- W empik go
Purpurowe gniazdo - ebook
Purpurowe gniazdo - ebook
Gdy Święty Mikołaj, znudzony dotychczasowym życiem, bierze urlop i znika w Zamrożonym Lesie, jego przyjaciele – królik Chrupuś, renifer Ramon i mały troll Trolek natychmiast organizują poszukiwania. W drodze bohaterowie zaprzyjaźniają się z leśnymi zwierzętami i dowiadują się od nich, dlaczego Zamrożony Las jest niemy. Okazuje się, że to sprawka Pięknej Zimy, która uwięziła w tajemnym miejscu wszystkie ptaki świata.
Nasi bohaterowie muszą teraz zmierzyć się z podwójnym wyzwaniem – odnaleźć Świętego Mikołaja i uwolnić ptaki. Czy im się to uda? Mamy nadzieję, że tak. W przeciwnym razie dzieci na całym świecie nie dostaną prezentów, a lasy pozostaną nieme na wieki.
Każdego roku Święty Mikołaj odwiedza mój dom. Święta Bożego Narodzenia bez Niego? To niemożliwe! Ciepło, dobro, miłość, przyjaźń, smaki, zapachy... wszystko tu jest. “Purpurowe Gniazdo" to mądra, pełna kolorów opowieść. Mmm..., a jak by te obrazy przenieść na scenę? Przeczytajcie tę książkę, polecam.
Iwona Pavlović (tancerka, choreograf, reżyser)
Kiedy Święty Mikołaj chce się wybierać na urlop, kiedy nie chce zajmować się prezentami, zaczyna się robić niebezpiecznie. Wiem, że coraz trudniej wierzyć w Mikołaja. Ja wierzę. Jeśli chcecie, żeby mimo wszystko do Was przyszedł – przeczytajcie tę książeczkę. Ja przeczytałem. Do mnie przyjdzie.
Wojciech Malajkat (aktor, reżyser, dyrektor warszawskiego teatru “Syrena”)
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7722-991-0 |
Rozmiar pliku: | 7,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Nigdzie w tym roku nie jadę – oznajmił Święty Mikołaj, rozsiadając się w fotelu.
– Jak to? – spytał cichutko Trolek.
– Zwyczajnie – odpowiedział Mikołaj. – Nie jadę i już! Znudziło mnie się!
– Nie mówi się „mnie” – poprawił Mikołaja Trolek.
– A jak się mówi?
– „Mi” się mówi. „Znudziło mi się”.
– Niech będzie: znudziło mi się.
– Co się Mikołajowi znudziło? – dopytywał się Trolek.
– Wszystko mi się znudziło: latanie mi się znudziło i znikanie. Pojawianie też mi się znudziło. Znudziły mi się te wszystkie tajemnice i grzeczne dzieci. I te niegrzeczne dzieci też mi się znudziły. I kominy mi się znudziły i lasy, a najbardziej to mi się znudził śnieg.
W pokoju zapadła cisza. Trolek, nie spuszczając wzroku z Mikołaja, usiadł na porzuconej przy kominku gałęzi i machając nogami, przechylił małą główkę w małej żołędziowej czapeczce. Bo Trolek był małym trollkiem i wszystko u niego było małe. Lecz chociaż sam był mały, to miał wielkie i dobre serce.
Święty Mikołaj poprawił się w fotelu i znowu zaczął mówić:
– Właśnie tak! Nigdzie w tym roku nie jadę! Będę siedzieć w fotelu, będę oglądać telewizję i będę jeść.
– Ale ty nie masz telewizora – wtrącił nieśmiało królik Chrupuś, który do tej pory siedział cichutko obok Mikołajowego fotela. Siedział, słuchał i chrupał marchewkę.
– Nie mam? No właśnie – nie mam! A dlaczego ja nie mam telewizora, skoro prawie wszyscy mają? Hę?! I to też mi się znudziło! Ja też chcę mieć telewizor! Ja też chcę mieć święta i choinkę. I chcę dostawać prezenty! I tym prezentem może być telewizor!
Święty Mikołaj wstał z fotela, podszedł do kominka i podniósł gałązkę, która leżała na podłodze. I już miał ją wrzucić do ognia, gdy nagle usłyszał krzyk Trolka:
– Raaatuuunkuuuu!!!
Mikołaj spojrzał na gałązkę i nogi się pod nim ugięły. Na gałązce siedział Trolek.
– Ratunku! Ratunku! – nie przestawał wrzeszczeć Trolek.
– Trolku, co ty wyprawiasz?! – zawołał przerażony Mikołaj. – O mało nie wrzuciłem cię do ognia!
– O mało mnie nie upiekłeś! – zawołał Trolek.
– No właśnie, o mało cię nie upiekłem. Święty Mikołaj zasmucony pokiwał głową. Położył gałązkę na swoim ramieniu, żeby Trolek mógł z niej bezpiecznie zejść. Przeczesał palcami siwą brodę i wrócił na swój fotel. – Sami widzicie – powiedział – jestem przemęczony. Zrobiłem się nieuważny i z tego wszystkiego o mało nie upiekłem swojego najlepszego przyjaciela.
Trolek, który teraz siedział na ramieniu Świętego Mikołaja, zrobił się czerwony. Mikołaj uznał go za przyjaciela i to za najlepszego przyjaciela. To Trolka bardzo ucieszyło, ale też nieco zawstydziło. Być najlepszym przyjacielem Świętego Mikołaja to jest coś!
– No więc sami widzicie – urlop mi się należy.
Mikołaj zamilkł i utkwił wzrok w płomieniach kominka.
„Niedobrze – pomyślał Trolek – oj, niedobrze. Jutro Wigilia, a Mikołaj takie rzeczy opowiada”.
A na głos powiedział tylko krótko:
– Niedobrze.
– Co niedobrze? – spytał Mikołaj.
– Niedobrze, że Mikołaj chce akurat teraz wziąć urlop. Przecież Mikołaj ma urlop przez cały rok. No oczywiście oprócz zimy. Bo przecież wiosną Mikołaj ma urlop, latem Mikołaj ma urlop...
– Czy możesz, Trolku, przestać mówić do mnie w trzeciej osobie? – przerwał mu zniecierpliwiony Mikołaj.
– W czym? – nie zrozumiał Trolek.
– A widzisz, taki mądrala z ciebie, mnie poprawiasz, a sam nie wiesz w czym. W trzeciej osobie to znaczy... no... chodzi o to, żebyś mówił o mnie bezpośrednio do mnie.
Trolek rozejrzał się po pokoju.
– A do kogo ja mówię?! Przecież do Mikołaja mówię! No przecież, że nie do Chrupusia mówię, tylko do Mikołaja!
Mikołaj wziął głęboki oddech i już miał coś odpowiedzieć, gdy do pokoju wkroczył renifer Ramon.
***
– Marcysiu, Marcysiu! Chodź do mnie, tylko szybko!
Marcysia aż podskoczyła. Zatopiona w lekturze przeniosła się cała w bajkowy świat, z którego teraz brutalnie próbowała wyrwać ją mama. Dziewczynka jednak nie ruszyła się. Miała nadzieję, że mama odpuści. Ale mama nie odpuściła.
– Marcysiu, no gdzie jesteś?!
– U siebie jestem, a gdzie mam być! Czytam! – odkrzyknęła Marcysia.
– To chodź tu prędzej, potrzebuję leszczynowych orzechów!
Dziewczynka niechętnie sięgnęła po zakładkę.
– Zawsze, jak mam coś ciekawego do roboty, to zaraz inni mają dla mnie coś jeszcze ciekawszego do roboty – mruknęła pod nosem.
Przez chwilę obserwowała tańczące na ścianie kolorowe motyle. To lipcowe słoneczko przebijało się przez wiśniowe drzewa i wpadało w zawieszone na oknie kryształowe sopelki. Tam wywijało koziołka i zamieniało się w tęczowe motyle, które świetlistymi skrzydełkami muskały ścianę pokoju. Niektórzy twierdzą, że to zajączki, ale Marcysia wyraźnie widziała motyle.
„Orzechy? Po co mamie w lipcu orzechy? To na pewno taki podstęp, żeby mnie zwabić do kuchni” – pomyślała.
Ale nie mając pewności, czy to podstęp, czy może jednak mama rzeczywiście potrzebuje orzechów, zaznaczyła zakładką miejsce, w którym przerwała czytanie, i położyła książkę na stoliku przy łóżku. Nie mogła sobie odmówić łupania orzechów młotkiem. Odgarnęła z czoła zwichrzoną w czasie czytania grzywkę i zawołała:
– Już pędzę, już lecę!
I tupiąc bosymi stopami, zbiegła po schodach.
W kuchni, jak to w kuchni – gotowanie! Mama w kuchennym rynsztunku – w białym, wykrochmalonym fartuszku i z ogromną łyżką w dłoni – mieszała coś w ogromnym garnku. Zapach zdradzał kapustę. Marcysia lubiła widok mamy krzątającej się w kuchni, ale zdecydowanie nie lubiła zapachu gotowanej kapusty.
– Wyglądasz jak jakaś królowa – powiedziała dziewczynka.
– Królowa? Co ty, Marcysiu, pleciesz? Jaka królowa? Chyba kucharka królowej.
– Królowa, królowa. Jak biała i sroga Królowa Zima.
– Ja sroga? Jednak pleciesz...
– No... z tą łyżką wyglądasz groźnie.
Obie się roześmiały.
– Moje królowe gotują bigosik! – przerwał im tata, który od pewnego czasu przysłuchiwał się ich rozmowie.
Latem w „Siedmiu Leszczynach” nigdy nie było słychać, czy ktoś wchodzi do domu, czy z niego wychodzi, bo przez cały dzień drzwi do domu były otwarte. Z kuchni widać było całe podwórko, a z podwórka całe... krzesło. Marcysia uwielbiała siadać na pieńku po ściętej wiśni, tym przy studni, i zastanawiać się, dlaczego z podwórka widać tylko krzesło, a z kuchni widać całe podwórko. Jednak, jak dotąd, nie znalazła odpowiedzi na to arcyciekawe pytanie.
– Jeśli dobrze pamiętam, to ktoś miał mi dzisiaj pomagać przy Karminie – powiedział tata z wyrzutem w głosie.
Marcysia pacnęła się otwartą dłonią w opalone czoło.
– O jenyyy...! – jęknęła. – No, ja miałam pomagać! Karmin to mój koń! Wszystko przez tego zbuntowanego Mikołaja!
– Chyba przez Marcela. Co on znowu zmalował? Już ja sobie z nim pogadam! – powiedział tata, groźnie marszcząc brwi.
– Nie, nie! Marcel nie ma z tym nic wspólnego! Powiedziałam, że to przez Mikołaja. Właśnie zaczęłam czytać „Purpurowe Gniazdo”, książkę, którą dostałam na urodziny od babci Augusty, ale gdy wszedł renifer Ramon, mama mi przerwała.
– Jaki znowu renifer? Co ty wygadujesz? – nie rozumiał tata.
– Ona nie wygaduje, tylko plecie – zaśmiała się mama.
– No renifer Ramon... – zaczęła Marcysia, ale mama jej przerwała:
– Tato, znasz jakiegoś Ramona?
Mówiąc to, mama mrugnęła okiem do taty. Tata od razu podchwycił żart.
– Doprawdy, moja żono, nie rozumiem, co ta nasza córka plecie – powiedział i wybuchnął śmiechem.
Marcysi zrobiło się trochę przykro, że rodzice tak sobie z niej żartują, ale zaraz przypomniała sobie o Karminie i zawołała:
– Dobra, nieważne, chodźmy lepiej do Karmina!
– Chodźmy – zgodził się tata.
Gdy tylko zniknęli w sieni, mama zdjęła biały fartuszek i chwyciła przez niego pokrywkę. Zajrzała do garnka. Kapusta miała się dobrze, więc przykryła z powrotem garnek, zostawiając na pokrywce biały fartuszek. Spojrzała jeszcze na podwórko i upewniwszy się, że nikt nie nadchodzi, pobiegła do pokoju Marcysi. Na ścianach pokoju nadal szalały tęczowe motyle. Mama od razu podeszła do stolika, na którym leżała książka. Chciała sprawdzić, co czyta jej córka. Uwielbiała czytać książki i teraz nie mogła się oprzeć.
– „Purpurowe Gniazdo” – przeczytała tytuł i otworzyła w miejscu, w którym znajdowała się zakładka. Usiadła na łóżku i zaczęła czytać:
***
Ramon był niezwykłym reniferem. Może nawet wyjątkowym. Otóż Ramon potrafił mówić. Mało tego – Ramon mówił z francuskim akcentem. „R” Ramona brzmiało zupełnie inaczej niż „r” Mikołaja czy nawet królika Chrupusia. „R” Ramona brzmiało jak „hr”. Kiedy więc się przedstawiał, brzmiało to mniej więcej tak:
– Hejka wszystkim, jestem hRamon z akcentem na „o”. Kiedyś uczyłem się fhrancuskiego i uważam, że imię hRamon bahrdzo do mnie pasuje. Niektórzy podważają moją fhrancuskość i phróbują mnie przekonać, że bahrdziej niż hRamon pasuje mi jakieś skandynawskie imię, ot, choćby Kalle czy Ole. Ale gdzie tam Kallemu do hRamona. Jestem hRamon z akcentem na „o”!
Ramon zatem wszedł, otrzepał ze śniegu rogi, parsknął i patrząc prosto w oczy Świętemu Mikołajowi, spytał:
– Czy Mikołaj ma zamiahr w tym hroku wziąć się do jakiejś hroboty? Khrasnale się uwijają jak w ukhropie, elfy ścigają się z khrasnalami, dzieci czekają na phrezenty, a Mikołaj sobie siedzi w fotelu i nic nie hrobi. Czy Mikołaj zamierza w tym hroku zabhrać się do jakiejś hroboty?
Mikołaja zamurowało. „To jakiś koszmar – pomyślał. – Dlaczego oni wszyscy mówią do mnie w trzeciej osobie?!”
– Ramon, ja ciebie bardzo proszę, ty nie mów do mnie w trzeciej osobie! – krzyknął i wstał z fotela.
– W czym? – spytał głupkowato Ramon.
– No nie! Mam was dość! Wychodzę!
I Mikołaj wyszedł. Ale nie na zewnątrz, tylko do kuchni.
Trolek spojrzał na Ramona i poczuł, że w tej sytuacji musi powiedzieć coś na obronę Świętego Mikołaja. Był przecież jego najlepszym przyjacielem.
– Mikołaj jest przemęczony... – zaczął.
– Przemęczony?! – ryknął Ramon. – A czym on się tak zmęczył?! Siedzeniem przy kominku czy może objadaniem się?
– Jesteś niesprawiedliwy. Mikołaj bardzo ciężko pracuje i to przez cały rok – bronił Mikołaja Trolek.
Tylko Chrupuś nic nie mówił. Siedział, słuchał i chrupał.
– A co on takiego hrobi?! – nie odpuszczał renifer.
Chrupuś przestał chrupać i zawołał piskliwym głosikiem:
– O mateńko! Jak to co?!
Odrzucił nagryzioną marchewkę i z pyszczkiem pełnym pomarańczowego przysmaku w zawrotnym tempie wyrecytował wszystkie prace Świętego Mikołaja:
– Mikołaj od wiosny do jesieni pracuje, żeby cały świat i wszystkie dzieci miały radosne święta. Przez cały rok przychodzą do niego listy od dzieci i Mikołaj przez cały rok te listy czyta, wydaje zarządzenia, pisze zamówienia i wysyła je do elfów, żeby elfy wiedziały, jakie zrobić zabawki, jakie upiec ciasteczka, jakie ukręcić cukierki i karmelkowe lizaki. Pracuje okrągły rok, żeby, gdy tylko spadnie pierwszy śnieg, być gotowym do odwiedzenia wszystkich domów na świecie. A czy ty, Ramon, wiesz, ile jest na ziemi domów? Czy ty wiesz, przez ile kominów Mikołaj musi się przecisnąć? A przecież ma taki duży brzuszek, że przeciskanie się przez komin jest dla niego prawdziwą szkołą przetrwania.
Chrupuś przerwał, żeby złapać oddech i wtedy wtrącił się Ramon:
– Tak, tak, tak! To po co się tak objada? To od jedzenia brzuszek mu hrośnie, a to nie jest zdhrowie. No po co się tak objada?! – wołał, potrząsając rogami.
– Bo już taki jest! – pewnie wkroczył Trolek. – Jestem jego najlepszym przyjacielem, więc wiem to na pewno: on po prostu taki jest!
– Throlek, a co ty taki tolehrancyjny jesteś? Jako najlepszy przyjaciel Świętego Mikołaja powinieneś mu powiedzieć, żeby zaczął się odchudzać. Objadanie się na pewno mu na zdhrowie nie wyjdzie. Zobaczycie, że kiedyś zaklinuje się w jakimś kominie i zostanie tam do wiosny. I przyjedzie sthraż pożahrna i wszystko się wyda. Jestem pewien, że tehraz też siedzi w kuchni i zajada Khrysine ciasteczka.
***
– Chyba przypalone te ciasteczka – szepnęła mama, przerywając czytanie. – Przypalone? Skąd ten zapach spalenizny?! Chyba gdzieś się pali! O matko, to mój bigos!
Odruchowo włożyła zakładkę tam, gdzie skończyła czytać, zamknęła książkę i wybiegła z pokoju prosto w kłęby czarnego dymu.
– Może jeszcze zdążę! – krzyknęła, wymachując rękami. – Nie, już nie zdążę, już za późno...
Nie minęły trzy minuty i w kuchni byli już wszyscy i wszyscy krzyczeli:
– Pali się, pali! – krzyczał tata Marcela.
– Coś się pali! – krzyczał tata Marcysi.
– Gdzie?! Nic nie widzę! – krzyczał tata Marcela.
– Gdzie jest mama?! – krzyczał tata Marcysi.
– Tu jestem! A Marcysia gdzie? – krzyczała mama Marcysi.
– Ja też tu jestem! – krzyczała Marcysia.
– Porcelana! – zawołał nagle tata Marcysi. – Ratujcie porcelanę!
I rzucił się na ratunek rodzinnego skarbu. Bo trzeba wiedzieć, że ta porcelana to był prawdziwy skarb. Mama Marcysi dostała tę porcelanę w prezencie ślubnym od swojej mamy, czyli babci Augusty, a babcia Augusta od swojej mamy. Porcelana pochodziła z fabryki w Ćmielowie, w której kiedyś pracował prapradziadek Marcysi. Zastawa przechodziła więc z pokolenia na pokolenie, stając się prawdziwym łącznikiem czasów. Tę porcelanową zastawę dostanie kiedyś Marcysia. Oczywiście jeśli zastawa przetrwa pożar.
– Nie trzeba nic ratować... – kaszlała mama.
Ale tata jej nie słuchał. Rzucił się do kredensu i zaczął upychać po kieszeniach porcelanowe filiżanki. Pod pachę wcisnął trzy talerzyki, złapał jeszcze jedną miseczkę i wybiegł na podwórko. Położył to wszystko na trawie obok wejścia do domu i pędem wrócił do kuchni.
Kłęby gryzącego dymu nadal buchały przez otwarte drzwi na zalane słońcem podwórko. Z sąsiedniego gospodarstwa przybiegł Marcel i od razu zauważył walające się w trawie filiżanki. Marcel był przyjacielem Marcysi. Znali się od urodzenia i teraz razem chodzili do tej samej szkoły.
„Poważna sprawa” – pomyślał i rozdarł się na całe gardło:
– Pożaaaar! Pożaaar! Trzeba wezwać straż pożarną!
– Nie, nie trzeba wzywać straży! Nie trzeba nikogo wzywać! – mama Marcysi próbowała uspokoić rozkrzyczane towarzystwo.
– Jak to nie trzeba?! Jak nie trzeba?! – krzyczał tata Marcela. – Przecież się pali, dom wam się pali!
– To nie dom, to... i zostaw tę porcelanę, bo jeszcze potłuczesz! – upomniała męża mama Marcysi.
– Jak to „potłuczesz”?! Przecież się pali, trzeba ratować!
Mama Marcysi nie zdążyła wyjaśnić, co się pali, bo zakrztusiła się dymem i zaczęła okropnie kaszleć.
– Dzieciaki – wychodzić! – zadecydował tata Marcela. – Ewakuacja!
Dzieci posłusznie wybiegły z domu. Stały teraz na środku podwórka i w milczeniu obserwowały buchające z sieni chmury dymu. Gdy tylko taka chmura znalazła się na zewnątrz, rozciągała się jak wąż, wywijała kręciołka i na zawsze znikała w wiśniowym sadzie.
– Wchodzimy z powrotem – zadecydował Marcel.
– Spójrz, porcelana! – zatrzymała go Marcysia.
– I co z tego, że porcelana?
– A dużo z tego, bo to nie jest jakaś tam zwykła porcelana, to jest bardzo niezwykła porcelana...
Nie zdążyła jednak wyjaśnić, dlaczego ta porcelana jest niezwykła, bo powietrze rozdarł krzyk taty Marcysi:
– Dajcie jakiś koc albo ścierkę!
Tata Marcela natychmiast zdjął marynarkę i podał ją sąsiadowi.
– Masz, machaj!
I tata Marcysi zaczął machać marynarką. Machał i machał, aż wypędził z kuchni ostatnie kłęby dymu.
– Tam, na kuchni! – zawołał tata Marcela, wskazując winowajcę pożaru.
– Wiem, że na kuchni... – powiedziała zrezygnowana mama.
Wszyscy podeszli bliżej i pochylili się nad ogromnym garem, z którego sterczały czarne, osmolone strzępki czegoś, co niczego nie przypominało.
– Czy to nie jest twój bigos? – spytał ironicznie tata Marcysi.
– Nie – odpowiedziała mama, prawie płacząc – to jest mój fartuszek.
– Cha, cha, cha! – roześmiał się tata.
– Yyyp... fartuszek? – spytała Marcysia, czkając.
Bo trzeba wiedzieć, że Marcysia natychmiast dostawała czkawki, gdy tylko się czegoś wystraszyła.
– Tak, fartuszek, zostawiłam go i poszłam...
Mama ugryzła się w język. Nie chciała, żeby się wydało, dlaczego nie dopilnowała bigosu. Ona, podobnie jak Marcysia, uwielbiała czytać książki i tak jak Marcysia przenosiła się w czasie czytania w świat bajkowej opowieści, zupełnie zapominając o świecie rzeczywistym. Pod tym względem były do siebie bardzo podobne.
– O matko, a gdzie jest moja porcelana?! – zawołała mama i wybiegła z domu.
To, co zobaczyła, przeszło jej najśmielsze wyobrażenia. Na trawniku, wśród porcelanowych cudowności, przechadzała się kwoka z kurczętami. Niektóre z kurczaków siedziały już w talerzykach, inne z upodobaniem dziobały kwiatki wymalowane na miseczkach.
– No fajnie – powiedziała mama – niech no tylko któraś będzie zbita...
– To co? – spytał tata Marcysi, całując żonę w policzek.
– Ach, ty wariacie – zaśmiała się mama.
Tym razem porcelanie się upiekło, czego nie można było powiedzieć o bigosie. Tego dnia nie tylko strzępy fartuszka wylądowały na śmietniku. Wylądował tam także bigos, a wraz z nim garnek. I chociaż przez kolejne dni drzwi do kuchni były cały czas otwarte, to i tak w całym domu śmierdziało spaloną kapustą. Marcysię aż korciło, żeby wrócić do czytania. Nie miała jednak czasu. Pomagała mamie w kuchni, a tacie w sadzie lub przy zwierzętach. Codziennie wieczorem dosłownie padała ze zmęczenia. Pewnego słonecznego dnia, kiedy wszyscy jedli śniadanie, mama spytała tatę:
– Pojedziemy na zakupy do Waśniowa?
Marcysia drgnęła.
– Świetny pomysł! – odpowiedziała za tatę. – Kupicie nowy garnek, a ja nareszcie spokojnie poczytam.
Nie czekając na odpowiedź taty, podziękowała za śniadanie, wstała od stołu i popędziła na górę. Rodzice pojadą do Waśniowa, a ona będzie mogła znowu zasiąść do czytania „Purpurowego Gniazda”. Sięgnęła po książkę i otworzyła ją tam, gdzie była zakładka. Przeczytała kilka zdań.
„Nie pamiętam, żebym o tym czytała. Zaraz, zaraz... co to za Krysine ciasteczka? Eeee... zacznę od początku, bo już nic nie pamiętam” – pomyślała.
I Marcysia zaczęła czytać książkę od początku. Nie zwracała uwagi na hałasy dobiegające z podwórka – ani na rżenie Karmina, ani na nawoływania rodziców. Nie słyszała też Kokoszki i Czubatki, które gdakały wniebogłosy, oznajmiając światu, że właśnie zniosły po jajku. Nie słyszała też wrzasku kurczaków, które jak zwykle szalały w porzeczkach, ani klekotu boćka, który jak co roku zamieszkał na dachu stodoły. Nie usłyszała też mamy, która przed wyjazdem zawołała z kuchni:
– Marcysiu, wyjeżdżamy, zamknij drzwi!
Marcysia czytała.
***
Przez cały rok dzieci z różnych krajów świata wysyłają Mikołajowi nie tylko listy z pozdrowieniami i prośbami o prezenty, ale czasem także prezenty. I to takie, które same robią. Najwięcej listów i paczek przychodzi oczywiście jesienią. I tej jesieni, wśród paczek z całego świata, przyszła paczka od Krysi z Polski. W paczce były słodkie ciasteczka. Mikołaj nazwał je Krysinymi ciasteczkami.
– Throlek, to przecież ty jesteś odpowiedzialny za te wszystkie przesyłki! Zamiast tłumaczyć i usphrawiedliwiać Mikołaja, zhrób coś, żeby dzieci nie przysyłały mu słodyczy. Czy ja wiem... Zhrób jakąś kampanię. Uświadom dzieciom, że te ciasteczka nie służą Mikołajowi! – krzyczał Ramon.
Trolek zamyślił się. „Rzeczywiście, muszę coś z tym zhrobić, hm, to znaczy zrobić. Muszę coś z tym zrobić”.
Wstał i poszedł do kuchni. Ramon i Chrupuś odprowadzili go wzrokiem.
Tymczasem w kuchni Święty Mikołaj w najlepsze zajadał się Krysinymi ciasteczkami.
– Czy mógłbyś, Mikołaju, przestać się tak objadać?! – krzyknął z zaskoczenia Trolek.
Święty Mikołaj tak się wystraszył, że aż podskoczył. A podskoczył tak niefortunnie, że spadł z krzesła. Zrobił się niezły harmider. Mikołaj próbował wstać, ale nie miał czego się chwycić. Trolek już był przy nim.
– Pomogę ci! – krzyknął i podał Mikołajowi rękę.
Mikołaj spojrzał na małą rączkę Trolka i tylko się uśmiechnął.
– Jestem twoim przyjacielem... pomogę ci... – nie poddawał się Trolek.
– Dobra, właź – wysapał Mikołaj, wyciągając do Trolka swój wielki palec.
Trolek wskoczył na palec i po chwili siedział na Mikołajowym ramieniu, tuż przy jego wielkim uchu. Kiedy Mikołaj upewnił się, że Trolek jest bezpieczny, powoli wstał z podłogi. Sapał przy tym i stękał, aż w końcu znowu usiadł na krześle. Wyciągnął rękę po kolejne ciasteczko.
– Przestań! – wrzasnął Trolek.
Mikołaj znowu podskoczył. Trolek w ostatniej chwili złapał się jego ucha.
– Ała! – krzyknął Mikołaj.
– Co „ała”? Zacznij wreszcie dbać o zdrowie! Zacznij się odchudzać! Biegaj, jedz sałatę! Chrupuś ma dużo marchewek, na pewno się z tobą podzieli. Spójrz na siebie! W zeszłym roku aż dwa kominy pękły. I dopiero dzisiaj widzę, że to wcale nie było zabawne. Muszę zrobić porządek z tymi ciasteczkami i z całym tym twoim grubym wizerunkiem! Muszę...
– Właśnie mam zamiar przestać – przerwał mu Święty Mikołaj. – I dlatego nigdzie w tym roku nie jadę. Całą zimę będę biegać po Zamrożonym Lesie. Koniec z pierniczkami i innymi ciasteczkami! Od jutra zaczynam nowe życie! Od jutra zaczynam zdrowe życie! – Po tych słowach Mikołaj chwycił Trolka i postawił go na stole. – I nie krzycz na mnie, bo się w sobie zamknę... – wyszeptał, patrząc Trolkowi w oczy.
– Pomyliłeś bajki – wycedził Trolek. – To Osioł się w sobie zamykał...
– No to ja się zatrzasnę!
W kuchni zrobiło się cicho. Tylko rozpalone drewno w kominku co jakiś czas pękało i podrywało w górę wesołe iskierki, ale ani Trolek, ani Mikołaj tego nie widzieli.
Mikołaj milczał, a Trolek zaczął się martwić:
„Jenyyy, nie o to mi chodziło. Mikołaj wszystko pokręcił. I jak to teraz odkręcić? Jak odkręcić Mikołaja? No bo jak to będzie – święta bez Świętego Mikołaja? Jak to będzie – święta bez sań i reniferów? I co, Ramon straci pracę? Nie, nie mogę do tego dopuścić! Nie mogę, nie mogę, nie mogę...”
I Trolek spojrzał na Świętego Mikołaja z takim wyrzutem, jakby to przez niego, przez Mikołaja, miało już nie być świąt na całym świecie. Jakby już nigdy nie miała zabłysnąć pierwsza gwiazdka w Wigilię Bożego Narodzenia. Mikołaj zrozumiał to spojrzenie i w odpowiedzi spojrzał na Trolka tak, jakby to od niego, od Trolka, zależało uratowanie tradycji. Trolek aż się skulił. Przegrał tę walkę na spojrzenia.
– I co teraz powiesz, mądralo? – triumfował Święty Mikołaj.
Trolek poprawił na głowie żołędziową czapeczkę.
– Oki! – zawołał. – Zrobiłem, co mogłem, a Święty Mikołaj zrobi to, co uzna za słuszne.
– Pewnie, że zrobię – burknął Mikołaj. – I przestań do mnie znowu mówić w trzeciej osobie!
– W czym?
– A dajcie wy mi wszyscy święty spokój! – krzyknął Mikołaj i wybiegł z kuchni.
Trolek sprytnie zjechał po nodze stołu na podłogę i rzucił się za nim z krzykiem:
– Jaki święty spokój?! Od dziś nie ma już żadnego świętego spokoju!
Obaj wpadli do pokoju, tyle że Trolek o sto osiemdziesiąt sześć kroków później. Chrupuś, który zajadał przy kominku marchewkę, na widok biegnącego Mikołaja czujnie postawił uszy. Mikołaj ciężko przebiegł przez pokój i wypadł na dwór, z trzaskiem zamykając za sobą drzwi. Powiew wiatru o mało nie przewrócił pędzącego za nim Trolka.
– Od dziś nie ma już nawet Świętego Mikołaja!!! – wrzeszczał Trolek, waląc małymi piąstkami w drzwi. – Od dziś jest tylko zwykły, najzwyklejszy Mikołaaaj!!!
Ale Mikołaj już go nie słyszał. Biegł teraz przez Zamrożony Las w cienkim, domowym kubraczku. Był tak zdenerwowany, że nie zdążył się ubrać.
Trolek nie mógł uwierzyć, że Święty Mikołaj tak się zachował.
– Przyjaciele tak nie robią. Od dziś nie ma już Świętego Mikołaja. Od dziś jest zwykły gruby Mikołaj... – powiedział z żalem i opuścił ręce.ROZDZIAŁ II NOC POD WIELKIM DĘBEM
Mikołaj biegł przez las. Było późne popołudnie i słońce toczyło się leniwie tuż nad horyzontem. Mikołaj spojrzał prosto w ogromną mandarynkową kulę. Zachwycił się jej widokiem, ale nie czuł ciepła jej promieni. Nie czuł, bo opuszczając swój domek, wpadł prosto w lodowate ramiona Pięknej Zimy. To, że nie odczuwał ciepła, nie było aż tak dziwne. Dziwniejsze było to, że nie czuł zimna. Mikołaj zupełnie stracił czucie. Była w nim jedynie wielka potrzeba biegu. Piękna Zima od razu dostrzegła Mikołaja. Patrzyła na jego mizerne ubranie i wzbierała w niej złość. Bo oprócz tego, że była bardzo piękna, była też ona straszliwą złośnicą. Nie lubiła, gdy ludzie ją lekceważyli. Zresztą, kto lubi być lekceważony? A ludzie często lekceważą siebie nawzajem i lekceważą zimę, nie ubierając się z należnym jej szacunkiem. Piękna Zima nie rozpoznała w biegnącym przez las człowieku Świętego Mikołaja. Bez swojego czerwonego płaszcza, bez paska ze złotą klamrą, bez czapy z białym pomponem i w końcu bez worka z prezentami i bez reniferów – Święty Mikołaj był dla Pięknej Zimy zwykłym człowiekiem. Człowiekiem, który ją zlekceważył.
Piękna Zima ostatni raz spojrzała na Mikołaja i mróz uderzył jej do głowy. Rozwścieczona uniosła się nad lasem, rozpostarła długie, lodowate ramiona i zrzuciła z nich szronowy płaszcz. Chrzęszczące śnieżne drobinki odrywały się od płaszcza, tworząc szronową chmurę, która teraz, w ostatnim mandarynkowym promieniu słońca, mieniła się fioletową poświatą.
Królowa wciągnęła powietrze, nadęła policzki i z wielką siłą dmuchnęła lodowatym wiatrem w chrzęszczącą chmurę. Chmura zakołysała się, zaskrzypiała i niczym jesienna mgła opadła na las. Mikołaj znalazł się w lodowym potrzasku. Na jego głowę, brodę i ramiona posypał się szron. Nie czuł jednak niczego – ani okrywającego go szronu, ani nawet lodowatego podmuchu Pięknej Zimy. Cały czas biegł przed siebie, nie wiedząc, dokąd i po co biegnie. To jeszcze bardziej rozwścieczyło Piękną Zimę.
– Stój! – krzyknęła.
Nad lasem rozległ się potworny grzmot. Mikołaj stanął jak wryty. W tym samym momencie z nieba ruszyła lawina lodowych sopelków. Sople, jeden po drugim, z nieprzyjemnym świstem wpadały między gałęzie, przebijały się przez sosnowe igły i z zawrotną prędkością wbijały się w śnieg. Mikołaj odruchowo osłonił głowę rękami. Na próżno. Sopelkowe strzały dopadły także i jego. Po chwili Mikołaj wyglądał jak lodowy jeżyk – wielki, obsypany białym szronem, ze sterczącymi lodowymi kolcami na plecach. Nagle zrobiło się cicho. Mikołaj opuścił ręce. Wbite w ubranie sopelki pięknie pobrzękiwały. Mikołaj otrzepał się i rozejrzał się po lesie. Słońce dawno zaszło i Mikołaj dostrzegł tylko ośnieżone drzewa. Wtedy usłyszał chrzęst kroków.
– Kto tam? – wysapał.
Nikt mu jednak nie odpowiedział.
„E tam, to na pewno mróz tak trzeszczy” – pocieszał się.
Jeszcze raz rozejrzał się po lesie i już miał ruszyć w dalszą drogę, gdy wtem usłyszał tętent kopyt. Odwrócił się i wytężył wzrok. Jakiś czarny zwierz pędził prosto na niego.
– Dzik! – krzyknął Mikołaj i odskoczył, uderzając plecami o drzewo.
Dzik ominął Mikołaja i zatrzymał się tuż za nim, wzniecając obłok drobnego śniegu.
– Gdzie się tak spieszysz? – wydukał Mikołaj.
– Na spotkanie z Piękną Zimą – odpowiedział dzik. – To spotkanie jest tak nieuchronne, że postanowiłem wyjść jej naprzeciw. Piękna Zima lubi być w centrum uwagi i wzbudzać respekt. A mnie co szkodzi – zamieniłem letnie futro na zimowe i jestem.
Po tych wyjaśnieniach zza drzew zaczęły wychodzić inne zwierzęta, a wszystkie dobrze ubrane. Lis i wiewiórka w srebrnych futrach, wilk w puchatym, niedźwiedź w brunatnym, sarna w szarym palcie, a śnieżna pantera w pięknie skrojonym kożuszku. Tylko ptaków nie było ani widać, ani słychać. Na widok tej futrzanej parady Mikołaj stracił pewność siebie. Przecież dobrze znał Piękną Zimę, przyjaźnił się z nią od lat. Szanował ją. A tu nagle coś takiego...
„Jak mogłem ją tak zlekceważyć i przyjść do lasu lekko ubrany? Jak mogłem tak się zachować wobec Trolka? Muszę to wszystko naprawić” – pomyślał teraz.
– A ty kim jesteś? – spytał nagle lis.
– Jaaa? – Mikołaj wskazał palcem na swój brzuch.
– Tak, ty!
– Jestem Świętym Mikołajem.
– Cha, cha, cha! Co ty nie powiesz?! Cha, cha, cha! – zaśmiał się lis.
– Cha, cha, cha! – wtórowały mu sarna i wiewiórka.
Tylko śnieżna pantera się nie śmiała. Przyczajona w śniegu gotowa była w każdej chwili skoczyć na Mikołaja.
– I co w tym takiego śmiesznego? – spytał poirytowany Mikołaj.
– A to, że Święty Mikołaj nigdy by nie przybył do Pięknej Zimy tak ubrany! Cha, cha, cha! To znaczy... nieubrany!
– Jak możesz podawać się za Świętego Mikołaja? Jesteś zwykłym oszustem – zamruczała nieufnie pantera.
– A my nie lubimy oszustów! – zapiszczała wiewiórka.
– Nie lubimy, nie lubimy, nie lubimy... – szeptały zwierzęta, zacieśniając krąg wokół Mikołaja.
– Jak to nie jestem Świętym Mikołajem?! A moja siwa broda? A mój wielki brzuszek? – bronił się Mikołaj.
– I na tym kończy się podobieństwo – zamruczała śnieżna pantera. – Każdy może mieć brodę i brzuszek, mrau...
I już, już miała skoczyć na Mikołaja, gdy ten rzucił się do ucieczki. Ominął sarnę i schował się między drzewami.
– I w dodatku tchórz – podsumowała pantera. – Święty Mikołaj nigdy by się tak nie zachował... mrau.
Ale Mikołaj już jej nie słyszał. Znowu pędził przez Zamrożony Las. Lodowe gałązki cięły go po policzkach, ale on niczego nie czuł.
„Niedobrze...” – pomyślał. – „Niedobrze, niedobrze, niedobrze... I gdzie ja w ogóle jestem? Muszę się stąd wydostać. To chyba zły sen”.
Wtedy przypomniał sobie rozmowę z Trolkiem.
„No tak, pokłóciłem się z Trolkiem i wybiegłem z domu. Bo też ten Trolek wymyślił: ja mam jeść marchewkę! Pewnie, że mogę przejść na jakąś dietę, ale żeby zaraz marchewka?”
Mikołaj zwolnił kroku. Srebrny księżyc rozświetlał zasypaną śniegiem ścieżkę.
„Ciekawe, co teraz robi Trolek? Bo Chrupuś to na pewno chrupie te swoje marchewki. A Ramon? Ramon na pewno się wymądrza. Ach, ten Ramon i to jego »hr«. Elfy pewnie pracują. Elfy zawsze pracują – robią zabawki, pieką pierniczki, a teraz na pewno pakują prezenty... Ciekawe, kto w tym roku je rozwiezie, bo na pewno nie ja. Nigdzie w tym roku nie jadę! Wziąłem urlop i właśnie jestem na urlopie”.
Nieco się uspokoił i poczuł chłód.
– Jeszcze tu zamarznę i dopiero będzie... – powiedział do siebie, bo nikogo oprócz niego w okolicy nie było.
Przynajmniej tak myślał, bo wtedy znowu usłyszał skrzypienie śniegu. Zatrzymał się i wytężył wzrok, ale tym razem dostrzegł tylko ośnieżone drzewa.
– Kto tam? – spytał cichutko.
Nikt mu jednak nie odpowiedział.
– Kto tam? – spytał ponownie.
Skrzypienie nie ustawało. Mikołaj zaczął uważniej nasłuchiwać. Chciał odgadnąć, z której strony dochodzi ten dźwięk. Słuchał i słuchał, kręcił się w kółko i kręcił głową, ale nie był w stanie odgadnąć kierunku. Skrzypiało ze wszystkich stron.
„Jakby to wiatr szedł” – pomyślał i jeszcze raz zapytał:
– Kto tam?
– To jaaa... – usłyszał szept.
Mikołaj aż podskoczył.
„Co to za szept?! Co to za dźwięk?! Przecież słyszałem wyraźnie ludzkie słowa, a brzmiały one jak... jak śnieg? Jak lód? Ten szept jest jak skrzypienie śniegu, jak chrzęst mrozu” – pomyślał i spytał:
– Co za „jaaa”?
– Jaaa...
Znowu usłyszał skrzypienie, tym razem bardzo blisko.
– Jaaa... Piękna Zimaaa... Jak śmieeesz... przychodzić do mnie w takim byle jakim stroju...
– To ty, Piękna Zimo? Piękna Zimo, to ja, Święty Mikołaj! Znamy się przecież! Co roku razem spędzamy święta Bożego Narodzenia!
– Cha, cha, chaaa! – zaśmiała się Piękna Zima. – Cha, cha, chaaaa! – nie przestawała się śmiać. – Jak śmiesz podszywać się pod Świętego Mikołaja? Święty Mikołaj nigdy by się tak głupio nie zachował. On zawsze mnie szanował. A ty? Kim ty jesteś i co robisz nieubrany nocą w Zamrożonym Lesie? To bardzo niemądre! Twoi bliscy na pewno martwią się o ciebie. Pewnie cię szukają – chodzą, marzną, a ich wołanie zamienia się w lodową mgłę... Nie pomyślałeś o tym?! Uważasz, że możesz sobie ot tak, bezkarnie, przychodzić tu i chodzić po mnie, po Pięknej Zimie, i jeszcze udawać Świętego Mikołaja?!
I Piękna Zima tak się zdenerwowała, że znowu wciągnęła powietrze, odczekała chwilę, aż się oziębi, i z całych sił dmuchnęła w Mikołaja.
W lesie rozszalała się śnieżyca. Zrobiło się jeszcze ciemniej i groźniej. Mikołaj spojrzał w niebo, ale już nawet księżyca nie było widać. Nic nie było widać. Słychać było tylko huk wiatru i chrzęst śniegu.
– Baaardzooo mnie zdenerwowałeeeś! – zawołała Piękna Zima, a z każdym jej słowem nowa lawina śniegu spadała na las. – Wkurzyłeeeś mnie! – grzmiała, uwalniając z rękawów wodospad lodowych sopelków.
Mikołaj próbował się gdzieś ukryć, ale w lesie były tylko drzewa. Podbiegł więc do najgrubszego z nich, objął je ramionami i przytulił się tak mocno, jak tylko mógł. Królowa nadal szalała. Była wszędzie i wszystkim. Była wiatrem, śniegiem i lodem. Była zimą. Bardzo wkurzoną zimą.
***
Marcysia zaczęła dygotać. Jej też zrobiło się zimno. Zawsze bardzo przeżywała to, co czytała, i teraz przeniosła się cała do Zamrożonego Lasu. Stała tam i słyszała skrzypienie zimy, czuła jej oddech. Rozejrzała się po pokoju. Na oparciu fotela dostrzegła swój ulubiony kocyk. Zarzuciła go na ramiona, usiadła na łóżku i wróciła do czytania.