- promocja
Radio Armageddon - ebook
Radio Armageddon - ebook
Poprawione wydanie kultowej dla wielu czytelników powieści. Przejmujący obraz zbiorowej samotności w czasach, kiedy każdy gest sprzeciwu prędzej czy później zamienia się w towar, oraz w świecie, w którym każde wypowiedziane słowo ostatecznie staje się po prostu hałasem. Tej powieści nie można przeoczyć: to nasz czas i nasz świat.
Tytułowy zespół Radio Armageddon, założony przez czworo znajomych, ma być wyrazem odmienności, a równocześnie pełnego furii buntu przeciwko spłyconej i wszędobylskiej rzeczywistości. Sprawy komplikują się, kiedy w niewiadomych okolicznościach ginie jego lider, Cyprian, a sama rzeczywistość okazuje się całkowicie ometkowana, niepodatna na gniew ani idealizm, za to w każdej sferze bezlitośnie rządzona przez znacznie potężniejsze mechanizmy sprzedaży i kupna.
Współczesny świat, pokazany przez Jakuba Żulczyka, staje się wściekłym i równocześnie bezradnym krzykiem pokolenia urodzonego po 1989 roku, dla którego dobra konsumpcyjne i odniesienia historyczne nie odgrywają już znaczącej roli (Wszystko już było, więc skoro mamy wszystko, nie mamy nic - jak cynicznie stwierdza jeden z bohaterów), natomiast świadomość nieustającego podlegania formatowaniu przez media, slogany reklamowe, wolnorynkową pseudoideologię okazuje się niezmiernie dotkliwa.
Jakub Żulczyk (1983 r.) - pisarz, felietonista, scenarzysta. Pochodzi z Mazur, studiował w Olsztynie i Krakowie, mieszka i pracuje w Warszawie. Zadebiutował w 2006 r., w wydawnictwie Lampa i Iskra Boża, powieścią młodzieżowo-romantyczną "Zrób mi jakąś krzywdę". Autor powieści "Instytut" (2010), dwóch części fantastyczno-przygodowego cyklu o Tytusie Grójeckim, "Zmorojewo" i "Świątynia" oraz bestsellerowego „Ślepnąc od świateł”, felietonów i artykułów (m.in. do "Wprost", "Dziennika", "Playboya", "Przekroju", "Tygodnika Powszechnego"), scenariuszy filmowych i telewizyjnych, a także książeczki dla dzieci "Zdarzenie nad strumykiem". Stypendysta programu Willa Decjusza, zwycięzca międzynarodowego konkursu na esej Young Euro Connect.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8031-142-8 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szymon mówi:
Nie wiem, czy pamiętacie swoje liceum. Uczucie, że ktoś szczy wam na twarz, podobne do rozmawiania przez sześć godzin dziennie z policją albo ochroną banku. Szkoła to budynek otoczony niewidocznymi zasiekami, ściany to betonowe panele z radioaktywną zaprawą; obóz, w którym podbijasz kartę o ósmej rano, a korytarze są wtedy pojemnikiem, do którego ktoś nalał oleju, a następnie nasypał plastikowych kulek o różnej ciężkości. W tym momencie: moczowatożółte korytarze po trzech godzinach snu; mdłości od ciasta francuskiego i bezkofeinowej kawy (tylko taką sprzedadzą ci w bufecie). Przez korytarze toczy się fala dzieciaków-choinek: w workowatych spodniach, butach Etnies i z diamentowymi klipsami w uszach; dziewczyn w uciętych getrach, w minispódniczkach jak sekretarki, fala w goreteksie i swetrach z Reserved, fala jak billboard reklamujący maść na pryszcze, komplet podręczników albo wesoły portal twoja-szkola.pl; polo i perfumy Thierry Mugler; dżinsy biodrówki i jeszcze świeże kolczyki z szerokimi sztangami w językach; fala po solariach i spa, siłowniach i zastrzykach z teścia, wymiotach po zamówionych w środku imprezy pizzach, lekcjach rytmiki, wypocona na klubowych najebkach i studenckich koncertach, wysyłająca i dzwoniąca.
Moje liceum to prywatne liceum społeczne, kolonia karna dla zmotoryzowanych polskich nastolatków, z nieczynnym basenem i kortami do tenisa ze sztuczną trawą, o którą można się pokaleczyć. Z tego liceum wyleciałbyś dopiero za zastrzelenie kogoś na długiej przerwie. Nauczyciele mają inne instrukcje, używają takich zwrotów, jak „wykorzystaj swoją energię, posłuchaj, pomyśl o tym”, mówią: „martwię się o ciebie”, używają sentencji w stylu: „jeśli czegoś nienawidzisz, postaraj się to pokochać”.
To nieobowiązkowe zajęcia pozalekcyjne, na których uczysz się „odpowiedniego przepływu energii. Uwalniasz umysł od natłoku informacji”. Pocierasz bardzo mocno dłonią o dłoń i przystawiasz je sobie do skroni, aby „uporządkować strumień sił witalnych”. W naszej szkole w ramach zajęć nadobowiązkowych masz jogę, rytmikę, korepetycje z asertywności oraz naukę o ekologicznym trybie życia. Nauczyciele mówią do ciebie na przerwach: „Jesteś nerwowy, czy coś się stało? Może usiądź, odpocznij”. Niektórzy zapraszają cię na papierosa do pokoju nauczycielskiego, chociaż większość uczniów ukrywa palenie papierosów, może po to, aby poczuć się bardziej jak w normalnym ogólniaku.
O ósmej rano fala idzie dalej, w swoich najkach „airmaksach”, w baletkach, glanach, adidasach superstar, pumach „anarchy” pokonuje kolejne metry korytarzy w kierunku wyznaczonych sal. Idę razem z falą. Dzieciaki wyłączają smartfony przed lekcjami, jakby wchodziły na zebranie dotyczące sprzedaży pakietu kontrolnego. Pięć dziewczyn z naszej klasy wróciło po wakacjach z silikonowymi cyckami. Ale jak coś, to nie jest liceum dla dzieci prezenterów telewizyjnych i aktorów w serialach. Nasi rodzice mają o wiele bezpieczniejsze, niewidoczne pieniądze. Niewidoczne dla reszty, bo zarobione na rzeczach, których nie widać: na włącznikach światła, kapslach od piwa, podłogowych wycieraczkach. To kolonia karna dla dzieci Królów Sznurowadeł, Carów Marchewki, Oligarchów Kartoników na Soki.
Idziemy przez korytarz. Ja mam na sobie biały podkoszulek i chińskie trampki. Wyglądam jak dziecko molestowane przez rodziców; zresztą to nieważne, nikt mnie nie widzi, to ja widzę wszystkich pierwszy. Obijają się o mnie zapachy tej fali, sztyfty, sobotni pot i nerwowe poranne fajki na przystanku, ale ja nie pachnę niczym. Wszyscy zmierzamy w tym samym kierunku, razem z Gnatem, który wbiegł tutaj w ostatnim momencie.
Pani Ania każe mówić do siebie po imieniu; uczy języka polskiego, zadając nam pytania: „Co zrobilibyście na miejscu bohatera? Czy możecie utożsamić się z jego decyzjami? Powiedzcie mi o tym, czy to, co on myśli, czy jego problemy są dla was sztuczne i śmieszne. Czy sami nie uważacie za takie swoich własnych?”.
Nie utożsamiam się z niczyimi decyzjami. Nazywam się Szymon i mam osiemnaście lat. Jestem w trzeciej, maturalnej klasie tego liceum. Właśnie ją zacząłem. W tym roku szkolnym mam zdać maturę i iść na jakiś zgodny z moimi zainteresowaniami kierunek studiów, prawdopodobnie będzie to prawo, medycyna, informatyka, masturbacja albo mizantropia. Dosyć wcześnie odkryłem w sobie dosyć duże opory przed wychodzeniem z domu i rozmawianiem z ludźmi. W sumie trwa to do teraz. Oprócz Gnata, który posuwa się obok mnie w tym strumieniu osób, i oprócz Nadziei, której głowa wyznacza kierunek poruszania się, z resztą ludzi rozmawiam, przytakując. Moje życie nie jest reklamą starterów do telefonu. Moje życie to podbijanie karty w prywatnym liceum, do którego trafiłem z powodu strachu moich rodziców przed rozdawanymi za darmo narkotykami i wlewaniem spirytusu przez lejek do ust, które miały mnie czekać w normalnym ogólniaku. Problem w tym, że na nasze liceum mówią „Monar” – ale to nie jest napisane na stronie internetowej. W zakładce „O patronie” nie przeczytasz o laskach, które wychodząc w piątek na imprezę, wracają do domu za tydzień i pamiętają tylko uderzenie czołem o deskę klozetową. Wszyscy czują się bezpiecznie i ja też. Mam chińskie trampki i biały podkoszulek. Jestem niewidzialny.
Nadzieję znałem od pierwszej klasy, być może była moją najlepszą koleżanką; to z nią zawsze wychodziłem na papierosa, chociaż statystyka wymienianych z nią zdań wynosiła około jednego tygodniowo. Wiedziałem, że jej rodzice są właścicielami firmy odzieżowej Conflict, robiącej ciuchy, w których chodziło pół Polski. W tym połowa naszej szkoły. Nadzieja nienawidziła wszystkich, którzy mieli z tej firmy chociaż portfel. Zawsze powtarzała: „Tylko cwele chodzą w tych ubraniach. To jak być ruchanym, jesteś nieświadomy, i od razu za to karany. Nieświadomy, jaki jesteś w tym nudny i obrzydliwy. Karą jest zakładanie tego i wmawianie ci, że jesteś w tym wyjątkowy”. Nadzieja miała metr osiemdziesiąt sześć wzrostu. Jej skóra była zawsze brązowa, niezależnie od pory roku, a gęste, długie włosy z reguły nosiła upięte w dodający jej jeszcze parę centymetrów kok. Ubierała się z reguły na czarno, w półdługie sukienki albo spodnie, co nadawało jej wyjątkowo filmowy widok – jakby pogrążonej w żałobie modelki, która do tego gra w kosza i nagle dołączyła do satanistycznego kościoła.
W pewien sposób uważałem ją za najpiękniejszą dziewczynę na świecie.
Czytała jedną książkę dziennie i była ulubienicą rady pedagogicznej pomimo metalowych elementów w twarzy i głośnego używania przekleństw na korytarzach. W testach IQ wyszło jej około 158 punktów. W niektórych zabrakło skali. Mimo wszystko, gdy ktoś stawiał jej celujący, z reguły mówiła, że po prostu chce ją zgwałcić w jakiejś nieużywanej klasie. Nadzieja Wyjątek, bo tak brzmiało jej prawdziwe imię i nazwisko, była bardzo społeczną osobą. Miała mnóstwo koleżanek. Najlepszą, to znaczy spędzającą z nią najwięcej czasu, była chyba Aneta – dziewczyna ze ściętą grzywką, w baletkach i żakietach z Benettona, z drobną, okrągłą twarzą japońskiej laleczki i spojrzeniem tak pustym, że aż momentami wydawało się wchłaniająco mądre. Aneta traktowała mnie jak powietrze.
Nadzieja była chodzącą skarbnicą dobrych rad i informacji. Wiedziała, które kremy poprawiają cerę zaledwie na dwa tygodnie, by zaraz potem fundamentalnie ją spieprzyć. Krążącym wokół niej dziewczynom tłumaczyła wszystko. Jak znieść kolegów swoich kumpli, którzy dobierają się do ciebie na imprezach, gdy tamci wychodzą do kibla. Doskonale wiedziała, jak podporządkować sobie faceta, chociaż nigdy żadnego nie miała. To wszystko sięgało jeszcze dalej. Nadzieja wiedziała doskonale, co powiedzieć, gdy ktoś przychodził do niej i mówił, że jego życie nie ma sensu. Że jest zbyt brzydki, zbyt mało inteligentny, zbyt mało społeczny, zbyt zakompleksiony, aby rano patrzeć w lustro podczas mycia zębów. Szczególnie fascynujące było w niej to, że tak naprawdę potrzebowała niewiele czasu, by kogoś poznać. Wyobrażałem sobie, że wystaje z niej jakiś astralny kabel, który podpinała do swojego rozmówcy i rozkodowywała go w ekspresowym tempie. Te życiowe porady, wspólne studiowanie katalogów z kosmetykami, jej nocne eskapady na drugi koniec miasta, aby pomóc koleżance, którą tak naprawdę miała kompletnie w dupie, stanowiły dla niej jakiś sposób zabicia wolnego czasu. Nie robiła tego z empatii – dla niej to były badania laboratoryjne, i zastanawiałem się, jak dziewczyna, która miała średnią 5,8, mogła to wszystko wiedzieć. Może po prostu pamiętała wszystkie swoje poprzednie wcielenia.
Ta znajomość trwała już dwa lata, od pierwszej klasy, od czasu zajęć z plastyki, na których mieliśmy zrobić na kartkach kolaż oddający naszą osobowość. Pamiętam, że siedziałem wtedy z Nadzieją w ławce i zupełnie nie wiedziałem, co mam zrobić. Chyba nie oddałem wtedy tej pracy, za to Nadzieja wklejała na kartkę modelki i modeli, postacie z kredowego papieru, błyszczące, długonogie, w ciuchach od Le Coq, Diesla, Blueberry. Przez te dwadzieścia minut dowiedziałem się więcej o odzieżowych markach niż przez całe swoje dotychczasowe życie. Naklejała kolejne warstwy zdjęć. Twarze kobiet po nieudanych operacjach plastycznych, piersi, w których wybuchł silikon, ciała anorektyczek, palce z wyrwanymi od heroinowego swędzenia paznokciami. I na to jeszcze następne, aż wszystko zlewało się w kleisty, papierowy tort: ludzie rozerwani przez miny przeciwpiechotne, wydrukowane z internetu zdjęcia wypadków samochodowych. Jedna z fotografii przedstawiała urwaną kobiecą nogę.
– To Manolo Blahnik – powiedziała, wskazując na but na urwanej kończynie, i dodała: – Na pewno dadzą mi skierowanie do psychologa, gdy to oddam. Gdy dostaniesz takie skierowanie, możesz w każdej chwili wyjść z lekcji i powiedzieć, że masz atak lęku. Ja muszę palić co dwadzieścia minut.
Jeśli chodzi o Gnata, składał się z prawie dwóch metrów wzrostu, asymetrycznie ściętych blond włosów, lekko kwadratowej, szwedzkiej twarzy i przykrótkiej czarnej kurtki. Z łańcucha, na którym nosił portfel. Z butów puma anarchy. Gnat składał się więc ze swojej ksywki i z rzeczy, które inni ludzie zostawiali przy nim, tak przy okazji, a on je adaptował i przyszywał do siebie, a także z potężnej grdyki, stalowych oczu, pewności siebie i betonowych dowcipów. Z długich, chudych rąk i fiuta. Gnat składał się z filmów, które obejrzał ktoś inny. Płyt, które ktoś gdzieś przypadkowo puścił. Z głębokiego, kwaśnego głosu, który najgłośniej powie o tych filmach i płytach, że to gówno. Głęboki głos ma się nie po to, by tak po prostu przytakiwać. Poza tym składał się z World of Warcraft, kawy z Tussipectem i efedryny, z osiedlowych serwerów FTP i magazynowanych tam pornosów.
Gnat był moim najlepszym kumplem. Gnat nigdy cię nie oceniał ani nie analizował – nie potrzebował wiedzieć, jaki jesteś, aby do ciebie mówić. Wystarczyło, że dostrzegł u ciebie jedno działające ucho. Może dlatego, zanim dołączył do nas Cyprian, był moim, jak to się mówi, najlepszym kolegą z klasy. Może też dlatego, że mieszkał przystanek ode mnie i że byliśmy w tej samej sieci osiedlowej.
Gnat również miał wielu znajomych, którzy tak naprawdę mogliby nie istnieć. Tysiąc znajomych na fejsie, w tym jego ekipa od paintballa, której nie poznawał na ulicy, bo wszystkie mecze toczyły się w maskach, jego ekipa od le parkour, której również nie poznawał, bo biegali po mieście w kominiarkach. Gnat chyba potrzebował przekonania, że jest osadzony w jakimś środowisku, podczas gdy tak naprawdę był sam dla siebie najlepszą i jedyną rozrywką.
Z resztą ludzi po prostu nie rozmawiałem. To nie miało sensu. To było jak dzwonienie na pogodynkę. Musiałbym wysyłać do kogoś niepotrzebne zdania i odbierać ich jeszcze więcej. Nie podobały mi się żadne laski z naszej klasy. Te głupsze aspirowały do wyglądu striptizerek, mądrzejsze do modelek z kampanii reklamowych perfum. Najwyraźniejsze do image’u wokalistek alternatywnych zespołów z „The” na początku nazwy. To było bez sensu. O pierwszych z nich mogłeś usłyszeć w kiblu, jak na imprezach zamykały się w sąsiednich kabinach i zakładały się, która zostanie wyruchana przez więcej kolesiów. Drugie mogłeś zobaczyć na mieście, wtulone w dwudziestoośmioletnich studentów w kurtkach za sześć stów i z zepsutą od fety cerą. Trzecie znajdowały sobie facetów na ASP albo w szkołach reżyserskich; zupełnie srały na swoich rówieśników, woląc robić za maskotki na wkupinach i bankietach po przeglądach amatorskiego kina, na których udawały królowe bohemy, trzymając w ręku kubek z winem Sophia, sześć pięćdziesiąt za butelkę. Oczywiście były jeszcze tak zwane dobrze uczące się dziewczyny, wyglądające tak, jakby z litości ubrał je opiekun kontenera PCK, bo biegały po ulicy obszarpane z chlebakiem podręczników. Niereformowalne posthipisówy, jak Weronika Mencel. Albo dziewczyny metalowców, chodzące w swetrach nawet w trzydziestostopniowe upały. Ale akurat te ostatnie kategorie były nieistotne. Te panny wzbudzały tyle pociągu seksualnego co odłączony kontakt.
Tak czy siak, rozmowa z nimi była pozbawiona jakiegokolwiek sensu.
Zresztą nie wiem, czy rozmowa ze mną miałaby sens dla kogoś innego. Nazywam się Szymon i, jak już powiedziałem, gdy poznałem Cypriana, byłem na etapie doprowadzania do perfekcji trudnej sztuki niewidzialności. Jestem jedynym dzieckiem swoich rodziców, dwojga lekarzy pracujących we własnej klinice chirurgii plastycznej. Dlatego wiem, że podstawowym mechanizmem rządzącym ludźmi jest próba dopasowania się. Znalezienia treści do dowodu osobistego, a potem prób życia według niej. Trzeba złapać swoją rolę w serialu do końca, a potem jak najlepiej się w niej spełniać. Niespójni przegrywają. W momentach niespójności wkraczają do akcji tacy ludzie jak mój ojciec. Nigdzie nie widać tego tak dobrze jak w liceum. Ja staram się być niewidzialnym, jednocześnie widząc wszystko.
Moi rodzice mieszkają ze mną i rodzicami mojego ojca w dużym jednorodzinnym domu na obrzeżach miasta. Dom został zbudowany z marzeń o nieśmiertelności i pracy w modelingu. Patio jest zrobione za cycki dziewczyn z takich liceów jak to; samochód, którym moja matka jeździ na zakupy, został kupiony za odsysanie tłuszczu z ud ich matek. Sam dom sąsiaduje z kilkoma niewykończonymi parcelami, gdzie szkielety niewybudowanych domów straszą jak duchy lub smutne pomniki wypadnięcia z osi. Jako Szymon składam się z informacji, z ciężarówek magazynów zbieranych przez moich kuzynów i wujków. Z książek, które moi rodzice kupowali na metry do salonu, z megabitowego łącza. Składam się z dziewięćdziesięciu ośmiu zagranicznych portali, które mam w bookmarkach – CNN, BBC, Time, Guardian, ABC, WTF, NSDAP. Składam się z prenumerowanych magazynów. Składam się z subskrybowanych kanałów. Z informacji.
W szkole podczas testów psychologicznych zabrakło mi punktów. Czasami wydaje mi się, że najważniejszą cechą mojej osobowości jest to, że w wieku dwóch lat umiałem płynnie mówić i czytać. Ale już wtedy nie chciało mi się marnować baterii na rzeczy, które mówione do kogoś i tak by spudłowały. Moi rodzice tak naprawdę od początku wmawiali mi, że powinienem być przezroczysty. Że widoczność może mnie zabić. Do piętnastego roku życia mogłem wracać do domu o dwudziestej, teraz mogę wracać o dwudziestej drugiej – to trochę dziwne, bo z reguły w dzień lepiej cię widać. Moi rodzice bardzo się o mnie martwią. Delikatnie mówiąc.
Jest ósma rano. Zapowiadają się dwie godziny języka polskiego połączone z psychoanalizą, przynajmniej tak to wygląda, regulamin szkoły każe podczas lekcji ustawiać krzesła w półokrąg wokół nauczyciela. Nauczyciel nie może podnosić głosu, grozić usunięciem ucznia ze szkoły, używać przemocy werbalnej i psychologicznej. Jeśli uczeń odpowiednio argumentuje swoją prośbę, nauczyciel nie może informować rodziców o jego bieżących ocenach i zachowaniu. Ale i tak przed wywiadówką pod szkołą stoją nowe hummery i volvo naszych rodziców, przyjeżdżających tutaj jak do firmy, w którą zainwestowali, chociaż wiedzą, że niezależnie od tego za dwa lata zbankrutuje. Samochody wypuszczone na dziesięciu potencjalnych kupców w Polsce, z alarmami sprzęgniętymi z systemami alarmowymi szkoły, prawdopodobnie z identycznymi kodami dostępu. Czasami jest tak, że ten sam wóz przyjeżdża pod szkołę rano – łaskawie pożyczony na ten jeden raz albo udostępniony w celu zrobienia zakupów babci. Stoi zaparkowany do ostatniego dzwonka i odjeżdża, by po godzinie wrócić na zebranie rodzicielskie. Tylko bez skuna w schowku i wystawionych do szyby fajek, i z Turnauem zamiast Pei w odtwarzaczu CD. Większość ludzi ma bardzo prosty kod do uruchomienia silnika, taki, którego nie można zapomnieć – z reguły są to cztery zera albo jedynki. Czy takiego nie ma również system alarmowy w tej szkole, chroniący rolet sztucznej trawy, pecetów ze zintegrowanymi kartami dźwiękowymi, dwudziestu zestawów portretów królów polskich i kartonów starych bajaderek?
Sala od polskiego to nowoczesne centrum badań nad Panem Tadeuszem. Plastikowe, ergonomiczne krzesła, projektor i trzydziestocalowy płaski telewizor, plastikowa tablica i markery jak w sali konferencyjnej, gniazdka do laptopów, paprotki przetwarzające dwutlenek węgla na czysty tlen. Tak jakby nas wszystkich przyzwyczajano do przyszłej pracy w firmach naszych rodziców. Zajęcia z panią Anią to wdrażanie gruntu pod obowiązkowe treningi motywacyjne z wykwalifikowanym psychologiem. Pani Ania mówi:
– Ważne jest to, o czym naprawdę jest ta książka. Ferdydurke – przypominam. – Rozmawiamy o Ferdydurke. – Gdzie i kiedy jesteście prawdziwi; dla kogo jesteście autentyczni? Czy jesteście sobą w rozmowie z rodzicami?
Widzę dwie dziewczyny, które są tu od początku, nieprzeniesione z żadnej normalnej szkoły, po prostu są tu od położenia fundamentów i zainstalowania systemu alarmowego; obydwie w czarnych spódniczkach, założonych tak, jakby z przebieraniem nie trzeba się fatygować aż do matury, w okularach z okrągłymi szkłami. One chyba zawsze są autentyczne, w każdej sytuacji niezłomne w swoim braku właściwości, zawsze z wykazem punktów za przedmioty w rękach.
– Czy jesteście autentyczni, gdy rozmawiacie ze swoją dziewczyną lub chłopakiem? Nie chodzi tu o okłamywanie. Chodzi o to, czy przez to, co mówicie, jak się zachowujecie, patrzycie, przebija jakaś stuprocentowa prawda o was.
Nikt nie wie, o czym pani Ania mówi, ale za to wygląda jak aktorka, która mogłaby zagrać zakonnicę karmiącą miodem uciekinierów z obozów koncentracyjnych. Ma wielkie, ciemne oczy, długie czarne włosy i drobną, ładną twarz. Jej słowa wylewają się na tych ludzi jak skondensowany syrop.
Tylko jej się to naprawdę udaje, chociaż w tej szkole wszyscy muszą się tak zachowywać. To odgórny przykaz dyrektorki, która raz do roku organizuje konferencję na temat zdrowego żywienia, chociaż ostatnio przestawiła się chyba na przemoc w rodzinie. Ta szkoła ma być placówką leczniczą. Ma wyzwalać od problemów i stwarzać atmosferę kreatywności. Nawet Mośliwski od wiedzy o społeczeństwie, sześćdziesięcioletni faszysta, który uczy nas o zdradzie Piłsudskiego, złotych szponach orła broniących gnieźnieńskiej macierzy oraz grach i zabawach przedwojennego harcerstwa. Nawet on w swojej niezmienianej od powstania warszawskiego koszuli pyta nas na korytarzu, co słychać w domu. Ta szkoła jest jak więzienie, w którym podłogę do wysokości kostek zalano ciepłymi mydlinami.
– Czy któraś z waszych gąb jest waszą prawdziwą twarzą? Czy w ogóle to wiecie? A jeśli nie, to czy cierpicie z tego powodu?
Jest ósma rano i nikt nie wie, o czym ona w ogóle gada, ale ta ciepła atmosfera wokół działa. Ludzie zaczynają mówić o tym, że boją się zrobić sobie testy na obecność chorób wenerycznych, że nie mogą odmówić, gdy ktoś prosi ich o pożyczenie kasy, zaczynają mówić, że są niezadowoleni ze swoich bioder, tyłków, braku zarostu, tapicerki, chłopaka lub dziewczyny, psa lub kota, ojca lub matki, lub wujka; mówią o próbach samobójczych swoich koleżanek, o tym, że ludzie nie lubią ich za to, za co powinni być lubiani, że wokół otacza ich kłamstwo i obłuda i że nikt nie umie mówić pewnych rzeczy prosto w oczy, i że politycy powinni coś z tym zrobić.
Wykaz książek jest tylko pretekstem do samopomocy, której udziela pani Ania. Pozwala uczniom mówić, słuchając i zamieniając się w wyrzeźbiony z czekolady pomnik wolontariuszki Caritasu. Obok niej siedzi Nadzieja, która jest również jej koleżanką; jedyną, której Nadzieja nie udziela porad, jedyną, której Nadzieja nie oblicza cyklu, i jedyną, która nie płacze przytulona do piersi Nadziei, wypadając z otwartych w nieodpowiednim momencie na imprezie drzwi. Są bardziej jak koleżanki po fachu. Nadzieja już ma wpisaną nieformalnie szóstkę z matury z polskiego.
Nie mówię o tym, że w moim domu autentyczność i prawda to podstawowy wzór komunikacji, że codziennie zmieniam hasło dostępu do skrzynki, bo mój ojciec lubi czytać moje e-maile. Moja matka sprawdza mi na moich oczach kieszenie; jest ósma rano, a kawa z bufetu sprawia, że czujesz się, jakby ktoś zjadł całą czekoladę z dyskontu i napluł ci w przełyk.
Pani Ania naprawdę rozmawia ze wszystkimi. Nie wiemy o niej zbyt dużo. Podobno jest sama, chociaż kilkakrotnie przychodził po nią pod szkołę jakiś facet. Wtedy plotkowały o tym wszystkie dziewczyny z klasy. Pani Ania nie wyglądała jak kobieta. Ona wyglądała jak Dobro. Jak przewodnik po zaświatach. Pani Ania wyglądała jak ucz-się-dobrze-a-będziesz-tak-pięknym-człowiekiem-jak-ja. Nie dało się jej nie kochać. Można by nakręcić o niej serial.
Jest ósma dwadzieścia i wtedy drzwi otwiera pierwszy, spóźniony odprysk fali. Ktoś, kto rzeczywiście popierdolił dzwoniący rano budzik; zresztą to prywatna szkoła, i tu nie ma uwag za spóźnienia. Wszyscy odwracają się w kierunku drzwi. Jeszcze nigdy nie widzieliśmy tego chłopaka: wysokiego, chudego i bladego, w obcisłej czarnej koszulce polo, w dopasowanych spodniach przytrzymywanych na chudym ciele przez pas z ćwiekami. Na twarz opadają mu półdługie, czarne włosy, niemożliwa do zidentyfikowania fryzura – nie mogłem wtedy stwierdzić, czy wyszedł od fryzjera piętnaście minut, czy półtora roku temu. Przytrzymuje się ściany, a z nosa chyba leci mu krew, bo bez przerwy trzyma przy twarzy chusteczkę. Wszyscy odwracają się w kierunku intruza, uwalniając się od natłoku niezrozumiałych słów. To nowy. Zawsze jest ten sam schemat reakcji na nowego. Szeptanie na ucho, którego oczywiście nikt nie słyszy, i karabinowe serie mrugnięć oczu, jakby każde z nich miało zrobić zdjęcie do materiału dowodowego.
Nadzieja powiedziała później: „Wyglądał, jakby mógł żebrać i reklamować Diesla jednocześnie”.
Przez chwilę zastanawiam się, czy to nie jest po prostu heroiniarz, który wpadł do naszej szatni dać w strunę na miękkim stosie cudzych kurtek, a potem dla kaprysu wszedł do naszej klasy. Może to wynikało z tego, że tydzień wcześniej w zwykłym ogólniaku dwie ulice dalej znaleźli w szatni martwą laskę, która przedawkowała. Zapamiętałem to na długo – zastanawiałem się, dlaczego wybrała tak chujowe miejsce na śmierć. Jej chłopak znalazł później tego dilera i przejechał mu po nogach samochodem.
Nadzieja, patrząc na Cypriana, dodała jeszcze: „Kate Moss dałaby mu od razu”.
Gnat mówi do mnie:
– Ten typ zaliczył już ze cztery licea, mówię ci, wypieprzyli go pewnie nawet ze społecznego zaocznego liceum dla uzależnionych od picia butaprenu. Kurwa, to jest okaz.
Gnat w tym samym momencie ugniata w ręku bajaderkę z bufetu, formując ją do momentu, aż zacznie przypominać stolec. Dopiero wtedy ją zjada, obserwując, jak wszyscy odwracają z obrzydzeniem wzrok.
– Ja wiem, Nadzieja, ale chciałabym, aby inni też chociaż załapali ten tok myślenia – mówi pani Ania.
Nadzieja od piętnastu minut mówiła powoli i mocno, jakby tłumaczyła zintegrowanej klasie tabliczkę mnożenia. Tylko po to, aby nie dopuścić do głosu dwóch dziewczyn w rogowych okularach; Nadzieja twierdzi, że tak mocno plują przy mówieniu, że potrafią zachlapać zeszyty trzy ławki dalej.
Po chwili pani Ania zwraca się do chłopaka stojącego w drzwiach:
– Usiądź, Cyprian, właśnie omawiamy lekturę. Ferdydurke.
Cyprian zgniata chusteczkę, wrzuca ją do kosza i podchodzi do wolnego krzesła obok dwóch dziewczyn w czarnych spódniczkach, z równowagą człowieka, który nie wywróci się jedynie dlatego, że zaraz chwyci się punktu oparcia. I wtedy popatrzyłem mu w oczy – głębokie, oślepiająco czarne oczy, o których pretensjonalne poetki piszą, że są pełne smutku i rezygnacji. „To bardziej ten typ oczu, który widzi wszystko – pomyślałem wtedy. – Oczy jak kamery”.
Pani Ania mówi:
– To jest Cyprian, będzie z wami chodził do klasy.
Wtedy patrzę na nowego, a w tej samej sekundzie on patrzy na mnie; obaj widzimy się jednocześnie, on zna sztuczkę z niewidzialnością, nie jest człowiekiem, którego nie można obserwować bez jego wiedzy; nawet jeśli nie spał od tygodnia – a tak wygląda teraz.
– Cyprian, jeśli źle się czujesz, możesz przyjść jutro – mówi pani Ania.
– Wszystko jest w porządku – odpowiada głosem nadżartym przez substancję, której ani ja, ani ty nawet byśmy nie przełknęli.
Już wtedy pomyślałem, że szkoła jest obwarowana niewidzialnymi zasiekami, ale on jak gdyby nad nimi przefrunął. W szkole średniej wyobrażasz sobie, że świat wokół ciebie jest obłożony pleksiglasem, ekranami wytłumiającymi hałas; że po drugiej stronie jest prawdziwa barwa i dźwięk, których nie przepuszcza ten otaczający cię materiał. Że Cyprian jest właśnie z tej drugiej strony. Wiem, że to banał, ale on wtedy wydawał się tak bardzo wydarty z tego wszystkiego, z tej ósmej rano, z fali ubrań i słów, jakby ktoś strzelił z pistoletu w plakat.
Na przerwie podeszliśmy do niego z Nadzieją i zabraliśmy go na papierosa; staliśmy wtedy schowani za wyłomem w murze obok sali gimnastycznej – idealnym miejscu do obserwowania i jednocześnie pozostawania niezauważonymi. Wrzesień był niewiele chłodniejszy niż sierpień. O tej porze roku przewaga systemu nad tobą staje się dojmująca – przecież to idealny czas na wakacje, wyważenie temperatury i pełna tonizacja powietrza, a ty musisz chować się za wyłomem jak jakiś powstaniec. W każdym razie już ta pierwsza wspólna przerwa była taka, jakbyśmy mieli podczas niej założyć zespół. Po prostu obserwowaliśmy. Chłopaków grających w kosza wyłącznie po to, aby pokazać chorwacką opaleniznę. Stałe klientki Orsaya odpisujące zadania tak, aby nie połamać sobie tipsów. Dziewczyny w obciętych przy kostce getrach, kiedy trzymają się za ręce i dzielą słuchawkami od telefonów z rozmarzeniem w oczach ograniczonym do herosów z alternatywnych teledysków. Potem wrócą do swoich chłopaków z ASP. I dziewczyny metalowców, w swetrach pomimo dwudziestu pięciu stopni; z tego samego powodu ich chłopcy przechadzali się po podwórku bez koszulek, pokazując czerwone ślady po suicidal black satan despair metalu, lśniące jak wojenne blizny, cały czas świeżo poprawiane nożykami do tektury, tak aby się nigdy nie zagoiły. Rozmawiających o samobójstwach, których nigdy nie popełnią. Chłopaków w polówkach, stojących z jedną nogą opartą o mur, z żelem out of bed na głowach, rozmawiających o furach swoich ojców, jakby były ich własnymi. Na urodziny dostawali tylko kluczyki; papiery i autocasco rodzice rejestrowali na siebie. Widzieliśmy ich wszystkich, jakby byli plażą nudystów, orgią w przeglądarce, podczas gdy my sami pozostawaliśmy dla nich niewidoczni.
Laski z bladymi ramionami, oznakowane rzemykami szczęścia, mdlejące od wódki i złych wierszy o wódce znanych polskich poetów. Trochę przygłupie dzieciaki z pierwszych klas, jeżdżące na desce, z niedomytymi włosami i w za dużych bluzach; wysyłające sobie MMS-y pomimo siedzenia na tej samej ławce. Przyszli prokuratorzy i dyrektorowie, wyglądający jakby mieli osiem lat i udawali dorosłych w garniturach na pierwszą komunię. Ich kumple o skórze w kolorze pomidorowego pasztetu, poparzeni przez solarium, z takimi samymi fryzurami; dyskotekowa mafia pachnąca jak wolnocłowy sklep pełen davidoffa, wysyłająca swoje zdjęcia z chorwackich wakacji na serwisy randkowe.
– Ktoś za tym wszystkim stoi – powiedział Cyprian, popatrzył na nas i się zaśmiał. – Więc teraz chyba będziecie moimi kolegami. Grunt to znaleźć sobie niszę. Wiecie, że moglibyście zadać większości tych ludzi trzy pytania. – Już na nas nie patrzył, obserwując spowolnione tempo spacerniaka. – Ich osobowość na pewno by skapitulowała. Podnieśliby ręce i zostaliby tak, zastanawiając się nad odpowiedziami aż do czterdziestki. Żeby kogoś kompletnie zdezorientować, wystarczy lekko zmienić mu kierunek ruchu. Jak krowie – dodał.
Z nosa znów zaczęła mu się sączyć krew; przycisnął do niego chusteczkę.
– Wydaje mi się, że chyba będziemy twoimi kolegami, nasza wspólna cecha to wyrok skazujący na zajęcie miejsca w najdalszym rzędzie na zdjęciu klasowym – powiedziałem wtedy do Cypriana.
– Mnie nigdy nie ma na zdjęciach klasowych. – Nadal spokojnie obserwował spowolniony tłum. – Raz odradziła mi to dyrektorka. Nie byłem zbyt wyjściowy.
Może już wtedy powstał ten zespół, dwie minuty przed matematyką, gdy Nadzieja po raz pierwszy w życiu powiedziała coś do Cypriana. Brzmiało to tak:
– Mogę załatwić ci fetę, do której nie dodają szkła.
Wzruszył ramionami.
– Narkotyki są wszędzie. Jak pokrzywy. Ale dziękuję. To miłe.
– Z jakiego liceum przyszedłeś?
Zatrzymał na niej przez chwilę wzrok jak Terminator, gdy chciał kogoś zeskanować i zastrzelić.
– Wydaje mi się, że z takiego samego, w sumie nie jestem pewien, czy nie pomyliłem szkoły i nie przyszedłem dziś znowu do tej starej. – Zgasił papierosa. – Nie potrafię powiedzieć z jakiego. Zbyt rzadko tam bywałem. Nie mówię o rzeczach, które znam zbyt słabo. Gdybym zaczął o tym mówić, poczułbym się jak bohater jakiejś fabuły. A tam nie było żadnej historii, głupi serial o sali do polskiego, o sali gimnastycznej – dodał po chwili.
Nadzieja uśmiechnęła się.
– A czemu tu jesteś? – prowadziła dalej wywiad, który po setkach psychicznych recept przepisanych koleżankom wszedł jej już mocno w nawyk.
– Jestem tu, bo moja mama i dyrektorka tej szkoły to koleżanki. Nie będę ukrywał – mam fory. Będę zdawał wszystkie zaległe sprawdziany, gdy wy będziecie gnić z zagrożeniami. – Uśmiechnął się. – No i znam tę nauczycielkę od polskiego. Anię. To znaczy panią Annę. Musicie ją bardzo lubić.
Przed kolesiem, który wchodzi do klasy z krwawiącym nosem, przyznanie się do lubienia jakiegokolwiek nauczyciela zdawało się cokolwiek surrealistyczne.
– Tak. Jest wyjątkowo miłą osobą – powiedziała Nadzieja. – Widać było, że ją znasz. Znała twoje imię.
– Tak, ona również należy do tego klanu – powiedział. – Często jest u mnie w domu. To koleżanka mojej mamy. Stara się być bardzo opiekuńcza. W stosunku do was pewnie jest tak samo. To znaczy, jeśli bycie opiekuńczym w stosunku do was ma sens. Ale w końcu wyszliśmy razem na papierosa.
Paliliśmy dalej, bardzo powoli. Wybrzmiał dzwonek i fala ruszyła znowu, zostawiając za sobą osad z papierków i puszek. Staliśmy dalej, odprowadzając ich wzrokiem, aż wszyscy przeszli przez bramę z kuloodpornego szkła. Dzwonek wybrzmiał jeszcze dwa razy, jakby popędzając nas w kierunku drzwi.
– Naprawdę miło się z tobą rozmawia, chociaż trudno to nazwać rozmową – powiedział Cyprian, gasząc fajkę o ścianę. – Ale to miłe, bo nie trzeba się do ciebie schylać.
Nadzieja nic mu nie odpowiedziała, lecz dotknęła palcami czubków swojej i jego głowy jednocześnie. Byli tego samego wzrostu i już chyba wtedy zostali parą. A w każdym razie wtedy zaczęliśmy razem wychodzić na papierosa. Pamiętam, że wtedy od niechcenia ruszyliśmy na matematykę i że czułem się, jakbyśmy robili to już dwusetny raz, jakby to był już nasz piętnasty lub setny wrzesień, jakby te zasieki, ta szkoła, ta sztuczna trawa i nieczynny basen były pętlą, zaciętym kompaktem, w który wpadliśmy razem na bliżej nieokreśloną wieczność. Z tego, co pamiętam, to była już końcówka ciepłych dni.