzeć się re­flek­sji, że to, co się ro­dzi, ro­dzi się, żeby umrzeć. Sta­łem tam i za­sta­na­wia­łem się, jak długo ta dziew­czynka bę­dzie żyła i jak do­kona ży­wota, gdy jej oj­ciec o imie­niu Cha­ri­tos wy­szedł z domu, by ode­tchnąć po trud­nych prze­ży­ciach. Pod­sze­dłem i po­kle­pa­łem go po ra­mie­niu, po­da­jąc mu pa­pie­rosa, któ­rego tak na­prawdę wła­śnie skrę­ci­łem dla sie­bie.

– Sa­lam alej­kum – po­wie­dzia­łem, wrę­cza­jąc mu krze­siwo.

– I z tobą też – od­parł, po czym do­dał, tak jakby był to po­wód do zmar­twie­nia: – To naj­ład­niej­sze dziecko, ja­kie wi­dzia­łem.

– Bę­dzie z tym kło­pot – za­uwa­ży­łem.

– Ko­biety roz­wie­szają Bi­blie, Ko­rany, nie­bie­skie ko­ra­liki oraz ząbki czosnku w ca­łym domu – rzekł Cha­ri­tos z krzy­wym uśmie­chem – ale spo­dzie­wam się, że i tak bę­dzie z tym kło­pot. Na­zar de­ğme­sin.

– Boże, chroń nas przed złym spoj­rze­niem – stwier­dzi­łem.

O świ­cie mu­ezin za­in­to­no­wał ad­han i wszy­scy od­mó­wili swoje mo­dli­twy. Póź­niej z domu ro­dzi­ców dziew­czynki wy­pły­nęła po­gło­ska i za­ta­czała co­raz szer­sze kręgi ni­czym fala wzbu­dzona przez ka­mień wrzu­cony do stawu. Nie­ba­wem nowy tłum cie­kaw­skich ze­brał się pod do­mem, by zo­ba­czyć małą, wrę­czyć dary i ży­czyć matce szczę­ścia, ale rów­nież po to, żeby za­chwy­cać się rze­ko­mym pięk­nem dziecka. W tej miej­sco­wo­ści, jak w wielu in­nych, wszy­scy wty­kali nos w cu­dze sprawy, ko­biety dzie­liły się plot­kami przy stud­niach i w swo­ich kuch­niach, a męż­czyźni czy­nili to samo w ka­wiar­niach.

Ro­dzice Fi­lo­tei wy­zna­wali chrze­ści­jań­stwo, ale wów­czas by­li­śmy bar­dzo wy­mie­szani i je­śli po­mi­nąć sza­tań­skie ty­rady kilku na­rwań­ców, któ­rym raki ude­rzała do głowy, ży­li­śmy ra­zem w na­le­ży­tej har­mo­nii. Ni­kogo więc nie dzi­wiło, że naj­roz­ma­itsi lu­dzie pu­kali do drzwi tego domu i przy­no­sili drobne pre­zenty – kawę, ra­cha­tłu­kum, ziele an­giel­skie czy ty­toń – w na­dziei zo­ba­cze­nia dziecka, które sta­wało się le­gendą, za­nim jesz­cze przej­rzało na oczy.

Nie był to po­ród zbyt ła­twy, o czym wszy­scy wie­dzie­li­śmy za sprawą mat­czy­nych ję­ków, lecz mimo to w se­lam­lıku usta­wiono już wspa­niałe łoże i matka, Po­lik­sena, uśmie­cha­jąc się, le­żała wsparta na po­dusz­kach i trzy­mała mały pa­lec w buzi no­wo­rodka, żeby go po­cie­szyć, gdy chwi­lowo za­bra­kło mat­czy­nej piersi.

Przy­stro­jony w naj­lep­sze ubra­nie wrę­czy­łem złotą mo­netę oraz her­batę aro­ma­ty­zo­waną skórką ber­ga­motki, którą wła­sno­ręcz­nie starła moja żona. Uważ­nie przyj­rza­łem się dziecku, wy­pi­łem szer­bet i wy­mie­ni­łem uprzej­mo­ści z Cha­ri­to­sem, oj­cem dziew­czynki, bar­dzo już zmę­czo­nym po tak okrop­nej, peł­nej obaw nocy.

– Niech Bóg bło­go­sławi mat­czyne mleko – po­wie­dzia­łem, za­sta­na­wia­jąc się nie pierw­szy raz, jak ko­bieta jest w sta­nie przejść ta­kie pie­kło, a po­tem się z tego cie­szyć.

– Mamy za­miar dać temu dziecku na imię Fi­lo­tea – oznaj­mił Cha­ri­tos.

– To zna­czy?

– To grec­kie imię – od­parł. – Ozna­cza chyba „Uko­chana przez Boga” lub coś ta­kiego. Tak czy ina­czej, to bar­dzo piękne imię i nadam je ma­łej na cześć mo­jej matki, która też je no­siła.

– Bę­dziesz mu­siał za­py­tać Le­oni­dasa Efen­diego, na­uczy­ciela, który tak chęt­nie mówi po grecku – za­su­ge­ro­wa­łem. – On ci po­wie, co to imię zna­czy.

– Nie, za­py­tam księ­dza. – Cha­ri­tos po­dob­nie jak ja nie chciał mieć nic do czy­nie­nia z przy­gar­bio­nymi mo­lami książ­ko­wymi, któ­rzy nie po­tra­fili na­wet ze­rwać jabłka z drzewa. Zwró­cił na mnie zmę­czone oczy i bar­dzo po­waż­nie za­py­tał: – Wy­świad­czysz mi przy­sługę, efendi? Weź­miesz szmatkę i przy­wią­żesz ją do so­sny?

– Chcesz, że­bym wy­po­wie­dział za cie­bie ży­cze­nie?

– Tak. To moje dziecko... – Ski­nął głową w kie­runku nie­mow­lę­cia. – Źle zro­bi­łeś, kiedy po­wie­dzia­łeś, że ta­kie ładne dziecko bę­dzie kło­po­tem. Mam na­dzieję, że sza­tan cię nie usły­szał i cze­goś so­bie nie uroił, choć prawdę mó­wiąc, sam mam złe prze­czu­cia. Uspo­kój mnie, pro­szę. Idź, przy­wiąż szmatkę do so­sny i życz mo­jemu dziecku ła­twego ży­cia.

– Oczy­wi­ście, że to zro­bię, efendi. Przy­wiążę dwie szmaty i wy­po­wiem to ży­cze­nie dwa razy. Naj­pierw jed­nak mu­szę tro­chę le­piej przyj­rzeć się dziecku.

Po­lik­sena od­su­nęła chu­stę, od­sła­nia­jąc ma­leńką Fi­lo­teę, a ja po­wie­dzia­łem:

– Rze­czy­wi­ście bar­dzo piękna.

Mu­szę jed­nak za­zna­czyć, że moim zda­niem sprawa urody nie­mow­ląt lub ich po­do­bień­stwa do oj­ców czy cio­tek to nie­zno­śny, cał­kiem nie­do­rzeczny wy­mysł. Wszyst­kie nie­mow­lęta wy­glą­dają tak samo i to też ni­czym się od in­nych nie róż­niło. Sam mia­łem dzieci i nie pa­mię­tam, kogo przy­po­mi­nały, gdy przy­szły na świat; wiem je­dy­nie, że wszyst­kie wy­glą­dały jak nie­mow­lęta i w ogóle nie przy­po­mi­nały ni­czego ani ni­kogo in­nego.

I wła­śnie w mo­men­cie gdy pró­bo­wa­łem być miły w kwe­stii urody tego nie­mow­lę­cia, które ni­czym nie róż­niło się od in­nych nie­mow­ląt, do domu wszedł imam.

Nasz imam był wów­czas w kwie­cie wieku. Miał czter­dzie­ści pięć lat, był bar­dzo żwawy i ener­giczny, z długą siwą i sta­ran­nie za­cze­saną brodą, a by­stre czarne oczy ptaka łą­czyły się u niego z gar­ba­tym no­sem Araba. Za­cho­wał więk­szość zę­bów i miał cien­kie wargi, z któ­rych dolna wy­sta­wała bar­dziej niż górna. Dwa razy od­był hadż, był więc ho­dżą w dwój­na­sób; uczył się w szkole w Stam­bule, gdzie zdo­był wie­dzę o tra­dy­cji sun­nic­kiej. Po­tra­fił wy­re­cy­to­wać cały Ko­ran i dla­tego był nie tylko ho­dżą, ale i ha­fi­zem. Po­nadto, jakby to wszystko nie wy­star­czyło, zo­stał wpro­wa­dzony do co naj­mniej czte­rech bractw su­fic­kich, ażeby zo­stać tym, który mógł po­wró­cić do Boga i się z Nim zjed­no­czyć. W su­mie był wielce uczo­nym czło­wie­kiem, który znał wię­cej arab­skich i per­skich słów niż wszy­scy Ara­bo­wie i Per­so­wie ra­zem wzięci. Cza­sem czło­wiek go­dził się z tym, że nie­wiele ro­zu­miał z jego wy­po­wie­dzi, cza­sem zaś imam po­tra­fił mó­wić przez pięć mi­nut, wy­peł­nia­jąc zda­nia sło­wami w ro­dzaju „nie­mniej”, „acz­kol­wiek”, „jed­na­ko­woż” oraz „z dru­giej strony”, i nie wie­dzia­łeś, do czego zmie­rza, do­póki nie przy­pie­czę­to­wał swo­jej prze­mowy ostat­nim sło­wem. Ta­kie są za­lety wy­kształ­ce­nia.

Dla­czego imam po­sta­no­wił być za­le­d­wie ima­mem, gdy mógłby być ka­dim w są­dach bądź mułłą albo ali­mem, nikt z nas nie wie­dział. Po­dej­rze­wano, że być może przy­swoił idee, które nie od­po­wia­dały su­ro­wym star­com ze szkół, ale moim zda­niem po­sta­no­wił po pro­stu kie­ro­wać na­szymi mo­dli­twami, gdyż pra­gnął spę­dzać więk­szość dnia z rę­kami w ziemi. Był bo­wiem za­pa­lo­nym ho­dowcą wa­rzyw.

Na­zy­wał się Ab­dul­ha­mid i dwiema wiel­kimi ra­do­ściami jego ży­cia były żona i klacz, cho­ciaż trudno by­łoby po­wie­dzieć, którą z nich bar­dziej ce­nił. Je­śli cho­dzi o żonę, to lu­bił przy­ta­czać hi­sto­rię Na­sred­dina Ho­dży, któ­rego za­py­tano, kiedy na­stąpi ko­niec świata, a on od­parł: „Świat skoń­czy się dwa razy: raz, gdy umrze moja żona, i raz, gdy sam umrę”. Nie mogę po­wie­dzieć, że zna­łem jego żonę, po­nie­waż po­cho­dziła z in­nej miej­sco­wo­ści. W tam­tych cza­sach zwy­czaj za­ka­zy­wał na­wet py­tać o zdro­wie żony in­nego męż­czy­zny oraz o zdro­wie jego krew­nia­czek i w re­zul­ta­cie czło­wiek nie wie­dział o nich nic, je­śli mu nie po­wie­dziano. Te­raz wszystko się zmie­niło i to nie za­wsze na lep­sze. Obec­nie, gdy żadna ko­bieta nie nosi czar­czafu na twa­rzy, mąż brzyd­kiej ko­biety nie może się chwa­lić jej urodą w ka­wiar­niach. Oczy­wi­ście chrze­ści­janki za­wsze miały od­kryte twa­rze, więc ich mę­żo­wie nie mieli oka­zji do prze­chwa­łek, a wiele chrze­ści­jań­skich dziew­cząt ni­gdy nie sta­nęło na ślub­nym ko­biercu.

Młoda klacz imama była jed­nak nie­zwy­kle pięk­nym stwo­rze­niem o sre­brzy­stej sier­ści, które Ab­dul­ha­mid na­zwał Ni­lu­fer i któ­remu nie szczę­dził wiel­kich po­świę­ceń. Dał jej mo­siężny na­pier­śnik, który stale po­le­ro­wał i na któ­rym wy­gra­we­ro­wano wer­sety Ko­ranu. Spla­tał jej grzywę w war­ko­cze, wią­żąc je zie­lo­nymi wstąż­kami z ma­leń­kimi mo­sięż­nymi dzwon­kami na koń­cach. Miał rów­nież wy­so­kie wspa­niałe sio­dło, ku­pione od ja­kichś jo­ruc­kich no­ma­dów, któ­rzy wę­dro­wali przez An­ty­tau­rus. Mył i cze­sał zwie­rzę, na­masz­czał won­no­ściami, żeby od­strę­czyć owady, i czę­sto wi­dziano, jak obej­mo­wał klacz za szyję, szep­cząc jej czułe słówka i głasz­cząc dło­nią po ak­sa­mit­nych chra­pach. W efek­cie klacz za­cho­wy­wała się ka­pry­śnie i wy­nio­śle ni­czym czer­kie­ska ko­chanka, za­wsze jed­nak serce ro­sło na wi­dok cwa­łu­ją­cego na jej grzbie­cie Ab­dul­ha­mida z bia­łym tur­ba­nem na fe­zie i fa­lu­jącą za nim w po­wie­trzu zie­loną pe­le­ryną. Imam był jeźdź­cem god­nym na­szych przod­ków, któ­rzy przy­byli ze Wschodu. Po­wia­dają, że męż­czy­zna naj­bar­dziej jest męż­czy­zną, gdy do­siada swo­jej żony lub swego ko­nia.

Jak już mó­wi­łem, imam po­ja­wił się na­gle u drzwi, zo­sta­wił buty tam, gdzie inni, i wkro­czył do po­koju jak zwy­kle ener­gicz­nie i po wiel­ko­pań­sku.

– Sa­lam alej­kum – po­wie­dział do nas wszyst­kich, a my bez na­my­słu od­po­wie­dzie­li­śmy chó­ral­nym:

– Alej­kum sa­lam.

Na­tu­ral­nie Ab­dul­ha­mid przy­szedł z ta­kiego sa­mego po­wodu jak reszta z nas, czyli żeby wrę­czyć dar i zo­ba­czyć to piękne dziecko. Po­chy­lił się i wziął nie­mowlę na ręce, przy­pa­tru­jąc się ry­som dziew­czynki, jakby coś z nich od­ga­dy­wał. W końcu wes­tchnął ra­do­śnie i wy­re­cy­to­wał pierw­sze wer­sety Ko­ranu, które roz­po­zna­łem, bo sam kie­dyś się ich uczy­łem mimo nie­zna­jo­mo­ści arab­skiego. Po­ło­żył Fi­lo­teę i po­chy­lił się, pod­niósł jej rączkę do ust i uca­ło­wał. Póź­niej jej matka zna­la­zła na pra­wej dłoni drobną szkar­łatną skazę, która w jej prze­ko­na­niu znaj­do­wała się w miej­scu, gdzie imam przy­tknął wargi. Na­wet chrze­ści­ja­nie uwa­żali, że imam jest święty. Z pew­no­ścią od­zna­czał się wy­ro­zu­mia­ło­ścią świę­tego: ni­gdy nie po­dej­mo­wał dzia­łań prze­ciwko tym wul­gar­nym i bez­myśl­nym chrze­ści­ja­nom, po­zba­wio­nym roz­sądku i ogłady, któ­rzy w ge­ście po­gardy rzu­cali w niego skór­kami z cy­tryny i cho­wali się, za­nim zdą­żył ich roz­po­znać. Mógłby spo­wo­do­wać, by ich po­wie­szono, ale ka­rał ich swoim lek­ce­wa­że­niem. W swo­jej mą­dro­ści uznał, że naj­gor­sza kara to być nie­god­nym uwagi.

– Ży­czę wam ra­do­ści z tego dziecka – rzekł, za­nim opu­ścił dom Cha­ri­tosa, po czym wy­szedł, do­siadł swo­jej sre­brzy­stej kla­czy i od­je­chał. Ja­skrawe wstążki trze­po­tały, a mo­siężne dzwo­neczki dźwię­czały we­soło.

– Cie­kawe, co ta­kiego zo­ba­czył – rzekł Cha­ri­tos i wzru­szył ra­mio­nami.

Po­my­śla­łem, że za­re­ago­wał tak samo jak ja, to zna­czy uznał, że wszyst­kie na­ro­dziny po­cią­gają za sobą śmierć.

W po­koju zro­biło się te­raz bar­dzo tłoczno. Lu­dzie wy­dmu­chi­wali gę­ste kłęby dymu z fa­jek wod­nych i ro­bili okropny ha­łas, żeby nie do­pu­ścić złych du­chów. Nie zno­si­łem zgiełku i dymu, więc krzyk­ną­łem go­spo­da­rzowi do ucha:

– Mam pracę, sporo gliny do wy­ro­bie­nia, le­piej już pójdę. Zro­bię wam w pre­zen­cie dzban na wodę. – I wtedy so­bie przy­po­mnia­łem. – Ale naj­pierw przy­wiążę do so­sny dwie szmatki.

Tym­cza­sem mia­steczko ożyło, a ja sze­dłem pod górę bru­ko­wa­nymi wą­skimi ulicz­kami, na któ­rych z tru­dem mie­ścił się osioł. To miej­sce po­wstało chyba, za­nim wy­na­le­ziono wozy. Kto wie, kiedy to było? W każ­dym ra­zie mu­sia­łem się prze­py­chać obok ko­biet nio­są­cych na gło­wie dzbany z wodą, obok psów śpią­cych bez­czel­nie po­śród tej wrzawy, obok do­mo­krąż­ców, han­dla­rzy, że­brzą­cych mni­chów oraz rze­mieśl­ni­ków, nad no­gami że­bra­ków, któ­rych je­dy­nym ży­cio­wym za­da­niem było opro­mie­niać du­sze tych z nas, któ­rzy utrzy­my­wali ich przy ży­ciu, da­jąc jał­mużnę utrwa­la­jącą ich bez­czyn­ność. Spusz­czali wzrok, gdy wy­cią­gali dło­nie, jako że le­piej dla nas wszyst­kich, gdy ta­kie dary są skła­dane ano­ni­mowo. Do­tar­łem do swo­jego warsz­tatu i wzią­łem jedną ze szma­tek, któ­rych uży­wa­łem do my­cia koła na za­koń­cze­nie każ­dego dnia pracy.

Pięć so­sen ro­sło w gru­pie w po­ło­wie zbo­cza pro­wa­dzą­cego na szczyt urwi­ska, bar­dzo bli­sko miej­sca, skąd wy­ko­py­wano wapno do wy­twa­rza­nia za­prawy. Te piękne drzewa o wspa­nia­łej ko­rze miały ga­łę­zie roz­cho­dzące się pro­mie­ni­ście, jakby pra­gnęły ocie­nić tych, któ­rzy znaj­do­wali się po­ni­żej. Lu­bię cza­sem wy­my­ślać przy­sło­wia i jedno, które przy­szło mi do głowy tam­tego dnia, gdy pa­trzy­łem na ga­łę­zie so­sen, brzmiało tak: „Czło­wiek, który szuka cie­nia so­sny, zo­sta­nie ob­srany przez go­łę­bie”. Za­wsze bo­wiem sie­działo na nich kil­ka­na­ście tych ma­łych sza­rych pta­ków z czar­nym pier­ście­niem na szyi, bar­dzo ład­nych, ale i nie­szczę­dzą­cych swo­ich od­cho­dów. Wszyst­kiemu, co w ży­ciu do­bre, czę­sto to­wa­rzy­szy ja­kaś strata.

Dolne ga­łę­zie były ob­wie­szone szmat­kami, które przed­sta­wiały pra­gnie­nia ca­łego mia­steczka wy­ra­żane w ten spo­sób przez wiele lat, i trudno było zna­leźć miej­sce na przy­wią­za­nie no­wej. Cza­sami, gdy pra­gnie­nie się speł­niało, wy­ra­ża­jąca je osoba wra­cała i za­bie­rała swoją szmatkę, żeby móc jej użyć do ko­lej­nego ży­cze­nia. Moim zda­niem świad­czyło to o pew­nej ma­ło­ści du­cha, bo prze­cież nie­trudno jest zdo­być nową szmatkę.

W tam­tych cza­sach wciąż by­łem na tyle młody, by zwin­nie się wspi­nać, wdra­pa­łem się więc na sam szczyt naj­wyż­szej so­sny i przy­wią­za­łem szmatkę, żeby trze­po­tała ni­czym pro­po­rzec na statku. Słońce świe­ciło już mocno i ja­sno, wy­do­by­wa­jąc z kory drzewa woń ży­wicy. Moje dło­nie były po­kryte lepką po­pie­la­to­czarną błoną, która po­wstaje, gdy czło­wiek chwyta się ta­kiego drzewa pod­czas wspi­naczki. Zi­ry­to­wało mnie to, ale po­tem po­my­śla­łem, że ży­wica zej­dzie już nie­ba­wem, gdy za­siądę do pracy. Obu­dził się lekki wiatr, na­ci­sną­łem tur­ban nieco moc­niej na głowę. Wi­dzia­łem dzieci ba­wiące się w wo­dzie wo­kół zruj­no­wa­nej świą­tyni. Pew­nie drę­czyły żaby.

Zo­sta­łem tam przez pe­wien czas, wy­po­wia­da­jąc ży­cze­nia w imie­niu Fi­lo­tei i przy oka­zji za­chwy­ca­jąc się wi­do­kiem mia­steczka. Wi­dzieć ta­kie miej­sce z góry, zwłasz­cza je­śli są w nim piękny me­czet i ko­ściół, to przy­po­mnieć so­bie, że w na­bie­ra­niu dy­stansu do rze­czy jest coś cu­dow­nego. Wcze­snym wie­czo­rem cho­dzi­łem cza­sem na szczyt urwi­ska, gdzie koń­czy się ląd i za­czyna mo­rze, po­nie­waż wtedy złota ko­puła me­czetu iskrzyła się w szkar­łat­nym świe­tle, a dym ze wszyst­kich ku­chen­nych pa­le­nisk niósł ze sobą cu­downą woń pie­czo­nego mięsa.

W dro­dze na dół za­bra­łem cztery go­łę­bie jaja, po jed­nym dla każ­dego z mo­ich sy­nów, ma­jąc na­dzieję, że zo­stały świeżo zło­żone.

Tym, co z per­spek­tywy czasu za­ska­kuje mnie swą nie­zwy­kło­ścią, jest świa­do­mość, że na­ro­dziny Fi­lo­tei sta­no­wią je­dyny mo­ment w mo­jej pa­mięci, gdy przyj­ście na świat dziecka płci żeń­skiej wy­wo­łało tak po­tężne za­mie­sza­nie.Roz­dział 3

Mu­stafa Ke­mal (1)

Da­leko od Eski­ba­hçe, za Do­de­ka­ne­zem, po dru­giej stro­nie Mo­rza Egej­skiego, ro­dzi się czło­wiek prze­zna­czony do wiel­kich rze­czy. Dzieje się to dzie­więt­na­ście lat przed na­ro­dzi­nami Fi­lo­tei, w roku 1881 we­dług ka­len­da­rza gre­go­riań­skiego. I tak jak kie­dyś Ma­ce­do­nia dała światu naj­więk­szego grec­kiego zdo­bywcę, tak te­raz daje mu naj­więk­szego Turka (i tym sa­mym do­cho­dzi do jed­nego z naj­za­baw­niej­szych pa­ra­dok­sów w dzie­jach Eu­ropy).

W 1881 roku Ma­ce­do­nia jest oj­czy­zną Wo­ło­chów, Gre­ków, Buł­ga­rów, Tur­ków, Ser­bów i Al­bań­czy­ków. W Sa­lo­ni­kach, gdzie ro­dzi się to dziecko, miesz­kają rów­nież „Fran­ko­wie” o licz­nych eu­ro­pej­skich ko­rze­niach oraz wielka ko­lo­nia Ży­dów, któ­rych przod­ko­wie ucie­kli przed prze­śla­do­wa­niami z Hisz­pa­nii. Po­łowa tych Ży­dów to wy­znawcy is­lamu, po­nie­waż ich przod­ko­wie roz­cza­ro­wali się po nie­po­wo­dze­niach miej­sco­wego sie­dem­na­sto­wiecz­nego me­sja­sza. Pod ko­niec dru­giej wojny świa­to­wej w Sa­lo­ni­kach nie bę­dzie już Ży­dów, wy­trze­bio­nych przez Niem­ców, a wraz z nimi znik­nie nie­mal cał­ko­wi­cie ich cie­kawy ar­cha­iczny hisz­pań­ski.

Dziecko przy­cho­dzi na świat, w któ­rym ziarna na­ro­do­wego so­cja­li­zmu już dawno zo­stały za­siane i tylko cze­kają na mroczny deszcz. Na­rody Bał­ka­nów i Bli­skiego Wschodu, pod­bu­rzane przez Au­stro-Wę­gry i Ro­sję, prze­kre­ślają długą hi­sto­rię współ­ist­nie­nia i współ­za­leż­no­ści. Roz­ma­ici wi­chrzy­ciele i ide­olo­dzy lan­sują dok­trynę od­ręb­no­ści i wyż­szo­ści jed­nego na­rodu nad dru­gim. Po­ja­wiają się ha­sła „Ser­bia dla Ser­bów”, „Buł­ga­ria dla Buł­ga­rów”, „Gre­cja dla Gre­ków”, „Turcy i Ży­dzi precz!”. Do krzy­żo­wa­nia się grup et­nicz­nych do­cho­dziło od wie­ków, ale nikt nie pyta, kim wła­ści­wie jest Serb, Ma­ce­doń­czyk, Buł­gar lub Grek. Wy­star­czy, że po­ja­wią się opor­tu­ni­ści, któ­rzy nie za­wa­hają się wy­ko­rzy­stać tych ha­seł, by okrzyk­nąw­szy się bo­jow­ni­kami o wol­ność i wy­zwo­li­cie­lami, stać się w rze­czy­wi­sto­ści ban­dy­tami i lo­kal­nymi wa­taż­kami w woj­nie wszyst­kich ze wszyst­kimi. Mu­stafa przy­cho­dzi na świat, w któ­rym prawo i po­rzą­dek szybko upa­dają, gra­bież przy­nosi wię­cej ko­rzy­ści niż praca, utrzy­ma­nie po­koju prze­staje się ko­mu­kol­wiek opła­cać, a to­le­ran­cja wo­bec dru­giego czło­wieka ma co­raz mniej­sze zna­cze­nie.

Dom jego na­ro­dzin oka­lają wy­so­kie mury i jest on tra­dy­cyj­nie po­dzie­lony na se­lam­lık i ha­rem­lık. Okna na par­te­rze za­bez­pie­czają że­la­zne kraty, te na wy­su­nię­tym wyż­szym pię­trze osło­nięte są de­li­kat­niej­szą kratką. Za ró­żo­wymi mu­rami bu­dynku ja­sno­włosa i nie­bie­sko­oka, bar­dzo nie­no­wo­cze­sna i głę­boko wie­rząca mu­zuł­manka Zübeyde z ostat­nim okrzy­kiem bólu wy­daje na świat dziecko prze­zna­cze­nia, a jego oj­ciec, han­dlarz drew­nem, urzęd­nik celny i za­rządca po­boż­nych fun­da­cji, na­chyla się i szep­tem wy­po­wiada jego imię, gdy tylko zo­staje prze­cięta pę­po­wina. Chło­piec ma się na­zy­wać Mu­stafa, Wy­brany.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: