- W empik go
Rada egipska - ebook
Rada egipska - ebook
Palermo. Koniec XVIII wieku. Wśród towarzystwa arystokratów, strzegących zazdrośnie swoich lenn i przywilejów, i pięknych dam, strzegących mniej zazdrośnie swojej cnoty, pojawiają się osoby, które wyróżnia krytyczne, pełne ironii spojrzenie na otaczający świat. To oni odpowiadają za genialne oszustwo, księgę zagrażającą feudalnym przywilejom palermitańskich książąt i baronów, i za jakobiński spisek, którego celem jest przekształcenie Sycylii w republikę.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-959036-1-8 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Paul-Louis CourierI
Benedyktyn przesunął pękiem różnobarwnych piór po brzegach książki. Nadymając okrągłą twarz niczym bóg wiatrów z map żeglarskich, dmuchnął, aby usunąć z księgi czarny kurz, i otworzył ją z obrzydzeniem, które w tej sytuacji było świadectwem delikatności i lęku. W świetle padającym ukośnie z umieszczonego wysoko okna litery na piaskowym papierze stały się wyraźniejsze, niczym groteskowy oddział czarnych mrówek, spłaszczony i suchy. Jego ekscelencja Abdallah Mohamed ben Olman pochylił się nad znakami, jego oko, zwykle apatyczne, zgasłe i znudzone, stało się żywe i bystre. Chwilę później wyprostował się i prawą ręką zaczął szukać czegoś pod surdutem: wyciągnął lupę oprawioną w złoto i zielone kamienie, które czyniły ją podobną do kwiatu lub owocu na cienkiej łodyżce.
– Zamarzły strumień – powiedział, wskazując trzymany przedmiot.
Uśmiechnął się, przytoczył bowiem, na cześć gospodarzy, Ibn Hamdisa, sycylijskiego poetę. Ale nikt, poza don Giuseppem Vellą, nie znał arabskiego, a don Giuseppe nie był w stanie pochwycić poetyckiego znaczenia, które jego ekscelencja chciał nadać cytatowi, ani zrozumieć, że w ogóle chodzi o cytat. Wytłumaczył więc, zamiast słów, sam gest:
– Lupa, potrzebuje lupy – co monsignore Airoldi, wyczekujący niecierpliwie opinii na temat manuskryptu, zrozumiał sam z siebie.
Jego ekscelencja pochylił się ponownie nad księgą, poruszał lupą, jakby kreślił nią chwiejne elipsy. Don Giuseppe widział znaki, ukazujące się nagle w soczewce, ale zanim zdążył pochwycić choćby jeden z nich, postrzępione, opadały z powrotem na spróchniały papier.
Jego ekscelencja odwrócił kartę i nadal z uwagą badał tekst. Przewrócił kolejne stronice, przesuwając po nich szybko lupę, zatrzymał się nad ostatnią, rojącą się od małych, srebrnych robaczków.
Uniósł głowę, stanął plecami do manuskryptu: jego oczy znów przygasły.
– Żywot proroka – powiedział – żadnych spraw sycylijskich: żywot proroka, jakich wiele.
Don Giuseppe Vella zwrócił się z rozpromienionym obliczem do monsignore Airoldiego:
– Jego ekscelencja mówi, że to cenny manuskrypt: nawet w jego krajach nie istnieje nic podobnego. Opowiada o zdobyciu Sycylii, o wydarzeniach z czasów panowania…
Monsignore Airoldi zaczerwienił się z radości i z wrażenia zaczął się jąkać:
– Zapytajcie – powiedział – jego ekscelencji… zapytajcie, czy przypomina Kronikę z Cambridge, albo, czy ja wiem? De rebus Siculis…
Ojciec kapelan Vella nie był kimś, kto zląkłby się tak ogólnikowego pytania, i był gotów na zadania znacznie trudniejsze. Zwrócił się do ekscelencji:
– Monsignore jest rozczarowany, że manuskrypt nie mówi o sprawach sycylijskich. Pragnie jednak wiedzieć, czy podobne żywoty proroka znajdują się w Cambridge albo innych miejscach w Europie.
– W naszych bibliotekach jest ich wiele: nie wiem, czy można je znaleźć w Cambridge lub innych miastach europejskich… Przykro mi, że rozczarowałem monsignora, ale taka jest prawda.
„O nie, prawda wcale nie jest taka!”, pomyślał don Giuseppe i powiedział do monsignora:
– Jego ekscelencja nie zna, naturalnie, De rebus Siculis…
– Naturalnie, to jasne – potwierdził, nieco zbity z tropu, monsignore.
– Ale zna Kronikę z Cambridge… Ten manuskrypt jest, mówi, czymś innym: tu chodzi o zbiór listów, sprawozdań… Słowem, dokumentów państwowych.
Pomysł oszustwa zaświtał kapelanowi Velli w chwili, gdy monsignore Airoldi zaproponował wycieczkę do klasztoru San Martino, gdzie, jak przypomniał sobie monsignore, był arabski manuskrypt przywieziony sto lat temu do Palermo przez don Martina La Farinę, bibliotekarza z Eskurialu. I nie było lepszej okazji, by dowiedzieć się, co ten manuskrypt zawiera: Arab, który zna się na literaturze i historii, i tłumacz taki jak Vella.
Abdallah Mohamed ben Olman, ambasador Maroka przy dworze neapolitańskim, znalazł się w Palermo owego grudnia 1782 roku wskutek sztormu, który u wybrzeży Sycylii rozbił statek wiozący go do Maroka. Wicekról Caracciolo, wiedząc, jak bardzo władzom w Neapolu zależy na dobrych stosunkach z pirackim światem arabskim, do którego odnoszą się wręcz ze skrywanym podziwem, na wieść o katastrofie posłał natychmiast lektyki i karety, z dobrą eskortą, po ambasadora, który siedział opuszczony na plaży, pośród swoich bagaży. Ale zaledwie ambasador przybył do pałacu, wicekról zdał sobie sprawę, że nie sposób się z nim porozumieć: nie znał francuskiego, nie znał nawet neapolitańskiego. Na szczęście ktoś mu poradził, aby wezwał maltańskiego kapelana, krążącego po mieście, zawsze samotnego, zawsze chmurnego: rzuconego przez los do Palermo.
Umyślni, rozesłani śladami Velli, szukali go gorączkowo po całym mieście, jako że w domu siostrzenicy, która udzielała mu skromnej gościny, bywał tylko nocą i w porze posiłków, resztę dnia zaś spędzał zawsze poza domem, zajęty podwójną działalnością kapelana w Zakonie Maltańskim i specjalisty od odgadywania numerów, które mają paść na loterii. To ostatnie zdjęcie dawało mu zyski dodatkowe, pierwsze – zasadnicze. Radził sobie zupełnie dobrze, tyle że nie był jeszcze w stanie zrezygnować z gościnności siostrzenicy, gościnności bardzo ciernistej, z piątką dzieci z piekła rodem i panem domu, mężem siostrzenicy i ojcem owych dzieci, leniwym i lubiącym wypić.
Jednemu z umyślnych wreszcie udało się go znaleźć. Był u rzeźnika w Albergaria, zajęty objaśnianiem dość zawiłego snu. Bo ojciec kapelan był nie tyle odgadywaczem numerów, co wróżącym ze snów; z opowiadanych mu snów wybierał szczegóły, które mogły nadać opowieści pewną logikę, i zamieniał na numery obrazy najbardziej w opowiadaniu znaczące. A nie było łatwo sprowadzić do pięciu cyfr sny ludzi z Albergaria i z Capo (dwóch dzielnic, do których ograniczał swoją działalność); sny ciągnące się bez końca, niczym historie z I reali di Francia; rozpadające się na chaotyczne obrazy, rozbiegające tysiącem niewyraźnych strużek. W tym śnie, który rzeźnik opowiadał mu w chwili przybycia umyślnego, występowały, ni mniej, ni więcej, śmiejący się wieprz, wicekról, pewna sąsiadka, kuskus i… To były szczegóły, które ojcu kapelanowi udało się wyłuskać.
Wysłuchał słów umyślnego, a to, że wezwanie dotarło w chwili, gdy wicekrólowi ze snu rzeźnika nadawał właśnie numer, wydało mu się dobrą wróżbą.
– Już idę – powiedział do umyślnego, a rzeźnika zapytał: – Wicekról przyśnił się wam jako osoba publiczna czy prywatna?
– Niby jak? – spytał rzeźnik.
– Mówię: był w orszaku, w procesji czy sam?
– Śnił mi się sam, tylko on i ja.
– Wicekról 1… kuskus 31… Wieprz to 4…
– Ale wieprz się śmiał – uściślił rzeźnik – śmiał się w głos.
– I widzieliście, że się śmieje, czy tylko słyszeliście?
– Teraz, jak pomyślę, wydaje mi się, że gdy zaczął się śmiać, już go nie widziałem.
– To dorzućcie 77… i 45 za sąsiadkę.
Dał znak umyślnemu i ruszył do drzwi.
– Ojcze – zawołał rzeźnik – zapomnieliście o tamtym.
– Jeśli wam na tym zależy, dajcie 80 – powiedział ojciec kapelan, czerwieniąc się – ale numerów ma być pięć: wyrzućcie więc 80 albo 77.
– 80, nie – stwierdził rzeźnik.
Benedyktyn wyszedł, posyłając go do diabła.
Wicekról miał nerwy napięte do ostateczności. Ojciec kapelan nie zdążył się nawet ukłonić, a już Caracciolo pchnął mu w ramiona ambasadora Maroka.
– Tylko mi nie mówcie, że nie znacie arabskiego – zażartował cierpko wicekról – bo was poślę do Vicarii.
– Istotnie, znam trochę arabski – powiedział don Giuseppe.
– To świetnie… Więc oprowadzajcie go po mieście, dawajcie wszystko, o co poprosi, spełniajcie wszelkie zachcianki, wszelkie kaprysy: z kobietami lekkich obyczajów i damami z towarzystwa włącznie.
– Ekscelencjo! – zaprotestował don Giuseppe, wskazując krzyż maltański, który nosił na piersi.
– Możecie go zdjąć i też iść na kobiety: założę się, że nie są dla was nowością – odparł wicekról ze złośliwym uśmiechem.
Ambasador, uczepiony od tej chwili Velli, jak ślepiec swego przewodnika, nie chciał, na szczęście, chodzić na kobiety: chociaż po dekoltach dam jego wzrok, powolny i lepki, ściekał jak miód; chciał natomiast zobaczyć wszystko, co w Palermo jest arabskiego: i od stopnia, w jakim don Giuseppe mógł temu wymaganiu sprostać, raz trafiając właściwie, raz myląc się, zależał nastrój dnia. Na szczęście monsignore Airoldi, wielki miłośnik historii sycylijskiej i rzeczy arabskich, przyłączył się do nich w charakterze przewodnika ambasadora, korzystając przy tym również z pomocy don Giuseppego. Więcej, dzięki monsignorowi i tak już lukratywne zadanie don Giuseppego stało się także przyjemne: wieczory spędzane błogo wśród pięknych kobiet, urok świateł, jedwabi, luster, wzruszająca muzyka, słodkie śpiewy, a także rozkosze stołu i znamienite towarzystwo.
Myśl, że wszystko to trwać będzie tylko do odjazdu Abdallaha Mohameda ben Olmana, zaczynała drążyć don Giuseppego Vellę. Powrót do bilansu opartego na skąpych dochodach z beneficjum i niepewnych wpływach z przewidywania numerów wydawał mu się teraz losem ponurym, wręcz rozpaczliwym.
I tak, z lęku przed utratą świeżo zakosztowanych uciech, z wrodzonego skąpstwa, z mrocznej pogardy dla bliźnich, chwytając czujnie okazję, jaką los mu podsuwał, z poczuciem poważnego, lecz świadomego ryzyka, Giuseppe Vella stał się bohaterem wielkiego oszustwa.