Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pytia 44 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 marca 2022
Ebook
19,99 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pytia 44 - ebook

„Co wspólnego ma Powstanie Warszawskie z Wyrocznią Delficką? Co w Prudentialu, słynnym drapaczu chmur, robią renesansowa dama czy admirał floty międzygalaktycznej? Jarosław Księżyk, posługując się nieco już zapomnianą formułą fantastyki socjologicznej, stworzył brawurową, niesamowitą i wciągającą story osadzoną w realiach walczącej Warszawy. Opowiadając o indywidualnych losach ludzi z różnych wieków, przedstawia uniwersalną historię wszechobecnego zła i ludzkich namiętności, które często prowadzą do tragedii. Jedyna w swoim rodzaju, wyborna lektura."

Robert Ostaszewski

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-281-1908-2
Rozmiar pliku: 536 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Patrzyli na żółty znak wbity w zwalisko cegieł. Oleg zdjął przybrudzoną oficerską czapę. Podrapał się po głowie, pogładził półdługie blond włosy, po czym westchnął.

– Jak to widzicie, żołnierzu?

– Według mnie, wasza wielmożność, to chyba po niemiecku – odpowiedział kucający tuż obok carski piechur Sasza.

Oleg dukając, przeliterował na głos napis. „Achtung Minen”. Nie znał dobrze alfabetu łacińskiego.

– A ten cały „achtung” to nie po inszemu „uwaga”, nie? – rzucił Sasza, mrużąc oczy.

Oficer wbił wzrok w oddaloną o kilkanaście metrów ruinę po kamienicy – na jej wypalonym murze widniał duży biały napis, prawdopodobnie z nazwą ulicy, której od dawna szukali. Ale uwaga na co? Czy to ostrzeżenie, czy informacja? Co to są te „Minen”? Należy postępować z największą ostrożnością.

– A w _zadnicy_ to mam – parsknął nagle Sasza, a następnie wyskoczył zza gruzowiska, minął znak i truchtem pobiegł w kierunku osmolonej ściany.

Oleg już miał wyskoczyć za nim zza osłony, gdy tamten nadepnął na ukryty między cegłami zapalnik.

Potężny huk. Kula ognia. Fala uderzeniowa, a po niej chmura pyłu.

Oleg zdążył paść na ziemię i zasłonić uszy. Gorąc przysmażył mu włosy. Opadający pył wszedł do gardła, do nosa, do oczu. Ciśnienie rozpierało głowę. Słyszał tylko jednostajny, świszczący dźwięk.

Targany spazmatycznym kaszlem poszukał po omacku swojej czapki. Jego ręka trafiła na coś miękkiego i ciepłego. Z trudem otworzył oczy i zobaczył niekształtny, poszarpany kawałek ludzkiego mięsa tuż obok oficerki. Odskoczył jak rażony piorunem, a potem nerwowo przygryzł wargi.

– _Blać_! Cholerne zgliszcza! Przeklęte, opustoszałe miasto! Po co mi to było? Śmierć mogłem znaleźć gdziekolwiek! Oficer powinien ginąć w walce, w pojedynku, nawet na sznurze, ale nie tak! Co dalej?! Co jeszcze?! – krzyczał.

Odpowiedziało mu echo odbijające się pomiędzy ruinami.

Z Saszą trafili do tego piekielnego miejsca kilka dni temu. Mieli tylko adres oraz mapę. Dużo czasu zajęło im ustalenie, w którym kwartale ich wyrzuciło. Metropolia była kompletnie zniszczona i w ogóle nie przypominała tętniącego życiem europejskiego miasta. Poruszali się powoli, ostrożnie, świadomi, że w każdym momencie mogą natrafić na… Sami nie wiedzieli, na kogo, ale od samego początku dochodziły ich odgłosy wystrzałów oraz wybuchów. Tylko odgłosy, jakby walka toczyła się gdzieś w oddali, towarzyszyły im niczym szum wiatru, gdy mijali kolejne przecznice. Przez cały ten czas nie spotkali ani jednego człowieka, nieważne czy wojskowego, czy cywila. Żadnej kobiety, mężczyzny ani dziecka. Nie trafili nawet na zbłąkanego kundla, czy choćby przemykającego szczura. Przecież tam musiały być szczury! I ptaki i psy. Dlaczego więc otaczała ich jedynie przygnębiająca pustka gruzowiska. Nie umieli określić choćby pory roku. Czuli zimno, ale czy był to chłód wiosennego poranka, czy jesienne przymrozki, a może już wczesna, łagodna zima? Niebo niczego nie zdradzało, szare i zachmurzone.

Na domiar złego Oleg został sam jak palec.

W końcu uspokoił oddech. Wstał, otrzepał mundur i założył czapkę. Odmówił krótką modlitwę nad truchłem Saszy, a następnie wciąż drżącymi rękoma wyjął z kieszeni pomiętą kartkę, by raz jeszcze odczytać nazwę feralnej ulicy. Miał ją zapisaną cyrylicą oraz po łacinie. Przyjrzał się uważnie murowi i zapiskom, po czym zarzucił na ramię plecak z ekwipunkiem i ruszył okrężną drogą.

Cały kwartał został dosłownie rozsieczony przez wojnę, toteż Rosjanina otaczało wielkie pogorzelisko, z którego wyrastały nieliczne ściany i kikuty po niegdysiejszych zabudowaniach. Ulice, skwery, aleje, chodniki – wszystko to zniknęło pod zwałami gruzów, zmieniając dzielnicę w wielki cmentarz cywilizacji. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział. Ileż armat musiał przytaszczyć tu przeciwnik, żeby dokonać takiego zniszczenia?

Skradał się wzdłuż osamotnionych ścian, ostrożnie stawiając kroki, aż w końcu, po niemal kwadransie, dotarł do muru z białym napisem. Pot lał się z niego strumieniami, serce waliło mu jak oszalałe, kiedy przygryzając wargi, litera po literze porównał nazwę ulicy ze swoją kartką. Kiedy stwierdził, że to jednak nie tu, opuściły go siły.

To jak szukanie igły w stogu siana, pomyślał.

Przysiadł na stosie cegieł.

Jak miał wypełnić misję? Jak miał odnaleźć miejsce, które pewnie już nie istnieje, zrównane z ziemią jak cała reszta tej piekielnej Warszawy.

Zwiesił głowę i wtedy usłyszał muzykę. Strzępy melodii dochodziły z oddali. Miękkie dźwięki, tak inne od odgłosów dalekich wystrzałów i eksplozji.

To musi być gramofon – uzmysłowił sobie. – Zatem muszą być tam też ludzie!

Ruszył energicznie w stronę źródła melodii. Niewyraźne nuty odbijały się echem od zgliszczy, toteż co chwila przystawał, by sprawdzić, czy idzie we właściwym kierunku. Do jego uszu dochodziły tylko zniekształcone brzmienia, lecz bez wątpienia tworzyły one melodię, która prowadziła go przez kolejne przecznice.

Jako dziecko uwielbiał wsłuchiwać się w muzykę dochodzącą zza ścian. Kiedy rodzice spędzali wieczory w towarzystwie kulturalnej elity Moskwy, on leżąc w łóżku, nasłuchiwał przytłumionych dźwięków, marząc o wielkich balach i bohaterskich czynach, jak każdy chłopiec w jego wieku. Ciche szmery miały w sobie coś tajemniczego, odległego, co zarazem dawało się złapać, wyłowić i przygarnąć. Były niczym świadectwo istnienia innego świata, do którego nie miał dostępu. Zupełnie tak jak teraz.

W końcu dotarł do wysokiej na kilka metrów barykady, zbudowanej z przewróconego w poprzek tramwaju, płyt chodnikowych oraz mebli z okolicznych domostw. Wykorzystując elementy podwozia jak drabinę, wdrapał się na szczyt wagonu i zobaczył duży, szeroki plac. Górował nad nim wysoki na kilkanaście pięter gmach. Otaczające go zabudowania obróciły się w bezkształtną kupę betonu i cegieł, lecz on jeden przetrwał, zachowując strzelistą formę. Stał niewzruszony na tle ruin, smukły, co podkreślały podługowate okna, i oszczędny w zdobieniach, jeśli nie liczyć ornamentów biegnących pionowo wzdłuż pięter. Ostatnie kondygnacje zwężały się, przez co wieżowiec przypominał piętrowy tort.

– Piękny – ocenił, zdając sobie sprawę, że widywał już kiedyś takie budynki. W czasopismach prezentujących pierwsze amerykańskie drapacze chmur.

Muzyka dochodziła właśnie stamtąd. Słyszał ją całkiem wyraźnie. Była szybka, wielowątkowa i w niczym nie przypominała popularnych utworów grywanych w Rosji.

– Durna jakaś, kakofonia – burknął, po czym zeskoczył z barykady i pobiegł w kierunku wieżowca. Dopiero z bliska zobaczył piętno wojny odciśnięte na jego konstrukcji. W większości okien brakowało szyb, w wielu miejscach na elewacji widniały wyrwy po wybuchach, odsłaniające metalowy szkielet. Jakby łakoma wojna poobgryzała budynek z zewnątrz. W dolnej części, tam, gdzie wieżowiec łączył się z niskimi budynkami okalającymi plac, zobaczył wielką dziurę, z której dobiegało światło i skąd z całą pewnością dochodziły dźwięki.

Wychylił się zza muru, by zobaczyć coś na kształt jadalni. Długi, częściowo zastawiony stół, stojące w nieładzie krzesła, pochodzące z różnych kompletów, zdobione fotele, przypominające epokę baroku, jak i dziwne monolityczne, przeźroczyste siedziska.

Wszedł głębiej i dopiero wtedy ujrzał ustawioną na końcu pomieszczenia komodę oraz pochylonego nad nią eleganckiego mężczyznę w czarnym smokingu o kroju, jakiego Oleg jeszcze nigdy nie widział, a przecież bywał na carskich salonach.

Cofnął się niedostrzeżony. Tymczasem elegant wyjął grzebyk z wewnętrznej kieszeni marynarki, najpierw poprawił zaczesane na brylantynie czarne włosy, następnie francuski wąsik, po czym podniósł z blatu komody połyskujący krążek, uważnie mu się przyglądając.

– A zatem cała ta muzyka zapisana jest tutaj? – powiedział z nutą niedowierzania w głosie.

Nagle w polu widzenia Olega pojawił się ktoś jeszcze. Ktoś, na widok kogo Rosjanin szeroko otworzył oczy ze zdumienia.

– Dokładnie tak, baronie. To jest tak zwane CD – oznajmił młody mężczyzna w biało-zielonym polo, wąskich sztruksach koloru khaki i okularach w grubej pomarańczowej oprawie. Wziął płytę, wytarł ją starannie w koszulkę, po czym zaczął majstrować przy czarnym pudle stojącym na komodzie.

Melodia na chwilę zamilkła. Akurat wtedy, gdy Oleg zrobił krok do przodu. Drobne kamienie poleciały na posadzkę. Elegant z okularnikiem spojrzeli w kierunku wyrwy w murze. Rosjanin, próbując skryć się za ścianą, stracił równowagę i wpadł do środka.

– _Oh my_! Przybysz! – zawołał z entuzjazmem elegant, nazwany przez okularnika baronem, a następnie ruszył ku Olegowi z wyciągniętą na powitanie dłonią. – Zapraszamy, zapraszamy.

Rosjanin obrzucił pomieszczenie szybkim spojrzeniem, chwycił rękojeść szabli i wysunął broń do połowy. Przybrał postawę zwierzęcia zagonionego w pułapkę, które nie zamierza się poddać bez walki.

Bynajmniej nie zniechęcił tym nieznajomych. Okularnik posłał mu szyderczy uśmieszek, zaś baron zignorował groźną pozę, kontynuując jowialnym tonem:

– Jeśli mnie oczy nie mylą, to mamy do czynienia z kadrą oficerską?

Oleg zastygł na moment, by po chwili namysłu powiedzieć hardo:

– Kim jesteście? Co tu robicie, na tej wojnie?

– Ależ po co te nerwy? To zupełnie niepotrzebne. Przecież musimy trzymać się razem – odparł basowym głosem arystokrata, z taką dobrodusznością, jakby chciał go uściskać.

W odpowiedzi Rosjanin wsunął szablę do pochwy, wyprostował się, otrzepał mundur, dumnie prezentując przy tym lampasy oraz złote guziki.

– Drogi panie, jacy „my”? – odparował. – Nie znam państwa i nie wiem nawet, co państwo tu robią…

– Och, oto jest zacne pytanie – wtrąciła ruda kobieta, która właśnie weszła do pomieszczenia.

Baron powitał ją ukłonem i pocałował w dłoń. Była od niego wyraźnie niższa, toteż ukłon należał do imponujących.

– Ależ Eltonie, nawet w takich warunkach jesteś prawdziwym dżentelmenem – powiedziała z lekkim uśmiechem.

– Nie potrafiłbym inaczej, droga pani hrabino. – Zadowolony z siebie Elton musnął palcami końcówki wypielęgnowanego wąsika.

Wtedy kobieta z ciekawością spojrzała na Olega.

– Kim jest ten mężczyzna?

– Otóż właśnie próbuję to ustalić, madame – wyjaśnił baron.

Rosjanin zwrócił się do niej powściągliwszym tonem.

– Wielmożna pani. Oleg Wasilij Romanowicz, oficer carskiej armii w randze podpułkownika.

– Ależ to bardzo ciekawe. Dawno nie było tutaj Rosjanina – odparła drobna kobieta.

– A w szczególności carskiego sługusa – dopowiedział okularnik, ponownie uruchamiając odtwarzacz. Jadalnię wypełniła muzyka klasyczna, zdecydowanie milsza Olegowi.

– Denisie, dajże spokój i nie pesz nam gościa – zganił go baron.

Denis z przybyszem popatrzyli na siebie z jawną wrogością. Rosjanin jeszcze bardziej zesztywniał i poczerwieniał, zaś muzykant ostentacyjnie schował ręce do kieszeni i pogwizdywał w rytm melodii. Nastała krępująca cisza. Szybko jednak przełamał ją Elton.

– Gdzież moje maniery. Panie podpułkowniku, witamy w budynku towarzystwa ubezpieczeniowego Prudential, tymczasowo zamienionego na hotel Prudential. Ta przemiła dama to hrabina Genowefa von Bommelstein. Ja nazywam się Elton Carpenter i nieskromnie powiem, że jestem kalifornijskim baronem. Natomiast ten tutaj kolega to Denis Sobczak, polski utalentowany artysta muzyk oraz siłą rzeczy, z racji narodowości, gospodarz tego przybytku.

– Nie do końca, ale niech będzie – odparł Denis.

– Tak więc, skoro już się poznaliśmy – ciągnął baron Carpenter – zapraszamy do nas, do środka. Za chwilę podadzą obiad.

– Obiad? – zapytał z niedowierzaniem Romanowicz.

– _Yes_, obiad – odpowiedział radośnie Carpenter, jakby go to bawiło.

– Przepraszam wasze wielmożności, ale nie. To jakieś gargantuiczne nieporozumienie. To muszą być omamy – mówił jak do siebie Oleg Romanowicz. – Pewnie leżę pod stosem cegieł, a powinienem szukać adresu. Muszę się ocknąć. Ocknąć się! _Blać_! – bełkocząc coraz bardziej, instynktownie cofał się w stronę wyrwy prowadzącej na ulicę.

– W tych ruinach szukał adresu? Dobre sobie! – zaśmiał się Denis Sobczak, ostentacyjnie patrząc mu prosto w oczy.

Zanim oficer zdążył cokolwiek odpowiedzieć, choćby nawet warknąć, na co miał teraz wielką ochotę, sytuację odmieniła hrabina Genowefa, pytając troskliwie łagodnym głosem:

– Jakiego dokładnie adresu pan poszukuje?

Romanowicz spojrzał na nią, jakby dopiero teraz ją dostrzegł. Ważył odpowiedź przez dłuższą chwilę, wciąż zaciskając dłoń na rękojeści szabli. W końcu powiedział:

– Droga pani, ulicy Naocznej 13.

– Ależ to się świetnie składa! – huknął Elton, zamaszystym ruchem rozkładając ręce w geście powitalnym. – Wręcz wspaniale! Jest pan, drogi panie, na miejscu.

Oleg szeroko otworzył oczy, po czym powędrował wzrokiem od uśmiechniętej hrabiny, przez rozemocjowanego barona, do sarkastycznie rozbawionego okularnika, który szyderczo podsumował:

– Jakbyś się jeszcze nie zorientował, koleżko, to Naoczna 13 jest tutaj.

Usłyszawszy to, Oleg poczerwieniał, obrócił się na pięcie i wyskoczył z budynku, a następnie obiegł go dookoła, by znaleźć tabliczkę. Czym prędzej porównał ją ze swoją kartką i osłupiały stwierdził, że faktycznie, był pod właściwym adresem. Cisnął papier na ziemię, zgniótł butem i zrobił kilka głębszych wdechów. Po nich z pozornym spokojem wrócił do środka i skierował się wprost do barona, który jednak nie dał mu dojść do głosu.

– I jak, przyjacielu? Wszystko w porządku? Mówiliśmy. A teraz szybko, bo za chwilę obiad, a pan oficer ewidentnie musi się jeszcze oporządzić. No już, już, szybko. Bez gadania. Zaraz zawołam kogoś, kto panu pomoże. Tylko bez wykrętów. Za dziesięć minutek widzimy się przy stole.

Oleg Romanowicz przygryzł wargi i wbił wzrok w Carpentera.

– Zgoda. Skoro śnię, to mogę i posilić się we śnie. Może tego trzeba mojemu ciału, by wyrwało się z letargu.

– _Oh my_, proszę wybaczyć, panie podporuczniku, ale zabawny pan jesteś z tymi snami, majakami i takimi tam. My tu jesteśmy nie mniej realni niż pan, ale to wszystko w swoim czasie. Teraz proszę się dać zaprowadzić do pana pokoju.

Do jadalni wszedł Hindus, odróżniający się od reszty towarzystwa jednolicie białym strojem i czerwoną cylindryczną czapką. Nie patrząc Olegowi w oczy, dał znak, by ten za nim podążył.

Rosjanin zmełł przekleństwo w ustach, by ostentacyjnie machnąć rękoma, jakby zrzucał z siebie jakiś ciężar. Szli przez wyniszczone korytarze, mijając po drodze następnych, niemal identycznych Hindusów oraz kolejnych elegancko ubranych rezydentów Prudentiala, lustrujących przybysza wzrokiem. Rosjanin starał się zachowywać kamienną twarz. Odpowiadał tylko skinieniem na kurtuazyjne pozdrowienia. Tak doszli do odsłoniętej klatki schodowej, której zewnętrzna ściana uległa zawaleniu, zapewne w wyniku bombardowania, tak więc schody zdawały się wisieć w powietrzu, jakby prowadziły do zawieszonego w przestworzach punktu widokowego.

Wreszcie weszli na jedno z wyższych pięter, gdzie służący, wskazując drzwi, włożył do zamka zaśniedziały klucz. Oleg odruchowo sięgnął do kieszeni, po czym zganił się myślach. _Blać_, kopiejek szuka na napiwek. Źle z nim.

Hindus skłonił się i zniknął. Rosjanin przekręcił klucz i wszedł do pokoiku hotelowego. Oprócz małego biurka, drewnianej szafy, zasłanego łóżka oraz mikroskopijnej umywaleczki niewiele tam było. Po żyrandolu została tylko dziura w suficie. Na ścianach wisiała poczerniała tapeta ze śladami znajdujących się tu niegdyś obrazów, luster i kinkietów. Na szczęście szyba w oknie ocalała i choć niezasłonięta, broniła dostępu wiatrowi. Oleg odruchowo otworzył szafę, by ku wielkiemu zaskoczeniu znaleźć w niej czarny garnitur, klasyczną białą koszulę i pasującą do całości czarną muchę. Do stroju przyczepiono karteczkę z napisaną cyrylicą wiadomością „Proszę to włożyć i przyjść na obiad”.Jeszcze większe zdziwienie Rosjanina wywołała woda płynąca z kranu.

Usiadł na łóżku. Ręką dotknął czystej, wykrochmalonej pościeli. Po dniach tułaczki, spania na ziemi i nasłuchiwania zagrożenia, jej dotyk, zapach jawiły się jak coś z powieści Julesa Verne’a.

– Olegu Romanowiczu, widać tego ci trzeba, żeby przełamać otumanienie. Tak bardzo chcesz się obudzić – skomentował głośno, a następnie zdjął mundur, przemył się i przymierzył garnitur. Pasował jak ulał. – Nie dziwota – uznał, po czym ruszył z powrotem na parter.

W jadalni obsługa zdążyła już zastawić stoły, a krzesła zostały zajęte przez różnorakich gości. Oleg co prawda nie spostrzegł hrabiny Genowefy czy barona Eltona, a nawet polskiego impertynenta Denisa, lecz naliczył bez mała tuzin innych rezydentów. Wszyscy rozmawiali, intensywnie przy tym gestykulując. Najwyraźniej dobrze się znali. Wokół nich krzątała się służba, nalewająca wina tudzież podająca przystawki.

– Jest pan, wybornie. – Kalifornijski baron stanął tuż za nim, oparł mu dłoń na ramieniu, po czym oznajmił głośno: – Proszę państwa, proszę o ciszę!

Wszyscy obecni zamilkli.

– Pragnę państwu przedstawić najnowszego gościa, podpułkownika Olega Romanowicza, który przybył niespełna godzinkę temu.

Rosjanin wpierw wyprostował się jak do salutu, a następnie sztywno się ukłonił. Goście odwzajemnili powitanie i na powrót pogrążyli się w rozmowach. Wtedy Elton wziął go pod rękę i bezceremonialnie zapytał:

– Proszę wybaczyć moją bezpośredniość, sir Romanowicz, ale zakładam, że pańskie wychowanie, jak na oficera przystało, pozwala na usługiwanie damie podczas posiłku?

Oleg przytaknął.

– Wybornie, zatem proszę za mną.

To powiedziawszy, poprowadził go wzdłuż stołu, mijając kilka wścibskich par oczu, aż znaleźli się mniej więcej w połowie, gdzie siedziała młoda kobieta w fantazyjnej sukni i nie mniej wyszukanej fryzurze.

– Księżna Wilhelmina Rakoczy herbu Mogiła, zwana potocznie Lusią. Podpułkownik Oleg Romanowicz – zapoznał ich ze sobą Elton, po czym odszedł, by samemu zasiąść po prawicy Genowefy von Bommelstein.

– I jak? – zagadnęła cicho hrabina.

– _Perfect_. Bez żadnych oporów – szepnął Elton, odsuwając krzesło.

– To dobrze, Wilhelmina jest ostatnio taka znudzona. Łaknie męskiego towarzystwa. Mam przeczucie co do tego Rosjanina. Nie sądzisz?

– Jak zwykle masz rację, _my dear_ – skwitował Kalifornijczyk.

Obydwoje patrzyli, jak podpułkownik siada obok przepięknej księżnej i z miejsca mięknie mu surowe dotychczas oblicze. Minęła ledwie godzina od jego przybycia do przybytku zwanego Prudentialem.ROZDZIAŁ 2

– Jajeczko? – zapytał Romanowicz.

– Sądzi waćpan?

Speszona księżna patrzyła na podpułkownika wielkimi szmaragdowymi oczyma, zupełnie jakby chciała na zawsze zapamiętać jego rysy. Faktycznie, wysoki blondyn uchodził w ojczyźnie za przystojnego i postawnego, a wyjściowy strój tylko dodawał mu szyku oraz galanterii. A że Romanowicz miał przy tym nienaganne maniery, z marszu zjednał sobie przychylność drobnej Wilhelminy.

Pasowało mu to. Mógł odpocząć, dojść do siebie przed powrotem na zrujnowane ulice.

– Jak najbardziej, wielmożna pani. Śledzik z przepiórczym żółtkiem smakuje wyśmienicie – ciągnął.

Od razu wyczuł, z kim ma do czynienia. Z przestraszoną młódką, ostrożną białogłową, uformowaną do balów, spacerów po ogrodach i wczesnego zamążpójścia za jakiegoś magnata. Wymyślił ją sobie na wzór moskiewskich panienek. Z całą pewnością. Toteż nie czekając na jej decyzję, wylał surowe jajko na kwadratową górkę posiekanego śledzia, obłożonego plastrami łososia, uważając przy tym, by żółtko nie zabrudziło plastrów mięty spoczywających na skraju talerza.

Gdy księżna wzięła na widelec odrobinę ryby i spróbowała, jej twarz momentalnie się rozpromieniła.

– A nie mówiłem? – rzucił z drugiej strony stołu nieznajomy mężczyzna. – Moje gratuluje, kolego. W końcu ktoś przekonał muzealną królewnę Mogiłę do łososia. Wspaniały jest, prawda, damulko?

Wilhelmina zaczerwieniła się, nie wiadomo, czy z zażenowania, czy ze złości, Oleg zaś zmierzył wzrokiem mówiącego. Siwe, liche włosy odsłaniające łysinę, worki pod oczyma, zmarszczki na zniszczonej skórze, szorstkie dłonie i równie szorstki głos. Mówił z pełnymi ustami, nadziewając na widelec ogromne porcje ryby. Nie, z pewnością nie był to człowiek szlachetnie urodzony.

– _Scheisse_! Gbur jestem, my się jeszcze nie znamy. Otto Schuman. – Wstał i podał Rosjaninowi dłoń przez stół.

– Oleg Romanowicz. – Rosjanin z niechęcią odwzajemnił uścisk.

– A to moja żona, Gisela. – Schuman wskazał na kobietę siedzącą po swojej lewicy.

Bez wątpienia do niego pasowała. Do pełnego obrazu służącej brakowało jej tylko kuchennego fartucha. Małżeństwo miało już dobrze po pięćdziesiątce i najprawdopodobniej pochodziło z Niemiec. Nie tylko z powodu nieprzestrzegania etykiety nie pasowało do błękitnokrwistego towarzystwa. Pomimo że schludne, ich prosto skrojone stroje kontrastowały z wyszukanymi kreacjami współbiesiadników.

Zdumiewające twory podpowiadała mu jego wyobraźnia. Ale cóż mu pozostało, jak nie bawić się aż do wybudzenia.

– Pan jest czynnym oficerem, tak? – zapytał Schuman.

Romanowicz przełknął kęs przystawki i rzucił od niechcenia:

– Zgadł pan.

– Rycerzem? Och, jakież to romantyczne – skomentowała księżna Rakoczy.

Oleg odwrócił się do niej z wyraźnym zakłopotaniem na twarzy.

– Można tak powiedzieć, droga pani. Kimś na kształt honorowego paladyna – wytłumaczył grzecznie. Widząc brak zrozumienia w oczach kobiety, dodał: – Już tłumaczę. W armii mateczki Rasii rolę rycerzy pełnią oficerowie. Kultywujemy chociażby tradycję noszenia szabli.

– Takoż o względy dam się bijecie? – Uniosła z zaciekawienia brwi. – W stronach moich kawalerowie zdobywać zainteresowanie białogłowych na turniejach muszą. Albo ku chwale Jezusa Chrystusa wyruszają na krucjatę… Ale wtedy tak długo ich nie ma – posmutniała.

Romanowicz uśmiechnął się niepewnie, po czym pogładził włosy. W końcu wyjaśnił dobrotliwie:

– Wie pani, co prawda istnieje u nas jeszcze tradycja honorowych pojedynków, dzięki którym można dochodzić swoich praw, także do kobiety, lecz jest to nieczęsto praktykowana metoda. Rzekłbym, że dosyć archaiczna. Ja osobiście uważam ją za dość głupią. Niemniej jednak ciekawe, że w pani stronach uchowała się jeszcze tak zamierzchła tradycja turniejów rycerskich.

– Ależ panie dobrodzieju, a krucjaty? Potyczki? Sławy zdobywanie? – dopytywała.

– Niestety, w wojnie na próżno doszukiwać się tak ideowych pobudek. W walce na śmierć i życie nie ma nic romantycznego, a przynajmniej nie dla walczących. Jeszcze nie słyszałem, by sałdat szedł na front li tylko dla miłości. Dla pozycji, a jakże. Sławy, również. Ojczyzny, oczywiście. Z poczucia obowiązku, niechybnie. Wiadomo, kobiety cenią mundur, lecz nikt specjalnie dla nich nie biegnie na armaty. Tak samo dobrze wygląda się w mundurze, gdy człowiek służy za linią frontu – podsumował, wzruszając ramionami.

Rozmowę niespodziewanie przerwał Otto. Kończąc rybę, zaczął machać widelcem, by wreszcie przełknąć ostatni kęs i wycelować sztućcem w Romanowicza.

– Wy wszyscy i tak nie znacie jeszcze prawdziwej wojny – oznajmił, po czym zwrócił się do żony: – Prawda, kochanie?

Gisela przytaknęła. Oleg nerwowo zacisnął zęby, a następnie wysyczał ze złością:

– Jacy my? Chodzi o Rosjan? Zaręczam panu, że w Azji konflikty mają bardziej brutalny charakter niż w Europie…

– _Ja, ja, richtig_ – parsknął Niemiec, tym razem wywijając łyżeczką. – Niewiele pan jeszcze widział, kolego.

– Wypraszam sobie. W 1904 chociażby, podczas wojny rosyjsko-japońskiej zginęły dziesiątki, jak nie setki tysięcy kamratów. Z czym chcesz to pan porównywać?

– Nasi przyjaciele Japońce spuścili wam tęgie baty – roześmiał się głośno Otto, skupiając uwagę pozostałych jedzących – ale nijak tego porównywać do ogólnoświatowych masakr, gdzie poległy miliony!

Klasyczny Szwab. Zaślepiony megalomanią prostak. Co to w ogóle za nazwisko? Schuman, szewc. Oleg pierwsze słyszał o sojuszu japońsko-niemieckim. Wiedział, że Polacy spiskowali ze skośnookimi, ale Niemcy? To jest jednak tylko sen – przypomniał sobie. Został ranny, a jego walczące o życie ciało wykrwawia się gdzieś na stosie cegieł, podczas gdy on próbuje się obudzić z maligny. Walka ta manifestuje się w jego umyśle w takiej właśnie formie. Formie słownej potyczki z jakimś teutońskim mieszczuchem. Zatem droga do przebudzenia wieść musi przez werbalne zwycięstwo.

– Zupełnie nie rozumiem, o jakich masakrach mowa – odparł dumnie. – Jestem pasjonatem _historyji_ wojskowości i z chęcią podyskutuję o tych rzekomych wydarzeniach.

Wilhelmina na znak poparcia chwyciła Olega za ramię, posyłając przy tym w kierunku Niemca nienawistne spojrzenie.

Wtedy zbliżył się do nich Sobczak. Wcześniej siedział gdzieś na drugim końcu sali, lecz najwidoczniej rozmowa zainteresowała goi na tyle, że postanowił zmienić miejsce.

– Kawalerze, nie bierz tego do siebie, ale tym razem Otto ma rację – powiedział spokojnie. – Ty po prostu jeszcze niewiele rozumiesz. Na przykład pewnie nawet nie wiesz, co to są miny, prawda?

– Otóż myli się pan. Mój podkomendny miał okazję je poznać, kiedy tutaj szliśmy. Przyznam, że nie wiedziałem, iż w Europie używacie już tych… – Romanowicz zawahał się chwilę, po czym dokończył: – …min.

Kiedy w sali pojawili się lokaje, z ulgą przyjął przerwę w dyspucie. Jedni zabierali talerze po przystawce, inni płynnym ruchem dostawiali zastawy na zupę. Zyskał odrobinę czasu, raz na dokończenie wprost wybornego śledzia, a dwa na ukojenie nerwów, które narastały z każdą chwilą. Te wszystkie wbite w niego wścibskie oczy. Czy to możliwe, że sam je wytworzył? Szczególnie tego księdza, cały czas milcząco przysłuchującego się rozmowie. Łysol w sutannie siedział z ubrudzoną jedzeniem, nalaną twarzą, mrucząc coś do siebie i nadstawiając ucha. Rubaszna powierzchowność duchownego nie zmyliła jednak Olega. Obstawiał, iż jest to człowiek nad wyraz inteligentny oraz przenikliwy, zapewne kolejny oponent. Może musi pokonać ich wszystkich, by zakończyć ten koszmar. Dlatego, gdy na stole wylądowały wazy pełne parującej zupy, w powietrzu zapachniało orientalnymi przyprawami, a ów ksiądz zwrócił się do niego z pytaniem, oficer dosłownie zamarł z ciekawości, co też jeszcze wymyśli jego chory umysł.

– Niech mi pan powie, pana przyjaciel zginął tutaj, w Warszawie?

Te słowa uderzyły Olega niczym bokserski cios. A więc kolejna potyczka, tak jak sądził.

– Tak – odparł, maskując zaniepokojenie.

– I jest pan pewien, że on nie żyje?

– _Da_. Trup na miejscu.

– Z całą pewnością?

– Zdecydowanie. Trochę się na tym znam.

– To bardzo ciekawe – skwitował ksiądz.

– Ciekawe? Straszne raczej! – lamentowała Wilhelmina, udając omdlenie.

– Nie wiem, drogie dziecko – zaprzeczył duchowny. – Być może dla niego wcale nie takie przykre.

– Dla księżulka śmierć może i kojarzy się dobrze, _aber_ wątpię, czy inni postrzegają ją równie miło – prychnął drwiąco Otto.

Ksiądz zrobił zdegustowaną minę, ostentacyjnie wywracając oczyma.

– Śmierć jest jedyną drogą prowadzącą do zbawienia, a co za tym idzie wiecznego szczęścia – oznajmił, patrząc wprost na Olega. – Czy pana kolega był wierzący?

– Nic mi na ten temat nie wiadomo. Saszę, szeregowego sałdata, poznałem dopiero przed samą misją.

– Ciekawe… – zasępił się duchowny.

Zamilkli, gdyż lokaje rozlali pierwsze danie. Gęsta zupa z makaronem ryżowym pachniała rybami i ostrymi przyprawami. Trudno było określić, co tak naprawdę w niej pływało, zresztą Oleg jadł szybko, nie zwracając na posiłek uwagi. Rozmyślał raczej nad tym, co usłyszał. Zainteresowanie wyimaginowanego księdza Saszą może być formą przeżywania jego śmierci przez samego siebie. Bzdura! To był przecież zwykły sołdat. Piechur jakich wiele. Mięso armatnie. _Puszyczneje miaso_. Ilu ich takich stracił? Nawet nie pamiętał ich imion.

W tym momencie odezwał się z tajemniczą miną Denis Sobczak:

– Księże Felipe, a nie chodziło ci przypadkiem o coś innego niż zbawienie?

– Chyba nie sądzicie, że on od razu przeszedł? – odburknął skonsternowany Schuman. – To by dopiero było. Wysiadujemy tu jak kury na grzędzie, a jakiś tam rusek wybucha na minie i gotowe. To oburzające!

– _Langsam_ Otto. Nie mów z pełnymi ustami – uspokoiła go Gisela.

Po sali przeszedł szmer, zupełnie jakby padło właśnie coś bardzo ważnego. Oleg zamarł nad talerzem zupy.

– Czy on wykorkował niedaleko hotelu? – zapytał Otto.

– Czy widział wcześniej coś dziwnego? – rzucił Denis.

– Czy miał tę samą misję, co pan? – dociekał Felipe.

Nawet parka zasiadająca po lewicy Olega i Wilhelminy, dotychczas milczący barczysty okularnik i drobna kobieta o ciemnobrązowych włosach i kasztanowych oczach, wcześniej zajęci jedzeniem, teraz zastygli w oczekiwaniu.

Romanowicza zmroziło. Czyżby to był finalny moment tuż przed przebudzeniem? Zapewne tak, skoro skupił na sobie uwagę obecnych. Czekali na jego słowo.

– Może nie powiedziałem zbyt dosadnie, ale to z uwagi na obecność wielmożnych dam – odparł w końcu. – Kilometr stąd, może półtora. Sam nie wiem. Sasza wybuchł na minie. Wyleciał w powietrze, prosto do bozi. – Pokazał rękoma, jak rosła kula ognia wybuchu.

– Mdleję… – wyszeptała księżna Rakoczy, po czym opadła na oparcie, tym razem bez teatralnego udawania.

Barczysty mężczyzna chwycił ją pod ramię szybkim ruchem i podał szklankę wody, a następnie powiedział z wyraźnym francuskim akcentem:

– _Pardon_. Powinni państwo bardziej uważać na to, o czym mówią. Ta młoda dama nie nawykła do takich okropności.

Chwilę później księżna Rakoczy nagle ozdrowiała, jowialnie spoglądając na swojego wybawcę, co nie uszło uwadze towarzyszki Francuza, która ostentacyjnie wywróciła kasztanowymi oczyma.

– Masz rację, François – ponuro przytaknął Felipe.

– Kolejny młody człowiek umiera przez wojenny bezsens. Zamiast budować, natura ludzka skupia się na niszczeniu – kontynuował oskarżycielsko wybawca księżnej.

– Lepszej lokalizacji na oznajmianie takiej tezy nie mogłeś sobie wybrać. To miasto już jest kompletną ruiną, a to dopiero początek. Po powstaniu zostanie niemal całkowicie zrównane z ziemią. Prawda, Otto? Wiesz coś o tym – powiedział Denis, wlepiając wzrok w Niemca.

– Otóż to! I tak powinno pozostać na zawsze – ostro skwitował Schuman.

– Czyli Prudential też nie przetrwa? – zmartwił się ksiądz.

– Przetrwa, przetrwa. To porządna polska konstrukcja, żelbet, jeden z pierwszych i najwyższych drapaczy chmur Europy. Piękny i nowoczesny projekt Stefana Bryły. Za kilka lat odbuduje go Marcin Weinfeld, ale nigdy już nie będzie taki jak przed wojną. Gdybym miał ze sobą tablet, pokazałbym zdjęcia po rekonstrukcji, ale niestety. – Denis rozłożył ręce w geście bezradności.

– Tab… co? – Zmarszczył brwi Otto.

– Nieważne, i tak nie zrozumiesz – machnął ręką Polak.

Historia przeszła i przyszła, wojna, jakieś tablety, rekonstrukcje, masakry, rozmowy o śmierci. I ci wszyscy obcokrajowcy – dziwacy, prostacy i cyrkowcy. Musieli pochodzić z różnych krajów, z pewnością władali innymi językami, a jednak doskonale się rozumieli. On ich doskonale rozumiał, jakby mówili po rosyjsku. Tylko pojedyncze słowa stanowiły dla niego zagadkę, resztę odczytywał bezbłędnie. To kolejny z wielu dowodów na majaczenie. Przypomniał sobie o kluczu do pokoju, który miał w kieszeni marynarki. To było jak objawienie. Na myśl o wykrochmalonej pościeli i miękkim, ciepłym łóżku kleiły mu się powieki. Chciał już iść. Kiedy wstanie, ten koszmar zapewne minie i wróci tam, skąd ruszył. Tam, gdzie leżą rozszarpane zwłoki Saszy.

Tymczasem hinduscy lokaje w mgnieniu oka uprzątnęli talerze, zbierając pochwały od zadowolonych biesiadników, by po chwili wrócić do jadalni z gorącymi półmiskami wyładowanymi po brzegi złocistą kaczką. Okrążyli stół, pozwalając, by woń pieczonego drobiu podrażniła apetyt ucztujących, następnie ustawiwszy się za krzesłem każdej z osób, wykonali obrót wokół własnej osi i nienagannie płynnym ruchem położyli talerze na oczach zachwyconych biesiadników. Kaczki, a właściwie ich połówki, były ogromne. Oblana tłuszczykiem, chrupka, brązowa skórka wystawała spod klusek gęsto oblanych żurawinowym sosem. Sztućce poszły w ruch.

Romanowicz nie przestawał myśleć o mężczyźnie, który odebrał mu uwagę oraz przychylność księżnej. To jego wyimaginował sobie jako ostatniego przeciwnika, samemu sobie wymierzając honorowy policzek. Zrówna go z ziemią i wtedy pójdzie do łóżka.

Na podstawie wyglądu oraz sposobu wypowiadania się tego człowieka sądził, że ten musi być albo pedagogiem, albo w najlepszym razie pracownikiem naukowym niskiego szczebla. Brązowy wełniany garnitur z szarą nitką wszytą w kratę oraz okrągłe okulary w cienkiej oprawce nie pozostawiały złudzeń. Ten człowiek całym sobą mówił „jestem belfrem”. Towarzysząca mu milcząca kobieta, skromna i wycofana, pasowała do tego obrazu. Oleg już wiedział, jak go zaatakować.

– Prawiłeś pan o ludzkości. O tym, że powinna budować, zamiast niszczyć – zagadnął.

– _Oui_ – odparł od niechcenia François.

– Muszę się zatem z panem nie zgodzić. Widziałem w życiu już tyle, by wiedzieć, że ludzkości najlepiej wychodzi burzenie, niszczenie i zabijanie. Nigdy nie widziałem takiego zapału przy odbudowie, jak przy grabieży i… Może reszty oszczędzę ze względu na panie. – Spojrzał wymownie na Wilhelminę, na moment odzyskując jej uwagę.

Wszyscy patrzyli na niego z zaciekawieniem, a Gisela Schuman pobladła, najwyraźniej wyobrażając sobie, co też ten pominął pod koniec swojej wypowiedzi. Kasztanowa dama posłała mu niechętne spojrzenie.

– _Oui_, bo niszczyć jest łatwiej! Tylko dlatego, drogi panie. Szczególnie, gdy nie niszczy się swojego. Dlatego jest potrzebne dobro wspólne, o które wszyscy będą dbali – ciągnął François. – Odpowiedzialność jednostki za otoczenie i brak kapitalistycznej własności wyzwolą narody i doprowadzą je do wspólnej szczęśliwości.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: