Pył z landrynek - ebook
Pył z landrynek - ebook
Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty to opowieść o kraju, gdzie wieje tramontana, szatański wiatr z opowiadania Márqueza, gdzie ludzie dla zabawy podpalają styropianowe figury większe od domów, a w święta obrzucają się cukierkami, błotem, zdechłymi szczurami i rzepą. To relacja z miejsc, gdzie w Wielki Piątek bije się w bębny, aż krwawią dłonie, a czarownice odpędza się ciepłą wódką. To także zbiór historii o bandytach, rzeźnikach, królach i tancerkach z zapomnianych miasteczek Kastylii-La Manchy, Andaluzji, Estremadury i Katalonii. Książka jest owocem trzech lat życia i podróży po Hiszpanii, a przede wszystkim pogoni za iberyjskimi fiestami.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7536-618-1 |
Rozmiar pliku: | 587 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cees Nooteboom, Drogi do Santiago
W parafii San Verisimo de Espiñeiros, w Allariz, odprawiano mszę za duszę wilkołaka każdego 29 lutego, to znaczy każdego roku przestępnego, aż do czasu wojny domowej, kiedy tradycja ta zanikła.
Camilo José Cela, Mazurek dla dwóch nieboszczykówProlog. Ruta por el interior
Kiedy jechało się z północy na południe, decyzję trzeba było podjąć w okolicach Walencji. Zaraz za miastem droga rozdzielała się. Jedna nitka autostrady biegła dalej wzdłuż wybrzeża – była to droga por la costa: nowa, ze świetnym, równym asfaltem i widokiem na morze. Zbudowano ją z myślą o turystach zmierzających na plaże Costa Blanca i trzeba było płacić za przejazd. Druga odnoga miała nieco gorszą nawierzchnię i początkowo wiodła przez góry, a potem przez płaski, suchy, monotonny krajobraz Mesety. Dominowała tam bura żółć, droga zaś urywała się niespodziewanie, zmuszając kierowcę do odnalezienia źle oznaczonego dojazdu ku autostradzie o innym numerze. Ta trasa była bezpłatna i na znakach nazywała się ruta por el interior. Kiedy jeździliśmy na południe, zawsze ją wybieraliśmy.
Tej nocy zgubiliśmy się. Był koniec lata, ale drogi były puste. Jechaliśmy w ciemności, całkiem sami. Z poboczy błyskały ku nam ślepia małych, dzikich królików, które czasem, w samobójczym odruchu, rzucały się wprost pod koła – jak ćmy wabione przez światła samochodu. Poza nimi w mroku nie było nic. Żadnych domów, żadnych wsi, nic, tylko burożółta równina – teraz czarna – naszpikowana suchymi kulistymi krzakami, które wiatr przewiewał przez drogę i dusił w rowach. Mieliśmy uważać na znaki, ale zapomnieliśmy i autostrada skończyła się znienacka; zjechaliśmy ostatnim zjazdem. Utknęliśmy na małym rondzie, z którego żaden wyjazd nie prowadził w naszym kierunku. Gdzieś nad nami w ciemności majaczyły światła – chyba wzgórze i wieś na wzgórzu. Pojechaliśmy ku nim.
Za każdym razem było tak samo: po niewyobrażalnej przestrzeni równiny, po wielkiej pustce interioru hiszpańskie wsie okazywały się klaustrofobicznym labiryntem. Małe domki tkwiły ściana w ścianę, ściśnięte jak w niewidzialnym słoju; ulice przypominały przesmyki. W tej wsi było podobnie. Nie wiem, jak nazywało się to miejsce. Kiedy już je opuszczaliśmy, chciałam obejrzeć tabliczkę, ale musiałam ją przegapić i nigdy nie dowiedzieliśmy się, gdzie właściwie byliśmy. Z tego powodu nigdy nie udało nam się tam wrócić. Pamiętam tylko, że gdy wjeżdżaliśmy, raptem zalało nas żółte światło ulicznych lamp. Było już późno, chyba po północy, i wieś wyglądała jak zatopiona w rzadkim, żółtawym syropie. Ściany wciąż oddawały skwar dnia. Wjeżdżaliśmy coraz głębiej, w coraz węższe uliczki, aż spostrzegliśmy, że wpadamy w pułapkę. Wyloty przecznic pozastawiano wysokimi drewnianymi parkanami. Przed nami też był taki parkan – stał oparty o ścianę domu, gotowy do zamknięcia. Przy nim na plastikowych krzesełkach siedziało kilka osób. Sprawiały wrażenie, jakby na coś czekały. Nawet jeśli rozmawiały, na nasz widok umilkły. Coś im przerwaliśmy, w coś wtargnęliśmy z naszym fatalnym akcentem i dziwaczną rejestracją.
– Na Murcję tamtędy. – Gruby facet machnął od niechcenia ręką, nie spuszczając z nas sceptycznego wzroku. Chyba nie wierzył, że jesteśmy w stanie się stąd wydostać o własnych siłach. Wysyłał nas w ciemną pustkę bez żalu, ale i bez nadziei, że sobie tam poradzimy. Było mu to wyraźnie obojętne. – Nie – dodał jeszcze. – Tędy nie przejedziecie. Ta droga jest zamknięta. Z samego rana puszczą tędy byki.
Byki. Tak dowiedzieliśmy się, na co czekają gruby mężczyzna i te kobiety na plastikowych krzesełkach. Na byki na ulicach. Na prowincjonalne encierro. Z samego rana ciasnymi uliczkami bezimiennej wsi miało pobiec kilka bojowych zwierząt, tych samych, które po południu jakiś mniej znany matador zabije na miejscowej arenie koło boiska. Wraz z bykami mieli biec tutejsi mężczyźni, drażniąc je i ryzykując, że zwierzęta wezmą któregoś na rogi, wyrzucą w powietrze, po czym dopadną i przygwożdżą do asfaltu, bodąc, dopóki ktoś, narażając się na to samo, nie odciągnie ich i nie sprowokuje do dalszego biegu. Encierro. Takie jak w Pampelunie, choć bez tłumu pijanych Amerykanów i Australijczyków, zwabionych lekturą Papy Hemingwaya. Prowincjonalne encierro w samym środku interioru. Tylko dla miejscowych.
Nie zostaliśmy we wsi. Byliśmy tu nie na miejscu i chcieliśmy jechać dalej na południe. Ale coś z atmosfery tej nocy skąpanej w żółtym świetle lamp, coś z oczekiwania kobiet na plastikowych krzesełkach i kpiny w głosie grubego mężczyzny, coś z tego zostało w nas i wiedzieliśmy, że kiedyś pojedziemy obejrzeć prowincjonalne encierro.
Możliwe, że to właśnie wtedy, tej nocy, kiedy zabłądziliśmy w ciemności na autostradzie por el interior, zdecydowało się, że będziemy jeździć na hiszpańskie fiesty.Vilanova i la Geltrú. Pył z landrynek
Do Vilanovy i la Geltrú wjechaliśmy po cukierkach. Na byle jakich przedmieściach, wśród bloków, leżało ich tylko trochę, ale w miarę jak zagłębialiśmy się w miasto i bloki gęstniały, jezdnię pokrywał coraz grubszy dywan landrynek. Były pastelowe, a koła naszego samochodu kruszyły je na żółtawy, drobniutki pył. Pył wznosił się niską chmurą jak kurz i lepką, półprzezroczystą warstwą odkładał na gładkich powierzchniach. Kiedy wysiedliśmy, niemal natychmiast osiadł na naszych kurtkach i włosach. Kolejne cukierki pękały nam pod butami. Nie sposób było iść, żeby ich nie deptać. W powietrzu unosił się delikatny zapach słodyczy.
Byliśmy spóźnieni (prawie zawsze bywaliśmy spóźnieni). Z centrum, gdzie skupili się ludzie, dochodził gwar. Nie znaliśmy miasta, ale nie dało się zabłądzić. Wszyscy, których mijaliśmy, szli w tym samym kierunku. Wkrótce utknęliśmy – i my, i oni. Chcieliśmy iść dalej, ku Plaça de la Vila, skąd dobiegały pokrzykiwania konferansjera, ale policjant zatrzasnął przed nami metalowe barierki.
– Nie – powiedział. – Jest już za dużo ludzi.
Zostaliśmy u wylotu uliczki; gdzieś zza jej załomu, z niewidocznego placu, ku któremu zbiegały się wszystkie drogi, dochodziły pomruk tłumu, muzyka i katalońska paplanina konferansjera. Widzieliśmy tylko czubki nieruchomych palm i nic nie rozumieliśmy. Tłum wokół nas kręcił się niespokojnie, gadał, pił i deptał cukierki. Dzieci schylały się i jadły je wprost z chodnika.
Właściwie chcieliśmy zobaczyć szczury. W ostatnią niedzielę stycznia w miasteczku El Puig na linach przeciągniętych przez plac zawiesza się pudła, a młodzi mężczyźni próbują rozbić je kijami. Z niektórych pudeł wylatują słodycze, z innych – zdechłe szczury. Zwłokami rzuca się w zgromadzony tłum, tłum piszczy umiarkowanie, rozsuwa się na boki, czyjeś ręce podnoszą miękkie truchło, podtykają je pod nos dziewczynom i ciskają dalej, gdzieś w zaułki albo ku balkonom… Tak czci się kanonizowanego w XVII wieku Piotra Nolasco, pamięć wypędzenia Saracenów z miasta, jakiejś niesprecyzowanej zarazy i być może coś jeszcze, trudno powiedzieć. Czasem naprawdę ciężko zgadnąć, o c z y m s ą niektóre hiszpańskie fiesty. Ta ze szczurami była jedną z najbardziej absurdalnych, jakie udało nam się znaleźć. Nikt, kogo pytaliśmy, nie słyszał o niej i dlatego bardzo chcieliśmy zobaczyć to wszystko na własne oczy, ale okazało się, że el puig znaczy po katalońsku „pagórek” i na mapie jest kilkanaście miejsc o tej nazwie. Poddaliśmy się.
To było wtedy, kiedy fiesty były już dla nas czymś w rodzaju nałogu. Wyszukiwaliśmy je w przewodnikach oraz informatorach, spisywaliśmy daty z powieszonych na parkanach plakatów i przegrzebywaliśmy zapomniane strony internetowe małych miasteczek z nadzieją odkrycia czegoś szczególnie malowniczego i niedorzecznego. Mieliśmy na tym polu spore sukcesy. Zaliczali się do nich ludzie-mchy z Béjar. W dniu Bożego Ciała głównymi ulicami tego miasteczka kroczyła procesja: dzieci w komunijnych sukienkach, ksiądz w odświętnym ornacie z Najświętszym Sakramentem pod haftowanym złotem baldachimem, a zaraz za nimi – mchy. Było ich zaledwie kilku: starsi mężczyźni, od stóp do czubka głowy owinięci w płaty świeżego mchu, ludzkie pałuby, bezkształtne zielone niedźwiedzie. Kołysali się na boki, bo mech krępował im ruchy, i kroczyli z poważnymi i uroczystymi minami. Nikt się z nich nie śmiał. Wszystko było tak, jak miało być. Sacrum.
Do znalezisk, które szczególnie ceniliśmy, należało to, co działo się 6 września w Lekeitio w Kraju Basków. Młodzi mężczyźni płynęli łodziami ku zawieszonej pośrodku rzeki gęsi. Gęś wisiała na elastycznej linie; jeden z młodzieńców miał ucapić ją za szyję i bujając się pomiędzy niebem a wodą, ukręcić jej łebek. Do tej samej kategorii zaliczały się wydarzenia z kastylijskich Valdeverdeja i Espinosa de Henares. W jedną z niedziel karnawału zakopywano tam koguta, tak by wystawała mu tylko głowa. Mężczyźni z miasteczka starali się pozbawić go jej jednym cięciem, wierząc przy tym (a może już nie wierząc), że walczą z diabelską lubieżnością. Na Teneryfie za to w dzień letniego przesilenia pasterze schodzili z gór, by rytualnie wykąpać się ze swoimi kozami. Kiedy indziej i w innych miejscach ludzie podpalali figury większe niż domy, walili w bębny, biegali z posągami świętych, zamkniętych w przeszklonych trumnach, radośnie obrzucali się pomidorami, winogronami, błotem, cukierkami lub rzepą i po prostu nie potrafiliśmy tam nie jechać – nie w celu wzięcia udziału w tym szaleństwie, ale po to, żeby zobaczyć. Obserwowanie fiest miało w sobie coś z przyglądania się na jawie cudzym snom. Nocami obce miasta zapętlały się nam w labirynty, bezimienni ludzie dawali się porwać w wir nie do końca zrozumiałych ceremonii i wśród ścisku ich ciał my – samotni przybysze – mogliśmy przemykać pod ścianami bezkarnie i całkiem niezauważenie. Można było szybko się od tego uzależnić.
Nigdy nie udało się nam dowiedzieć, ile fiest organizuje się w Hiszpanii. Demetrio E. Brisset, autor książki La rebeldía festiva. Historias de fiestas ibéricas , który badał je od pewnej zimy 1971 roku, żonglował liczbami bez większego sensu i bez podania źródeł. Pisał o trzynastu tysiącach fiest publicznych i powoływał się na dziewięćdziesiąt milionów stron internetowych, zawierających słowo „fiesta” (co było wynikiem tylko siedem razy gorszym od rezultatu wyszukiwania wyrazu „sex”). Tłumaczył też, że w hiszpańskim rozumieniu „świętować” to wyemancypować się, uwolnić, zerwać więzy porządku społecznego i uciec przed kontrolą oficjalnych władz – lub przynajmniej łudzić się, że się to zrobiło. „Jeśli fiesta uzależnia – cytował socjologa Enrique Gila Calvę – to dlatego, że upija wolnością”. Mogło to stanowić jakieś wyjaśnienie naszej dziwnej fascynacji.
Vilanova i la Geltrú, gdzie wjechaliśmy po cukierkach, była brzydkim żółtym miastem w pół drogi między Barceloną i Tarragoną. Na przedmieściach stały bloki obwieszone pajęczyną przewodów i kabli. Przybyliśmy tu, bo ktoś nam powiedział, że tutejszy karnawał to karnawał kataloński i że w czasach dyktatury obchodzono go na przekór władzy. Franco nie lubił fiest. 3 lutego 1937 roku, w samym środku wojny domowej, rebeliancki rząd w Burgos zakazał organizowania zabaw karnawałowych na podległych mu terytoriach. Po zwycięstwie frankistów zakaz objął całą Hiszpanię.
Zakazywanie fiest ma w Hiszpanii długą tradycję. Już trzeci synod w Toledo w 589 roku (ten sam, który wprowadził do wyznania wiary formułę filioque i na którym władca wizygockiej Hiszpanii Rekkared porzucił arianizm na rzecz katolicyzmu) kategorycznie zabronił niereligijnych pieśni i tańców, które lud praktykował podczas świąt kościelnych. W średniowieczu anarchię fiest próbowali wziąć pod kontrolę zarówno chrześcijański król Alfons X Mądry, jak i emir Granady Jusuf I (nomen omen także zwany Mądrym). Alfonsowi nie podobały się zwłaszcza przebieranki i prześmiewcze teatrzyki. Jusuf uważał, że bandy kobiet i mężczyzn, które oblewają się na ulicach Granady perfumami i obrzucają słodkimi cytrynami, pomarańczami i naręczami kwiatów, sieją zgorszenie, a tancerki i muzycy zakłócają porządnym ludziom odpoczynek.
Historia obchodzenia zakazów jest oczywiście równie stara jak one same. W czasach Franco objawiało się to głównie przekładaniem karnawałowych korowodów na inne terminy, przemianowywaniem ich na „zabawy zimowe”, celebrowaniem w domach, w ukryciu. W Vilanovej i la Geltrú świętowano jednak jawnie na przekór rozkazom i dlatego chcieliśmy przyjechać tu, żeby zobaczyć bitwę na bezy albo chociaż korowód z człowiekiem unurzanym w pierzu. Niestety, spóźniliśmy się i przegapiliśmy wiele atrakcji. Jedyne, co nam zostało, to wielka wojna landrynkowa, którą właśnie zapowiadał kataloński konferansjer, podczas gdy tkwiliśmy przed metalową barierką za rogiem placu i wszystko wskazywało na to, że ominie nas i ten punkt programu.
Gwar wybuchł gdzieś z bocznej uliczki i naraz na placyk z furkotem wpadła banda dzieciaków. Dziewczyny miały róże we włosach i czarne chusty, chłopcy czapki barretiny i wypchane wory przewieszone przez ramiona. Ktoś majtał wielką flagą, ktoś bębnił frenetycznie, piszczała trąbka, wszyscy podskakiwali. „Łup-łup-łup!” – deszcz twardych cukierków rozbębnił się na głowach gapiów. Skorzystaliśmy z zamieszania, przecisnęliśmy się przez barierki i przepchnęliśmy się przez tłum za róg, na plac.
Cztery oddziały ustawiły się w czterech kątach placu. Kobiety były w chustkach, mężczyźni mieli klapnięte barretiny i wory pełne cukierków. Heroldowie odprawiali właśnie koguci taniec z wielkimi sztandarami: taniec-wyzwanie, taniec-zaczepkę. Z wysokości kolumny wszystkiemu przyglądał się klaun. Zastanawialiśmy się, czy to człowiek, czy tylko przebrana rzeźba – myślę, że był żywy, choć nie wiem, jak ktokolwiek utrzymałby tak długo równowagę na pojedynczym kapitelu. Konferansjer mówił coś po katalońsku z wielkim entuzjazmem. Dziennikarze, ustawieni bezpiecznie na balkonach, wycelowali w plac kamery i teleobiektywy. Zagrała muzyka. Oddziały ustawiły się w pary i w podskokach ruszyły w tan wokół placu, coraz szybciej i szybciej, i szybciej – wielobarwny ludzki wir. Byliśmy blisko, bardzo blisko barierek oddzielających widzów od uczestników walki i zaczynała nam się udzielać adrenalina. Hiszpania jest trochę dzika, dzika i gorąca, i pewna dawka niebezpieczeństwa jest nieodłącznym elementem jej fiest. Podpalenie miasta, stratowanie przez byka, rozhukane konie, petardy w rękach dzieci, upadek z wysokości, złamanie, poparzenie, wybicie oka, śmierć – podczas fiesty ryzyko jest konieczne. Może nawet pożądane. W każdym razie akceptuje się je jako coś naturalnego i nie mnoży zabezpieczeń.
Muzyka urwała się nagle. Był jakiś znak, nie pamiętam jaki, może gwizd lub krzyk, jakiś szczególny ton? Wtedy to się stało. Wir tancerzy zamarł i rozsypał się. Dziewczyny pisnęły, bardziej z ochoty niż ze strachu, i rozpierzchły się na boki, ku barierkom. Nad głowami rozpostarły chusty i to była jedyna osłona przed tym, co działo się na placu.
Na placu między mężczyznami wrzała bitwa.
To nie były żelki, gumy do żucia, miękkie pomadki. To były twarde karmelki. Owocowe landrynki. Zwykłe, sztucznie barwione cukierki w byle jakich foliowych papierkach. Ciskane przez krzepkich facetów, lekko już podpitych, z całej siły, na oślep, w kierunku wroga. Całymi garściami wyciągali je z zawieszonych na ramionach płóciennych worków i miotali bez litości i zastanowienia. Cukierków były miliony, miliardy. Chmary. Cięły ciepłe powietrze jak osy i wydawało się, że wiszą kolorową chmurą między walczącymi, na przekór ciążeniu. Trwało dobrą chwilę, zanim walczący się zmęczyli. Dziewczyny znudziły się nieco prędzej – skupiały się pod osłoną chust na pogawędki i śmiechy, pozwalając, by bitwa wygasła sama.
Wreszcie konferansjer ogłosił koniec. Znów zagrała muzyka. Uczestnicy bitwy odnaleźli swoje partnerki, sprawnie sformowali węża i pokrzykując, odtańczyli jakiś dziwny taniec, który polegał głównie na wyginaniu bioder w przód i w tył. Nic z tego nie rozumieliśmy. Później tańczono już normalnie, depcząc porozrzucane wszędzie landrynki i wzbijając w powietrze słodki lepki pył. A potem tańczący rozpierzchli się po całym mieście, wszędzie pito, wszędzie obrzucano się cukierkami, na każdym placyku grała szalona orkiestra, zdyszani mężczyźni zamiatali ulice wielkimi sztandarami, korowody muzyków hałasowały, a landrynki były wszędzie, zaścielały bruk żółtym słodkim piaskiem i nie trzeba było się po nie schylać, żeby jeść, wystarczyło wdychać. Komuś krwawiła rozbita karmelkiem skroń, ktoś śmiał się, ktoś wrzeszczał. Blondynka, mocno po trzydziestce, z lekko rozmazanym makijażem, namiętnie tańczyła z niedogolonym szelmą – musieli się bardzo kochać, bo widzieli tylko siebie; ona rozrzucała ramiona i zamykała oczy, a on, kołysząc się na niepewnych nogach, opuszczał ją ku ziemi, aż zamiatała włosami cukierki. Oboje byli pijani i bardzo szczęśliwi. Uciekliśmy, zostawiając ich tam upojonych landrynkowym pyłem.
Z trudem znaleźliśmy samochód, żeby pojechać do domu. Jeszcze trzy dni później, w środę popielcową, kiedy pojechaliśmy na Pogrzeb Sardynki, nasze ubrania, buty i obiektyw aparatu pokrywała lepka warstewka słodyczy.
luty 2010Pals. Kamień na kamieniu
Trzeba być szalonym, żeby przyjechać tu w środku dnia, w świętej porze sjesty. Albo być cudzoziemcem. Cudzoziemcy są szaleni z natury, mają wiecznie rozregulowane zegarki, boży głupcy, nigdy nie wiedzą, kiedy jeść, kiedy spać, kiedy podróżować. Więc oto miasteczko w porze sjesty i jesteśmy w nim sami. Drzwi głucho zamknięte. Brak nawet poczucia, że ktoś patrzy ukradkiem. Nic. Tylko kamień na kamieniu i my.
Pals, Peratallada, Besalú, Palau-sator… Katalońskie kamienne torty, które wyrastają nagle na równinie – jednokolorowe, wypiętrzone we wzgórki, zwarte, spętane murami. Zwieńczone jak świeczką wieżą kościoła lub zamku, czasem obu. Wewnątrz jest labirynt. Ciasna uliczka wije się, ściśnięta przez ściany, meandruje pod łukami jak z gotyckich katedr i ginie w zaułkach. Idziemy w cieniu. Dom przy domu – wszystkie z jednakiego kamienia, kamienia stąd: porowatego, bladożółtego, przerośniętego porostami i suchym mchem. Nie sposób poznać, gdzie mieszka biedak, a gdzie pan. Zresztą, czy ktoś tu naprawdę mieszka? Nikt. Okna są ślepe, drzwi zatrzaśnięte na głucho, w szczelinach gnieżdżą się gołębie i jaskółki. Czasem trafi się sklepik z ceramiką, czasem tabliczka: „Dom do wynajęcia na wakacje”, ale, powiedzmy sobie szczerze, kto chciałby tu mieszkać dłużej niż dzień? Co by tu robił sam na sam z kamieniem?
Oczywiście nie zawsze tak było. Ktoś tu kiedyś żył. Kamienne labirynty Katalonii mają historię sięgającą lat bez jedynki z przodu. W skale pod wieżą w Pals śpią Wizygoci, za mostem w Besalú, na rozstajnych drogach, swoją stolicę urządził hrabia Miró, syn Wilfreda Włochatego, ojca założyciela Katalonii. Ale to było dawno. Teraz nie ma nikogo. Pusto. Turyści są sto kilometrów stąd, na plażach. Domy pozamykane. W Pals leje. W Peratalladzie skwar (to nie ten sam dzień, choć w takich miejscach dzień nie ma znaczenia) – jest święta pora sjesty i nawet jedyna cafetería ma rozsądnie opuszczone rolety. Chcemy dojść do zamku – nad domami góruje jego zębata wieża – ale kapryśne uliczki zwodzą nas na manowce. Schody, zakręty, łuki, zaułki – to zbliżamy się, to oddalamy, krążymy w kółko i zawsze trafiamy na zwartą ścianę domów. Przejścia nie ma, nie przedrzesz się, głupcze! Te miejsca broniły się przed lepszymi od ciebie, czego chcesz od nich. Spójrz na zegarek, jest święta pora sjesty, wszyscy śpią, przypatrz się dobrze wskazówkom, jesteś o jakieś tysiąc sto lat spóźniony, znów pomyliłeś daty i miejsca, niczego tu nie znajdziesz, zabłądziłeś wśród bladożółtych kamieni.
Wsiadamy więc do samochodu i odjeżdżamy, uwożąc porcelanowy kubek i garstkę zrobionych zdjęć. Kiedy oglądamy je później, na żadnym nie ma otwartych drzwi.
maj 2010Aiguablava. Kupujcie kokosy, goli barbarzyńcy!
Już jest! Już jest! Skwar. Znów chodzi się zacienioną stroną ulicy, wylewa gorącą kawę na kostki lodu.
– El coco! El coco! – krzyczy stary człowiek w kraciastej koszuli na plaży w Aiguablavie; on jeden ubrany wśród golasów w kostiumach.
Staruszek jest taki, że chciałoby się go fotografować jak zabytek, jak relikt sprzed najazdu turystów. W ręce trzyma wielki zużyty nóż, taszczy odrapane wiadra: w jednym na lodzie leżą kokosy, z drugiego sterczy zielona nać ananasów. Skąd w ogóle tu się wziął, nie mam pojęcia. Najbliższe miasteczko jest o pięć kilometrów stąd, dojazd krętą, stromą drogą wśród skał, sosen i rezydencji z basenami. Przyszedł? Przywiózł go kelner z drogiej restauracji? Przypłynął łódką? Przecież nie – w zatoczce jak z pocztówki cumują tylko jachty motorowe. Staruszek jest niczym archetyp działkowca, mógłby może mieć starą motorówkę albo motorower-dryndę, ale niczego takiego w pobliżu nie widać, zresztą nie pasowałoby do lazurowego morza, silikonowych piersi i olejku do opalania. Hiszpania oddała swoje plaże i nadmorskie miasteczka na łup reszcie Europy. Co roku, w lecie, podwaja swoją populację, bez skargi przyjmując bladoróżowe mięso z Północy. Nie ma już miejsca dla staruszków w kraciastych koszulach. Ten, który chodzi po Aiguablavie, to tylko miraż z odległej epoki, choć jak na fatamorganę – donośny.
– El coco! – drze się z gardłowym kupieckim zaśpiewem, takim samym, jaki słychać na bazarze w Stambule i krakowskim Kleparzu, dokładnie, dokładnie takim samym. A potem dodaje coś jeszcze, czego nie rozumiem, a co musi być ananasem po katalońsku, choć chciałoby się, żeby było żarliwą klątwą: – Kupujcie kokosy i udławcie się nimi, wy nadzy, podli barbarzyńcy!
I kilka kilometrów dalej, w Tamariu, wydaje się, że klątwa się sprawdza. Nad plażę nadciąga niska sina chmura. Najpierw widzimy ją z góry, z drogi: szary jęzor pełznie po wodzie pod oślepiająco błękitnym niebem, rozbija się o skały i wślizguje do zatoczki. Z takiej chmury tylko zło: w takich oparach gubią się samoloty w Trójkącie Bermudzkim, z takiej mgły ku bezbronnym osadom nadciągają wikingowie i tureccy piraci. Tak przecież już tu bywało, dawno temu; kamienie z zamku w Begur, warownych domów i wież obserwacyjnych wciąż śnią o Rudobrodym, rzeka Ter pamięta obce imiona wikingów Hastinga i Björna Järnsidy…
Ale tłum współczesnych najeźdźców plaż nic sobie z tego nie robi. Właśnie nadszedł czas obiadu. Chcemy tylko kawy i kelnerzy wyrzucają nas z kolejnych knajp: teraz tylko na posiłek, dałbym ci tę kawę, ale zajmiesz stolik i rozzłościsz szefa. Tam, gdzie wreszcie siadamy, na ścianie wisi tabliczka: „To jest lokal dla ludzi na wakacjach. Pracują tylko dwie osoby. Nie śpiesz się sam i nie poganiaj innych”. Najeźdźco – chciałoby się dodać.
maj 2010