- promocja
Ptaki bez skrzydeł - ebook
Ptaki bez skrzydeł - ebook
Jest początek XX wieku. W małej miejscowości w południowo-zachodniej Anatolii żyją od wieków Turcy, Grecy, Ormianie, chrześcijanie i muzułmanie. Żyją zgodnie, żenią się między sobą, przyjaźnią, pomagają sąsiadom. Muzułmanie składają ofiary przy ikonie Najświętszej Maryi Panny, chrześcijanie wzorem sąsiadów wieszają czerwone szmatki na sosnach, żeby spełniło się ich życzenie. Ba, nawet imam i ksiądz chrześcijański darzą się wielką przyjaźnią, odwiedzają się w domach (wprawdzie po zmroku, żeby nie budzić sensacji) i wiodą niekończące się dyskusje na tematy teologiczne. Monotonię życia zakłócają tylko od czasu do czasu lokalne sensacje – narodziny wyjątkowo ładnej dziewczynki, cudzołóstwo żony miejscowego bogacza, ceremoniał wykazania niewinności zmarłej podejrzanej o trucicielstwo.
A równolegle w wielkim świecie dzieją się rzeczy doniosłe. Budzą się nacjonalizmy. Grecy, Serbowie, Czarnogórcy, Bośniacy, Bułgarzy w imię swoich narodowych przekonań dopuszczają się rzezi na Turkach, i zmuszają muzułmanów do opuszczania swoich domów. Rodzi się nacjonalistyczny ruch reformatorski młodoturków, a jednym z jego przywódców jest Mustafa Kemal, później zwany Atatürkiem, słynny dowódca w bitwie o Gallipoli, jedyny osmański generał pierwszej wojny światowej, który nie przegrał żadnej batalii, twórca nowoczesnego państwa tureckiego.
Mieszkańcy miasteczka zostają wplątani w tryby wielkiej historii i doświadczają całej okropności wojny: gwałtów, głodu, bandyckich napadów, koszmaru bitew, żołnierskiej tułaczki. W końcu przychodzi najgorsze: nowe państwo, postępowe i świeckie, ma pozostać tureckie. Grecy, Bułgarzy, Ormianie, wszyscy chrześcijanie niezależnie od pochodzenia, muszą je opuścić. Czy po wielowiekowym krajobrazie pozostanie tylko dojmująca pustka?
Louis de Bernieres w swoim unikalnym powieściowym fresku splata wielką historię z losami mieszkańców jednego miasteczka na peryferiach Imperium, stawiając ich miłości i tragedie na równi z barwną biografią Mustafy Kemala Atatürka, jednej z najważniejszych postaci w dziejach Turcji.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-931-9 |
Rozmiar pliku: | 5,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W sensie bardziej osobistym poświęcona jest również pamięci Arthura Kennetha Smithellsa z Batalionu Nelsona Królewskiej Dywizji Morskiej, mojego dziadka ze strony matki, który został ciężko ranny pod Gallipoli i którego śladem podążałem, zbierając informacje do części tej powieści.
Manet in pectus domesticum.Rozdział 1
Wstęp Iskandera Garncarza
Ludzie, którzy pozostali w tym miejscu, często zastanawiali się, dlaczego Ibrahim oszalał. Tylko ja to wiem, ale zobowiązałem się milczeć, gdyż błagał mnie, bym uszanował jego smutek bądź, jak to ujął, ulitował się nad jego poczuciem winy. Teraz, gdy postradał zmysły, a słońce już dawno osuszyło ślady po deszczu, który zmył krew na skałach, i nie został prawie nikt, kto pamięta śliczną Filoteę, wydaje mi się, że nie dopuściłbym się zdrady, gdyby w końcu poznano prawdę. Wokół nas przelano tyle krwi, że z perspektywy czasu wszystko to wydaje się niewiarygodne, i to, czy opowiem o ostatnim nieszczęściu, które spadło na Filoteę, dobroduszną, próżną i piękną chrześcijankę, nie może mieć większego znaczenia.
Przychodzi w życiu chwila, gdy każdy z nas ocalałych zaczyna się czuć niczym duch, który zapomniał umrzeć we właściwym momencie, a większość miała z pewnością za młodu weselsze usposobienie. Wydaje się, że starość zamyka serce. Niektórzy chodzą obojętni, marząc o przeszłości, a inni uświadamiają sobie, że nie wykorzystali zdobytych wpływów. Dla wielu z nas myśl o przyszłości jest raczej źródłem rozdrażnienia niż optymizmu, jakbyśmy mieli dosyć nowości i pragnęli jedynie długiego snu, który łagodzi napięcia. Sam czuję to znużenie.
W każdym razie jesteśmy tutaj poważnymi ludźmi. Życie było bardziej radosne, gdy wciąż mieszkali wśród nas chrześcijanie, zwłaszcza że niemal każdego dnia roku czcili jakiegoś świętego. Wydawało się, że robota nie paliła im się w rękach, ale przynajmniej radosny nastrój ich hałaśliwych zabaw udzielał się i nam. Nasza religia sprawia, że jesteśmy poważni i roztropni, pełni godności i melancholii, ich religia zaś nie wymaga dużej dyscypliny. Być może ma to coś wspólnego z winem. Dla nich było ono rzeczą cenną i świętą, ponieważ myśleli, że jest niczym krew Boga, podczas gdy dla nas czerpana z niego przyjemność zawsze była zatruta, odkąd prorok jedynego Boga zabronił je spożywać. Pokój z nim, ale żałuję, że nie zdecydował inaczej. Pijemy, ale pijąc, pogardzamy sobą. Czasem biesiadowaliśmy z naszymi chrześcijanami i zarażaliśmy się ich swawolą, tak jak człowiek zaraża się malarią w chłodnym wieczornym powietrzu, ale teraz, kiedy jesteśmy zdani na siebie, z kamieni tej na wpół wyludnionej miejscowości sączy się smutek.
Ibrahim Szalony był za młodu jednym z najweselszych ludzi w naszym gronie. Mówiono, że od chwili narodzin w kącikach jego ust czaił się uśmiech, a od wczesnego dzieciństwa był specem od niestosownych wtrętów. Ściślej mówiąc, doskonalił repertuar beczenia, które dokładnie naśladowało durnowate komentarze capa we wszystkich jego stanach świadomości; capa, który jest zaskoczony, który szuka swojego koźlęcia, który protestuje, który jest zakłopotany, który popadł w rutynę. Najbardziej jednak Ibrahim lubił beczeć jak cap, który nie ma nic do powiedzenia. To beczenie było czystą kpiną z braku inteligencji, głupkowatości, niedorzeczności i nieszkodliwości. Jeśli chcecie wiedzieć, jak ono brzmiało, po prostu udajcie się za stare grobowce, tam gdzie znajduje się dół z wapnem. Właśnie na pobliskich nieużytkach Ibrahim Szalony wciąż pilnuje kóz, chociaż nie jest już zdrowy na umyśle. Powinniście się strzec jego wielkiego psa. To piękne zwierzę, które co wieczór odprowadza każdą kozę do jego właściciela, a Ibrahim Szalony w ogóle nie musi niczego robić. Psisko ma jednak ostre kły i od razu rozpoznaje obcego po zapachu. Jeśli nie uda się wam znaleźć Ibrahima, to nasłuchujcie dźwięków kavalu i idźcie za nimi. Ibrahim gra na nim tak posępnie, że człowiek zastyga w bezruchu i pogrąża się w żałobie. Ibrahim sam już nie beczy, tylko słucha kozłów, gdy te wędrują od krzaka do krzaka, i szybko rozpoznacie beczenie capa, który nie ma nic do powiedzenia.
Ibrahim beczał całkiem niespodziewanie w trakcie rozmowy lub w podniosłym momencie uroczystości i gdy był małym chłopcem, dostawał za to od ojca lanie. Pewnego dnia przerwał nawet imamowi, Abdulhamidowi Hodży, który jak to miał w zwyczaju, rozwodził się bez końca o prawie, niech spoczywa w raju. Działo się to pod platanami, gdzie starcy siedzieli na majdanie. Tak czy owak, Ibrahim zakradł się za drzewo – miał wówczas około ośmiu lat – i dość niespodziewanie zabeczał, gdy wszyscy inni spokojnie i z szacunkiem słuchali Abdulhamida. Zszokowany imam umilkł, a wtedy Ibrahim zachichotał i uciekł. Mężczyźni spojrzeli po sobie, a ojciec chłopca zerwał się na równe nogi czerwony ze złości i wstydu. Abdulhamid był jednak dobrodusznym człowiekiem, który z natury miał w sobie dość dostojeństwa, by nie przejmować się wykroczeniami przeciwko swojej godności, i chwycił go za rękaw.
– Nie bij go – powiedział. – Sam kiedyś beczałem, a teraz ktoś inny powinien mieć szansę przemówić.
Ojca Ibrahima nazywano Alim Krzywonosym.
Mężczyzn zaskoczyło, że imam okazał wyrozumiałość dla tak rażącego braku szacunku, ale doszli do wniosku, że uznał lekceważące zachowanie chłopca za dopust boży, więc od tamtej pory psoty Ibrahima przyjmowano jak codzienny, choć nieco uciążliwy element życia. W tamtych czasach Ibrahim przyjaźnił się z moim synem Karatavukiem i mogę zaświadczyć, że w ogóle nie był szalony, został tylko stworzony przez Boga na wesołka. Właśnie sobie uświadomiłem, że jeśli chcecie zobaczyć go takim, jaki jest teraz, nie musicie chodzić aż do grobowców. Po prostu zaczekajcie, aż wróci z kozami, a wielki pies przyprowadzi je na noc do domu. Ibrahim Szalony zna imię każdej kozy, ale poza tym ma dość pusto w głowie.
Powiadają, że dla szaleńca każdy dzień jest świętem, ale mówi się również, że szaleństwo ma siedemdziesiąt bram. To prawda, że wielu szaleńców jest szczęśliwych, jak można sądzić po głupcach, którzy przesiadują na murach, szczerzą zęby i sikają ze śmiechu. Ale brama, którą pokonywał Ibrahim, była bramą niezrównanego smutku, a jego umysł zasnuwa żal. Myślę, że w tamtych czasach wielu z nas oszalało z nienawiści zrodzonej przez wojnę z Grekami, i z całą szczerością włączam siebie do tego grona, lecz Ibrahim był jedynym wśród nas, którego umysł okaleczyła miłość.
Ibrahim winił siebie i gdybym był jednym z jej braci lub krewnych, wróciłbym z wygnania i go zabił. Osobliwe jest jednak to, że Filotei w ogóle nic by się nie stało, gdyby w wielkim świecie nie doszło do innych wydarzeń. Moim zdaniem wina obciąża więc szerszy krąg ludzi, nie tylko Ibrahima, ale i nas wszystkich, którzy mieszkaliśmy w tym miejscu, a także tych w innych stronach, którzy byli ambitni i żądni krwi.
W tamtych czasach usłyszeliśmy o rozmaitych krajach, które nigdy wcześniej nie pojawiły się w naszym życiu. Była to przyśpieszona edukacja i wielu z nas wciąż jest skołowanych. Wiedzieliśmy, że naszych chrześcijan nazywano czasem Grekami, chociaż my często wyzywaliśmy ich od psów i niewiernych, tak dla formalności lub z uśmiechem, podobnie jak oni z uśmiechem lekceważąco wyrażali się o nas. My określaliśmy siebie mianem Otomanów bądź Osmanów, oni zaś nazywali nas Turkami, żeby nas obrazić. Później okazało się, że rzeczywiście jesteśmy Turkami, i staliśmy się z tego dumni, jak człowiek czuje się dumny z nowych butów, które z początku są niewygodne, ale potem dopasowują się do stóp i wyglądają niezmiernie elegancko. Tak czy inaczej, pewnego dnia odkryliśmy, że rzeczywiście istnieje kraj zwany Grecją, który chce mieć to miejsce na własność, a nas się pozbyć i zabrać naszą ziemię. Za sprawą innych wojen wiedzieliśmy już o Rosjanach, ale kim byli Włosi? Kim byli jacyś Frankowie? Nagle usłyszeliśmy o ludziach zwanych Niemcami i Francuzami oraz o kraju zwanym Wielką Brytanią, który, o czym nie mieliśmy pojęcia, rządził połową świata. Nigdy jednak nam nie wytłumaczono, dlaczego wszyscy oni postanowili przybyć i przynieść nam biedę, głód, rozlew krwi i lament, dlaczego bawili się nami i zamordowali nasz spokój.
Obwiniam tych Franków, obwiniam magnatów i paszów, których imion prawdopodobnie nigdy nie poznam, i obwiniam sługi boże obu wyznań oraz wszystkich tych, którzy pozwolili swoim żołnierzom zachowywać się jak bestie i wmówili im, że to konieczne i szlachetne. Przez to, co przypadkiem zrobiłem swojemu synowi Karatavukowi, na swój drobny sposób sam byłem jedną z tych bestii i teraz palę się ze wstydu. Przez długie lata tych wojen było tutaj zbyt wielu, którzy nauczyli się wzniecać nienawiść w swoich sercach, zdradzać sąsiadów, gwałcić kobiety, kraść i wyrzucać z domu, wzywać Boga, wykonując dzieło szatana, doprowadzać się do wściekłości i zgorzknienia oraz dopuszczać się okrucieństwa nawet wobec dzieci. Znaczna część tych postępków była po prostu zemstą za doznane, równie potworne krzywdy. Ale powiem wam teraz, że nawet gdyby poczucie winy było sobolim futrem, a ziemię pokrywała gruba warstwa śniegu, wolałbym zamarznąć, niż je włożyć.
Nie winię jednak tylko siebie ani możnych tego świata, ani moich anatolijskich ziomków czy okrutnych Greków. Winą obarczam również fatalne zrządzenie losu. Przeznaczenie pieści się z nielicznymi, ale naprzykrza się wielu i w końcu wszystkie owce zawisną na rzeźniczych hakach, tak samo jak wszystkie ziarna pszenicy trafią do młyna bez względu na to, gdzie wyrosły.
To zaiste dziwne, że gdybyście zapragnęli, bym opowiedział wam, jak pewna młoda chrześcijanka zginęła przypadkiem w tym niepozornym miejscu, musicie wysłuchać i opowieści o ludziach wielkich, takich jak Mustafa Kemal, i o ludzikach takich jak ja, musicie też usłyszeć o rewoltach i wojnach. Wydaje się, że los jest z natury przewrotny, tak jak z natury przewrotni jesteśmy my.
Zastanawiam się czasem, czy są chwile, gdy Bóg śpi lub odwraca wzrok, lub czy istnieje boska przewrotność. Kto wie, dlaczego pewnego dnia tonie człowiek, bo w dnie rzeki, którą ludzie przez stulecia bezpiecznie przechodzili w bród, powstała głęboka jama, choć przedtem żadnych jam nie było?
Pozwólcie mi wyznać samolubnie, że tym, co we mnie tkwi, gdy odłożę na bok wspomnienie okrucieństw i ich bezsensu, jest ból na myśl, że okaleczyłem swojego ulubionego syna Karatavuka. Zawsze będzie mnie bolało, że zraniłem go przez nierozwagę, i to po tym, jak zdołał przetrwać bez szwanku osiem lat wojny! Zdumiewające, że nie popadłem w obłęd jak Ibrahim. Stale myślę o swoim synu, prawym, ogromnie lojalnym i obdarzonym fantastycznym poczuciem humoru, dumny jestem również, że znalazł godny sposób zarabiania na chleb, skoro już nie może pójść w moje ślady jako garncarz.
Jest tutaj wielu, którzy twierdzą, że lepiej nam bez mieszkających tu kiedyś chrześcijan, ale jeśli chodzi o mnie, to brakuje mi dawnego życia mojego miasteczka i brak mi wyznawców Chrystusa. Bez nich nasze życie jest uboższe, nie pamiętamy już, jak należy patrzeć na innych i postrzegać siebie. Ponieważ zabrali ze sobą ikonę Maryi Matki Jezusa, niektórzy uważają, że teraz szczęście mniej nam sprzyja niż dawniej.
Jestem garncarzem, ale słynę również jako twórca przysłów. Zauważyłem, że gdy byli tu jeszcze chrześcijanie, wymyślałem żartobliwe porzekadła, ale teraz przychodzą mi do głowy tylko poważne.
Od tych burzliwych czasów świat przekonywał się wciąż od nowa, że dzieci krwawią od ran swoich przodków. Nie wiem, czy ktokolwiek uzyska kiedyś przebaczenie ani czy wyrządzone krzywdy zostaną kiedykolwiek naprawione. Ale dość o tym. Zaczyna się opowieść, a ten, kto sam uderza się w twarz, nie powinien krzyczeć.Rozdział 2
Iskander Garncarz wspomina narodziny Filotei
Imam odwiedził Filoteę w dniu jej narodzin, które nastąpiły wczesnym latem 1318 roku po przenosinach Mahometa do Medyny, który według kalendarza gregoriańskiego wypadał, jeśli dobrze liczę, w roku 1900.
Filotea była najpiękniejszą dziewczyną w miasteczku i w krótkim życiu przysporzyło jej to więcej kłopotów niż korzyści. Czasem przychodziło mi na myśl, że Bóg obdarza wielką urodą tylko tych, na których pragnie sprowadzić nieszczęście.
Narodziny były, jak sądzę, wyjątkowe. Matka napiła się z misy z wyrytymi wersami z Koranu, w której zanurzono dla pewności kolejne wersy, i przez co najmniej tydzień spała z krzyżem na brzuchu. W dodatku pewna kobieta poszła w odpowiednim momencie po Mihrimah Efendim. Mihrimah Efendim była wówczas naszą akuszerką i nikt lepiej niż ona nie znał się na sztuce przyjmowania porodu. Była, jak to mówią, w pewnym wieku, wysoka i tęga, z włosami nad wargą, a jej matka i babcie były naszymi akuszerkami, odkąd zaczęto odmierzać czas. Dzięki nim wszyscy bezpiecznie przyszliśmy na świat.
Zawsze wiedzieliśmy, że zbliża się poród, gdy Mihrimah Efendim sunęła przez miasteczko z symbolem swojego urzędu i dwiema pomocnicami niosącymi fotel porodowy. Ja sam urodziłem się na tym fotelu, moje dzieci również, i śmiem twierdzić, że kolejne będą na nim przychodzić na świat przez następne setki lat, jeśli tylko taka będzie wola boża. Fotel zrobiono z dobrego drewna orzechowego, a jego rant był solidny, choć wypolerowany udami wielu kobiet. Mężczyznom zdarzało się żartować ordynarnie o tym, co ów rant widział. Fotel miał mocne poręcze, kiedy bowiem kobieta rodzi w bólu, dorównuje siłą mężczyźnie i dowodzi znajomości zaskakującej liczby przekleństw.
Filotea przyszła na świat, gdy południowy wiatr przynosił z Arabii bezsenność i lubieżne myśli. Pamiętam to, ponieważ sam nie mogłem zasnąć po trosze za sprawą wiercenia się mojej żony i dzieci leżących na podłodze i otomanach, a po trosze przez psa, który skowyczał na dworze unisono z wrzaskami matki Filotei. Okryty peleryną, leżałem bezsennie na dziedzińcu, patrząc w gwiazdy. W końcu postanowiłem pospacerować wokół zabudowań.
Wydawało się, że w tę noc zamęt panuje nawet tam, gdzie wszystko jest w porządku. Czułem w powietrzu złe zamiary, jakby miejscowość przemierzał jakiś duch z piekła rodem. W tym miejscu jest wielu takich, którzy umierają, nie wypełniwszy swoich zobowiązań; są niczym cienie daremnie snujące się po świecie.
Mimowolnie szedłem w kierunku odgłosów porodu i minąłem okna kierownika szkoły, chrześcijanina Leonidasa Efendiego, który pisał coś zawzięcie przy świetle knota zanurzonego w misce z cuchnącą oliwą. Ten nauczyciel był złym człowiekiem, ściągał na nas same kłopoty. W owych czasach wszyscy mówiliśmy po turecku, ale ci, którzy umieli pisać, pisali greckim alfabetem. Ów Leonidas należał jednak do tych, którzy gorączkowali się i walczyli, by chrześcijanie mówili po grecku, nie turecku. Zmuszał dzieci do nauki języka greckiego, na którym łamały sobie języki, i denerwował je opowieściami, jak to Osmanowie odebrali tę ziemię Grekom, którym ona się prawnie należy. Słyszałem, jak mówiono, że to miejsce było kiedyś własnością ludu zwanego Licyjczykami, a Grecy im je zabrali. Czemuż więc ten nauczyciel nie powiedział dzieciom, że cała ziemia została pierwotnie skradziona? Dlaczego nie powiedział: „Znajdźmy tych Licyjczyków i oddajmy im ją”? Takich jak ów kierownik szkoły było wówczas zbyt wielu. Zachowywali się jak ci, co wlewają wodę do rondla z dymiącym tłuszczem, tak że wszyscy wokół i oni sami są poparzeni. Przypomina mi się opowieść o Nasreddinie Hodży, który miał bawołu z olbrzymimi rogami. Miał wielką ochotę usiąść między tymi rogami, wyobrażając sobie, że byłyby one niczym tron, ale zawsze się powstrzymywał. Któregoś dnia jednak, gdy zwierzę odpoczywało w trawie, nie zdołał już oprzeć się pokusie i przekonał żonę, by pomogła mu wspiąć się na łeb zwierzęcia. Bawół wstał i wyrzucił go w powietrze. Hodża runął na ziemię i wylądował na swojej nieszczęsnej żonie, tak że oboje doznali obrażeń.
– Czasami, żono, musimy oboje cierpieć z powodu moich pragnień – powiedział jej Nasreddin.
Ten wychudły mąciwoda, kierownik szkoły, pochodził ze Smyrny, tak więc nie był jednym z nas, nosił okulary, stroił miny i nigdy się nie ożenił.
Powinienem teraz powrócić do sprawy Filotei. Tak się złożyło, że gdy krzyki ustały i poród dobiegł końca, znajdowałem się przed domem jej rodziców razem z wieloma ciekawskimi. Wyczuliśmy w głosie Mihrimah Efendim triumf oraz ulgę, gdy przecięła pępowinę i krzyknęła głębokim głosem:
– Bóg jest wielki, Bóg jest wielki!
Mieliśmy w zwyczaju nazywać każde dziecko płci żeńskiej imieniem pierwszej kobiety, która przebywała z Adamem w raju, kiedy więc zawołała, że nadała dziecku imię Havva, wiedzieliśmy, że to dziewczynka, „dodatkowa pomoc w pieleniu”, jak mawiali niektórzy.
Przysięgam, że w chwili gdy Mihrimah Efendim wydała okrzyk, wszystko się zmieniło. Psy przestały wyć, księżyc wydostał się zza chmur, w powietrzu zapachniało szafranem i olibanum, na platanie pośrodku majdanu, pod którym za dnia przesiadują starcy, zaczął śpiewać słowik. Byłem zadowolony, że to nowe życie zaczęło się tak dobrze, ale zarazem nie mogłem oprzeć się refleksji, że to, co się rodzi, rodzi się, żeby umrzeć. Stałem tam i zastanawiałem się, jak długo ta dziewczynka będzie żyła i jak dokona żywota, gdy jej ojciec o imieniu Charitos wyszedł z domu, by odetchnąć po trudnych przeżyciach. Podszedłem i poklepałem go po ramieniu, podając mu papierosa, którego tak naprawdę właśnie skręciłem dla siebie.
– Salam alejkum – powiedziałem, wręczając mu krzesiwo.
– I z tobą też – odparł, po czym dodał, tak jakby był to powód do zmartwienia: – To najładniejsze dziecko, jakie widziałem.
– Będzie z tym kłopot – zauważyłem.
– Kobiety rozwieszają Biblie, Korany, niebieskie koraliki oraz ząbki czosnku w całym domu – rzekł Charitos z krzywym uśmiechem – ale spodziewam się, że i tak będzie z tym kłopot. Nazar değmesin.
– Boże, chroń nas przed złym spojrzeniem – stwierdziłem.
O świcie muezin zaintonował adhan i wszyscy odmówili swoje modlitwy. Później z domu rodziców dziewczynki wypłynęła pogłoska i zataczała coraz szersze kręgi niczym fala wzbudzona przez kamień wrzucony do stawu. Niebawem nowy tłum ciekawskich zebrał się pod domem, by zobaczyć małą, wręczyć dary i życzyć matce szczęścia, ale również po to, żeby zachwycać się rzekomym pięknem dziecka. W tej miejscowości, jak w wielu innych, wszyscy wtykali nos w cudze sprawy, kobiety dzieliły się plotkami przy studniach i w swoich kuchniach, a mężczyźni czynili to samo w kawiarniach.
Rodzice Filotei wyznawali chrześcijaństwo, ale wówczas byliśmy bardzo wymieszani i jeśli pominąć szatańskie tyrady kilku narwańców, którym raki uderzała do głowy, żyliśmy razem w należytej harmonii. Nikogo więc nie dziwiło, że najrozmaitsi ludzie pukali do drzwi tego domu i przynosili drobne prezenty – kawę, rachatłukum, ziele angielskie czy tytoń – w nadziei zobaczenia dziecka, które stawało się legendą, zanim jeszcze przejrzało na oczy.
Nie był to poród zbyt łatwy, o czym wszyscy wiedzieliśmy za sprawą matczynych jęków, lecz mimo to w selamlıku ustawiono już wspaniałe łoże i matka, Poliksena, uśmiechając się, leżała wsparta na poduszkach i trzymała mały palec w buzi noworodka, żeby go pocieszyć, gdy chwilowo zabrakło matczynej piersi.
Przystrojony w najlepsze ubranie wręczyłem złotą monetę oraz herbatę aromatyzowaną skórką bergamotki, którą własnoręcznie starła moja żona. Uważnie przyjrzałem się dziecku, wypiłem szerbet i wymieniłem uprzejmości z Charitosem, ojcem dziewczynki, bardzo już zmęczonym po tak okropnej, pełnej obaw nocy.
– Niech Bóg błogosławi matczyne mleko – powiedziałem, zastanawiając się nie pierwszy raz, jak kobieta jest w stanie przejść takie piekło, a potem się z tego cieszyć.
– Mamy zamiar dać temu dziecku na imię Filotea – oznajmił Charitos.
– To znaczy?
– To greckie imię – odparł. – Oznacza chyba „Ukochana przez Boga” lub coś takiego. Tak czy inaczej, to bardzo piękne imię i nadam je małej na cześć mojej matki, która też je nosiła.
– Będziesz musiał zapytać Leonidasa Efendiego, nauczyciela, który tak chętnie mówi po grecku – zasugerowałem. – On ci powie, co to imię znaczy.
– Nie, zapytam księdza. – Charitos podobnie jak ja nie chciał mieć nic do czynienia z przygarbionymi molami książkowymi, którzy nie potrafili nawet zerwać jabłka z drzewa. Zwrócił na mnie zmęczone oczy i bardzo poważnie zapytał: – Wyświadczysz mi przysługę, efendi? Weźmiesz szmatkę i przywiążesz ją do sosny?
– Chcesz, żebym wypowiedział za ciebie życzenie?
– Tak. To moje dziecko... – Skinął głową w kierunku niemowlęcia. – Źle zrobiłeś, kiedy powiedziałeś, że takie ładne dziecko będzie kłopotem. Mam nadzieję, że szatan cię nie usłyszał i czegoś sobie nie uroił, choć prawdę mówiąc, sam mam złe przeczucia. Uspokój mnie, proszę. Idź, przywiąż szmatkę do sosny i życz mojemu dziecku łatwego życia.
– Oczywiście, że to zrobię, efendi. Przywiążę dwie szmaty i wypowiem to życzenie dwa razy. Najpierw jednak muszę trochę lepiej przyjrzeć się dziecku.
Poliksena odsunęła chustę, odsłaniając maleńką Filoteę, a ja powiedziałem:
– Rzeczywiście bardzo piękna.
Muszę jednak zaznaczyć, że moim zdaniem sprawa urody niemowląt lub ich podobieństwa do ojców czy ciotek to nieznośny, całkiem niedorzeczny wymysł. Wszystkie niemowlęta wyglądają tak samo i to też niczym się od innych nie różniło. Sam miałem dzieci i nie pamiętam, kogo przypominały, gdy przyszły na świat; wiem jedynie, że wszystkie wyglądały jak niemowlęta i w ogóle nie przypominały niczego ani nikogo innego.
I właśnie w momencie gdy próbowałem być miły w kwestii urody tego niemowlęcia, które niczym nie różniło się od innych niemowląt, do domu wszedł imam.
Nasz imam był wówczas w kwiecie wieku. Miał czterdzieści pięć lat, był bardzo żwawy i energiczny, z długą siwą i starannie zaczesaną brodą, a bystre czarne oczy ptaka łączyły się u niego z garbatym nosem Araba. Zachował większość zębów i miał cienkie wargi, z których dolna wystawała bardziej niż górna. Dwa razy odbył hadż, był więc hodżą w dwójnasób; uczył się w szkole w Stambule, gdzie zdobył wiedzę o tradycji sunnickiej. Potrafił wyrecytować cały Koran i dlatego był nie tylko hodżą, ale i hafizem. Ponadto, jakby to wszystko nie wystarczyło, został wprowadzony do co najmniej czterech bractw sufickich, ażeby zostać tym, który mógł powrócić do Boga i się z Nim zjednoczyć. W sumie był wielce uczonym człowiekiem, który znał więcej arabskich i perskich słów niż wszyscy Arabowie i Persowie razem wzięci. Czasem człowiek godził się z tym, że niewiele rozumiał z jego wypowiedzi, czasem zaś imam potrafił mówić przez pięć minut, wypełniając zdania słowami w rodzaju „niemniej”, „aczkolwiek”, „jednakowoż” oraz „z drugiej strony”, i nie wiedziałeś, do czego zmierza, dopóki nie przypieczętował swojej przemowy ostatnim słowem. Takie są zalety wykształcenia.
Dlaczego imam postanowił być zaledwie imamem, gdy mógłby być kadim w sądach bądź mułłą albo alimem, nikt z nas nie wiedział. Podejrzewano, że być może przyswoił idee, które nie odpowiadały surowym starcom ze szkół, ale moim zdaniem postanowił po prostu kierować naszymi modlitwami, gdyż pragnął spędzać większość dnia z rękami w ziemi. Był bowiem zapalonym hodowcą warzyw.
Nazywał się Abdulhamid i dwiema wielkimi radościami jego życia były żona i klacz, chociaż trudno byłoby powiedzieć, którą z nich bardziej cenił. Jeśli chodzi o żonę, to lubił przytaczać historię Nasreddina Hodży, którego zapytano, kiedy nastąpi koniec świata, a on odparł: „Świat skończy się dwa razy: raz, gdy umrze moja żona, i raz, gdy sam umrę”. Nie mogę powiedzieć, że znałem jego żonę, ponieważ pochodziła z innej miejscowości. W tamtych czasach zwyczaj zakazywał nawet pytać o zdrowie żony innego mężczyzny oraz o zdrowie jego krewniaczek i w rezultacie człowiek nie wiedział o nich nic, jeśli mu nie powiedziano. Teraz wszystko się zmieniło i to nie zawsze na lepsze. Obecnie, gdy żadna kobieta nie nosi czarczafu na twarzy, mąż brzydkiej kobiety nie może się chwalić jej urodą w kawiarniach. Oczywiście chrześcijanki zawsze miały odkryte twarze, więc ich mężowie nie mieli okazji do przechwałek, a wiele chrześcijańskich dziewcząt nigdy nie stanęło na ślubnym kobiercu.
Młoda klacz imama była jednak niezwykle pięknym stworzeniem o srebrzystej sierści, które Abdulhamid nazwał Nilufer i któremu nie szczędził wielkich poświęceń. Dał jej mosiężny napierśnik, który stale polerował i na którym wygrawerowano wersety Koranu. Splatał jej grzywę w warkocze, wiążąc je zielonymi wstążkami z maleńkimi mosiężnymi dzwonkami na końcach. Miał również wysokie wspaniałe siodło, kupione od jakichś joruckich nomadów, którzy wędrowali przez Antytaurus. Mył i czesał zwierzę, namaszczał wonnościami, żeby odstręczyć owady, i często widziano, jak obejmował klacz za szyję, szepcząc jej czułe słówka i głaszcząc dłonią po aksamitnych chrapach. W efekcie klacz zachowywała się kapryśnie i wyniośle niczym czerkieska kochanka, zawsze jednak serce rosło na widok cwałującego na jej grzbiecie Abdulhamida z białym turbanem na fezie i falującą za nim w powietrzu zieloną peleryną. Imam był jeźdźcem godnym naszych przodków, którzy przybyli ze Wschodu. Powiadają, że mężczyzna najbardziej jest mężczyzną, gdy dosiada swojej żony lub swego konia.
Jak już mówiłem, imam pojawił się nagle u drzwi, zostawił buty tam, gdzie inni, i wkroczył do pokoju jak zwykle energicznie i po wielkopańsku.
– Salam alejkum – powiedział do nas wszystkich, a my bez namysłu odpowiedzieliśmy chóralnym:
– Alejkum salam.
Naturalnie Abdulhamid przyszedł z takiego samego powodu jak reszta z nas, czyli żeby wręczyć dar i zobaczyć to piękne dziecko. Pochylił się i wziął niemowlę na ręce, przypatrując się rysom dziewczynki, jakby coś z nich odgadywał. W końcu westchnął radośnie i wyrecytował pierwsze wersety Koranu, które rozpoznałem, bo sam kiedyś się ich uczyłem mimo nieznajomości arabskiego. Położył Filoteę i pochylił się, podniósł jej rączkę do ust i ucałował. Później jej matka znalazła na prawej dłoni drobną szkarłatną skazę, która w jej przekonaniu znajdowała się w miejscu, gdzie imam przytknął wargi. Nawet chrześcijanie uważali, że imam jest święty. Z pewnością odznaczał się wyrozumiałością świętego: nigdy nie podejmował działań przeciwko tym wulgarnym i bezmyślnym chrześcijanom, pozbawionym rozsądku i ogłady, którzy w geście pogardy rzucali w niego skórkami z cytryny i chowali się, zanim zdążył ich rozpoznać. Mógłby spowodować, by ich powieszono, ale karał ich swoim lekceważeniem. W swojej mądrości uznał, że najgorsza kara to być niegodnym uwagi.
– Życzę wam radości z tego dziecka – rzekł, zanim opuścił dom Charitosa, po czym wyszedł, dosiadł swojej srebrzystej klaczy i odjechał. Jaskrawe wstążki trzepotały, a mosiężne dzwoneczki dźwięczały wesoło.
– Ciekawe, co takiego zobaczył – rzekł Charitos i wzruszył ramionami.
Pomyślałem, że zareagował tak samo jak ja, to znaczy uznał, że wszystkie narodziny pociągają za sobą śmierć.
W pokoju zrobiło się teraz bardzo tłoczno. Ludzie wydmuchiwali gęste kłęby dymu z fajek wodnych i robili okropny hałas, żeby nie dopuścić złych duchów. Nie znosiłem zgiełku i dymu, więc krzyknąłem gospodarzowi do ucha:
– Mam pracę, sporo gliny do wyrobienia, lepiej już pójdę. Zrobię wam w prezencie dzban na wodę. – I wtedy sobie przypomniałem. – Ale najpierw przywiążę do sosny dwie szmatki.
Tymczasem miasteczko ożyło, a ja szedłem pod górę brukowanymi wąskimi uliczkami, na których z trudem mieścił się osioł. To miejsce powstało chyba, zanim wynaleziono wozy. Kto wie, kiedy to było? W każdym razie musiałem się przepychać obok kobiet niosących na głowie dzbany z wodą, obok psów śpiących bezczelnie pośród tej wrzawy, obok domokrążców, handlarzy, żebrzących mnichów oraz rzemieślników, nad nogami żebraków, których jedynym życiowym zadaniem było opromieniać dusze tych z nas, którzy utrzymywali ich przy życiu, dając jałmużnę utrwalającą ich bezczynność. Spuszczali wzrok, gdy wyciągali dłonie, jako że lepiej dla nas wszystkich, gdy takie dary są składane anonimowo. Dotarłem do swojego warsztatu i wziąłem jedną ze szmatek, których używałem do mycia koła na zakończenie każdego dnia pracy.
Pięć sosen rosło w grupie w połowie zbocza prowadzącego na szczyt urwiska, bardzo blisko miejsca, skąd wykopywano wapno do wytwarzania zaprawy. Te piękne drzewa o wspaniałej korze miały gałęzie rozchodzące się promieniście, jakby pragnęły ocienić tych, którzy znajdowali się poniżej. Lubię czasem wymyślać przysłowia i jedno, które przyszło mi do głowy tamtego dnia, gdy patrzyłem na gałęzie sosen, brzmiało tak: „Człowiek, który szuka cienia sosny, zostanie obsrany przez gołębie”. Zawsze bowiem siedziało na nich kilkanaście tych małych szarych ptaków z czarnym pierścieniem na szyi, bardzo ładnych, ale i nieszczędzących swoich odchodów. Wszystkiemu, co w życiu dobre, często towarzyszy jakaś strata.
Dolne gałęzie były obwieszone szmatkami, które przedstawiały pragnienia całego miasteczka wyrażane w ten sposób przez wiele lat, i trudno było znaleźć miejsce na przywiązanie nowej. Czasami, gdy pragnienie się spełniało, wyrażająca je osoba wracała i zabierała swoją szmatkę, żeby móc jej użyć do kolejnego życzenia. Moim zdaniem świadczyło to o pewnej małości ducha, bo przecież nietrudno jest zdobyć nową szmatkę.
W tamtych czasach wciąż byłem na tyle młody, by zwinnie się wspinać, wdrapałem się więc na sam szczyt najwyższej sosny i przywiązałem szmatkę, żeby trzepotała niczym proporzec na statku. Słońce świeciło już mocno i jasno, wydobywając z kory drzewa woń żywicy. Moje dłonie były pokryte lepką popielatoczarną błoną, która powstaje, gdy człowiek chwyta się takiego drzewa podczas wspinaczki. Zirytowało mnie to, ale potem pomyślałem, że żywica zejdzie już niebawem, gdy zasiądę do pracy. Obudził się lekki wiatr, nacisnąłem turban nieco mocniej na głowę. Widziałem dzieci bawiące się w wodzie wokół zrujnowanej świątyni. Pewnie dręczyły żaby.
Zostałem tam przez pewien czas, wypowiadając życzenia w imieniu Filotei i przy okazji zachwycając się widokiem miasteczka. Widzieć takie miejsce z góry, zwłaszcza jeśli są w nim piękny meczet i kościół, to przypomnieć sobie, że w nabieraniu dystansu do rzeczy jest coś cudownego. Wczesnym wieczorem chodziłem czasem na szczyt urwiska, gdzie kończy się ląd i zaczyna morze, ponieważ wtedy złota kopuła meczetu iskrzyła się w szkarłatnym świetle, a dym ze wszystkich kuchennych palenisk niósł ze sobą cudowną woń pieczonego mięsa.
W drodze na dół zabrałem cztery gołębie jaja, po jednym dla każdego z moich synów, mając nadzieję, że zostały świeżo złożone.
Tym, co z perspektywy czasu zaskakuje mnie swą niezwykłością, jest świadomość, że narodziny Filotei stanowią jedyny moment w mojej pamięci, gdy przyjście na świat dziecka płci żeńskiej wywołało tak potężne zamieszanie.Rozdział 3
Mustafa Kemal (1)
Daleko od Eskibahçe, za Dodekanezem, po drugiej stronie Morza Egejskiego, rodzi się człowiek przeznaczony do wielkich rzeczy. Dzieje się to dziewiętnaście lat przed narodzinami Filotei, w roku 1881 według kalendarza gregoriańskiego. I tak jak kiedyś Macedonia dała światu największego greckiego zdobywcę, tak teraz daje mu największego Turka (i tym samym dochodzi do jednego z najzabawniejszych paradoksów w dziejach Europy).
W 1881 roku Macedonia jest ojczyzną Wołochów, Greków, Bułgarów, Turków, Serbów i Albańczyków. W Salonikach, gdzie rodzi się to dziecko, mieszkają również „Frankowie” o licznych europejskich korzeniach oraz wielka kolonia Żydów, których przodkowie uciekli przed prześladowaniami z Hiszpanii. Połowa tych Żydów to wyznawcy islamu, ponieważ ich przodkowie rozczarowali się po niepowodzeniach miejscowego siedemnastowiecznego mesjasza. Pod koniec drugiej wojny światowej w Salonikach nie będzie już Żydów, wytrzebionych przez Niemców, a wraz z nimi zniknie niemal całkowicie ich ciekawy archaiczny hiszpański.
Dziecko przychodzi na świat, w którym ziarna narodowego socjalizmu już dawno zostały zasiane i tylko czekają na mroczny deszcz. Narody Bałkanów i Bliskiego Wschodu, podburzane przez Austro-Węgry i Rosję, przekreślają długą historię współistnienia i współzależności. Rozmaici wichrzyciele i ideolodzy lansują doktrynę odrębności i wyższości jednego narodu nad drugim. Pojawiają się hasła „Serbia dla Serbów”, „Bułgaria dla Bułgarów”, „Grecja dla Greków”, „Turcy i Żydzi precz!”. Do krzyżowania się grup etnicznych dochodziło od wieków, ale nikt nie pyta, kim właściwie jest Serb, Macedończyk, Bułgar lub Grek. Wystarczy, że pojawią się oportuniści, którzy nie zawahają się wykorzystać tych haseł, by okrzyknąwszy się bojownikami o wolność i wyzwolicielami, stać się w rzeczywistości bandytami i lokalnymi watażkami w wojnie wszystkich ze wszystkimi. Mustafa przychodzi na świat, w którym prawo i porządek szybko upadają, grabież przynosi więcej korzyści niż praca, utrzymanie pokoju przestaje się komukolwiek opłacać, a tolerancja wobec drugiego człowieka ma coraz mniejsze znaczenie.
Dom jego narodzin okalają wysokie mury i jest on tradycyjnie podzielony na selamlık i haremlık. Okna na parterze zabezpieczają żelazne kraty, te na wysuniętym wyższym piętrze osłonięte są delikatniejszą kratką. Za różowymi murami budynku jasnowłosa i niebieskooka, bardzo nienowoczesna i głęboko wierząca muzułmanka Zübeyde z ostatnim okrzykiem bólu wydaje na świat dziecko przeznaczenia, a jego ojciec, handlarz drewnem, urzędnik celny i zarządca pobożnych fundacji, nachyla się i szeptem wypowiada jego imię, gdy tylko zostaje przecięta pępowina. Chłopiec ma się nazywać Mustafa, Wybrany.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------