Puc Bursztyn i goście - ebook
Puc Bursztyn i goście - ebook
Bohaterami tej pełnej ciepłego humoru książki są dwa psy, Puc i Bursztyn, które na podwórzu pędzą życie pełne psot i figlów. Pewnego dnia ich beztroską zabawę przerywa wizyta niezwykłych gości - dwóch rasowych, rozpieszczonych piesków z Warszawy. Dzięki wiejskim psom Tiuzdej i Mikado poznają uroki prawdziwego życia i przeżywają liczne przygody.
Lektura szkolna dla 2. klasy szkoły podstawowej.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-10-13194-2 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzień zapowiadał się wcale niewesoło.
Przede wszystkim było pranie. I to nawet wielkie pranie!
Z korytarzyka przy kuchni buchała na podwórze para i zapach mydlin. Już to jedno może przyprawić każdego psa o mdłości.
Ale nie dosyć na tym.
Najgorsze było to, że kiedy Katarzyna stała przy balii, broń Boże było pokazać się jej na oczy. O byle drobiazg zaraz gwałt, awantura, wymysły. Ba, i mokrą bielizną można było jak nic oberwać po grzbiecie.
Na podwórzu też nie działo się nic ciekawego. Nie było na czym oka zaczepić.
Na co tu patrzeć? Kury? Kto by się tam nimi interesował? Kaczki? Jeszcze gorzej! Tapla się to w najbardziej mokrych miejscach i zjada takie paskudztwa, których nawet najbardziej znudzony pies nie powącha.
Trafiały się od czasu do czasu wróble, to prawda. Ale Pucek wyrósł już z tego wieku, kiedy się poluje na wróble. Niech się za nimi ugania Bursztyn, jeśli po temu ma ochotę. Choć tego upędzania się za wróblami nie mógł on Bursztynowi darować.
Właśnie jakiś wróbli amator pokazał się na podwórzu. Bursztyn wyrwał się za nim.
– Bursztyn! – krzyknął na niego Puc. – Nie mówiłem ci to, żebyś wróbli nie ganiał?
– Dlaczego? – zawołał Bursztyńsio, który coraz mniej słuchał Puca.
– On się pyta! – obruszył się Puc. – Nie wypada, i już. Zresztą ja ci to mówię.
– Wiele sobie z tego robię! – odburknął Bursztyńsio i nuż harcować za wróblem.
A wróbel, niecnota, jakby się umyślnie droczył z psem. Frunie kilka kroków i siada na ziemi. Czeka. Bursztyn do niego. A wróbel – frrrru! Zakręci się w górę i znów pada na ziemię. Bursztyńsio upędza się po całym podwórzu, tu, tam. Zziajał się, zmęczył.
Najchętniej byłby odstąpił od polowania, ale mu było przed Puckiem wstyd. Skoczył więc jeszcze raz w górę, jak mógł najwyżej.
Już miał prawie wróbla w zębach. Lecz tylko prawie. Za to naprawdę miał dobrego guza na łepetynie. Bo spadając, łupnął głową w pieniek do rąbania drzewa.
– Smarkacz! Szczeniak! – burczał pod nosem Pucunio. – Wychowuję to, staram się, żeby na porządnego psa wyrosło. I zawsze temu Bursztynowi szczenięce figle w głowie. Weźmiesz ty ode mnie porządne wnyki za te wróble! – warknął do Bursztynka groźnie.
– A co mam robić? – spytał Bursztyn, oczochrawszy się z resztek wiórów.
– Dobry sobie! A co robi przyzwoity pies w taki upał? Śpi.
– A dlaczego ty nie śpisz?
– Bo muszę uważać na ciebie – odciął się Puc.
– Obejdzie się!
– Bursztyn, tylko niech ci się nie zdaje – zaczął Pucek i urwał, bo właśnie nad krzakami bzu polatywał duży motyl. Puc już był gotów skoczyć do motyla, ale nie był pewien, czy dorosłemu psu, psu, z którego Bursztyn miał brać przykład, wypada upędzać się za motylkami. Podniósł się i patrzył, co robi Bursztyńsio.
A Bursztyn tego dnia był w przekornym usposobieniu. Ujrzawszy motyla, skoczył do niego.
– Zobaczysz, że będzie mój! – zawołał do Puca.
Pucunio ostrożnie nie odpowiedział nic na tę chwalbę. Czekał. A nuż się Bursztynowi uda schwytać motyla?
– Ja, jeśli zechcę, potrafię złapać każdego zwierza, który fruwa! – powiedział na wszelki wypadek.
Tymczasem Bursztyn ze skóry wyskakiwał, żeby schwytać motylka.
A, jak na złość, motyl był wielki, ciężki i polatywał tuż nad ziemią.
Wreszcie już mu się zdawało, że byle skoczyć w górę, zwierzyna mu nie ujdzie.
– Mam, mam! – zawołał z triumfem do Pucka, odbił się od ziemi i śmignął wysoko do góry.
– Co masz? Figę! – drwił Puc, bo motyl pofrunął na ogród i tyle go widzieli.
Za to Bursztyn zbierał potłuczone kości z ziemi.
– Smarkacz! – rzucił jeszcze z pogardą Puc i obrócił się do niego ogonem.
Bursztyn obraził się tym razem na dobre. Przyskoczył do Puca i nuż mu dogadywać:
– Smarkacz, smarkacz! Nibyś ty dorosły! A pamiętasz, jakeś zmykał przed Lordem?
– Nie zmykałem, tylkom się wycofał z towarzystwa. Nie lubię mieć do czynienia ze źle wychowanymi psami.
– A i teraz nudzisz się, bo żadnej przyzwoitej zabawy nie umiesz wymyślić.
– Bo mi się nie chce bawić.
– Nie chce ci się? – pytał drwiąco Bursztyn.
– A nie chce. Żebyś wiedział, że nie chce – upierał się Puc. – Ba, żebym to ja chciał!
– To co?
– To nic – odburknął Pucunio i dla okazania, że rozmowę uważa za skończoną, przewrócił się na drugi bok.
Bursztyn widział, że się z Pucem nie dogada. Podreptał więc pod werandę.
Miały tam psy skład kości. Były to gnaty wylizane, wycmoktane, wygładzone do czysta. Żadnemu psu nie przychodziło do głowy, żeby się tymi kośćmi pożywić. Służyły one tylko do zabawy, na wszelki wypadek, kiedy nic innego, lepszego nie było.
O ten skład zabawek były ciągle walki pomiędzy psami i Katarzyną.
Ale bo kto mógł dać sobie radę z naszymi kundlami? Co pewien czas Katarzyna robiła w budach porządek. Wylatywało z nich wszystko na podwórze: słoma nie słoma, gałgany nie gałgany, kości nie kości. I wszystkie te nieprawości szły do śmietnika. Oprócz różnych szczotek, pantofli Katarzyny i wielu innych rzeczy, które, rozumie się, wracały do właściwego miejsca przeznaczenia.
Te porządki nie pomagały jednak nic.
Nie minął dzień, a Pucek, Bursztyn i inni nasi lokatorzy naznosili tyle bogactwa do swoich bud, że po czyszczeniu i wymiataniu nie zostawało nawet śladu.
Otóż Bursztyn poszedł do składziku w swojej budzie. Wyciągnął stamtąd baranią łopatkę przywleczoną ze śmietnika koło koszar. Chwycił gnat z najgrubszej strony w paszczękę i nuż nim targać. A warczał przy tym tak groźnie, że Puc uznał za stosowne obrócić się i spojrzeć, co się to wyrabia na podwórzu.
– Bursztyn, co ty wyprawiasz? – spytał go drwiąco i naumyślnie nie otwierał szeroko oczu, aby nie okazywać, że go barania łopatka cokolwiek obchodzi.
Bursztyńsio wpadł w dziki zapał. Miota się z kością jak oszalały. Już nie warczy, ale ryczy! A tak groźnie, jakby z samym lwem miał do czynienia.
Puc jeszcze się nie porusza. Lecz kiedy Bursztyn tuż przed samym jego nosem zamiótł kością, nie wytrzymał. Poderwał się i jak nie krzyknie:
– Bursztyn, położysz ty tę kość?
– Nie zawracaj mi głowy!
– Takiś ty! – ryknął Puc i skoczył do Bursztyńsia.
Co się stało na podwórzu, to trudno opisać.
Bielizna fruwała w powietrzu! Na co tylko psy wpadły – wszystko leciało w puch!
Omal nie stratowały kury Łysuchy. Byłyby rozgniotły koguta Białka, gdyby nie zdążył wskoczyć na pieniek, a stamtąd na drwalkę. Przewróciły kaczkę Melańcię. Końcem kości wziął w łepetynę kaczor Kacperek.
Na próżno Białek z daszku od drwalni wołał rozpaczliwym głosem:
– Alarm! Gwałt! Ratuj się, kto może!
Kacperek, kaczor, jak się ocknął nieco, podreptał za kratkę, gdzie był kurnik. Majtał obolałą głową i dogadywał:
– Tak, tak, tak! Strach, strach, strach, co te psy wyrabiają! Ja się stąd zaraz wynoszę. Zaraz, zaraz, zaraz! Melańcia! Idziemy! – wołał na żonę.
Melańcia odpowiedziała mu chrapliwym rykiem.
I nic dziwnego.
Ze strachu, chcąc uciec przed psami, wetknęła głowę w siatkę kurnika. I ani rusz nie mogła jej wyjąć. Im się bardziej szarpała, tym mocniej się wikłała.
– Ratunku! Duszę się! – darła się rozpaczliwie.
I byłaby się może naprawdę udusiła, gdyby nie psy. W gonitwie wpadły na Melańcię. Odbiły się od niej i z całego rozmachu łomotnęły w kratę, aż jęknęła. Głowa Melańci wyskoczyła sama z pęt.
Kaczka odskoczyła od kraty i co miała sił w nogach pędziła do męża.
– Ach, ach, ach! Jaka jestem zdenerwowana! – skarżyła się Kacperkowi.
Ale Kacperek nigdy nie brał sobie tego do serca, co nie dotyczyło jego samego.
– Gdzie są psy, tam mieszka niepewność – kwakał z powagą i rozwarł dziób, jakby miał jeszcze powiedzieć jakieś kacze przysłowie.
Ale nie powiedział nic, tylko majtnął parę razy zielonym ogonem i rzucił krótko:
– Do ogrodu!
I nie czekając na Melańcię, podreptał, przetaczając się na oba boki, ku parkanowi.
Był tam przełaz wygrzebany pod płotem. Przez tę dziurę ptactwo przemykało się do ogrodu.
Prześliznął się sam przez dziurę, za nim Melańcia. Gdy już byli po tamtej stronie parkanu, Kacperek się zatrzymał i kwaknął do żony:
– O ile się nie mylę, hałas na podwórzu nie ustaje.
– Dobrze mówisz, Kacperusiu, hałas na podwórzu nie ustaje – przytwierdziła Melańcia, która zawsze zgadzała się z mężem.
– Jeśli się nie mylę, sprawcami tego hałasu są psy. Czy zgodzisz się ze mną, Melańciu, że dotąd nie będzie porządku na świecie, dokąd, zamiast karmić tylko nas, człowiek w spódnicy będzie stawiał miski i dla tych drapichrustów, których nazywają psami?
– Zgadzam się z tobą, Kacperuniu – zaczęła Melańcia i nie skończyła.
Bo z podwórza doleciał taki wrzask, taki jazgot, taki gwałt, że Melańci głos uwiązł w dziobie.
Kacperek zadreptał w miejscu. Krzyknął:
– Naprzód! – i jak kula potoczył się przed siebie.
Za nim biegła potaczająca się Melańcia.
Chciała ona coś powiedzieć Kacperkowi. Ale wtem od strony podwórza huknęło coś jak z armaty. Kacperek wrzasnął:
– Za mną! – i oboje potoczyli się ku sadzawce w ogrodzie.ROZDZIAŁ DRUGI
A na podwórzu rzeczywiście działy się rzeczy straszne. Psy goniły się z takim hałasem, że usłyszała to Katarzyna. Wypadła z kuchni i stanęła na progu.
– Jezus, Maria! Psy! A bodaj was! – krzyknęła i niewiele myśląc, schwyciła za wiadro z mydlinami i chlust – na Bursztyńsia i Pucunia.
Puc był właśnie wtedy na wierzchu. Wziął też tęgi prysznic.
Bursztyńsio oberwał tylko ścierką. Skorzystał z tego, że mydliny szczypały Pucka w oczy, i łap! za kość.
Obejrzał się, gdzie by tu ją pogryźć w wygodzie i spokoju. Zobaczył prześcieradło leżące na ziemi. Skoczył na nie.
Dopadła go tam Katarzyna. Łap za kark! Ale się jakoś wyrwał. Sunie przed siebie, a mierzy ku furtce.
Już miał szmyrgnąć w ulicę. Wtem furknęło mu coś nad głową. Obejrzał się. I to go zgubiło. Bo trzewik Katarzyny trafił go w kark, odbił się od Bursztyńsia i bęcnął w parkan.
Długo trwało, zanim Katarzyna pozbierała bieliznę z ziemi, otrzepała z piasku, a dobrze utytłaną w błocie zabrała do przepierki.
Pucunio przez cały ten czas siedział jak trusia w kąciku pomiędzy drwalką i parkanem i nie pokazywał się wcale. Wyglądał tylko ostrożnie jednym okiem, co i jak.
Nareszcie kiedy Katarzyna poszła do kuchni i drzwi się za nią zatrzasnęły, Puc wysunął się z kąta. Suchego włoska na nim nie było. A do tego ten ohydny zapach mydlin. Aż mu się mdło zrobiło, gdy sam siebie powąchał.
– Od razu wiedziałem, że ten smarkacz, ten szczeniak Bursztyn wplącze mnie w jakąś awanturę – wyrzekał. – Jak to mnie czuć! Ze dwa tygodnie nie będę się mógł pokazać w żadnym psim towarzystwie!
Rozglądał się po podwórzu. Szukał czegoś, w czym by się mógł wytarzać.
Ale, jak na złość, nie było pod ręką nic takiego, co stanowi psie perfumy. Ani zdechłej myszy, ani ptaka, nic. Zobaczył w kącie trochę zgniłej marchwi i kartofli, których Katarzyna nie zdążyła zakopać pod winogronami.
– No, to jeszcze jako tako pachnie! – powiedział sobie i nuż się tarzać.
Wytarł się tak, że mu się sierść zlepiła w strączki. Powąchał, kichnął i szepnął:
– Teraz to można wytrzymać! Tylko dobrze by było wytrzeć się o co.
Na sznurze wisiały koszule i kołnierzyki.
– W sam raz dla mnie – zdecydował Puc i przeszedł raz między bielizną, przeszedł drugi.
Za każdym razem na koszulach zostawały brudne smugi, a kołnierzyki wyglądały tak, jakby je kto zamoczył w kawie.
– Teraz się warto przespać! Ale lepiej Katarzynie zejść z oczu. Pranie! Nic dziwnego, że zła. Idźmy do ogrodu.
Poszedł.
A tam pod oknem rosły rdesty, takie dość rzadkie kwiaty, które świeżo sprowadzono z Warszawy.
Pucunio spojrzał w tę stronę i zdecydował, że miejsce dla niego jak ulał. Położył się. Ale że młode pędy rdestów kłuły go w boki, więc wstał.
– Zawsze tam, gdzie najlepsze miejsce do spania, muszą rosnąć dzikie chwaściska. Kłuje to, że wytrzymać nie można – pomrukiwał ze złością, bo mu się potężnie na sen zbierało.
I teraz zabrał się do oczyszczenia miejsca.
Szarpnął jeden młody pęd – wyrwał, targnął za drugi, trzeci. Czego nie mógł wyrwać, to zdeptał albo połamał. Nareszcie urządził sobie legowisko jak się patrzy. Umieścił się wygodnie, ziewnął i zaraz zasnął.
Zrazu spał jak kamień, nic mu się nie śniło. Ale po pewnym czasie poczęły mu się marzyć przygody z kością. On goni Bursztyna, Bursztyn ucieka tak prędko, że Puc ani rusz nie może go dogonić.
Na próżno majta nogami przez sen i poszczekuje cicho, tak jakby jęczał. Biegnie, biegnie, aż tu nagle Bursztyn frru! w górę!
Przygląda mu się Pucunio zdziwiony i dopiero teraz widzi, że to nie Bursztyn. I nie wróble! Ale motyl! Macha skrzydełkami, macha. Skrzydła stają się coraz większe, czerwienieją, nabierają plam czy pasów. Co to?
Toż to Katarzyna fruwa w powietrzu! Jeszcze tego brakowało! Jak tu się przed nią ukryć!
Kręci się po podwórzu biedny Pucunio, jak może, a Katarzyna wciąż nad nim ścierką wywija.
– Aj! – jęknął przez sen i obudził się.
Rozejrzał się dokoła, Katarzyny wprawdzie nie zobaczył w powietrzu, ale spostrzegł, że go coś w bok uwiera. Ostatnia żywa gałązka rdestu.
Uciął ją zębami przy samej ziemi, obrócił się na drugi bok i znów zamknął oczy.
Przyśnił mu się wtedy sen rozkoszny.
Zdawało mu się, że jest przed sklepem rzeźnika, tego, do którego Katarzyna zawsze chodziła po mięso. Rzeźnik był gbur i człowiek z gruntu nieużyty. Nigdy nie pozwolił wpaść psom, choćby na jedną chwileczkę, do jatki. A tym razem nie tylko nie zauważył Puca, jak się wkradł za Katarzyną, nie tylko nie krzyknął na niego, nie złapał za kark i nie wyrzucił za drzwi, ale udawał, że nie widzi, jak Puc łasuje z niecki te ochłapy, te zrzyneczki rozkoszne, na które wszystkim psom z okolicy ślinka ciekła do pyszczków.
Rozżarł się Puc, o bożym świecie nie wie!
Wtem wpada do jatki Karo. Buldog. Potwór. Zacięty wróg Puca i wszystkich psów w mieście. Puc do niego. Karo w nogi. Łapać go! Wypadły na rynek.
Ale co to? Jakieś kamienie lecą z góry. Jeden, drugi, trzeci. Oj, boli, boli!
– Ajajaj! – krzyczy Puc, otworzył oczy, spojrzał i jak szalony skoczył przed siebie z podwiniętym ogonem.
Nie oparł się aż na ulicy. Obejrzał się za siebie. Katarzyna jeszcze mu wygrażała kijem.
– Dam ja ci, nie bój się. Weźmiesz ty za swoje. Tylko przyjdziesz do domu – obiecywała psu.
– Niegłupim – szepnął Puc w odpowiedzi i lekkim dyrdaczkiem pomknął w stronę rynku.
Do rogu ulicy miał ogon opuszczony i stąpał niepewnie. Na rogu obejrzał się jeszcze raz na dom. Katarzyny już nie było widać. Podniósł więc ogon do góry jak kitę i wolno, nie spiesząc się, godnie sunął przed siebie.
Na rynku pod studnią zbierało się o każdej porze najprzedniejsze psie towarzystwo z całego miasta. Zawsze trafić tam można było na kogoś, z kim i porozmawiać przyjemnie, i pobawić się miło.
Dziś prowadził zabawy Kucuś, pies wysoko ceniony dla swego naprawdę miłego charakteru.
– Ósemka czy wyścigi? – pytał uprzejmie. – Co panowie wolą?
Wybrano ósemkę. Dokoła studni i latarni. Już się ustawiono, już miała się zacząć zabawa, gdy wtem w sam środek koła wpadł Bursztyn.
– Już po tobie! – krzyknął Puc i skoczył do niego. – Toś ty przyczyną tego wszystkiego! Teraz podwieczorek, a ja w domu pokazać się nie mogę!
Bursztyn zdążył krzyknąć:
– Wielka nowina! – i zmykał, bo Puc miał taką minę, że żartować z nim było niebezpiecznie.
– Tchórz! – ryknął Pucek i rwał przed siebie.
Bursztyn zmykał, aż się za nim kurzyło. Co chwila jednak obracał się za siebie i wołał:
– Puc! Przestań! Nowina!
– Ja ci dam nowinę!
– Bryczka przed domem!
– Znam ja twoją bryczkę! – charczał Pucunio, nie zwalniając biegu.
– I pan, i Krysia siedzą już!
– Ja ci posiedzę! Stój!
Bursztyn byłby może i stanął, ale już było za późno. Z rozpędu podciął nogi jakiejś pani, że omal nie upadła, wpadł na jakiegoś jegomościa, który zajadał wiśnie. Upadła torba, wiśnie się rozsypały, jegomość porwał za laskę. Ale Bursztyn już zrzucił ze stołka straganiarkę, wpadł pod koła wozu, ledwie go nie przejechali, wreszcie dopadł przeciwległego chodnika i stamtąd krzyknął:
– Puc, spiesz się, bo zaraz ruszą!
Pucek zmiarkował, że to prawda, co mu Bursztyn powiedział.
Skoczył za nim.
Po drodze oberwał parasolką od damy, laską od jegomościa z wiśniami, zgniłym pomidorem od przekupki.
Zamroczyło go trochę, więc usiadł na chodniku i obejrzał się. Bursztyna już nie było.
Puścił się więc ku domowi. Patrzy – przed furtką pusto.
Co tu robić?
Wtem gdzieś, na samym końcu ulicy, zamajaczyło coś niby Bursztyn.
– Ojejej! – jęknął i wyrwał takiego galopa, że aż mu uszy fruwały.
Nareszcie bryczka tuż, tuż. Wywiesił więc język do ziemi, sapał i biegł dobrego truchta.
Powiada do niego Bursztyn:
– A widzisz? A nie mówiłem? Byłbyś się spóźnił!
Puc spojrzał na niego dość przyjaźnie.
– Niech ci tam! Sztama. Co mamy się sprzeczać!
Spotkała ich Plotka.
– Chodźcie, chodźcie! – wołała na nich. – Króliki są w ogrodzie!
– Nie zawracać nam teraz głowy! Nie widzisz to, że jedziemy z naszym panem?
A miały takie miny dumne i wspaniałe, jakby to naprawdę one jechały.ROZDZIAŁ TRZECI
Bryczka zatrzymała się przed dworcem. Pełno tam było ludzi. Pociąg z Warszawy miał przyjść lada chwila.
Szepnął Bursztynowi Pucek, pies bywały, który często chodził na dworzec:
– A uważaj tylko na tego, co to stoi we drzwiach. To gbur.
Bursztyn podszedł do drzwi. Spostrzegł, że ten, co odbierał bilety, zapatrzył się w inną stronę, więc szmyrg! tuż pod jego nogami.
– Pójdziesz! Gdzie? Wynocha! – krzyknął na niego bileter.
Ale Bursztyn niewiele sobie robił z tych krzyków. Odskoczył kilka kroków, spojrzał na niego z pogardą i szczeknął:
– Ogromniem się przeląkł! Będzie mi tu groził! Nie widzisz, że z państwem idę? – i zamiótł za sobą nogami.
Ruszył naprzód w podskokach, pewny siebie jak nigdy.
Nie spostrzegł się, że właśnie nadjeżdżał pociąg.
Huknęło mu, stuknęło tuż nad głową, parowóz gwizdnął przeraźliwie! Bursztyńsio przysiadł, skurczył się tak, że zupełnie rozpłaszczył się na ziemi.
– Ratunku! – wrzasnął nieswoim głosem, podwinął ogon pod siebie – i w nogi.
Biegł jak oszalały wzdłuż toru. Nic nie widział, nic nie słyszał. Łomotnął głową o jakiś pieniek, odbił się, stoczył do rowu i przepadł w trawie.
– A co? Nie mówiłem? Ten Bursztyn zawsze się zachowuje jak smarkacz – skrzywił się Puc, który patrzył z politowaniem i wyższością na Bursztyńsiowe wyścigi.
Tymczasem z pociągu zaczęli wysiadać podróżni. Puc pociągał za każdym wysiadającym nosem, obwąchiwał.
– Sami obcy – dziwił się. – Ten jest rzeźnik, już wiem. Tę babę czuć mlekiem. A ta, co ma w koszyku? – zaciekawił się i biegł parę kroków za kobieciną, która dźwigała po wielkim koszu na obydwóch ramionach. – Już wiem, masło, masło! – ucieszył się i nagle począł kręcić nosem i parskać. – Co to jest? – wyrzekał. – Toż to ten sam mdły zapach, jaki czuć w szafie, w której Katarzyna chowa futra na zimę.
Stanął i spoglądał ciekawie w stronę, skąd go dziwny zapach dochodził.
Zobaczył, jak z drzwi wagonu wyjrzało najpierw małe pudło. Za nim większe. Później jeszcze większe. Widział, że Krysia odbiera od kogoś niewidzialnego jedno pudełko po drugim, ustawia je obok siebie na ziemi. Po pudełkach przyszła kolej na koszyki, koszyczki, tobołki, zawiniątka.
Cała góra się tego zebrała!
Pies aż przysiadł na zadzie ze zdziwienia.
Ale się zdumiał naprawdę dopiero wtedy, kiedy za wszystkimi zawiniątkami ukazała się postać długa, sucha, koścista, z nosem jak pogrzebacz, na którym siedziały okularzyska, wielkie niby talerze.
– A to kto? – dziwił się Puc. – Katarzyna, tylko jeszcze gorsza? Mało było jednej, jeszcze drugą sobie sprowadzili, czy co?
Badylowata dama miała na ręku dwa koszyczki, podała je Krysi i powiedziała skrzypliwym a słodyczkowatym głosem:
– Tylko ostrożnie, dziecinko, tylko ostrożnie! Mikaduchna śpi! Śpi – powtórzyła pieszczotliwie. – A Tiuzdunio przez całą drogę był bardzo zdenerwowany. Boję się o niego. On taki delikatny. A taki do mnie przywiązany!
Krysia wzięła obydwa koszyki do rąk. Puc zaciągnął się zapachem.
„O, jej! A to co?” – pomyślał i zaczął się gwałtem przepychać do koszyków.
Spostrzegła to dama.
– Precz! Pójdziesz! – zawołała na niego i zaczęła odpędzać Puca od koszy, w których były zamknięte jej skarby.
– To nasz Pucek – przedstawiła psa Krysia.
– A, to wasz pies – uspokoiła się dama. – Spodziewam się, że jest dobrze wychowany i że moim skarbuńciom nie zrobi krzywdy.
– Pucunio? Krzywdy? Nigdy w świecie, proszę pani. Pucek, przywitaj się z panią!
Pucunio był psem dobrze wychowanym i umiał się znaleźć w towarzystwie.
Nie z wielką wprawdzie chęcią, bo mu obca pani nie bardzo przypadła do serca, ale przez przyzwoitość skoczył do niej w pięknych podrygach i zaczął ją obszczekiwać, skakać do rąk, łasić się.
– Ależ to nieznośny kundel! – broniła się dama. – No, już dość tych czułości! Patrzcie, jakie on ma brudne łapy! Krystynko, jak często kąpiesz swoje pieski?
Puc był pies mądry. Poczuł, że pomiędzy nim a przyjezdną damą nie będzie sympatii. Odskoczył i chciał jej odpowiedzieć:
– Moja pani, kąpię to ja się sam! I to w każdej wodzie, na jaką tylko natrafię. Nie jestem brudas. O, nie! – ale się rozmyślił, zmilczał i pobiegł ku Bursztynowi, który właśnie pokazał się na dworcu.
– Widziałeś? – szepnął do niego. – Ładna dama, co? A wiesz, co tam jest w tych koszykach?
– No?
– Psy!
– Psy? – zdziwił się Bursztyn.
– A psy. I to ci powiem, że psa, który by tak pachniał, jak tamte, póki żyję, nie spotkałem. Co to się będzie działo, jak one się pokażą na rynku! Wstyd!
– Każdy będzie wiedział, że to z naszego domu – zmartwił się Bursztyn.
– Jak my się z nimi innym psom na oczy pokażemy?!
– Patrz no, patrz! – zawołał Bursztyn i aż kucnął ze zdumienia, a oczy mu się zrobiły wielkie jak talary.
Każdy by się zresztą zdziwił, nie tylko pies.
Przyjezdna pani wyjęła z koszyka Tiuzdejka, który miał na sobie fraczek w kratkę pomidorową z zielonym!
– Wstyd i ohyda! – zdecydował Puc. – Idziemy do domu.
Poszły. Nie obejrzały się nawet za siebie.ROZDZIAŁ CZWARTY
Wróciły na rynek.
Zastały tam jeszcze całe towarzystwo. Kucuś przerwał zabawę. Obwąchał starannie obydwa psy i spytał uprzejmie:
– Co panowie jedli? Co u państwa słychać?
Bursztyńsio już otworzył paszczękę i bąknął coś o przybyszach, ale go Puc zaraz osadził.
– Milcz! Będzie dość czasu na to, żeby się hańby najeść do syta. Bawmy się! – powiedział do Kucunia i choć to nie było w jego zwyczaju, od razu się zgodził na pierwszą lepszą grę, jaką mu zaproponowano.
Minął pewien czas. Zabawa szła na całego. Nagle Bursztyńsio, który był żarłokiem i bardzo nie lubił, gdy mu głód dokuczał, zatrzymał Puca i powiada:
– Puc, dość tych igraszek, idziemy na kolację!
Pucunio spojrzał na niego. Skrzywił się.
– To ty nie wiesz, że jak są goście, to Katarzyna spóźnia się z kolacją? Żebyś teraz nie wiem jak płakał, nie dostaniesz ani krzynki.
– To ci los! – jęknął Bursztyńsio.
I aż w nim kipiało na myśl, jakie to nieszczęście dla całego domu przyniosły ze sobą te zamorskie potwory, które spadły im na głowę.
Musiał Bursztyn wierzyć Pucowi na słowo. Pucunio znał dom, no i Katarzynę. Nie wyrywał się więc do domu. Usiłował bawić się w dalszym ciągu.
Lecz co to za zabawa o pustym żołądku?
Bursztyńsio biegał wprawdzie w ósemkę, ale jakby od niechcenia, szczekał, ale coraz ciszej. Wreszcie krzyknął Pucowi:
– Niech się dzieje, co chce, ja wracam do domu! – i co sił w nogach sadził przed siebie.
Puc za nim.
Wpadły obydwa w podwórze. Bursztyńsio jak w dym pobiegł wprost do kuchni. Zamknięta.
– Co to jest? – krzyknął głosem ostatniej rozpaczy.
– Ano, goście – burknął Puc. – Zacznie się teraz chiński taniec. Ja to znam. Nauczysz się i ty.
– Chiński taniec? Co mi tam po chińskim tańcu! Ja się nie dam uczyć chińskiego tańca! – kaprysił Bursztyńsio.
A trzeba wam wiedzieć, że Bursztyńsio był dziwnie niechętnym i, powiedziawszy nawet szczerze, krnąbrnym uczniem. Krótko – leń. Ani mu w głowie było nauczyć się czegokolwiek, choćby najprostszych rzeczy.
W kącie za kredensem była psia szkoła. Każdy nasz pies po kolei chodził do szkoły.
Nauka rozpoczynała się od służenia. Psy na ogół uczyły się chętnie. Ba, nawet były pomiędzy nimi nie lada uczone. Pucunio na przykład nie tylko umiał służyć, chodzić na tylnych nogach, ale wystarczyło powiedzieć:
– Puc, tańczyć! – i zagwizdać jakąś melodię.
Pucunio zrywał się, stawał w pozycji i wycinał takiego psiego oberka, że przyjemnie było patrzeć.
Umiał on też podawać łapę, potrafił na rozkaz otwierać drzwi, skacząc do klamki. Był to pies naprawdę uczony, pies sztukmistrz całą gębą.
Umiał się myć. Trzeba było tylko się zdziwić:
– Puc, fe, jakie ty masz brudne uszy!
Pucunio wnet stawał na tylnych łapkach i przednimi wycierał sobie uszy. A z takim zapałem, że zdawało się, iż je sobie urwie.
Umiał też przemawiać. I to publicznie. Wypowiadał takie mowy, że aż ha!
Podczas obiadów czy kolacji Puc siadywał zwykle na krześle przy stole. Nie spuszczał wzroku z tego, co się działo na obrusie. Co pewien czas spoglądał nam w oczy. Czekał tylko na to, żeby któreś z nas powiedziało:
– Puc, powiedz no mowę!
Wtedy zrywał się, opierał przednimi łapkami o stół i poszczekiwał głosem poważnym, jakby coś opowiadał. Jeśli mu ktoś powiedział:
– To tak było, Pucuniu? Naprawdę? Biedny piesek!
Wówczas Pucunio się wzruszał i swoją mowę wygłaszał coraz bardziej płaczliwie.
Kończył jednak natychmiast i urywał w pół zdania, kiedy dostał coś do zjedzenia.
Wtedy chwytał to, co mu dano, i biegł do kąta. Leżała tam gazeta. Był to psi obrus. Bo Pucek, a nawet i Bursztyn jadały w pokoju tylko na psim obrusie.
Takie to psie uczoności chodziły po domu.
A Bursztyńsio? Bursztyńsio był zupełny wyrodek.
Chodził i on wprawdzie do psiej szkoły, w kąt za kredensem.
Ale co to była za nauka!
Do zachrypnięcia można mu było powtarzać: „Służ, służ”, pokazywać, jak należy kucnąć na tylnych nogach, kusić Bursztyna kawałkami kiełbasy, za którą przepadał.
Na nic się to wszystko zdało.
Bursztyńsio udawał, że się zupełnie w kącie utrzymać nie może. Jak kłoda, tak ciężko walił się na podłogę.
A zawsze jakoś tak wymiarkował, żeby do kiełbasy było najbliżej i żeby ją niby niechcący można było chwycić w zęby.
I Krysia się biedziła nad Bursztynem, i ja, i Katarzyna, która mu perswadowała i dobrym słowem, i rózgą. Na nic. Bursztyńsio się uparł. Powiedział sobie:
– Nie bójcie się! Już ja się nie dam! Prędzej wam się znudzi niż mnie!
No i przetrzymał. Bo daliśmy wreszcie za wygraną. Nikt już z Bursztyńsia nie usiłował zrobić uczonego psa. Został on na całe życie nieukiem, ordynarnym kundlem, który nawet służyć nie potrafi.
Nic więc dziwnego, że na wspomnienie o chińskim tańcu rozpłakał się Bursztyńsio na dobre.
Puc słuchał jęków z obrzydzeniem. Znudziło mu się wreszcie skamlanie i krzyknął:
– Bursztyn, dość! Nie drzyj się! Weźmiesz od Katarzyny, ani się obejrzysz!
I dziwnie rychło sprawdziła się ta przepowiednia!
Uchyliły się drzwi. Więc Bursztyńsio chlust! w szparę. I nagle: pisk, wrzask, ręka Katarzyny, koziołek w powietrzu na środek podwórza i bolesny jęk Bursztyńsia:
– Oj, oj, oj!
– A widzisz! – warknął Puc. – Nie mówiłem ci, że jak są goście, to się rozpoczyna chiński taniec? Teraz się nauczyłeś chińskiego tańca. Teraz będziesz wiedział, że jak są goście, to nic w całym domu nie dzieje się o zwykłej porze, kuchnia jest zamknięta, a Katarzyna zła jak chrzan.
Bursztyńsio, jak tylko się nieco otrząsnął z upadku, zabrał się do poszukiwań.
Przede wszystkim wylizał do czysta swoją miskę.
Nie było tam wiele, ale zawsze starczyło na jeden ząb. Brząkał miską po przymurku, aż się rozlegało. Wyjadł wszystkie marchwie i pietruszki, na które w zwykłym czasie nawet nie raczył spojrzeć i wywlekał daleko ze swojej miski, trzymając je z obrzydzeniem ledwie końcem zębów.
Rozjadł się.
Doszedł do przekonania, że i w Pucowej misce są jeszcze wcale niezłe resztki. Podsunął się ku niej. Ale ledwie w nią brzęknął, zerwał się Puc i krzyknął:
– Ty, co robisz? Twoje?
I za kark Bursztyńsia.
– Pucuniu, daruj! – jęknął Bursztyńsio. – W twojej misce nie ma ani ździebełka.
Puc puścił Bursztyna. Zajrzał do swojej miski. Rzeczywiście nie było tam nic. Dla porządku jednak wylizał wszystko do czysta. I powiada:
– Wiesz, co robi porządny pies, kiedy musi czekać? Zasypia głód.
Cóż pozostawało biednym psiakom?
Poszły spać.
Ułożyły się jednak tak, żeby nawet przez sen nie tracić z oczu drzwi od kuchni i żeby w razie czego wiedzieć, co się dzieje na ulicy.
Spały już dobrą chwilę. Nagle Puc podniósł głowę i nastawił uszy. Bursztyńsio spytał go cicho:
– Co?
– Cicho – szepnął Puc. – W krzaki!
Obydwa psy skoczyły w jaśminy.
– Nie widzę nic – skarżył się Bursztyńsio.
– Jak cię utnę dobrze, to zobaczysz. Uwaga!
Ulicą wolno, ostrożnie biegł Lord, buldog. Trzymał w pysku coś wielkiego. Oglądał się niepewnie dokoła. Badał, czy go ktoś nie śledzi.
– Za nim! – skomenderował Puc. – Tylko ani mru-mru.
Psy wybiegły na ulicę i chyłkiem tuż pod parkanem skradały się za Lordem.
Buldog przebiegł ulicę. Skręcił w prawo. Tam zaraz za domem rozpoczynało się orne pole.
Lord obejrzał się jeszcze raz. Nie dostrzegł nic podejrzanego. Szybko wykopał w zaoranej ziemi dół, wrzucił to, co niósł. Obejrzał się. I zasypał dół starannie ziemią.
Skończył. Znów się obejrzał dokoła.
Akurat właśnie Bursztyńsio wysunął się naprzód. Puc rzucił się na niego. Zakłębiło się na ziemi.
Lord spojrzał na psy krwawym zezem. Już miał się na nie rzucić, ale się uspokoił.
”Gryzą się. To dobrze. Nie widziały, gdzie zakopałem skarb” – pomyślał i ruszył wolno przed siebie.
Gdy tylko Lord zginął Pucowi z oczu, puścił on Bursztyńsia.
– Dostaniesz jeszcze lepiej, jak się nie będziesz pilnował – zapowiedział mu surowo. – A teraz chodź.
Psy pobiegły do miejsca, gdzie Lord kopał. Puc natychmiast odkopał skarb.
– Wątroba! Cała wątroba! – zachłysnął się z zachwytu.
Była to rzeczywiście wołowa wątroba, którą Lord skądsiś zdobył. Buldog był wielki i silny. Co tam dla takiego psa było nieść szmat mięsa? Mucha. Ale Pucunio i Bursztyn napociły się niemało, zanim zdobycz zawlokły do ogrodu. Siadły teraz spokojnie obok siebie i rwały ochłap.
Jadły, jadły i jadły.
Po uczcie resztę zakopały pod różą.
I poszły spać do budy.
Kiedy Katarzyna nalała im jedzenia do miski, już spały w najlepsze. Puc ledwo raczył otworzyć oczy. Bursztyńsio nie wytrzymał. Zerwał się i pobiegł do miski.
Zjadł, co było. Ale wybredzał! Powyjadał najpierw samo mięso ze spodu, kaszę ledwie raczył parę razy skubnąć, a na marchew, pietruszkę i kartofle nawet nie spojrzał.ROZDZIAŁ PIĄTY
Tymczasem w domu działy się rzeczy niezwykłe.
Właścicielkę Tiuzdejka i Mikaduchny… nazwijmy panną Agatą, dobrze?
Psom zostawmy imiona prawdziwe.
Mikaduchna nazywał się tak, gdyż, jak twierdziła jego pani, miał on być rasy japońskiej. A wiecie, że mikado jest to tytuł cesarza japońskiego.
Tiuzdejek zaś został nazwany Tiuzdejkiem dlatego, że pani jego otrzymała go we wtorek. Że był podobno rasy angielskiej, i to ponoć bardzo rzadkiej, więc się z angielska nazywał Wtorek, po angielsku Tiuzdej. (Pisze się całkiem inaczej, ale tak się mniej więcej wymawia).
Dziwne imię, prawda? Ale skoro Robinsonowi wolno było mieć swego Piętaszka, to i pannie Agacie wolno było mieć swojego Wtoraczka.
W każdym razie, jak widzicie, nasze psy miały gości nie byle jakich. Sama psia arystokracja.
Rasa!
Nie takie kundle, jak Pucunio i Bursztyńsio, co to niby się zapowiadały na foksa, ale jak podrosły nieco, wyskoczył z nich niespodzianie i wyżeł, i jamnik, i kawałek wilczura, i wszystkie, zresztą szlachetne a znane, psie rasy, oprócz niektórych mniej szlachetnych, no i mniej znanych.
Otóż te prawdziwe perły psiego rodu, Mikaduchna i Tiuzdejek, zostały w koszykach załadowane na bryczkę. Przez cały czas jazdy panna Agata drżała z niepokoju, czy aby jazda po wyboistym bruku nie zaszkodzi jej skarbuńciom. Trzeba było jechać noga za nogą, jakby kto wiózł nadpęknięte garnki.
Ledwie bryczka stanęła przed domem, już był nowy kłopot. Czy Mikaduchna łatwo się przyzwyczai do nowego mieszkania? A czy Tiuzdejkowi będą smakowały kotleciki z wątróbki?
Możecie sobie wyobrazić, jak się ucieszyła Katarzyna, kiedy się dowiedziała, że angielskiemu elegantowi ma trzy razy na dzień smażyć siekane kotleciki na świeżym maśle i ze świeżej cielęcej wątróbki. Płomienie jej przeszły przez twarz. Widziałem, że ma jakieś niebaczne słowo na końcu języka. Katarzyna miała wymowę łatwą a przykrą, gdy była zła.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki