Pułapka - ebook
Pułapka - ebook
Jesus Kowalski jest dziennikarzem kryminalnym w największym warszawskim dzienniku „Głos”. To utalentowany i energiczny reporter działający zgodnie z zasadami etyki swojego zawodu. Mieszka samotnie na Warszawskim Ursynowie. Pewnego dnia w jego życie wchodzi Lena, piękna sąsiadka, dyrektorka kreatywna agencji reklamowej. Miłość przychodzi w blasku letniego słońca. Ponury cień rzucają jednak kolejne tajemnicze morderstwa. Racjonalność śledczych zderza się z czymś, co jest jest śmiertelnie skuteczne i całkowicie niewytłumaczalne. Z pierwotnym złem, które wypełzło na światło dzienne, by siać chaos i zgrozę. Jesus towarzyszy od początku tej makabrycznej historii opisując ją w do „Głosu”. Niepostrzeżenie z obserwatora staje się jej uczestnikiem. Jaką rolę odgrywa w tym wszystkim Twierdza Wewnętrzna opisana w XVI wieku przez świętą Teresę z Ávila? Co kryje się za zasłoną codzienności? Jesus prowadzi swoje śledztwo prowadzony przez reporterskie doświadczenie i intuicję.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-89737-15-1 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Widać ją z dala na skalistej równinie. Od południa wisi mrok, od północy bije blask. Jest czarna i gładka jak lśnienie kryształowego zwierciadła. Jej szale są jak otchłanie oceanów. Do lewej wpadają grzechy, do prawej uczynki serca. Choć tyle już w nich spoczęło i co dzień spoczywa, wciąż tkwią w bezruchu. Ale czasem, gdy stanie się coś wyjątkowego, coś, co sprawi, że szale zaczynają drgać, słychać tylko jedno pytanie: „Czy to już?”. Bo nikt nie zna dnia ani godziny. Tako w niebie, jak i w piekle.ROZDZIAŁ 1
1
1:400 000 000 000 000. MASZ JEDNĄ NA CZTERYSTA BILIONÓW SZANS NA TO, ŻEBY SIĘ URODZIĆ. Grubo? Bez wątpienia tak. Ale ja tamtego poranka miałem na to centralnie wywalone. Mógłbym spokojnie przeżyć ten dzień na Netfliksie, przechodząc z kubkiem herbaty przez kolejny sezon kolejnego serialu. Nie zrobić ze swoim życiem kompletnie nic. Bo to był słaby poranek…
Pierwszą myślą, jaka przyszła mi do głowy, była ta, że chyba jestem chory. Mam jakąś infekcję albo zatrucie. Drugą, że skoro tak, to powinienem zmierzyć temperaturę. Żeby jednak to zrobić, trzeba mieć termometr, a ja swój widziałem po raz ostatni jakiś rok temu. Olałem termometr i po prostu wstałem z łóżka. Tak osiągnąłem pion. Ale co dalej? Wyraźnie czułem, że nie mam ochoty napisać ani jednego słowa. Świadomość tego, że będę musiał popełnić jakąś historię, która spadnie na mnie, gdy tylko przekroczę drzwi redakcji, była równie nęcąca jak perspektywa rozwożenia warzyw dostawczakiem. Ale nie było innego wyjścia, bo nie byłem pisarzem, który może sobie wziąć wolne i spędzić dzień na Facebooku. Byłem reporterem na etacie, a w takiej sytuacji nie ma przebacz, trzeba zrobić swoje albo wynocha. To, że mi się nie chciało, nie było niczym nowym, bo w poniedziałki standardowo mi się nie chce. I jednocześnie wiem o tym, że jak już wskoczę w tryby i załapię wiatr adrenaliny, to pofrunę. Ale na pracę było o wiele za wcześnie. Co ja bym robił o siódmej rano w redakcji? O tej porze działał tylko dyżurny. A więc mogłem zrobić coś całkiem innego niż zwykle. Na przykład pobiec do Lasu Kabackiego.
Nie zwlekając, umyłem zęby, założyłem buty, termoaktywną bluzę i dres. Przed wyjściem wypiłem szklankę wody. Zawsze rano wypijam szklankę wody. Ruszyłem truchtem. Ściana drzew była niedaleko i za to właśnie lubiłem ulicę Makolągwy na Imielinie, w południowej części Ursynowa. Była połowa stycznia, temperatura oscylowała gdzieś w okolicach zera. Śnieg spadł na razie tylko raz i od razu stopniał. Zmiana klimatu sprawiła, że zimą świat stawał się nagi. Nie okrywała go bajkowa pierzynka śniegu, a wkraczała zimna pustka. Gdy wbiegałem do Parku Kultury w Powsinie, poczułem wibrację telefonu. Był w kieszeni spodni. Odebrałem i usłyszałem głos redakcyjnej koleżanki, która dziś pełniła dyżur. Skoro dzwoniła o tej porze, to musiała mieć ważny powód.
– Dzień dobry, Jesus. Nie zbudziłam cię?
– Daj spokój. Od pół godziny biegam po lesie.
– To wracaj szybko do domu.
– Coś się stało?
– Tak. Masz robotę.
– A co konkretnie?
– Czeka na ciebie wyjątkowo paskudna historia.ROZDZIAŁ 2
2
PÓŁ ROKU WCZEŚNIEJ…
JAK CO RANO STRUMIEŃ MIESZKAŃCÓW URSYNOWA WLEWAŁ SIĘ NA STACJĘ METRA IMIELIN. Po to, by pod ziemią wsiąknąć we wtaczające się co kilka minut składy, które wywoziły tłum w głąb miasta. Większość ludzi wysiadała na stacji Domaniewska, aby oddać kolejny dzień życia Mordorowi, jak warszawiacy nazwali szklaną dzielnicę biurowców. Druga fala wysiadających opuszczała wagony na stacji Centrum. Stacja Imielin nie wyróżniała się niczym, no, może tylko tym, że najczęściej słychać było na niej ulicznych grajków. Tego dnia przy automatach młody brodacz grał na skrzypcach „Yesterday” Beatlesów. Szło mu przyzwoicie i co jakiś czas w czarnym kapeluszu lądowała moneta. Ruszał smyczkiem, a przed nim gnało wartkim warszawskim ściegiem życie. Po ozłoconych słońcem schodach lekkim krokiem zeszła młoda kobieta. Jej uroda wyróżniała się zdecydowanie. To była prawdziwa piękność. Skrzypkowi nie podarowała nawet krzty uwagi, nie mówiąc o kasie. Nie dzisiaj, nie teraz, może kiedyś… Teraz w jej idealnie wyrzeźbionej głowie, którą opromieniała burza blond włosów, wirowały i huczały procenty, tabelki, zestawienia, statystyki. Jechała do swojej korpo w Mordorze, wysiadała za sześć stacji, na Wilanowskiej, za nieco ponad trzy kwadranse zaczynało się spotkanie z ważnym dyrektorem z Londynu, timing miała na styk i skrzypek był bez szans.
Śliczność z Mordoru miała bojowy nastrój, pewnie więc wmaszerowała na peron i stanęła po stronie, z której odjeżdżają składy w stronę Młocin. Do wjazdu metra pozostała jeszcze minuta, więc nie oparła się pokusie zajrzenia na Instagram. Zdjęcie, na którym stała w sobotnie południe nad Wisłą, szło jak burza. Sypała się lawina emotikonów i miód lał się na jej serce. „Bosko!”, „Wow!”, „Cudna!” – każdy props dawał jej kopa, rozgrzewał mózg falą rozkoszy. Wirowały serduszka, uśmieszki i lajki. W pełni zasługiwała na te pochwały. A dziś wyglądała absolutnie szałowo. Taki dzień jak dziś w firmie zdarzał się tylko kilka razy w roku, więc wytoczyła najcięższe działa. Na drogę założyła tenisówki, ale w biurze czekały rubinowe szpilki. Miała na sobie zieloną miniówkę, a w ręku brązową skórzaną torbę z laptopem. Większość wylaszczonych kobiet wygląda podobnie, bo wszystkie stosują tę same sprawdzone recepty, w wersji korpo: blond włosy, make-up, kusa spódniczka i szpile. O prawdziwym efekcie decyduje jednak coś zupełnie innego. Seksapil, którego nie zastąpią żadne zewnętrzne substytuty. Błysk, który natychmiast łapie uwagę facetów. Coś, co sprawia, że w ich myślach pojawiają się bardzo konkretne zmysłowe marzenia.
U tej dziewczyny seksapil działał bezbłędnie. Tak skutecznie, że niejeden mąż i ojciec zaryzykowałby, gdyby pojawiła się szansa na to, że może choć na moment zatonąć pomiędzy jej kształtnymi, zapowiadającymi rozkosz udami. Ich posiadaczka stała uradowana, wpatrując się w magiczne okienko do szczęścia w wirtualnym świecie. Trzydzieści sekund później miała już nie żyć, ale na razie była pewną siebie menedżerką z pensją osiem tysięcy netto. A w ciągu pół roku spodziewała się do tego jeszcze podwyżki. Jej przyszłość rysowała się więc w absolutnie jasnych barwach i szary świat wokół nie miał znaczenia. Co mogło ją obchodzić na przykład to, że gapi się na nią jakiś dziwny typ? Przecież ciągle wlepiali w nią swój wygłodniały wzrok jacyś faceci.
Ten gość stał za jej plecami. Był tu już, gdy przyszła. W jego postawie było coś, co mówiło, że albo na kogoś czeka, albo nie bardzo wie, co ma ze sobą począć. Solidnie zbudowany, ubrany w szary dres, niepasujący do upalnego poranka. Ponieważ stanęła jakieś trzy metry od niego, był dla niej tylko kolejnym cieniem w metrze. Patrzył. I to jak! Tak jakby w jego oczy ktoś wkropił przez szparę między jej udami kilka kropel kleju „Kropelka”. Być może innym razem potraktowałaby taki zachwyt swoim tyłkiem jako kolejny miły element udanego poranka w drodze do firmy. Kto wie, być może podarowałaby mu nawet krótki i śliczny uśmiech? Być może wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej… Dziewczyna nie czuła jednak dotyku jego źrenic. Była we władzy Marka Zuckerberga i jego tajemniczych algorytmów.
Świat tymczasem nie stał w miejscu. W tunelu zamajaczył blask nadjeżdżającego pociągu i już po chwili wagony z hukiem wjechały na stację. Ona i chłopak stali w połowie długości peronu, w miejscu, które metro mija, jadąc nadal ze sporym rozpędem. Nagle świat rozpadł się na kawałki. Wszystko wydarzyło się w okamgnieniu.
Gdy czoło lokomotywy było już blisko, chłopak złapał dziewczynę w pasie. Zatrzepotała rozpaczliwie jak małe dziecko, które tata chce wsadzić do niechcianej kąpieli. Na próżno, bo uścisk miał silny. Pchając ją przed sobą, ruszył w stronę torów. Wypuszczony z dłoni smartfon uderzył w kamienie peronu. Ujrzała tylko zderzak metra i krzyknęła: „Mamo!”. Śmierć była łaskawa i zabrała ją w tym samym momencie. Morderca nie uciekał. Zatrzymał się o krok od hamującego awaryjnie pociągu. Skład zazgrzytał i zawył, aż wszystko zastygło i rozległa się głucha, martwa cisza. Jakby słowa i krzyki uwięzły w gardłach przygniecionych ciężarem chwili.
Na zamarły z przerażenia peron wyskoczył maszynista. Miał trzydzieści lat, pracował od dwóch i nigdy dotąd nie przytrafiło mu się nic równie okropnego. Rzucił się pędem w stronę chłopaka. Z naprzeciwka biegli już dwaj strażnicy ochrony metra: pan pod wąsem, już nie pierwszej młodości, w mundurze i w żółtej kamizelce, oraz jego kolega, z grubsza taki sam. Nie musieli się spieszyć, bo dresiarz stał tylko i patrzył w twarze ludzi za szybą, którzy wiedzieli już, że za nagłym hamowaniem kryje się coś złego. Maszynista dobiegł pierwszy. Stanął dwa metry od chłopaka, jakby bojąc się, że ten go ugryzie. Dyszał i patrzył mu w oczy.
– Dlaczego to zrobiłeś?!
– Zrobiłem to dla mojego pana.
– Jakiego pana, skurwysynu?
Wtedy dobiegli strażnicy. Z miejsca sięgnęli po służbowe pistolety.
– Na ziemię! Kurwa, kładź się na ziemię! – wrzasnął starszy, celując w dresiarza.
Chłopak stał bez ruchu. A oni bali się na niego rzucić. Był jakby nieobecny, całkiem spokojny, a w oczach świeciło mu coś, co krzyczało, że trzeba uważać. Nagle uśmiechnął się strasznie.
– To początek.
– Czego? – zapytał maszynista.
– Nadchodzą czarne dni – odparł zabójca, patrząc mu w oczy.
Strażnik poczuł, że pod wpływem tego spojrzenia robi mu się słabo i że jest już stanowczo za stary na tę robotę. Poczuł w ustach gorycz bezsilności. Miał ochotę strzelić temu gościowi prosto w łeb. Spust parzył go w palec, a w głowie coś krzyczało: „Zabij go! Uwolnisz świat od zła!”. Ale nie. Jednak nie. Oparł się pokusie. Opuścił broń. Jego kolega, który dotąd stał bez słowa, pokiwał tylko głową i dalej celował ze swojej broni w mordercę.
W wagonie tymczasem wrzało. Ludzie na widok broni wpadli w panikę. Młodzi mężczyźni rozsunęli siłą drzwi i na peron wylała się kałuża strachu, która ruszyła szybko ku schodom. Błyskawicznie otworzyły się kolejne wagony i zaroiło się od oczu i lęku. Ktoś wpadł oczywiście na pomysł, żeby filmować to telefonem. Na stacji tymczasem uruchomiono procedury awaryjne. Tory zostały zamknięte, nadjeżdżające pociągi zatrzymały się w tunelu. Po ruchomych schodach zbiegli policjanci z patrolu prewencji, który właśnie dojechał do stacji. Zatrzymali się obok strażników.
– Kto to jest? – zapytał policjant strażnika, z wycelowanym pistoletem.
– Morderca. Wepchnął dziewczynę pod skład.
– Na pewno on?
– Tak.
– A gdzie jest ta dziewczyna?
– Na torach. A on coś bredzi o szatanie – wyjaśnił strażnik.
– O czym?
– W imię szatana – powiedział nagle chłopak, a potem zawył tak, jakby nie był człowiekiem, a głośnikiem, z którym sprzęgła się gitara elektryczna.
Ów dziwny pisk był tak przeszywający, że mundurowi aż zatkali uszy. Dźwięk z metalu wkłuwał się w uszy i bolał. Krzyk nagle się urwał, a chłopak osunął się na kamienną posadzkę. Nieprzytomny.
– Jezus Maria… Co to jest? – wyszeptał starszy strażnik.
Ciężko usiadł na ławce i złapał się za serce. Policjanci jednym susem dopadli do dresiarza. Skuli go kajdankami i położyli na brzuchu. Po schodach zbiegali kolejni patrolowcy, strażacy i ratownicy medyczni. Na peronie zakotłowało się od służb. Dwa filmy nakręcone komórkami były już na Facebooku i miały coraz więcej odsłon i udostępnień. Ratownicy wydobyli spod wagonu szczątki.
Koła pokawałkowały dziewczynę. Zebrali do worka coś, co jeszcze parę minut temu było pełnym życia człowiekiem z planami na przyszłość. Spotkanie w korpo odbyło się bez jej udziału. Wszyscy byli w szoku. Przecież nigdy się nie spóźniała! Gdy do firmy dotarła informacja o tym, że została wepchnięta pod metro, ludzie przy biurkach zamarli w przerażeniu.ROZDZIAŁ 3
3
BYŁEM PIERWSZYM REPORTEREM, KTÓRY DOTARŁ NA STACJĘ. Jechałem właśnie motocyklem do redakcji, dochodziła dziewiąta i było już gorąco. Lipiec bił znów rekordy temperatur. Od dwóch tygodni napływało powietrze z Afryki, miasto dusiło się w skwarze, a poziom Wisły opadł tak, że warszawiacy urządzali sobie spacery brodem na drugi brzeg. Andrzej Horyto, nasz reporter zajmujący się historią i zabytkami, napisał tekst o tym, że ludzie spacerujący po dnie rzeki znaleźli szwedzkie kule armatnie.
– Może przydadzą się, gdy wybuchnie wojna o wodę? – zażartował ktoś na kolegium.
Ja miałem w planach spisywanie wywiadu z policjantem roku. Dzielnicowym z Wawra. Nie lubię spisywać wywiadów z dyktafonu. Wszyscy w tej branży tego nie lubią albo to znielubią. To urządzenie jest nam absolutnie nieodzowne, bo o ile zwykły tekst gazetowy można ogarnąć kartką i długopisem, to przy dłuższej rozmowie musi być dyktafon. Wiem, że Ryszard Kapuściński w ogóle nie notował. Ale ja jestem tylko zwykłym żuczkiem i wszystko muszę mieć zapisane lub nagrane. Jechałem więc spisać dzielnicowego i jakoś w połowie drogi poczułem wibrację w kieszeni spodni. Wyczucie delikatnego vibrato na siodle motocykla graniczy z cudem, ale tego dnia cud się wydarzył. Zatrzymałem się i odebrałem, bo uparciuch dzwonił i dzwonił. Głos po drugiej stronie był zimy jak stal:
– Jesus, posłuchaj, Olek zadzwonił przed chwilą i powiedział, że coś grubego dzieje się przy stacji Imielin. Chyba ktoś się rzucił pod metro – obwieścił głos.
Olek był tak zwanym lotnym, czyli jeździł autem po mieście, obfotografowywał i filmował wypadki komunikacyjne. Miał na stałe włączoną radiostację, przez którą podsłuchiwał straż pożarną i pogotowie. Było to możliwe, bo oni – w przeciwieństwie do policji – nie korzystają z zakodowanych częstotliwości. Słyszał więc, jak strażacy i ratownicy są informowani przez swoich dyspozytorów o tym, gdzie i po co mają jechać. Rzecz w tym, że takie radia miały też inne redakcje i oczywiste było, że na Imielin walą już wszystkie media. Dałem gazu i dojechałem migiem do najbliższej zawrotki, z niej wystrzeliłem z powrotem na Ursynów.
Sprzęt, którym jeździłem, był absolutnie wyjątkowy. Kupiłem sobie rok wcześniej BMW R 1150 GS Enduro. Potężny terenowy kawał żelastwa, który potrafił być bardzo szybki. Teraz zrobiłem wszystko, żeby wygrać wyścig i by „Głos” był wciąż najszybszym medium w mieście. Przejechałem dwa czerwone światła i ominąłem korek pasem zieleni. Gdy dotarłem do stacji, była już odcięta przez policję. Przy wejściach stało sporo osób. Miałem szczęście, bo pierwszy facet, którego zagadnąłem, opowiedział mi, co się wydarzyło. Stał niedaleko i widział całe zajście, a do tego słyszał to, co dresiarz powiedział o szatanie.
To było szokujące. Ulica była przerażona. Pogadałem jeszcze z dwiema osobami i ruszyłem do redakcji. Jak dobrze uderzona kula bilardowa przeleciałem Wisłostradą na Czerniaków i zatrzymałem się na firmowym parkingu, przed biurowcem koncernu medialnego Informa. Mojego mocodawcy i chlebodawcy.
Budynek był wykończony drewnem i ktoś, zdaje się, powiedział, że wygląda jak pudełko zgubione przez przebiegające dzieci. Na portierni swoją młodością i urodą witały recepcjonistki, umundurowane w granatowe służbowe garsonki. Na wdzięki jednej z nich połasił się redaktor, który zostawił dla niej żonę i dziecko. To może wydawać się szalone, ale zakręconych historii męsko-damskich było w Informie pod dostatkiem. Można by z nich na luzie zrobić wydanie „Faktu” albo „Superaka”. Newsroom warszawskiego działu „Głosu” był prosty i przejrzysty. Tak jak styl, którym pisaliśmy. Reporterzy powinni tak pisać. Na środku stał okrągły stół, przy którym na kolegiach zasiadało szefostwo i dyżurny reporter omawiający poprzedni i zaplanowany na kolejny dzień numer gazety. Na zielonej ścianie obok przymocowane były lśniące niklem duże zatrzaski, których szczęki ściskały wieczorem świeżo wypieczone strony jutrzejszego wydania. Płynąłem tą łajbą od pięciu lat i szczerze mówiąc, bardzo to lubiłem. To był mój drugi dom. Redaktor prowadzący czuwał jak zwykle przy komputerze pod ścianą. Na mój widok odkleił się od ekranu.
– Cześć. Co masz?
– Dresiarz dla szatana wepchnął dziewczynę pod metro.
– Co?!
– To, co słyszysz. Koszmar.
– Damy to na pierwszą stronę, ale napisz krótko.
– Dlaczego?
– Była awaria w Czajce i to jest najważniejsze.
– OK.
Doskonale wiedziałem o tym, że z tematem oczyszczalni ścieków nie wygra nic. Musiałby chyba spaść samolot na centrum miasta. Uciekłem do kompa. To był mój kawałek redakcji. Azyl, zatoczka. Na wszystkich biurkach żółkły sterty starych gazet, zwisały przyczepione scotchem komiczne zdjęcia, stały białe plastikowe hełmy z budowy metra, prężyły się proporczyki, maskotki, dewocjonalia, kubki, znaczki, a nawet lalki. Reporterskie trofea. Ja udekorowałem swoje miejsce trzema zdjęciami. Na pierwszym był Muhammad Ali, na drugim motocykl moich marzeń – BMW Sahara, niemiecki wojskowy model z czasów III Rzeszy, a na trzecim zdjęciu była Metallica, moja ukochana kapela, na której koncerty chodziłem regularnie od trzynastego roku życia. Tylko tyle. Aż tyle. Czekały na mnie klawisze spatynowanej dużej klawiatury. Monitor też miał swoje lata. Podobnie jak stacjonarny czarny telefon. Taki ze skręconym kablem.
Zadzwoniłem od razu do rzecznika prasowego Komendy Stołecznej. Znaliśmy się pół roku, odkąd aspirant Paweł Majchrzak objął to stanowisko. Po kilku minutach towarzyskiej wręcz rozmowy miałem komplet informacji. Włożyłem w uszy słuchawki mp3 i odpaliłem „Master Of Puppets”. Moją ulubioną płytę Metalliki, przy której nieraz miałem ciary. Zacząłem stukać i słowa skapywały na ekran jak krople krwawego deszczu. Tak zaczęła się kolejna robótka na około tysiąc pięćset znaków.
Morderstwo dla szatana
Na stacji metra Imielin dresiarz wepchnął młodą kobietę pod metro. W trakcie zatrzymania przez funkcjonariuszy policji krzyczał, że zrobił to dla szatana. Do tragedii doszło o godz. 8.45. Mężczyzna stojący na peronie metra wepchnął kobietę wprost pod najeżdżający skład. Zginęła na miejscu. Metro hamowało awaryjnie. Zatrzymały się składy jadące w obu kierunkach. Mężczyzna był spokojny, stał w miejscu, w którym popełnił morderstwo. Nie uciekał nawet, gdy z wagonów metra wybiegli w panice pasażerowie. Kiedy pojawili się policjanci, oświadczył, że zamordował dziewczynę dla szatana. A potem dodał, że nadchodzą dni szatana. Takie informacje uzyskaliśmy od mężczyzny, który był świadkiem tej sceny. Policja dokonała aresztowania. Metro pozostanie nieczynne do godziny 22. – Sprawca zbrodni zostanie na pewno skierowany na obserwację psychiatryczną – Paweł Majchrzak ze stołecznej policji.
Jesus
Wrzuciłem tekst prowadzącemu i krzyknąłem:
– Wysłałem!
– Mam! – odkrzyknął.
Czasem od tych krzyków czułem się tu jak na boisku. Przysiadłem się do jego kompa i wspólnie przeczytaliśmy materiał. Redaktor jak zwykle poprzestawiał troszkę to i tamto. Za to brał przecież kasę. Najważniejsze, że nie popieprzył niczego, bo i to się zdarzało. Tekst od razu został wrzucony do sieci, a do tego miał pójść w jutrzejszym wydaniu papierowym. Robota została zrobiona, mogłem wrzucić na luz, czyli iść coś zjeść do naszej stołówki, nazywanej przez wszystkich żarłodajnią. „Głos Warszawy” zajmował parter, wyżej była redakcja ogólnopolskiego wydania „Głosu”, nad nią portal glos.pl, a na samej górze administracja. Stołówka mieściła się obok nas na parterze. Informa miała dobre żarcie, co było jedną z jaśniejszych stron roboty w tym miejscu.
Zjadłem kotleta schabowego z ziemniakami i surówką. A potem pojechałem na trzecie piętro, gdzie był redakcyjny taras. Tragedia tej dziewczyny pokryła mnie kurzem smutku. Zeszła mi dziennikarska adrenalina i zastygłem w fotelu. Obok redakcji stał duży sklep. Ludzie wchodzili i wychodzili, pakowali żarcie do aut i znikali. Jak zahipnotyzowany patrzyłem na tę ich krzątaninę. Mieli swoją robotę, może nie tak odjechaną jak moja, ale przewidywalną. Wiedzieli, że pojawią się w pracy o ósmej, a o szesnastej rzucą narzędzia, zamkną kompy i maile. A jutro od nowa to samo. Na moim tarasie było kompletnie inaczej. Tu jutro mógł zwalić mi się na głowę samolot, a wraz z nim setka pasażerów. Ta myśl sprawiała, że mój mózg nigdy nie zwalniał poniżej pewnych obrotów. A każda z tych historii zostawiała na nim ślad. Był więc świeży ślad po dzisiejszej dziewczynie, a także ten, który zostawiła nastolatka, która jadąc wąskim chodnikiem na Moście Poniatowskiego, straciła równowagę i przewróciła się wprost pod najeżdżający samochód. Patrzyłem na ludzi pakujących swoje sprawunki do aut i moje ciało stygło. W końcu zobaczyłem Andrzeja Horyto idącego po chodniku do zaparkowanego auta. To był sygnał, że już czas. Wstałem i też wyszedłem.
Zawsze, gdy w mojej głowie pojawiało się pytanie: „dlaczego to robię”, miałem gotową odpowiedź. Robię to dlatego, że jestem w tym dobry. Ktoś musi dobrze opowiadać o świecie ludziom pakującym żarcie do aut pod hipermarketem.ROZDZIAŁ 4
4
W SOBOTĘ WSTAŁEM PARĘ MINUT PO ÓSMEJ. Zrobiłem sobie earl graya z mlekiem, czyli herbatę Angoli. Ktoś mi kiedyś powiedział, że jeżeli w Anglii zamawia się w knajpie herbatę, to trzeba zaznaczyć, że ma być bez mleka, bo inaczej od razu dają bawarkę. Nie wiem, czy to prawda, bo nigdy tam nie byłem. Wyszedłem na taras i usiadłem na leżaku. Cieszyła mnie wizja wolnej soboty. W pracy miejskiego reportera taki luksus nie zdarza się często. Bywa, że w sobotę dzieje się coś, co trzeba opisać i wtedy robi się temat, a w niedzielę jedzie do redakcji, żeby napisać tekst. Ten weekend miałem jednak tylko dla siebie i postanowiłem, że sobotę wykorzystam na motocyklowy rajd po dzikim brzegu Wisły. Szybko wyskoczyłem do spożywczego na poranne, sobotnio-niedzielne zakupy. Sklep był kilkaset metrów od mojego domu i nazywał się „U Ireny”, od imienia właścicielki – wesołej i bystrej ciemnowłosej pięćdziesięciolatki. Dziś drzwi były szeroko otwarte, bo akurat nie działała klimatyzacja. Powietrze uparcie mieszał elektryczny wiatrak stojący na ladzie, za którą stał Janusz, mąż Ireny. Jedni się rodzą w czepku, inni w fartuchu. On ewidentnie był z tych drugich.
– Co potrzeba? – powitał mnie szerokim uśmiechem.
– Poproszę dwa kilo jabłek, cztery pomidory, kilogram marchewki i kilogram pomarańczy – wyliczyłem z uśmiechem. Pozbierałem też rzeczy z regałów: ser, salami, chleb i tak dalej.
– A czeresienki nie? – zapytał pan Janusz.
– Mogą być. Pół kilo.
– No! I to mi się podoba – z aptekarską dokładnością odważył owoce.
Siwe włosy łagodną falą spływały mu na ramiona. Kiedyś nawet rozmawialiśmy o nich z Ireną. O tym konkretnie, że Janusz ma piękne, nadal gęste włosy i że w ogóle nieźle się trzyma. Irena zdradziła, że w młodości był hipisem. Być może dlatego na regale z prasą panowała demokracja. Były tytuły liberalne i konserwatywne. Obok liberalnego „Głosu” leżał prawicowy „Fundament”. A niżej kolorowe gazetki sprzedające się twarzami celebrytów, którzy na szpaltach pełnych dopakowanych kolanem emocji dzielili się opowieściami o tym, że pili, ćpali, łajdaczyli się, mają psychofana, zostali zdradzeni, wykorzystani, są od niedawna zakochani, odkochani, szczęśliwi, załamani, szukają harmonii albo właśnie ją uzyskali dzięki psychoterapii, nawróceniu lub wypadowi na obóz jogi na Bali.
– Wiedział pan o tym, że liczba zabójstw dzieci w Polsce wzrosła o sto procent? – zapytał nieoczekiwanie pan Janusz.
– Nie wiedziałem.
– Mnie to nie dziwi.
– Czemu?
– Bo ludzie nie mają dziś zasad. Liczy się tylko kasa i, za przeproszeniem, koniec własnego chuja.
Byłem w szoku. Tak szczerej rozmowy jeszcze nie mieliśmy.
– Ludzie to ludzie. Zawsze są tacy sami, ale ważne jest to, jaki płynie przykład z góry – aż uniósł wskazujący palec.
– To prawda. A kto wie, co na tej górze się dzieje? – odrzekłem.
– Święta prawda.
Spojrzał na mnie z sympatią. A ja wróciłem do domu w dobrym humorze, kopiąc puszkę po piwie.ROZDZIAŁ 5
5
JESUS NIE MIAŁ POJĘCIA, ŻE OBSERWUJE GO KOBIETA STOJĄCA W OKNIE NA TRZECIM PIĘTRZE JEGO BLOKU. Miała metr siedemdziesiąt trzy i wysportowaną, zgrabną sylwetkę. Na świat patrzyła wielkimi brązowymi oczami, które okalała firana długich rzęs. Uroku dodawała jej kaskada czarnych włosów spływających obficie na ramiona. Obok takich niewiast Jesus nie przechodził obojętnie. Nie był przecież ani świętym, ani ascetą. Znali się z widzenia, mijali się na podwórku lub w garażu, gdy on parkował motocykl, a ona biało-czarnego mini coopera. Zawsze pozdrawiając z uśmiechem. Wprowadziła się niedawno, jesienią. Przypuszczał, że to babka z jakiegoś korpo. I nie mylił się, ale to korpo nie było takie jak wszystkie. Dziś była ubrana w biały szlafrok i popijała zieloną herbatę z dużej szklanki. Gdy zrobiła krok w stronę kanapy, akurat odezwał się smartfon. Zaświergotał kusząco na parapecie z jasnego drzewa. Sprawdziła, kto też dzwoni… Jola! Ukochana przyjaciółka.
– Cześć, kochana. Jak tam?
Bożesz! Ależ one do siebie szczebiotały! Jakby świat był tylko po to.
– Cześć. Patrzę na sąsiada.
– Na jakiego sąsiada?
– A jest tu taki jeden. Duży i czarny. A co tam u was?
– Jemy śniadanie. A potem chcemy się przejechać rowerami nad Wisłę. Dołączysz do nas? – zatirlitała Jola.
Lenę, bo tak miała na imię sąsiadka, z Jolą łączyła nie tylko głęboka przyjaźń, ale także relacja erotyczna. Gorąca namiętność, dla której przeszkodą nie było to, że Jola miała chłopaka. Arek, czyli jej facet, wiedział doskonale, co jest grane i bawiło go to, liczył też, że w końcu pewnego dnia wylądują w łóżku we trójkę. Sąsiadka jednak od jakiegoś czasu nie miała ochoty na facetów. Przejedli się jej.
– Jedźcie sami, kochani. Mam coś do zrobienia w domu.
– Ale wieczorem wyskoczymy do Varg, co? – zapytała z nadzieją Jola.
– Oczywiście, koniecznie!
Przegadały jeszcze pół godziny życia. Bla, bla, bla. W tym czasie Lena wypiła drugi kubek zdrowej zielonej herbaty. W końcu zakończyły dialog zmysłowym „pa”. Lena miała do przejrzenia prezentację, z którą w poniedziałek szła do klienta. Czym się zajmowała? O tym za chwilę. Tymczasem wyszła na taras. Mogła bez ryzyka opalać się nago, bo blok miał trzy piętra. Mieszkała na ostatnim, a po drugiej stronie ulicy stała tylko parterowa willa. Nikt jej nie widział. Od sąsiada obok odgradzał ją biały mur, a leżak był ustawiony w głębi tarasu. Zrzuciła więc szlafrok i położyła się na granatowym leżaku. Nad sobą miała duży parasol, który kupiła tydzień temu w Ikei. Przypomniał się jej Jesus, a potem jacyś inni kolesie.
Przemknęło jej przez myśl, żeby może zrobić sobie dobrze. Byłoby to całkiem zabawne! Orgazm na tarasie… Opanowała się jednak. Nie była aż taką świruską, żeby robić to nago na tarasie swojego bloku. Do szczęścia wystarczył jej w pełni balkon. Kochała to miejsce. To było jej pierwsze mieszkanie. Dwa pokoje. I kredyt, który pochłaniał dużą część jej pensji, bo z góry założyła sobie, że spłaci go najszybciej, jak się da. Ambitna. Czy bała się tego worka z kamieniami? Nie, nie bała się. Zarabiała dziesięć tysięcy netto, miała trzydzieści dwa lata i pracę, którą kochała. Była bardzo dobrą dyrektorką kreatywną w agencji reklamowej Red. Tak dobrą, że mogła spać spokojnie bez drżenia o przyszłość. Na horyzoncie jej nieba od dawna nie pojawiły się chmury. Tak samo jak na niebie nad jej blokiem.
Upał był taki, że po pół godzinie za gorąco zrobiło się nawet pod parasolem. Wróciła nago do salonu. Pod jedną ścianą stała indyjska komoda z ciemnego brązowego drewna, pod drugą niski jasny stół, przy którym czekała zamszowa kanapa w kolorze ecru. Też z Ikei. Opadła na nią z ulgą. Przed oczami miała kilim, na którym zielony kombajn żął zboże na polu, nad którym zawisła krwawa kula słońca. Pod stopami czuła panele. Dobre, Classena, klasa ścieralności A5. Wyglądały jak sosnowe deski. Było widać nawet słoje. Wieczorem zapalała żyrandol, którego sercem była biała kula. Wyrastały z niej niklowane róże kwitnące energooszczędnymi żarówkami. Podobnie jak Jesus mieszkała sama.
W końcu odpaliła laptopa. Nieubłaganie przyszedł czas na przejrzenie prezentacji. Chodziło o popularne lody Orex. Red zostało zaproszone do przetargu, który ogłosił jeden z większych graczy na rynku produktów spożywczych. To był kolejny gruby przetarg, w którym startowali tego lata. Jak dotąd nie rozbili banku, więc choć zabierała się do pracy niespiesznie, naprawdę bardzo zależało jej na zdobyciu tego zlecenia. A kiedy bardzo czegoś chciała, to nie było dla niej przeszkód.ROZDZIAŁ 6
6
WIECZOREM WYSIADŁEM Z METRA NA STACJI POLE MOKOTOWSKIE. Rajd motocyklem trwał kilka godzin i wróciłem do domu totalnie uwalany błotem. Nie byłem specjalnie głodny, bo po drodze zjadłem dwie karkówki z grilla. Ogromne, z białym pieczywem i kiszonymi ogórkami. Jakieś tysiąc pięćset kalorii. Do mojego limitu dwóch i pół tysiąca dziennie było jednak daleko, więc ugotowałem ryż i usmażyłem pierś z kurczaka, którą rano przełożyłem z zamrażalnika do lodówki. Do tego warzywa i litr muszynianki.
Nie ustawiłem się z nikim na wieczór, ale kontrolnie wyskoczyłem na miasto. Czasami lubię tak robić. Różnie się to zresztą kończy. Poszedłem wzdłuż Rakowieckiej do Extremy. To mój ulubiony klub. W weekend zawsze był tu duży ruch. Przychodzili ludzie z różnych szuflad: mordorowy prekariat, kreatywni za kasę, kreatywni bez kasy i tak dalej. Wszyscy wchodzili pomiędzy czerwone ściany, czerpiąc głęboko z drewnianego ciemnobrązowego baru. W jego lewym rogu stała gablota z kieliszkami i szklaneczkami. Podświetlona ledowym szmaragdowym blaskiem wyglądała, jakby była pełna absyntu. Nic tylko pić i pić. Didżej miał swoje miejsce w centrum sali, dziś grał funky, soul, czasami oldskulowy hip-hop. Parkiet był jeszcze pusty. Na pierwszej linii frontu, przy barykadzie baru, pozycje strzeleckie zajęli zadeklarowani alkoholicy. Bohaterowie i królowie nocy. Tu nie było miejsca dla mięczaków i beks. Tu bawiła się Warszawa! Husaria i kamikadze.
Zamówiłem piwo. Dziś zaplanowałem góra pięć piw. I ani grama wódki! Gorzałę omijam z daleka. Wódeczkę popijały za to wyszykowane, wymalowane i dobrze uchachane już panie. Jak zwykle przyszły po kolejną porcję wrażeń, przynosząc z domu nadzieję, że może znajdą w końcu faceta na trochę albo – kto wie – może i na dłużej. Dostałem piwo i odbiłem od baru. Zająłem pozycję obserwacyjną pod ścianą. Tarłowisko wibrowało życiem. Kiedyś poznałem w Extremie gościa, który miał już spokojnie z pięć dyszek, czyli swoje wiedział. Jego narracja była brutalna:
– Kiedy byłem młody, to w tym mieście było odwrotnie. Czyli mało kobiet i dużo facetów – tłumaczył, paląc fajkę za fajką. – Teraz to one zasuwają tabunami i rozglądają się wygłodzone za facetami. Jak chcesz wyrwać laskę, to wystarczy, że przyjdziesz do knajpy o dwudziestej trzeciej i nawet jeżeli jesteś zalany w trupa, to i tak na bank wyrwiesz coś w przedziale trzydzieści-czterdzieści lat. Ja, gdzie nie pójdę, to widzę kobiety, które rozglądają się za facetami. Wchodzę o dziesiątej w piątek do baru i na dzień dobry dostaję trzy spojrzenia: „To ja! Chcesz pogadać? Czy my się nie znamy?”. Wiesz, dlaczego te laski tak patrzą? Bo przyjechały do stolicy zrobić karierę i mają kłopot, bo tu jest deficyt facetów.
Tak nawijał i trzeba przyznać, że miał sporo racji. To, o czym mówił, było widać na pierwszy rzut oka. Było w czym wybierać. Ja dziś chciałem tylko trochę powibrować. Nie szukałem kobiety. Dwa miesiące temu zakończyłem półroczny związek z korektorką „Głosu”. Była fajna, ale miała poważny defekt. Urządzała mi dzikie sceny zazdrości. Skończyłem z nią, gdy okazało się, że wynajęła detektywa, żeby sprawdzał, co robię wieczorami. Nie robiłem nic. Siedziałem w chacie i tylko czasem wychodziłem na miasto. Przyuważyłem gościa i go dopadłem, gdy szedł za mną po Chmielnej. Wydusiłem z niego, dlaczego to robi. Na szczęście ona odeszła z Informy. Miałem święty spokój. Co za ulga! Nie szukałem kobiety nawet na one-night stand. Jeszcze nie. Tak byłem przeczołgany.
Zamówiłem drugiego browara i poczułem, że nogi same zaczynają mi się poruszać w rytm drgającej w powietrzu muzy. Do baru podszedł tymczasem Kurczak, gość po czterdziestce, całkiem dobry fotograf, niski i posiwiały już facet, lekko przy kości. Nałogowy podrywacz, który nigdy nawet nie spróbował zakładać rodziny i nadal bujał się ze studentkami. Miał patent pod tytułem: „Zrobię ci super fotkę smartfonem. Nie wierzysz? To się przekonajmy”. Nie był dziś sam, przyholował całe stadko pań. Didżej zluzował i grał remiksy polskich przebojów. Szlagiery, bez których zdychają potańcówki. Na parkiecie prezentowały się ciała, prężąc się, wyginając i zachwalając: „Proszę! Proszę! Ja! Ja! Touch me, Baby!”. Fruwały rozdygotane włosy i pulsowały oczy. Dołączyli śmiało do orgii. Dziewczyny, jak to dziewczyny, kusiły grymasami i pulsowaniem bioderek. Kurczak podrygiwał z właściwym sobie brakiem obciachu, bawiąc świat luźnym wdziękiem komedianta, któremu płacą za parodiowanie dziecka z ADHD. Ja tańczyłem spokojnie, jak zwykle. Po kilku kawałkach dziewczyny zbiły się w grupkę i zaczęły coś knuć. Druga blondyna, w spodniach z pomarańczowej skóry, spojrzała na mnie pytająco.
– Hej, Jesus, chcesz zajarać?
Popatrzyłem na jej usta, czerwone jak sen rzeźnika.
– No, spoko.
Przebrnęliśmy przez zbity już tłum i wyszliśmy wprost w gorącą warszawską noc. Usiedliśmy na ławce w parku. Kręcąca brunetka w kusej czerwonej sukience, na zgrabnych, trzeba jej to oddać, nogach, obutych w całkiem sensowne złote szpilki, wyjęła z fioletowej torebki srebrną papierośnicę, która skrywała przygotowane zawczasu skręty. Po chwili w powietrzu rozpłynęła się woń marihuany. Z rozpędu też wciągnąłem dwie chmury i poczułem ciepełko w mózgu. Rzadko to robiłem, ale czasem dawałem się ponieść chwili. Obok stała blondynka, chyba już numer trzy. Była drobna, wciąż miała dziewczęcą twarz i zgrabne nóżki w seksownych czarnych szortach. Lubię takie maleństwa. Oj, tak! Wiedziałem, że ma ksywkę Lola.
– Co tam? – zagaiła.
– W porządku, Lola. Co u ciebie?
Miała wesołe niebieskie oczy, z którymi bardzo łatwo było się zaprzyjaźnić.
– U mnie? Kilka dni temu rozstałam się z facetem.
– Uuu… To współczuję.
– Dzięki. Ale wiesz… Poczułam ulgę. Ale pomyślałam o tych wszystkich sylwestrach, świętach, wigiliach, o tym, że będę je spędzać sama. W Warszawie na stu facetów jest sto osiemnaście kobiet.
– Nie przejmuj się. Jesteś zajebista.
– Dzięki. Wiesz, tak w sumie, to też myślę, że będzie dobrze. Na Tinderze mam już trzydzieści lajków i mogę rozmawiać z facetami przez cały dzień.
– No to chyba jednak nie jest tak źle być w Warszawie kobietą. Ładną oczywiście.
Rozpromieniła się.
– Tęsknisz za nim? – zajrzałem jej głęboko w oczy. Lśniły jak dwie iskierki zbliżające się po loncie do laski dynamitu.
– Nie tęsknię. Kiedy wychodził po piwo dla nas obojga, to potem wypijał butelkę i był już nawalony. Wiesz dlaczego?
– Słaba głowa?
– Po drodze wypijał na szybko setkę cytrynówki.
– Zabawne.
– Prawda? Kiedy pytałam, o co chodzi, mówił, że to przez piwo, bo jest mocne. W końcu zapytałam w sklepie i się wydało.
– Oj tam, setka cytrynówki! – zaśmiałem się.
– Wiesz… Pogoniłam go przede wszystkim dlatego, że mieszał mi w głowie.
Wylądowałem na ziemi.
– Długo byliście razem?
– Trzy lata.
– Sporo.
– Tak. Wiesz, jak to jest. Człowiek długo jest sam i jak w końcu zaczyna z kimś być, to potem ciężko mu znów wrócić do singielki.
– Jasna sprawa. Też jestem singlem.
– Naprawdę?
– Ale na razie dobrze mi z tym.
– Przystojny jesteś, poradzisz sobie… – uśmiechnęła się.
– Mam nadzieję.
– Wiesz, on mi fizycznie bardzo odpowiadał, byliśmy seksualnie spasowani. Ja tak mam, że facet musi mi się podobać fizycznie. Bez tego ni chuja. Miałam różne akcje, różni goście się pojawiali, ale nie mogłam iść do łóżka z kolesiem, który mnie nie kręcił.
– Rozumiem cię, bo mam tak samo – odpowiedziałem.
Patrzyła tak, jakby chciała, żebym ją wziął za rękę i zabrał gdzieś ze sobą. Ale ja wyraźnie czułem, że to jeszcze nie to. Spaliliśmy jeszcze jednego jointa. Od tego jarania zrobiłem się głodny i wyszliśmy z Kurczakiem do pobliskiej kebabowni czynnej 24 h.