- promocja
- W empik go
Puściłam jego dłoń. Historia porwania mojego syna - ebook
Puściłam jego dłoń. Historia porwania mojego syna - ebook
„Płakałam tak mocno, że nie mogłam złapać oddechu. Myśl, że mam wyjść z centrum bez niego, dobijała mnie. Dotarło do mnie, że opuszczam teren, na którym się zgubił, bez żadnej koncepcji co do miejsca jego pobytu, i że to wszystko oznacza nieszczęście”.
12 lutego 1993 roku Denise Fergus robiła zakupy w New Strand Shopping Centre. Gdy sięgała po torebkę, puściła na kilka sekund rękę Jamesa, swojego dwuletniego syna. Po chwili chłopca już nie było obok niej.
W tej rozdzierającej serce książce Denise zdaje relację z tamtego strasznego dnia. Dręczona poczuciem winy, raz po raz zadaje sobie pytanie, co by było, gdyby nie zabrała Jamesa na zakupy. Co by było, gdyby wychodząc od rzeźnika, skręciła w prawo, zamiast w lewo?
Śmierć Jamesa odbiła się szerokim echem na całym świecie, a jego zabójcy zostali najmłodszymi w historii brytyjskiego prawa skazanymi mordercami. Potrzebowali tylko czterech minut, by odebrać go matce i poprowadzić na śmierć.
Denise podjęła walkę o zmianę sposobu, w jaki prawo Wielkiej Brytanii traktuje ofiary przestępstw. Jest to więc też opowieść o matce, która mimo rozpaczy odnotowuje wszystkie dobre wspomnienia związane z synem i nie pozwala, by został on zapamiętany tylko jako ofiara.
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7487-8 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
Kiedy urodziłam mojego chłopczyka, przepełniały mnie nadzieje i marzenia. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że będę musiała pochować malutkie ciało mojego zamordowanego synka. Żaden rodzic nie chce przeżyć swojego dziecka ani się z nim żegnać – to myśl nie do zniesienia – ale ostatnie godziny i minuty z moim cudownym Jamesem wyryły się w mej pamięci na zawsze.
Ostatnią rzeczą, jaką zrobiłam, zanim mój świat eksplodował, było wyciągnięcie portfela, żeby kupić dwa kotlety na podwieczorek. Weszłam do sklepu mięsnego, trzymając synka za rękę. Potem mieliśmy już jechać do domu, ale wróciłam bez jego dłoni w mojej.
Tak wyglądały nasze ostatnie chwile: bez długich pożegnań, przytulania i uścisków z dzieckiem, które było warte dla mnie więcej niż własne życie. Po prostu puściłam jego rękę na sekundę, by poszukać w portfelu drobnych, a mój dwuletni syn został w tym czasie uprowadzony przez dziesięciolatków i przez nich zamordowany.
Wyraźnie pamiętam, jak udaliśmy się do centrum handlowego The Strand w Bootle i zaparkowaliśmy auto. Mieliśmy listę rzeczy do zrobienia i szło nam dość gładko. Towarzyszyły nam Nicola, narzeczona mojego brata Paula, i Vanessa, córeczka mojego drugiego brata, Johna. Jesteśmy zżytą rodziną. Nicola tamtego dnia zajmowała się małą. Załatwianie w pośpiechu sprawunków, dopóki dzieci są w dobrym nastroju i grają w piłkę, zna zapewne większość mam. Kiedy pociechy ogarnie nuda, nic nie zdziałasz. Mieliśmy już wszystko, czego potrzebowaliśmy, i chcieliśmy kupić jeszcze coś dobrego na podwieczorek dla chłopaków po ciężkim dniu majsterkowania.
Weszliśmy do sklepu mięsnego A.R. Tyms uradowani, że to nasz ostatni przystanek tego dnia. James był niespokojny, biegał dookoła. Cały dzień zachowywał się wzorowo, ale jego cierpliwość chyba się skończyła. To była już pora na powrót do domu, żeby mógł się pobawić i zjeść podwieczorek. Potem kąpiel, bajki, pidżama i spać – codzienna wieczorna rutyna. Moment, kiedy mogłam go otulić w łóżku, wiedząc, że czuje się komfortowo i bezpiecznie, był moim ulubionym. W naszym mieszkaniu była tylko jedna sypialnia, więc łóżko Jamesa stało obok naszego. To nie był dla mnie problem, lubiłam mieć go blisko.
Weszłam do mięsnego, podeszłam prosto do lady, omiatając wzrokiem asortyment. Przywitałam się, wskazałam kotlety, które chciałam kupić, i cały czas prosiłam Jamesa, żeby stał spokojnie. Sklep był dość mały, więc nie było tam za dużo okazji do brojenia, ale mój syn bawił się i tańczył – najwyższy czas do domu, bez dwóch zdań. Bardzo dobrze pamiętam, że byłam przy ladzie, on biegał w kółko, a Nicola stała w rogu przy lodówce razem z Vanessą. James śmiał się, kazałam mu stanąć przy mnie. Trzymałam go za rękę, kiedy sklepikarz pakował mięso i mnie zagadywał. Był bardzo miły i przywitał się z Jamesem, zanim podał cenę produktów. I to ostatnie, co pamiętam: puściłam dłoń Jamesa, spojrzałam na niego, mówiąc: „Stój tu przy mnie, nie ruszaj się, dobrze?”.
Był przy mojej lewej nodze. Uśmiechnęłam się do niego, po czym zdjęłam torbę z ramienia i wyciągnęłam portfel. Po otwarciu zatrzasku spojrzałam w dół. Jamesa już nie było. Od razu odwróciłam się w stronę lodówki, spodziewając się, że zobaczę go bawiącego się z Nicolą i Vanessą. Nie było go tam. Krzyknęłam: „Gdzie jest James?!”. Nicola powiedziała, żebym się nie martwiła, że na pewno bawi się przed sklepem, że nie mógł odejść daleko. Dopadłam do drzwi i zatrzymałam się, by się rozejrzeć – lewo, prawo, znowu lewo. Było tak tłoczno, wszędzie pełno ludzi, nic nie widziałam – w którą stronę mógł pójść? Serce waliło mi jak oszalałe, już wtedy zmroził mnie strach. Jakby lęk ścisnął serce i zgniótł je tak, że aż zabrakło mi tchu. Wtedy zdałam sobie sprawę, że jest źle, po prostu to wiedziałam. To jedna z tych chwil, kiedy ma się wrażenie, że cały świat zwolnił i trudno pojąć, co się dzieje dookoła. Pamiętam głos, który rozbrzmiewał mi w głowie: „Tylko nie James, tylko nie mój piękny chłopczyk”. To nie mogło się dziać, nigdy nie spuszczałam go z oczu.
W którą stronę, no w którą by poszedł? – zadawałam sobie to pytanie. W lewo, na zewnątrz, czy w prawo, w tłum ludzi? W pewnym sensie to głupie pytanie, James nie rozróżniał nawet lewej strony od prawej, nie rozumiałby nawet, co robi. Stałam tam, czując, jak zaczyna mnie mdlić, aż w końcu skręciłam w lewo, rozpoczynając tym samym paniczne poszukiwania.
Ludzie często pytają mnie, czy obwiniam się za to, co wydarzyło się tamtego dnia – za odwrócenie spojrzenia od Jamesa na sekundę. Za wypuszczenie jego dłoni, kiedy sięgałam po portfel. Pytają, czy obwiniam się za to, że nie widziałam tego, co uchwycił monitoring: jak Venables i Thompson odciągają Jamesa ode mnie i zabierają ze sklepu o 15:39. Oczywiście, że tak. Nie ma słów na opisanie tego, jak czuję się każdego dnia. To ja puściłam jego rękę, to ja miałam go chronić. A czego żałuję najbardziej? Że nie skręciłam w prawo – gdybym to zrobiła, zobaczyłabym, jak James odchodzi, zaledwie cztery minuty po tym, jak opuścił sklep, i trzyma ufnie za ręce chłopców, którzy mieli go zamordować.ROZDZIAŁ 1. DZIEWCZYNA Z LIVERPOOLU
Rozdział 1
Dziewczyna z Liverpoolu
Kiedy tak to opowiadam, mam wrażenie, jakby przydarzyło się to komuś innemu. W zasadzie przez długi czas po tej sytuacji tak właśnie czułam, kiedy szok i rozpacz okryły mnie jak ciężki woal, który przysłonił świat. Ludzie mówią, że życie może zmienić się w jednej chwili, że los może się spleść w najbardziej niszczycielski sposób, a ja jestem żywym dowodem na prawdziwość tych słów. Kiedy świat rzeczywiście obróci się przeciwko tobie, niewiele rzeczy ma znaczenie.
Od ponad dwudziestu pięciu lat jestem znana jako Denise Bulger (później Denise Fergus), mama zamordowanego Jamesa, ale zanim został porwany 12 lutego 1993 roku, byłam Denise Matthews z Kirkby i jedyne, czego pragnęłam, to własna rodzina. Miałam radosne zwyczajne dzieciństwo i kochających mamę i tatę, którzy dali nam, swoim dzieciom, wszystko, co mogli, jak robią wszyscy dobrzy rodzice. Nie mieliśmy wiele, ale też niczego nam nie brakowało i pamiętam tylko szczęśliwe chwile. Było nas trzynaścioro. To zabawne, ale nigdy nie potrafiłam zapamiętać kolejności rodzeństwa od najstarszego do najmłodszego, więc muszę podzielić nas na chłopaków i dziewczyny: bracia to John (niestety zmarł kilka lat temu), Joe, Ronnie, Ray, Paul i Gary, a z dziewczyn mamy Joan, Barbarę, Ritę, Sheilę, Eileen, Pat i mnie. Kiedy wracam myślami do dzieciństwa, dociera do mnie, jaki to musiał być chaos – i wyobrażam sobie te tony prania! Mimo że nigdy nie było momentu, żebyśmy mieszkali w całą trzynastkę razem, sterta do prasowania musiała być olbrzymia – wystarczająco duża jest u mnie w domu z trójką chłopaków. Mama miała pralkę z dwoma bębnami i pamiętam, że prałam i płukałam własne ubrania od bardzo młodego wieku, żeby choć trochę pomóc – nie wiem, jak mama to robiła, ale nie sprawiała wrażenia, że była to ciężka praca.
Eileen i Hugh byli wspaniałymi rodzicami, i chociaż tata był drugim mężem mamy (wyszła za niego po śmierci pierwszego) i niektórzy z moich braci i sióstr (John, Joan i Joe) byli owocami tamtego małżeństwa, byliśmy bardzo zżyci. Nigdy nie wspominaliśmy o tym i nie nawiązywaliśmy do tego. Po prostu był to fakt, który nie robił żadnej różnicy.
Urodziłam się przedostatnia. Prawie zdobyłabym tytuł rodzinnego maleństwa, gdyby nie pojawiła się Sheila. Mama rodziła jak w zegarku i były między nami dwu- lub trzyletnie odstępy. Gdy myślę o tym teraz, pisząc tę książkę – a mam pięćdziesiąt lat, podczas gdy mój najmłodszy syn osiemnaście – dociera do mnie, jak wiele to było ciąż!
Tata pracował ciężko całymi dniami, dawał z siebie wszystko, by nas utrzymać. Dorastając, znałam tylko jeden dom, czyli Scoter Road w Northwood w Kirkby, gdzie mieszkałam, dopóki nie poznałam Ralpha i nie znaleźliśmy własnego kąta. Kirkby powstało w latach pięćdziesiątych dziewiętnastego wieku jako dobudówka Liverpoolu. Z powodu szkód wyrządzonych przez bombardowanie infrastrukturę mieszkaniową, która ostała się w śródmieściu, uznawano za gorszej jakości i bardziej przypominała slumsy. Dlatego ludzi zaczęto przenosić z centrum Liverpoolu do nowo powstałych osiedli, takich jak Kirkby, które stało się jedną z największych i najszybciej rozwijających się społeczności w mieście. Nie wiem, czy to stąd wynika silne poczucie lojalności wobec niego, ale jedyne, czego jestem pewna, to tego, że kiedy wszystko się wali, nie ma lepszego miejsca do życia. Miłość i wsparcie, które otrzymałam i nadal otrzymuję, sprawiły, że mroczne dni po zamordowaniu Jamesa były o wiele bardziej znośne – i za to zawsze będę wdzięczna.
Kiedy moi rodzice wprowadzili się do swojego domu, Kirkby nadal było trochę błotnistym terenem – nie było drogi, nie było niczego, a mama i tata byli jednymi z pierwszych, którzy się tam przenieśli. Ludzie często unoszą brew, gdy słyszą, że było nas trzynaścioro i mieliśmy tylko cztery sypialnie, ale zanim pojawiłam się ja, kilkoro starszych braci i sióstr zdążyło się pobrać i wyprowadzić – między mną a najstarszym rodzeństwem było dwadzieścia pięć lat różnicy – więc zrobiło się więcej miejsca w domu. Przypominało to trochę sztafetę. Sypialnię ze mną dzieliły Sheila i Rita, Gary i Paul też mieli wspólny pokój, a trzecie pomieszczenie było przeznaczone dla tej osoby, która akurat przebywała w domu. Oczywiście rodzice mieli własną sypialnię. Brzmi to racjonalnie, ale czekanie w kolejce do łazienki było momentami uciążliwe i powodowało najwięcej kłótni.
Nasze dzieciństwo było beztroskie i zwyczajne, typowe dla tamtych czasów, ale dzisiaj nie umiem go sobie wyobrazić, biorąc pod uwagę, jak wychowuję swoje dzieci. Mama dawała nam jeść i wysyłała nas, młodszych, do zabawy ze starszym rodzeństwem przed pójściem spać. Gdybym chciała wyjaśnić to moim chłopcom dzisiaj, spojrzeliby na mnie, jakbym oszalała, zważywszy że nigdy nie spuszczam ich z oczu. To był prosty styl życia i cieszę się, że był on taki niewinny – nie mieliśmy grosza na żadne drogie atrakcje, takie jak kino lub kluby młodzieżowe, więc sami musieliśmy organizować sobie czas. Mogliśmy włóczyć się tu i tam i uczyć się życia – nie umknęła mojej uwagi ironia sytuacji, że podczas gdy ja cieszyłam się najbardziej beztroskim dzieciństwem, jakie można sobie wymarzyć, morderstwo mojego syna sprawiło, że rodzice na całym świecie zaczęli obawiać się wypuszczania swoich dzieci przed dom. Graliśmy w palanta, krykieta albo odbijaliśmy piłkę o krawężnik na ulicy, jeździliśmy na rowerach i bez przerwy się ścigaliśmy – tania rozrywka. Każde drzwi frontowe były otwarte i każdy mógł wejść lub wyjść, kiedy chciał zjeść coś, napić się – chyba tak powinno wyglądać dzieciństwo w idealnym świecie.
Jeśli chodzi o szkołę, Sheila, Paul i ja uczyliśmy się w tej samej placówce. Uczęszczaliśmy do różnych klas, ale budynek był tak mały, że i tak się mieszaliśmy, więc często zakradałam się na plac zabaw dla starszych dzieciaków, żeby zażenować Paula – szantażował mnie ciastkami, żeby się mnie pozbyć, co mnie cieszyło, bo tak naprawdę tylko tego chciałam. Doprowadzałam go do szaleństwa, widziałam, jak bardzo się denerwował, gdy wszędzie za nim chodziłam. W czasie przerwy obiadowej wszyscy wracaliśmy do domu, bo mama uwielbiała gotować, a my zdecydowanie woleliśmy jej posiłki od szkolnych. Paul musiał mnie odprowadzać i tego też nie cierpiał – w połowie drogi spotykał swoich kumpli i był skazany na zaczepki z mojej strony, a to wszystko dla zabawy. Byłam istnym koszmarem! To były błogie dni, kiedy nie trzeba było za bardzo myśleć ani martwić się o cokolwiek.
Nie przepadałam zbytnio za szkołą i przez to nie starałam się za mocno – chodziłam tam, żeby się dobrze bawić i spotykać z przyjaciółmi. Nie byłam zbyt bystra i przez większość czasu zajmowało mnie co innego. Nie robiłam tego złośliwie i nigdy nie chciałam być zmorą, ale pajacowanie było moim sposobem na zabicie czasu. Chyba byłam trochę zadziorna i ten gen James na pewno odziedziczył po mnie. Nie miałam ulubionego przedmiotu szkolnego, ale gdyby ktoś kazał mi wybierać, nie przeszkadzała mi odrobina maszynopisania, ale poza tym nic więcej nie mogłabym wymienić. Czekałam na koniec szkoły, a po moich szesnastych urodzinach przez kilka dni zajmowałam się mamą. Przeszła operację oka i potrzebowała opieki – starsze rodzeństwo pracowało, a ja zupełnie nie miałam problemu z opuszczeniem zajęć, żeby pomóc. Lecz tych kilka dni w roli opiekunki zmieniło się w kilka tygodni i zanim się zorientowałam, opuściłam sporo lekcji – stwierdziłam, że nie zależy mi aż tak na egzaminach czy kwalifikacjach, więc odpuściłam. Nie wywierano na mnie presji w domu i mimo że nauczyciele mnie zachęcali, nie widziałam sensu w dalszej edukacji.
Miałam wspaniałych przyjaciół, ale jak to bywa, życie się zmienia i po drodze zyskuje się i traci trochę znajomych zależnie od okoliczności. Nie utrzymuję kontaktu z wieloma osobami z tamtych czasów, a po tym, co się stało, jeszcze trudniej jest mi zaufać i zawrzeć przyjaźń – czasami intencje ludzi nie są takie, jakie się wydają, a utrata Jamesa i walka w jego imieniu uwrażliwiły mnie na ukryte zamiary innych.
Po zakończeniu edukacji dostałam pracę sezonową w wytwórni lodów. Kochałam to miejsce i poznałam tam fantastycznych przyjaciół. Nadal mieszkałam w domu rodzinnym, ponieważ nie było mnie stać na wyprowadzkę, zwłaszcza kiedy zamknięto wytwórnię i zwolniono pracowników, bo praca została zautomatyzowana. Pewnego dnia szef próbował zlecić mi mycie podłóg – powiedziałam mu, że to nie należy do moich obowiązków, a poza tym miałam pracować przy maszynach. I to by było na tyle!
Znalazłam się na rozstaju dróg – straciłam pracę i nadal mieszkałam z rodzicami. Byłam trochę pogubiona. Nie wstydzę się powiedzieć, że w moich planach nigdy nie miałam galopującej kariery. Zawsze wiedziałam, że macierzyństwo będzie moją najważniejszą rolą – dzieci były dla mnie oczywistym krokiem i nie potrafiłam wymarzyć sobie lepszego celu w życiu.
Starsze rodzeństwo pozakładało własne rodziny, a to oznaczało, że gdy dorastałam, zawsze otaczały mnie maluchy. Dzięki temu czułam się bardzo komfortowo w towarzystwie małych dzieci i wiedziałam, jak się z nimi obchodzić. Często myślę, że to dobrze, że nie wiemy, co na nas czeka za rogiem, bo chociaż pragnęłam wielu potomków, nigdy nie myślałam, że będzie mi dane rodzić pięć razy, a wychować tylko trójkę dzieci.
Gdy przyjeżdżały pociechy moich braci i sióstr, byłam zawsze w zasięgu przytulania – w zasadzie nazywano mnie zagarniaczką dzieci, bo wymyślałam wiele sprytnych sposobów, jak obudzić maleństwo, by móc je uspokoić. Raz zostałam przyłapana, kiedy umyślnie stukałam w wózek, żeby wyrwać malucha ze snu i móc wziąć go na ręce. „Bez obaw, zajmę się nim!” – krzyczałam, wykorzystując szansę na pocieszenie, przytulenie i kołysanie szkraba. Byłam pod tym względem tak okropna, że obrywało mi się, nawet jak dziecko budziło się zupełnie nie z mojej winy! Wyobrażałam sobie scenariusze przyszłości, gdy będę mogła trzymać swoje maleństwo w ramionach, kiedy tylko najdzie mnie ochota, i gdy miałam już Jamesa, uwielbiałam nosić go śpiącego i czuć, jak jego klatka piersiowa unosi się i opada.
To wszystko zbiegło się w czasie z nocą, kiedy w Kirkby Town, klubie nocnym nieopodal mojego domu, poznałam Ralpha Bulgera. Wybrałam się tam z siostrą i kilkoma znajomymi na imprezę i wpadliśmy na grupkę facetów przy barze. Wdałam się w rozmowę z Ralphem, kupił mi drinka, a tydzień później zaprosił na randkę. Od razu zaiskrzyło i szybko nasz związek stał się czymś poważnym. Byłam taka młoda, miałam tylko osiemnaście lat, a Ralph był moim pierwszym prawdziwym chłopakiem i chyba tak podekscytowała mnie perspektywa wspólnego życia, że zabrakło mi refleksji nad tym, czy naprawdę do siebie pasujemy. W tym wieku wydaje nam się, że wiemy wszystko, prawda? Nie zawracamy sobie głowy przyszłością. Wszystko, czego pragnęłam, to własny dom i rodzina, i nagle pojawił się mężczyzna, który mógł mi to dać. Kochaliśmy się i wyglądało na to, że chcemy tych samych rzeczy, więc sprawa wydawała się prosta. I przez jakiś czas rzeczywiście tak było.
Przeprowadziliśmy się do kawalerki, którą wynajęliśmy w Springfields Heights, wieżowcu w Southdene, nadal w Kirkby i blisko naszych rodzin. Budynek otaczały inne domy i kilka sklepów po drugiej stronie ulicy na Broad Lane. Nie mieliśmy zbyt wiele, ale doceniałam to, co było. Nasze rodziny były niesamowicie hojne i podarowały nam meble, pościel, garnki i patelnie – masę rzeczy, które pomogły nam stworzyć własny dom. W rzeczywistości pokój był tak mały, że nie było w nim miejsca na zbyt wiele, ale udało mi się stworzyć w nim przytulną atmosferę. Za drzwiami wejściowymi ciągnął się długi korytarz. Po prawej znajdowała się łazienka z wanną, umywalką i toaletą – wszystko bardzo zwyczajne. W salonie mieliśmy łóżko, kominek i zaraz pod oknem kanapę. Tuż obok była mała zamknięta kuchnia. I to by było na tyle – nic wielkiego, ale to był nasz dom. Nie poznałam żadnego sąsiada przez cały okres mieszkania tam, ponieważ zawsze byłam skrytą osobą, ale za to szybko wpadliśmy z Ralphem w rutynę związkową. On pracował w ochronie i cały czas kręcił się między pracą a domem, a ja praktycznie od razu zaszłam w ciążę. W końcu czułam, że mam życie, które sobie wymarzyłam. Wszystkie części układanki do siebie pasowały, a ja byłam przeszczęśliwa.
Kiedy zaszłam w ciążę po raz pierwszy, żyliśmy z Ralphem razem niespełna dwa lata; urodziłam zaraz po skończeniu dwudziestego pierwszego roku życia. Nowina o dziecku nie została przyjęta szczególnie ciepło przez nasze rodziny – ich radość przyćmiewał fakt, że nie byliśmy małżeństwem. Ale nie obchodził mnie nasz stan cywilny ani to, co było uznawane za odpowiednie – jedyne, co mnie interesowało, to dziecko rosnące we mnie, i przyrzekłam sobie, że będę je kochać i chronić całą sobą. Gdy minął pierwszy szok, rodzinom udzieliło się nasze podekscytowanie – wszyscy uwielbiają maluszki, a moje pragnienie, by być mamą, było wszystkim znane.
Ciąża minęła bardzo spokojnie i cieszyłam się świetnym samopoczuciem. Byłam aktywna, zdrowa, a poza okazjonalnymi porannymi mdłościami i obolałymi plecami nie miałam na co narzekać. Podeszłam do ciąży w prosty sposób – nie byłam chora, po prostu oczekiwałam dziecka, więc żyłam jak zwykle. Wyglądałam i czułam się dobrze, więc nie miałam powodu do zmiany niczego ani do martwienia się – zupełnie nie podejrzewałam, że wszystko potoczy się tak, jak się potoczyło. Dziecko było aktywne, ruszało się prawidłowo aż do dnia, w którym zaczął się poród. Oczywiście byłam wystraszona jak każda pierworódka, ale ciąża przebiegała podręcznikowo, a nasze mieszkanie było gotowe na nowego lokatora. Wyruszając na oddział położniczy do szpitala Fazakerley, kiedy rozpoczął się poród, radowałam się na myśl, że do domu wrócimy już w trójkę.
Jak tylko przyjechaliśmy na miejsce, odeszły mi wody i szybko zaczęłam rodzić. Skurcze były regularne i pielęgniarka chciała rzucić na mnie okiem, zanim zabiorą mnie na salę. Zabrali mnie do bocznego pomieszczenia i miałam się wygodnie rozsiąść, a pielęgniarka wróciła kilka minut później z wielkim urządzeniem na kółkach. Zaparkowała nim obok łóżka i zaczęła zakładać dwa grube pasy wokół mojego brzucha. Kiedy zapięła drugi i włączyła maszynę, patrzyłam, jak zielone światło miga jak zwykle. To rutynowe czynności w celu sprawdzenia pulsu dziecka, a ja w zasadzie chciałam, żeby pielęgniarka skończyła mnie badać jak najszybciej, żebym mogła już urodzić. Mimo bólu nie mogłam doczekać się mojego maluszka.
Podczas gdy maszyna robiła, co do niej należało, pielęgniarka wypełniała rubryki, po czym powiedziała, że wróci za chwilkę. Ralph był przy mnie, kiedy leżałam na łóżku, stabilizując oddech przy skurczach i trzymając się za brzuch. Po dość długim czasie kobieta wróciła, uśmiechnęła się ciepło, podchodząc do monitora. „Jak się czujemy?” Spojrzała na ekran, wcisnęła kilka guzików i atmosfera natychmiast się zmieniła. „Niech pani poczeka, pójdę tylko po lekarza, by zerknął na panią”. Głos miała beztroski, ale dostrzegłam panikę w jej oczach i zorientowałam się, że coś jest nie tak, ale nadal nie mogłam spodziewać się tego, co nadeszło. Byłam w trzydziestym ósmym tygodniu donoszonej do terminu ciąży, gotowa na poród.
To, co wydarzyło się później, było jak scena z filmu – lekarz wszedł do pokoju bez słowa przywitania, spojrzał na monitor i pomajstrował przy kilku przyciskach. W końcu odwrócił się w moją stronę i powiedział: „Bardzo mi przykro, ale pani dziecko nie żyje”.
Brzmi to niezwykle dramatycznie, ale ja właściwie zamarłam w tamtej chwili, mimo że moje serce waliło jak młot. Pamiętam, że pomyślałam: „O czym on mówi? Dziecko nie może być martwe, jestem w ciąży! Dopiero co czułam, jak się we mnie rusza”. Po chwili jednak lekarz wycofał się trochę ze swojego stwierdzenia i powiedział, że nie mają stuprocentowej pewności, że moje dziecko nie żyje, ale jest ryzyko, że tak. Dokładnie powiedział, że to „możliwe, ale nie pewne”, że urodzę martwe dziecko. Nie pamiętam nic poza przytłaczającym niepokojem i poczuciem winy – czy zrobiłam coś źle? Jak mogło się to przydarzyć dziecku, które miałam chronić?
Nie wiem, jakim cudem przeżyłam poród – pomijając trzymanie się myśli, że może wszystko będzie dobrze. Pamiętam wypełniającą mnie nadzieję pomimo zmartwionych twarzy wokół mnie. Byłam przekonana, że moje dziecko przyjdzie na świat, płacząc niemiłosiernie, żeby udowodnić lekarzom, jak bardzo się mylili. Poród nie był długi jak na pierwszy i udało mi się przez to przejść tylko dzięki gazowi rozweselającemu i tlenowi przytępiającym ból. W końcu położna dała znak, że mogę przeć, i z Ralphem u boku urodziłam naszą córkę. Jak tylko przyszła na świat, poczułam euforię, ale po chwili znowu cały świat mi się zawalił.
Kirsty Bulger urodziła się rankiem 22 lutego 1989 roku i ważyła 2353 gramy.
Pielęgniarka owinęła moje maleństwo i westchnęła: „To dziewczynka. Jest idealna”. Moje serce przepełniała radość i dziękowałam Bogu raz po raz, że moja mała dziewczynka jest jednak cała i zdrowa. Zwróciłam się do pielęgniarki: „Więc wszystko z nią w porządku?”. Spojrzała na mnie, jej twarz spochmurniała i odpowiedziała mi: „O nie, nie miałam na myśli, że żyje, przykro mi”.
Ta chwila nadziei była nie do pohamowania, uderzenie adrenaliny w czystej postaci, kiedy miałam wrażenie, że wszystko będzie dobrze, że ten koszmar się nie ziścił, że obudzę się i wszystko wróci do normy. To niewiarygodne, jak łatwo wmówić sobie, że istnieje szansa – nawet jej cień – że wszystko będzie w porządku. Podobnie się czułam, gdy pokazano mi materiał z monitoringu, na którym James był prowadzony przez dwóch chłopców, a nie przez na przykład groźnego dorosłego. Ludzki mózg ma niesamowitą umiejętność podtrzymywania nadziei aż do momentu, kiedy naprawdę nie ma się czego chwycić.ROZDZIAŁ 2. ŻAL I ŻYCIE
Rozdział 2
Żal i życie
Wszystko rozpadło się na kawałeczki dokładnie w tamtym momencie. Nie pamiętam zbyt wiele oprócz zupełnego otumanienia po porodzie. To nie tak miało wyglądać: poród i brak dziecka. Ralph starał się być silny, ale nie wiedział zbytnio, jak powinien się zachować, nieustannie wchodził do pokoju i z niego wychodził, kiedy pielęgniarki mnie oporządzały i zabrały dziecko.
Wkrótce przyszedł lekarz i obwieścił, że wrócę do domu z pustymi rękami. Brzmiało to tak, jakby nie udało mi się zdobyć pucharu w bezsensownym konkursie. Spytali mnie, czy chciałabym potrzymać moją córeczkę i zrobić kilka zdjęć na pamiątkę. Na początku nie byłam przekonana, ale stwierdziłam, że nie mogę wyjść ze szpitala bez wzięcia jej na ręce – stworzyłam ją, rosła we mnie, a teraz, gdy przyszła na świat, usilnie chciałam ją utulić. Instynkt macierzyński przejął kontrolę – moje hormony nie rozumiały, że dziecko nie wróci ze mną do domu.
Nigdy nie zapomnę jej malutkiej buzi. Była taka tycia jak okrągły guziczek, całkowicie idealna. Nie wiem, czego się spodziewałam, ale było to dla mnie jeszcze bardziej tragiczne i trudne do zrozumienia, bo fizycznie wyglądała tak, jak powinna – dlaczego więc nie oddychała, skoro wszystko wydawało się w porządku? Trzymanie dziecka, którego nie rozpiera energia życia, które nie jest różowe i nie płacze, to specyficzne doświadczenie. Myślałam, że będzie to straszne przeżycie, ale była moim dzieciątkiem i było to naturalne, mimo że nie żyła.
Była piękna, o cudownej karnacji, z ciemnymi włoskami, wyrazistymi rzęsami i idealnymi malusimi paluszkami. Analizowałam jej buźkę, zdecydowana, by zapamiętać każdy jej szczegół – do tej pory pamiętam, że jej usteczka były ułożone w kształt podkówki, jakby płakała, a dolna warga była wysunięta w proteście. Trzymałam ją przez krótką chwilę, całowałam, kołysałam i nie chciałam wypuścić. Ralph nie chciał wziąć Kirsty na ręce, ale był ze mną przez cały czas, gdy ja ją tuliłam, i próbował z całych sił zachować spokój, ale oboje siedzieliśmy tam bardzo długo jak w transie. Pielęgniarki zrobiły dla mnie zdjęcia, aż w końcu zabrały ją, żeby móc mnie przenieść. Później zaproponowały, że przyniosą ją jeszcze raz, bym mogła ją potrzymać i przytulić, ale Ralph odmówił, twierdząc, że ponowne pożegnanie się z nią będzie dla mnie za trudne – widział, jaka byłam załamana na samą myśl o jej zostawieniu.
Kilka godzin po tym, jak zabrano Kirsty, Ralph poprosił mnie o rękę. Nadal byłam w szoku. Leżałam w łóżku i gapiłam się w sufit, a Ralph nagle zapytał, czy chciałabym zostać jego żoną. Zgodziłam się i przytuliliśmy się, wciąż nie będąc w stanie przetrawić tego, co się wydarzyło, ale cieszyliśmy się, że mieliśmy siebie.
•
Utrata Kirsty była tak głęboką raną, że brakuje mi słów, by to opisać – z wielką przyjemnością zamieniłabym się miejscami z moją córeczką, żeby mogła przeżyć życie, na które zasługiwała. Czujesz się beznadziejna jako matka – twoim jedynym zadaniem jest dbanie o dziecko w łonie i chronienie go, gdy już się narodzi. W pewnym sensie cieszę się, że przed porodem nie miałam pewności, czy Kirsty na pewno nie żyje, bo myśl o urodzeniu martwego dziecka byłaby dla mnie zbyt dużym ciężarem, a tak iskra nadziei, że może żyje, pomogła mi przetrwać bóle porodowe. To właśnie ta okrutna rzeczywistość ciąży obumarłej – wiadomość, że dziecko nie ma pulsu, nie żyje, jest wystarczająco ciężka, a tu jeszcze maleństwo musi przyjść na świat i należy je urodzić…
Zostałam w szpitalu dwie noce i jak tylko nabrałam wystarczająco sił, dostałam wypis i Ralph zabrał mnie do domu. Wróciliśmy do mieszkania pełnego dziecięcych rzeczy, ale bez dziecka, dla którego były przeznaczone. Kosz do noszenia malucha, małe białe kamizelki i śpioszki, butelki i sterylizator – wszystko to atakowało mnie swoją obecnością, wszystko bezużyteczne. Zupełnie jakbym weszła do mieszkania pełnego duchów. Zaledwie kilka dni wcześniej udaliśmy się do szpitala przepełnieni radością i zniecierpliwieni, a teraz czekała nas ponura rzeczywistość straty. Przekręcenie klucza w zamku i widok pustego kosza, w którym moja ukochana córka powinna leżeć, kompletnie mnie dobiły. Pomyślałam wtedy: „To najgorszy dzień w twoim życiu, Denise. Nic go nie przebije”. Ale dwa lata później opuszczenie centrum handlowego The Strand, w tamtą ciemną i zimną lutową noc, gdy nie mogłam trzymać rączki mojego synka w mojej dłoni, było najgorszym przeżyciem ze wszystkich. Wtedy stałam się matką dwójki dzieci, z których żadnego nie było już obok mnie.
Pochowaliśmy naszą córkę w malutkiej trumnie po niewielkiej i skromnej uroczystości pogrzebowej, bez zamieszania. Zaraz potem pojechaliśmy do domu, gdzie zostałam przez jakiś czas. Chodziłam po mieszkaniu, wyobrażając sobie, jakby to było mieć ją tu ze sobą, co byśmy teraz robiły, gdyby nie umarła. Pierwsze tygodnie spędziłam w transie, niczego nie przyswajając i nie dbając o nic, co działo się wokół mnie. Trochę jakbym sunęła przez życie z automatu. Nie byłam w stanie sformułować żadnej jasnej myśli poza jedną: zaraz po śmierci Kirsty stwierdziłam, że muszę zapełnić ten kosz dzieckiem.
Nie rozmawialiśmy za bardzo o tym, co się stało. Ralpha ogólnie trudno było zmusić do otwartego mówienia o uczuciach, chociaż wspierał mnie, jak tylko mógł. Ale moje ciało domagało się dziecka i było skołowane, bo po urodzeniu nie miałam kogo pielęgnować. Wkrótce po porodzie zachodzą w organizmie kobiety różne biologiczne procesy, których nie można kontrolować, na przykład laktacja, co było druzgocące. Mimo że nie planowałam karmienia piersią – wtedy nie było dość popularne – było to kolejne fizyczne przypomnienie traumy emocjonalnej i tego, co straciłam.
Nie potrafiłam też przebywać w towarzystwie dzieci innych osób, nawet moich braci i sióstr. Przyjaciele i rodzina często proponowali, że wpadną mnie odwiedzić, ale odprawiałam ich, bo przez pierwsze tygodnie nie mogłam nawet spojrzeć na jakiekolwiek dziecko – to było dla mnie za dużo. Ludzie często pytają mnie, czy korzystałam kiedyś z pomocy terapeutycznej – czy to po stracie Kirsty, czy Jamesa – ale nie, tak się wtedy nie robiło. Nawet nie pamiętam, czy szpital zaproponował mi coś takiego, a ja odmówiłam, czy może po prostu wysłano mnie do domu, bym sama to sobie jakoś poukładała, ale moja rodzina wspierała mnie i powoli stawałam na nogi.
Niedługo po powrocie do domu ze szpitala zgodziłam się, żeby moja siostra Barbara odwiedziła mnie ze swoją najmłodszą córeczką Natalie. Urodziła się zaledwie kilka tygodni przed tym, jak utraciłam Kirsty. Gdy teraz do tego wracam, myślę, że Barbara musiała być bardzo zestresowana tym, jak zniosę widok jej dziecka. Ale w naszej rodzinie mamy głęboko zakorzenioną lojalność w kryzysie i jeśli ktokolwiek miałby sprowadzić mnie do żywych, to byłaby to właśnie moja rodzina. Innym powodem wizyty siostry było to, że mój brat Gary miał się żenić w następnym tygodniu i wszyscy chcieli wiedzieć, czy będę na ślubie. To miała być mała uroczystość w urzędzie stanu cywilnego tylko w obecności bliskiej rodziny i przyjaciół, ale nie mogłam udźwignąć pokazania się innym tak krótko po porodzie. Niemal nie wychodziłam z mieszkania od powrotu ze szpitala. To Ralph informował wszystkich, jak się miewam, a ja spędzałam cały ten czas w samotności.
Mimo że nie miałam ochoty iść na ślub, chciałam, żeby moja rodzina dobrze się bawiła. Nie mogłam popsuć im nastroju i w takim wesołym dniu stać w kącie. To nie byłoby fair wobec Gary’ego i Pat, jego narzeczonej – tak wytrwale oszczędzali na swój wielki dzień, a każda panna młoda pragnie, by jej ślub był idealny. Zaproponowałam jednak, że popilnuję w tym czasie Natalie, żeby moja siostra mogła trochę poszaleć i odpocząć pierwszy raz od porodu. Barbara była dla mnie tak wspaniałomyślna przez te pierwsze dni, że był to najlepszy sposób na podziękowanie jej. Przyznam też, że desperacko chciałam spędzić trochę czasu sama z dzieckiem.
Myślę, że Barbara rozumiała, że to mi pomoże, miała też pewność, że dziecko będzie bezpieczne, więc mogła się odprężyć i pobawić. Wesele odbywało się w sali na tej samej ulicy i mogła w każdym momencie sprawdzić, jak miewa się jej córeczka.
Kiedy dostałam Natalie w dniu ślubu brata, nie chciałam wypuścić jej z rąk. Siedziałam na krześle i ją karmiłam, przytulałam, byłam w swoim świecie, ale wciąż jedną nogą tkwiłam w rzeczywistości. Wiedziałam, że nie jest moim dzieckiem i nie udawałam tego, ale trzymanie jej w ramionach było tak przyjemne… Po godzinie rozległo się pukanie do drzwi, czego się nie spodziewałam. Niechętnie je otworzyłam. Za nimi stała położna, z otwartymi w szoku ustami. Przyszła do mnie na wizytę kontrolną, a wyraz jej twarzy mówił więcej niż tysiąc słów – wyglądała, jakby zobaczyła ducha, i szybko stało się dla mnie jasne, że pomyślała, że w swoim chaotycznym stanie żałoby zabrałam komuś dziecko! Zaczęła zasypywać mnie pytaniami i gorączkowo wszystko notowała – to było zabawne. Koniec końców nie chciała wyjść, dopóki nie ściągnęłam siostry z wesela, żeby mogła potwierdzić, że Natalie jest jej córką i że jej nie porwałam! To była jedna z niewielu zabawnych sytuacji, jakie spotkały mnie od porodu.
Wspominam to wszystko i wcale nie jestem pewna, jak udało mi się przez to przejść. Wydaje mi się, że człowiek w takich chwilach nie do końca wie, co robi – wygląda to trochę jak stawianie jednej nogi za drugą, by przetrwać pierwszych kilka miesięcy. Nie uznaje się tego za radzenie sobie; po prostu starasz się nie utonąć. Tak myślę.
Spakowaliśmy dziecięce rzeczy i przeżywaliśmy jeden tydzień za drugim, próbując być normalni jak wszyscy wokół. Mimo że ugrzęzłam po uszy w rozpaczy, bardzo mi zależało, by zachować spokój i stworzyć rodzinę, o której marzyłam. Strata Kirsty była najgorszym, co mogło się stać, ale miałam świadomość, że muszę iść naprzód. Wiem, że Ralph czuł to samo, nawet jeśli nie zawsze to okazywał. Utrata dziecka jest zupełnie innym przeżyciem dla kobiety, która musiała nosić maleństwo w sobie. Towarzyszy jej fizyczny ból, który jest trudny do pojęcia dla mężczyzn. Ale mój partner robił, co mógł, nawet jeśli każde z nas przepracowywało tę traumę inaczej. I po czterech miesiącach od straty Kirsty pojawił się promyk nadziei, kiedy odkryłam, że spodziewam się Jamesa.
•
Gdy tylko się zorientowałam, że jestem w ciąży, razem z Ralphem zdecydowaliśmy się pobrać. Zaplanowaliśmy ceremonię na moje urodziny, 16 września 1989 roku – miało to sens, że oświadczył mi się w urodziny Kirsty, a pobieramy się w moje. Była to mała uroczystość, nic specjalnego, jako że nie było nas stać na wiele, a do tego byłam na początku ciąży i chciałam utrzymać to w tajemnicy, dopóki nie przekroczyłam granicy dwunastego tygodnia i czułam się dobrze.
Teraz widzę, że byliśmy wtedy tacy młodzi – miałam tylko dwadzieścia dwa lata, a Ralph był o rok starszy – a już tyle zdążyło się wydarzyć. Bardzo chciałam, żeby był to dla nas nowy start i początek prawdziwego życia rodzinnego. Pragnęłam tylko, abyśmy byli szczęśliwi i stworzyli rodzinę.
Wszyscy cieszyli się naszym ślubem po całym bałaganie, przez który przeszliśmy. To był wspaniały dzień. Mama uszyła dla mnie najpiękniejszą suknię ślubną na świecie. Byłam nią zachwycona i mimo że brzuszek zaczynał mi się zaokrąglać, czułam się bardzo wytwornie. Po ceremonii urządziliśmy małe przyjęcie w domu moich rodziców, ale było bardzo skromne i proste, jako że niewiele mi trzeba było w tym błogosławionym stanie, żeby się zmęczyć. Cieszyłam się na myśl, że dziecko przyjdzie na świat w stabilnym domu, gdzie Ralph i ja byliśmy małżeństwem. Byłam pewna, że maleństwo będzie brakującym elementem układanki.
Znowu byłam sobą, jakby mgła podnosiła się już po tym całym smutku. Ta sytuacja pomogła mi pogodzić się z tym, co się wydarzyło, bo teraz miałam nowy cel: zostanę mamą. Straciliśmy naszą ukochaną córkę, ale byłam zdeterminowana, by nic nie stało się drugiemu ukochanemu dziecku. Nie zamierzałam spuszczać go z oczu. Ale jak tylko przekazałam wszystkim dobre nowiny, natychmiast ogarnął mnie niepokój, czego skutkiem była przepełniona obawami ciąża. Myślałam tylko o tym, że raz już się to wydarzyło, bez żadnego ostrzeżenia. Co, jeśli to wydarzy się znowu? Słyszy się przecież o ludziach, którzy po prostu mają pecha – i w głowie kołatała mi myśl: „Może jestem jedną z tych osób?”_._
Przez dziewięć miesięcy dręczyła mnie śmierć Kirsty, ale personel medyczny był wspaniały. Zdecydowałam się urodzić drugie dziecko w tym samym szpitalu, więc lekarze i położne znali mój przypadek i mieli na mnie oko. Jasno dali mi do zrozumienia, że mogę przyjeżdżać, kiedy chcę, i przeprowadzą kontrolę, jeśli będzie mnie coś martwić. Głównym problemem był fakt, że nie wiedziałam, czemu Kirsty w jednej sekundzie była zupełnie zdrowa i aktywna, a w drugiej zmarła. Trapiła mnie myśl, że nie mogłam w żaden sposób dopilnować, żeby to się nie powtórzyło, bo nie znałam przyczyny. Po urodzeniu Kirsty szpital zaproponował sekcję jej zwłok, ale nie było opcji, żebym pozwoliła jeszcze bardziej męczyć moje maleństwo – sekcja zwłok była za to konieczna w przypadku Jamesa, co złamało mi serce.
Prawdę mówiąc, wszystkie moje ciąże były trudne z psychicznego punktu widzenia – nie mogłoby być inaczej po tym, co się stało. Doktor Abdulla, który pracuje w szpitalu Fazakerley, był cudowny i prowadził mnie przy każdym moim dziecku począwszy od Jamesa, co napełniało mnie spokojem. Ale bez wątpienia druga ciąża wiązała się z większym ryzykiem ze względu na stres i niepokój spowodowane obawą, że coś znowu pójdzie nie tak. Próbowałam skupić się na pozytywnych aspektach: czekałam na swoje wymarzone maleństwo, pobrałam się z Ralphem, po prostu musiałam przejść przez tę ciążę, a wtedy będzie już dobrze.
Sprawdzałam każdy szczegół. Dostałam od szpitala wykres ruchów płodu i miałam obsesję na punkcie wpisywania tam każdego drobnego ruchu – nawet czkawki! Musiałam doprowadzać personel medyczny do szału, chociaż wszyscy byli dla mnie wyrozumiali. Jednak nawet to nie ukoiło mojego umysłu. Przecież Kirsty ruszała się aż do chwili porodu. Dopóki więc nie wzięłam płaczącego dziecka w ramiona, dopóty nie brałam niczego za pewnik. W jakimś sensie bałam się samego porodu – dla większości jest to ostatnia przeszkoda przed metą, a ból zostaje wynagrodzony tym, że na koniec możesz tulić swojego szkraba. Dla mnie rozwiązanie oznaczało śmierć mojego dziecka, więc cały proces w mojej głowie był odwrócony.
Ale płód rozwijał się prawidłowo i ciąża minęła dość szybko. Po ślubie zbliżały się święta i każdy, kto mnie zna, zrozumie, czemu o tym wspominam. Jestem największą fanką Bożego Narodzenia i nigdy nie mogę się nim nacieszyć – dla mnie okres świąteczny zaczyna się we wrześniu. Jestem koszmarna! Potem nagle przyszedł nowy rok i termin porodu. Tym razem wiedziałam, że nie ma sensu niczego planować – nic nie było przygotowane, nie było kosza, ubranek, wózka w przedpokoju. Nie chciałam zapeszać, więc jedyne, co miałam w mieszkaniu, to śpioszki, w których miałam przywieźć maleństwo, i chusta. Cała reszta była u mamy. Nawet nie myślałam za bardzo o tym, jak poród będzie wyglądać – jakbym nie mogła nic zaplanować z obawy, że coś mogłoby się stać. Kirsty rodziłam w naturalnym terminie i tym razem też tak chciałam, ale lekarze nie zamierzali ryzykować. W przypadku Kirsty pierwsze skurcze pojawiły się we wczesny środowy poranek i tego samego dnia córeczka przyszła na świat. Przy Jamesie nie chcieli, żebym nosiła go do końca, i zadecydowali, że wywołają poród dwa tygodnie przed terminem, co mnie pocieszyło – chociaż możliwe, że taka decyzja zapadła ze względu na to, że nie chcieli oglądać mnie przez kolejne dwa tygodnie, jak co rusz przychodzę na USG!
•
Ten dzień w końcu nadszedł. Drogę do szpitala przebyliśmy w ciszy, ogarniały nas podekscytowanie i strach jednocześnie i obydwoje mieliśmy świadomość, że rok wcześniej jechaliśmy tą drogą, żeby powitać na świecie Kirsty. Obraliśmy tę samą trasę i spakowałam tę samą torbę, ale tym razem nasze nadzieje i oczekiwania były zupełnie inne. W tym przypadku w pełni zdawaliśmy sobie sprawę, że nie możemy zawsze liczyć na szczęśliwe zakończenie.
Dojechaliśmy do szpitala, a na miejscu czekał doktor Abdulla. Spojrzał na mnie pokrzepiająco i powiedział, że wszystko będzie dobrze. Z pewnością widział strach na mojej twarzy. Zabrano mnie do innego pokoju niż ostatnim razem. Starałam się nie wracać myślami do śmierci Kirsty i tłumaczyłam sobie, że tym razem po tym całym bólu będę trzymała w ramionach swoje dziecko.
To był ciężki czas. Pamiętam, że byłam na sali porodowej i nagle ogarnęła mnie przytłaczająca potrzeba snu. Ralph zaczął panikować i zapytał położnej: „Czy z moją żoną wszystko będzie dobrze? I z dzieckiem?”, a położna wytłumaczyła, że wszystko jest pod kontrolą. Dzięki lekom przeciwbólowym zasnę, a jak się obudzę, będę gotowa na poród. Dzięki Bogu za znieczulenie! Wbito mi igłę i od razu zapadłam w sen, a później, tak jak obiecała położna, przebudziłam się w środku całej akcji. Wreszcie po jakichś trzydziestu sześciu godzinach przyszedł czas, by przeć. Minęła cała wieczność, Ralph był przy mnie, aż w końcu na świat przyszedł James i pamiętam, że lekarz krzyknął: „To chłopiec, Denise!”.
Mój piękny James Patrick Bulger – nazwany po ojcu Ralpha, który zmarł, zanim zdążyłam urodzić – przywitał świat 16 marca 1990 roku. Był największy z moich dzieci, ważył 2800 gramów. Miał blond włosy, niebieskie oczy i idealną cerę. To piękne różowe krzyczące zawiniątko przytłoczyło mnie zupełnie. Często wracam myślami do tego momentu, kiedy po raz pierwszy wzięłam na ręce mojego chłopczyka i przysięgłam sobie wtedy, że nigdy nie spuszczę go z oczu.ROZDZIAŁ 3. TWORZENIE WIĘZI
Rozdział 3
Tworzenie więzi
James od momentu przyjścia na świat krzyczał, nawet jak już był z nami w domu – cierpiał na okropną kolkę. Nie przesadzam, mówiąc, że wydzierał się na okrągło codziennie przez pierwsze cztery miesiące życia, i to był koszmar, ponieważ bez względu na to, co robiłam, nic nie pomagało. Kładłam go na kolanie, głaskałam i klepałam po pleckach, śpiewałam i kołysałam, płacząc, bo sama czułam się bezradna. Nie ma nic gorszego niż niemoc ulżenia swojemu dziecku. To jedna z zajmujących mnie myśli w pierwszych dniach po morderstwie Jamesa – że kiedy potrzebował swojej mamy najbardziej na świecie, mnie przy nim nie było. Prześladowała mnie ta wizja, że w swojej najczarniejszej godzinie wołał za mną, a ja nie przyszłam i mu nie pomogłam. Ta świadomość nigdy mnie nie opuszcza.
Po porodzie zostałam w szpitalu na pięć dni. Kiedyś nie było tak jak dziś, że rodzisz i wychodzisz po dwunastu godzinach, jeśli z dzieckiem jest wszystko dobrze. Pięć dni to długo i bardzo mi się to nie podobało, bo chciałam już zabrać Jamesa do domu. Pamiętam swój pobyt na oddziale, gdy leżałam w łóżku, a James w plastikowym łóżeczku obok, jak dźwięczały butelki z mlekiem dla niemowląt, które pielęgniarka woziła na metalowym wózku w czasie pory karmienia. Wszystko było zorganizowane i nie było jedzenia na żądanie. Nawet nie rozważałam karmienia piersią. Lekarze z całą pewnością nie zachęcali do tego tak jak dzisiaj. Butelki szpitalne miały długie brązowe smoczki, a mleko w nich było zawsze zimne. Pamiętam, że według mnie zbyt zimne dla Jamesa, więc siedziałam i pocierałam butelkę w dłoniach, żeby ogrzać mleko, zanim go nakarmię. W zasadzie robiłam tak przy każdym moim kolejnym synku – wmówiłam sobie, że ich małe brzuszki nie są w stanie znieść takiego chłodu.
Podczas pobytu w szpitalu moja czujność zdecydowanie została uśpiona i ogarnęło mnie fałszywe poczucie bezpieczeństwa. James był raczej cichy i jadł bez problemu – jednak gdy tylko dotarliśmy do domu, zaczęła się kolka. Nie chciał butelki, nie chciał się uspokoić, cały czas krzyczał. Pękało mi serce, gdy patrzyłam na jego napady. Unosił wtedy swoje małe nóżki, a jego twarzyczka przybierała fioletowy odcień. Wiedziałam, że bardzo cierpiał, a ja nic nie mogłam na to poradzić. Zabierałam go na długie spacery do parku albo do mojej siostry. Nieważne, czy deszcz, czy słońce, przemierzałam kilometry i liczyłam, że rytm wózka trochę go ukoi. Czasem ten ruch pomagał, czasem zupełnie nie. Po prostu w kółko chodziłam, kiedy wrzeszczał – próbowałam wszystkiego, włączając w to hektolitry środka przeciwko kolce.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki