Radykalne miasta. Przez Amerykę Łacińską w poszukiwaniu nowej architektury - ebook
Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Radykalne miasta. Przez Amerykę Łacińską w poszukiwaniu nowej architektury - ebook
"Jedna z 10 najlepszych książek o mieście 2014 roku" wg The Guardian
Jak wyglądają dzisiaj modernistyczne miasta przyszłości? Czego architekci mogą nauczyć się od mieszkańców slumsów?
W połowie XX wieku europejskie marzenie o modernistycznej utopii przeniosło się do Ameryki Łacińskiej i odtąd to miejsce jest poligonem doświadczalnym dla najbardziej nowatorskich i odważnych pomysłów urbanistycznych. W “Radyklanych miastach” Justin McGuirk pokazuje efekty realizacji tych idei: modelowe chilijskie osiedle socjalne powstałe z połówek domów, których budowę ukończyć mają sami mieszkańcy; słynny wieżowiec Torre David w Caracas, wypełniony nie przestrzenią biur oraz banków, ale zorganizowaną społecznością dzikich lokatorów; czy też argentyńską komunę Túpac Amaru, której charyzmatyczna przywódczyni zapewniła najbiedniejszym dostęp do luksusowych basenów. Od Meksyku, przez Wenezuelę, Brazylię, po Argentynę – radykalne miasta najbardziej zurbanizowanego kontynentu na świecie rodzą ekstremalne warunki mieszkaniowe: gigantyczne osiedla i rozlewające się w nieskończoność slumsy. McGuirk przygląda się codziennemu życiu mieszkających tam ludzi; przedstawia także architektów, aktywistów, odważnych polityków i społecznych działaczy, których próby rozwiązania problemu biedy i nierówności społecznych doprowadziły do rewolucyjnych rozwiązań, a tym samym całkowicie zrewitalizowały przestrzeń miejską.
W połowie XX wieku europejskie marzenie o modernistycznej utopii przeniosło się do Ameryki Łacińskiej i odtąd to miejsce jest poligonem doświadczalnym dla najbardziej nowatorskich i odważnych pomysłów urbanistycznych. W “Radyklanych miastach” Justin McGuirk pokazuje efekty realizacji tych idei: modelowe chilijskie osiedle socjalne powstałe z połówek domów, których budowę ukończyć mają sami mieszkańcy; słynny wieżowiec Torre David w Caracas, wypełniony nie przestrzenią biur oraz banków, ale zorganizowaną społecznością dzikich lokatorów; czy też argentyńską komunę Túpac Amaru, której charyzmatyczna przywódczyni zapewniła najbiedniejszym dostęp do luksusowych basenów. Od Meksyku, przez Wenezuelę, Brazylię, po Argentynę – radykalne miasta najbardziej zurbanizowanego kontynentu na świecie rodzą ekstremalne warunki mieszkaniowe: gigantyczne osiedla i rozlewające się w nieskończoność slumsy. McGuirk przygląda się codziennemu życiu mieszkających tam ludzi; przedstawia także architektów, aktywistów, odważnych polityków i społecznych działaczy, których próby rozwiązania problemu biedy i nierówności społecznych doprowadziły do rewolucyjnych rozwiązań, a tym samym całkowicie zrewitalizowały przestrzeń miejską.
Justin McGuirk – pisarz i kurator, niegdyś redaktor czasopisma „Icon”, szef wydawnictwa Strelka Press. Jego artykuły o architekturze publikuje „Guardian”, a także „Observer”, „Times”, „Domus”, „Art Review” i wiele innych periodyków. W 2012 roku otrzymał Złotego Lwa na Biennale w Wenecji za wystawę stworzoną wspólnie z biurem architektonicznym Urban-Think Tank.
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62418-50-3 |
Rozmiar pliku: | 4,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przedmowa do wydania polskiego KUBA SNOPEK
Cieszę się, że książka Justina McGuirka, autora od wielu lat dobrze znanego zachodniemu czytelnikowi, została przetłumaczona na język polski. Nie będąc architektem, lecz dziennikarzem, McGuirk formułuje ważne opinie na temat kondycji współczesnego miasta i architektury. Zyskał dzięki nim opinię krytyka i obserwatora architektury, który nad wyraz wnikliwie analizuje współczesne trendy kształtujące nasze miasta, po czym zrozumiałym dla każdego językiem tłumaczy je szerokiej publiczności. Publikował w opiniotwórczym „Guardianie”, redagował znamienity magazyn „Icon”, znany jest także jako komentator popularnego bloga Dezeen.com. Choć pisze o wielu różnych tematach i regionach świata, wszystkie jego opowieści łączy wyrazista lewicowa perspektywa, budująca spójną narrację o demokratycznym mieście, o architekturze społecznie zaangażowanej i sprawiedliwej.
W 2012 roku, razem ze znanym fotografem architektury Iwanem Baanem i wenezuelską grupą projektową Urban- Think Tank, Justin McGuirk zdobył Złotego Lwa na Weneckim Biennale Architektury – najwyższy dowód uznania architektonicznego świata. Nagrodzona wystawa poświęcona była znajdującemu się w Caracas fascynującemu wieżowcowi Torre David – ekstremalnemu przykładowi architektury na wpół formalnej, na wpół spontanicznej. Ten zjawiskowy budynek i jego wartość doskonale opisane są w Radykalnych miastach. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że nagroda przyznana temu właśnie pawilonowi zwróciła oczy całego świata (a nawet wykreowała architektoniczną modę) na region Ameryki Łacińskiej. Od pewnego już czasu architekci i miejscy aktywiści nieśmiało patrzyli w stronę São Paulo, Kurytyby czy Bogoty, lecz dopiero oficjalne wyrazy uznania dla pracy McGuirka, Baana i Urban- Think Tank szeroko otworzyły drzwi na ten kontynent. Duża liczba prac poświęconych temu regionowi na następnym biennale w Wenecji, a także nagroda dla pawilonu Chile w 2014 roku, mogą być tego dowodem.
Bez względu jednak na modę trzeba przyznać, że z punktu widzenia tworzenia nowych idei miejskich Ameryka Łacińska jest regionem niezwykle istotnym. Stereotypowo postrzegamy miasta Ameryki Południowej i Środkowej jako siedliska biedy, niebezpieczne epicentra rozwarstwienia społecznego, niesprawiedliwości i przestępczości. To jednak tylko część prawdy. Wymienione patologie oczywiście występują w São Paulo, Meksyku czy Hawanie (wymieniam jedynie miasta, które zdarzyło mi się odwiedzić i pracować z lokalnymi architektami oraz aktywistami), ale nie można patrzeć na te miejsca, nie dostrzegając wszystkich niesamowitych projektów, które owym stereotypom się przeciwstawiają. Współcześni architekci Ameryki Łacińskiej posiedli niezwykłą umiejętność identyfikowania istoty trapiących ich miasta problemów oraz współpracowania z mieszkańcami. A co jeszcze ważniejsze, mają nawyk twórczego redefiniowania frazy „projekt architektoniczny” oraz tego, co kryje się pod nazwą ich własnej profesji. Wiele z tych projektów McGuirk opisuje w Radykalnych miastach, pokazując ich społeczne tło, a także przedstawiając czytelnikowi konkretnych ludzi stojących za każdą z miejskich transformacji.
Przypomina mi to trochę sytuację znaną nam ze współczesnej Polski: wśród najbardziej przełomowych projektów miejskich ostatnich kilku lat można znaleźć zarówno tradycyjnie rozumianą architekturę, zaprojektowaną przez architektów profesjonalistów, jak i wszelkiego rodzaju interwencje, za które odpowiadają różnorakie fundacje, aktywiści, entuzjaści, lokalni politycy czy nawet społeczności internetowe. Myślę, że polski czytelnik znajdzie takie paralele i wiele z opisanych przez McGuirka projektów uzna za inspirujące.
Cieszę się, że ta książka ukaże się po polsku właśnie teraz, kiedy ogólnopolska dyskusja na temat miasta i ruchów miejskich zaczęła nabierać życia. Radykalne miasta mogą być w tej dyskusji interesującym głosem, zastrzykiem energii z zupełnie nieoczekiwanej strony. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że miasta amerykańskie nie mają zupełnie nic wspólnego z polskimi. Różnią je przecież historia, klimat, skala, poziom zamożności i przestępczości – praktycznie wszystko. Ale da się także znaleźć podobieństwa. Inaczej niż miasta zachodniej Europy, z którymi lubimy porównywać Wrocław, Trójmiasto czy Warszawę, miasta Ameryki Łacińskiej nie zostały do końca zdefiniowane. Podobnie jak miasta polskie, nadal poszukują swojej idealnej formy, tożsamości, eksperymentują ze sposobami zarządzania, systemem wewnątrzmiejskiej dyskusji oraz formami transportu. Spoglądanie w stronę miast Ameryki Łacińskiej wydaje się też bardziej uzasadnione, niż na przykład szukanie inspiracji w miastach rosyjskich. Choć te ostatnie dzielą z miastami polskimi kawał wspólnej historii i mają podobną architektoniczną spuściznę, to jednak fenomen, który stanowi esencję polskich miejskich przemian – ruchy oddolne – w miastach rosyjskich, z przyczyn oczywistych, nie ma racji bytu.
Tymczasem, wbrew wszelkim światowym trendom, miasta coraz bardziej demokratyzującej się Ameryki Łacińskiej aż kipią od fascynującej energii. Energii, która potrafi zmienić piekło faweli w dobrosąsiedzką atmosferę; energii, która wykorzystuje zawsze-za-małe środki w najbardziej twórczy sposób; energii, która w jedną noc zaludni wieżowiec i dla dobra ludzi wybuduje w tropikach wyciąg narciarski; energii, która każe, na przekór wszystkiemu, budować biednym rodzinom baseny – tak po prostu, aby spełnić ich marzenia. W Radykalnych miastach opisom tych niesamowitych projektów zawsze towarzyszy refleksja na tematy bardziej ogólne i ponawiane podskórnie pytanie o to, czym jest miasto. Kto powinien je projektować i za nie odpowiadać? Gdzie należy wytyczyć granicę pomiędzy formalną strukturą a spontaniczną magmą oddolnej ludzkiej aktywności? Choć spomiędzy słów McGuirka przeziera południowoamerykańskie słońce, jestem pewien, że wiele z jego pytań ma charakter uniwersalny i będą interesujące również dla polskiego czytelnika.
Polecam Radykalne miasta każdemu, kto zainteresowany jest współczesną dyskusją o miastach; każdemu, kto śledzi różnorakie miejskie tendencje, szuka nowych modeli miejskiej interakcji, interesuje się architekturą w szerszym znaczeniu tego słowa. Klarowny i niekiedy dowcipny styl McGuirka, jego wprawne oko obserwatora architektury i wrodzona wrażliwość na pewno sprawią, że ta książkowa podróż na drugą półkulę okaże się nie tylko wartościowa, ale również przyjemna!
Moskwa, 2 marca 2015
KUBA SNOPEK – polski urbanista i badacz architektury. Absolwent Wydziału Architektury na Uniwersytecie Wrocławskim i moskiewskiego Instytutu „Strelka”, gdzie obecnie pracuje. Zajmuje się projektami badawczymi mieszczącymi się w obszarach planowania miast, mieszkalnictwa i architektury XX wieku. Karierę badawczą rozpoczął w biurze Bjarke Ingels Group, w Moskwie pracował z Remem Koolhaasem, zajmując się zagadnieniami ochrony zabytków. Pisze o architekturze, pracuje jako kurator wystaw i wykładowca. W 2014 roku wraz z Justinem McGuirkiem był kuratorem wystawy Urban Routines, poświęconej związkom pomiędzy życiem codziennym i architekturą Moskwy. Jest autorem książki Bielajewo. Zabytek przyszłości, wydanej przez Fundację Bęc Zmiana w 2014 roku.Czym jest radykalne miasto? ARTUR CELIŃSKI
Kiedy w Polsce formowały się ruchy miejskie, a wraz z nimi postulaty zmian dotyczących funkcjonowania naszych miast, wśród komentarzy padających z różnych stron nie brakowało określeń o radykalnym charakterze. Trudno było spodziewać się innej reakcji – głos upominający się o spójny rozwój miejskiej społeczności, włączenie mieszkańców w procesy podejmowania istotnych dla nich decyzji politycznych czy uporządkowanie chaosu przestrzennego brzmiał rzeczywiście jak nawoływanie do porzucenia dotychczasowych reguł życia społecznego i politycznego.
Polskie miasta bardzo długo trzymały się logiki rozwoju definiowanej poprzez wzrost (albo spadek). Wpisywało i niestety wciąż wpisuje się to w sposób oceny skuteczności i efektywności polityk publicznych. Bo jeśli czegoś nie udawało się zapisać jako liczby, to formalnie nie istniało. Mierzymy więc rozwój wzrostem PKB, wysokością średniej płacy albo liczbą mieszkańców. W kulturze miejskiej dzielimy ilość pieniędzy przez liczbę uczestników, a sukces budżetów partycypacyjnych mierzymy wysokością przeznaczonych do podziału funduszy i liczbą zgłoszonych wniosków. Nawet w przypadku zrównoważonego transportu, a konkretniej rozbudowy sieci ścieżek rowerowych, dyskusja częściej dotyczy długości niż spójności tworzonego przez nie systemu miejskiego transportu. Tereny pod rewitalizację wybieramy zaś, patrząc na liczbę popełnianych przestępstw, osób długotrwale bezrobotnych lub pozostających pod opieką pomocy społecznej. To, co najciekawsze – to, co dzieje się między ludźmi i decyduje o jakości tworzącej się wspólnoty, gdzieś nam w tym liczeniu umyka. Jeśli zgadzają się liczby i wskaźniki, możemy spać spokojnie.
Za radykalne można więc uznać w Polsce to, co się liczbom wymyka. Za zbyt radykalne uznali pracownicy Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego sformułowanie celu działań wokół Europejskiej Stolicy Kultury we Wrocławiu jako „pogłębienie obywatelskości wrocławian i Polaków, ich gotowości do uczestnictwa w życiu miasta i państwa oraz poczucia odpowiedzialności za przyszłość i młode pokolenie”, uznając, że wydadzą pieniądze publiczne tylko na coś, co można zmierzyć. Oficjalnie więc celem ESK jest „zwiększenie uczestnictwa mieszkańców Wrocławia, Dolnego Śląska i Polski w działaniach kulturalnych organizowanych poprzez realizację programu ESK Wrocław 2016”. Logice tej umyka fakt, że zupełnie nielogicznym jest mierzenie czegoś, co z oczywistych przyczyn w roku 2014 musi wynosić zero (bo nie ma działań kulturalnych prowadzonych w ramach programu ESK), a w roku 2016 wynieść może ponad trzy miliony (bo w 2016 wszystkie działania będą prowadzone w ramach programu ESK). Księgowi są zaspokojeni, decydenci bezpieczni, a to, czy rzeczywiście kultura zostanie wykorzystana jako czynnik zmiany społecznej, pozostaje zmartwieniem tylko takich radykałów jak ja.
Niewątpliwie radykalna jest też w Polsce wiara w społeczeństwo obywatelskie. Wszystkie dane na niebie i ziemi wskazują, że ono nie istnieje. Szanowana przez Polaków „Diagnoza społeczna” w swoim ostatnim wydaniu zwraca uwagę, że dopiero w 2013 roku „pojawiły się niewielkie oznaki budowy społeczeństwa obywatelskiego” i „wzrosła również nieco wrażliwość na naruszanie dobra wspólnego”. Wciąż jednak mamy „jedne z najniższych w Europie wskaźniki uogólnionego zaufania, aktywności obywatelskiej, pracy na rzecz społeczności lokalnej i skłonności do zrzeszania się”. W liczbach trudno więc opisać fenomen aktywistów, konsultantów i partycypantów, którzy trwale i konsekwentnie pokazują, że ustawowy zapis mówiący o tym, że mieszkańcy gminy tworzą wspólnotę samorządową, ma znacznie głębszy sens, niż to się naszym lokalnym matematykom wydaje. Chociaż z drugiej strony wcale nie tak trudno podać liczbę spotkań, warsztatów, uczestników, procesów, zjedzonych ciastek i wypitych kaw. Tylko że wówczas ciężko sprawdzić, co jest dialogiem pozorowanym, a co tym radykalnym, czyli realnym.
Na szczęście liczby też mogą być radykalne. Ostatni raport Eurobarometru z 2013 roku, poświęcony dostępowi i uczestnictwu w kulturze, pokazuje na przykład, że w Polsce nie tylko nie wzrósł, ale wręcz spadł poziom uczestnictwa w kulturze. Liczba osób, których uczestnictwo określa się jako „niskie", wzrosła od 2007 roku o dziewiętnaście procent. Badania czytelnictwa pokazują zaś, że „rzeczywistych” czytelników w 2012 roku mieliśmy tylko jedenaście procent. W porównaniu do 2004 roku to spadek o ponad sto procent. Istotne jest jednak, co zrobimy z analizą tych danych. Można uznać, że Polacy tracą zapotrzebowanie na kulturę i mamy do czynienia z postępującym zidioceniem społeczeństwa. Można też pomyśleć, że może znaleźliśmy jakieś źródła kultury, które umykają stosowanym wszem i wobec wskaźnikom. Idiotami w takiej perspektywie są ci, którzy próbują na taką sytuację odpowiedzieć za pomocą jeszcze większej liczby tradycyjnych wskaźników, zamiast starać się zmienić sposoby tworzenia i realizacji polityki kulturalnej. Taką sytuację tworzy obowiązująca Strategia Rozwoju Kapitału Społecznego, która stopień rozwiązywania problemu braku uczestnictwa w uznanych jego formach (teatr, kino, literatura, koncert, wystawa) mierzyć chce odsetkiem Polaków uczestniczących w tychże formach kontaktu z kulturą.
Radykalność liczby dotknęła nas także wtedy, gdy okazało się, że powietrze naszych miast należy do najbardziej zanieczyszczonych w Europie. Grożące nam za to gigantyczne kary ze strony Unii Europejskiej zmuszają dziś decydentów i urzędników do znalezienia szybkiej i efektywnej odpowiedzi. Mówi się o tym, żeby nie wpuszczać starych aut do centrum. Przypominamy sobie o istnieniu korytarzy napowietrzających, które nie tak dawno jeszcze ochoczo zabudowywaliśmy. Chcemy wzmacniać alternatywne do aut środki transportu publicznego. Krótko mówiąc, sięgamy po te wszystkie niegdyś radykalne pomysły, które wypromowali radykalni przecież miejscy aktywiści.
Justin McGuirk również zainteresował się radykalnymi pomysłami. Zebrał i opisał w swojej książce wszystkie te przejawy aktywności i działań, które wydają się świetnym eksperymentem podważającym uznane dotychczas standardy radzenia sobie z powszechnie znanymi problemami. Wprowadza nas w arkana nieformalnych miast i pokazuje, że to, co nieradykalni decydenci uznają za przejawy chaosu, beznadziei i prymitywizmu, nie tylko takie nie jest, ale wręcz przeciwnie – może być nadzieją dla wszystkich na budowę takich miast, które są „smart” bez względu na liczbę zamontowanych w nich czujników ruchu, przepływu i zużycia. McGuirk dostrzega społeczeństwo obywatelskie i partnera do współtworzenia miasta tam, gdzie zwykliśmy widzieć niedouczoną biedotę o silnych więziach plemiennych i słabych kompetencjach obywatelskich. Nie jest wobec opisywanych osób i społeczności bezkrytyczny (choć czasami rzeczywiście czuć w nim nadmierne podniecenie i entuzjazm), ale pokazuje swoim czytelnikom, że zamiast traktować mieszkańców jak hołotę, którą trzeba wyedukować i ucywilizować, możemy po prostu wspólnie z nimi budować miasta. Trzeba jedynie stworzyć im uczciwą przestrzeń i pamiętać, że miasto to nie tylko liczby. A radykalne miasta to w istocie te, które o liczbach zapominają.
ARTUR CELIŃSKI – zastępca redaktora naczelnego „Res Publiki Nowej”, członek redakcji „Magazynu Miasta” i szef zespołu DNA Miasta, politolog. Inicjator i członek Zespołu ds. Miejskich Polityk Kulturalnych działającego przy Narodowym Centrum Kultury. Miejski aktywista – członek Kongresu Ruchów Miejskich. Ekspert w dziedzinie polityki kulturalnej i znaczenia kultury dla rozwoju miast. Promotor innowacji w zarządzaniu politykami publicznymi i wprowadzaniu narzędzi dialogu obywatelskiego.Radykalne miasta
„Ameryka Łacińska to Afryka, Azja i Europa w jednym”.
— FÉLIX GUATTARI Molecular Revolution in Brazil
„»Kim chcecie być?« – zapytał studentów anarchista. »Prawnikami, by odwoływać się do prawa bogatych, które z zasady jest niesprawiedliwe? Lekarzami, by opiekować się bogaczami, a suchotnikom ze slumsów przepisywać pożywną dietę, świeże powietrze i brak wysiłku? Architektami, by projektować bogaczom wygodne domy? Rozejrzyjcie się wokoło i zróbcie rachunek sumienia. Czy nie rozumiecie, że waszym obowiązkiem jest co innego: sprzymierzyć się z wyzyskiwanymi i pracować na rzecz zniszczenia nieznośnego systemu?«”.
— VICTOR SERGE parafraza ulotki autorstwa PIOTRA KROPOTKINA Memoirs of a RevolutionaryZ Buenos Aires do San Salvador de Jujuy Dyktatorzy i rewolucjoniści
W dniu 11 grudnia 2010 roku witrynę internetową argentyńskiego dziennika „La Nación” zdominowało zdjęcie o treści strasznej i wzniosłej. Przedstawiało ono grupę ludzi zgromadzonych wokół leżącego ciała. Ze względu na półmrok większość z nich pogrążona była w ciemnościach, lecz na pierwszym planie, jakby za sprawą reflektora, widać było dwie postaci: półnagi mężczyzna pochylał się nad poległym towarzyszem, którego głowa unurzana była we krwi. Scena przywodziła na myśl Ścięcie św. Jana Chrzciciela Caravaggia – cenę chwili przemocy ujawnionej w półmroku. Tłem był tutaj jednak park przy osiedlu mieszkaniowym Villa Soldati na południowych przedmieściach Buenos Aires. Doszło tam do bitwy pomiędzy mieszkańcami i bezdomnymi imigrantami koczującymi w parku. Tego dnia w efekcie wybuchowej mieszanki napięć społecznych i postawy „byle nie na moim podwórku” kilka osób zginęło lub zostało rannych. U źródeł całej sprawy leżała nieskuteczność rządowej polityki mieszkaniowej – sięgająca kilkadziesiąt lat wstecz.
Buenos Aires to miasto politycznego teatru. Polityka partyjna rozgrywa się na ulicach w postaci cotygodniowych demonstracji i wieców tego czy innego ugrupowania – tu związek zawodowy, tam młodzieżówka peronistów. Demonstracje te przebiegają w atmosferze karnawałowej, do wtóru śpiewów i bębnienia, które w innych krajach towarzyszyłyby niedzielnemu przemarszowi kibiców na piłkarski stadion. Porteños, jak nazywa się mieszkańców tego portowego miasta, przeżywają politykę tak samo namiętnie jak sport, zwłaszcza od czasu kryzysu gospodarczego z 2001 roku, który zradykalizował całe pokolenie i uczulił naród na nieudolność polityków. Największy polityczny dramat po załamaniu się finansów publicznych miał miejsce na półtora miesiąca przed bitwą w Villa Soldati. Były prezydent, Néstor Kirchner, mąż urzędującej pani prezydent i człowiek-instytucja, zmarł na atak serca. Naród opłakiwał go głośno i publicznie, szczelnie wypełniając aleje prowadzące do Plaza de Mayo, by oddać jego zwłokom hołd w pałacu prezydenckim Casa Rosada. Uliczne graffiti, w Buenos Aires zwykle polityczne, nabrało charakteru mistycznego: na murach pojawiały się teraz napisy Néstor vive .
Kirchner, trzeba mu to przyznać, wierzył w budownictwo socjalne. Po ponad dekadzie neoliberalnej polityki, która doprowadziła kraj do ruiny, władzę przejął człowiek z programem społecznym. W 2004 roku rząd Kirchnera wprowadził w życie pierwszy od piętnastu lat program budownictwa socjalnego, tak zwany Programa Federal; jego celem było zbudowanie w całym kraju w ciągu dwóch lat stu dwudziestu tysięcy domów łącznym kosztem około siedmiu miliardów dolarów. A jednak ani ten, ani kolejne programy – w każdym razie w Buenos Aires – nie zdołały zahamować rozwoju miasta nieformalnego. Tak zwane villas miseria oraz slumsy ciągle się rozrastały. Najsłynniejsza z nich to Villa 31, wyróżniająca się nie tyle skalą – mieszka tu około stu dwudziestu tysięcy ludzi – co lokalizacją: mieści się w bogatej dzielnicy Retiro w samym centrum miasta, gdzie pozostaje aż nadto widocznym symbolem niezdolności kolejnych rządów do zapewnienia biednym przyzwoitego dachu nad głową.
Przemoc w Villa Soldati była innym symptomem tego niepowodzenia. Wywołały ją napięcia pomiędzy mieszkańcami osiedla i skłotersami z pobliskiego Parku Indoamerykańskiego, którego nazwa okazała się dziwnie trafna, jako że byli to głównie boliwijscy i paragwajscy Indianie, którzy rozbili tam obozowisko w nadziei, że kiedyś zamienią namioty na domy. Mówiąc w skrócie, było to starcie między już zadomowionymi, którzy nie chcieli, aby „ich” park zamienił się w kolejny slums, i bezdomnymi. Ci ostatni nie mieli okazji skorzystać z państwowych programów masowego budownictwa mieszkaniowego, popularnych w argentyńskiej polityce w latach 70., kiedy wzniesiono osiedle Villa Soldati.
Oglądane z pobliskiego wiaduktu Soldati jawi się jako miejsce dość niezwykłe. Przypomina dystopijny, retrofuturystyczny kopiec termitów wznoszący się ku graniastym wieżom ciśnień wystającym niby peryskopy. Zaprojektowane dla nieco ponad trzech tysięcy mieszkańców osiedle było jednym z wielu podobnych megaprojektów zrealizowanych tuż przed wprowadzeniem wojskowej dyktatury (w 1976 roku) lub w jej trakcie. Najbardziej niesławnym z tych projektów pozostaje Fuerte Apache , którego nazwa najpewniej została zaczerpnięta z amerykańskiego kryminału pod tym samym tytułem⁹ z 1981 roku – osiedle przewidziane dla czterech tysięcy sześciuset mieszkańców, a dzisiaj stanowiące niebezpieczny slums. Fuerte Apache to niszczejące blokowisko niczym gnijąca modernistyczna kasba¹⁰ pełne gangów i narkotykowej przemocy. W tym trudnym otoczeniu urodziła się gwiazda: piłkarz Carlos Tévez, zwany „El Apache”, który zdołał umknąć losowi, i zarabia miliony w Manchesterze City i Juventusie Turyn.
W porównaniu do osiedla Fuerte Apache, gdzie ktoś z zewnątrz może stracić życie, Villa Soldati jest miejscem zaledwie groźnym. Jednak nie wszystkie projekty budownictwa socjalnego z tamtego okresu uległy aż tak drastycznej degradacji. Największe z osiedli w tej części miasta, Villa Lugano, wciąż jest w stanie jak najbardziej nadającym się do użytku. Zaprojektowane w 1975 roku dla sześciu i pół tysiąca mieszkańców, było ucieleśnieniem europejskich idei urbanistycznych z poprzedniej dekady. Inspirowane między innymi dziełami brytyjskich brutalistów, takich jak Alison i Peter Smithsonowie, megabloki Lugano szczycą się na przykład rzędami sklepów uniesionych jedno piętro ponad grunt – wiernym przekładem jednego z ulubionych tropów modernistycznych, czyli „ulic w powietrzu”. W Lugano widać jak na dłoni, dlaczego był to często trop prowadzący na manowce: tutaj uliczny pejzaż zostaje zastąpiony bulwarami pełnymi garażowych drzwi i ślepych ścian.
Należy pamiętać, że osiedla Soldati i Lugano były produktem tego, co z perspektywy czasu jawi się jako złota era. Pomimo politycznego chaosu, w jakim Argentyna pogrążona była przez całe lata 70. – przed wojskowym przewrotem kolejne rządy padały ofiarą niemal corocznych puczów – były to czasy, kiedy establishment wierzył w prawo każdego człowieka do mieszkania. I z pewnością ostatnia dekada, kiedy architekci cieszyli się poparciem elit politycznych. A przede wszystkim ostatnia, kiedy mieli prawo twierdzić, że realizują misję społeczną. Osiedle Villa Lugano mogło być tańszą kopią europejskich idei z lat 60., wciąż jednak stanowiło przykład myślenia architektonicznego najwyższej próby. Jego autorom, pracowni Marull, Pereyra & Ruiz, przyświecała wspaniałomyślna wizja społeczna. Kiedy w bibliotece Centralnego Stowarzyszenia Architektów w Buenos Aires oglądałem oryginalne plany osiedla reprodukowane w spłowiałym periodyku branżowym, odkryłem niektóre spośród artystycznych impresji pokazujących skąpaną w zieleni współczesną cytadelę zaludnioną przez postaci przechadzające się lub czytające gazety – coś w rodzaju londyńskiego Barbican. Cokolwiek przesłodzona wizja, oderwana od rzeczywistości.
Conjunto Piedrabuena
Villa Soldati, Fuerte Apache i Villa Lugano rozciągają się na południowych obrzeżach Buenos Aires wzdłuż arterii prowadzącej na lotnisko. Postanowiłem jednak przyjrzeć się bliżej jeszcze innemu osiedlu położonemu w tej samej okolicy. Conjunto Piedrabuena wzbudziło moje zainteresowanie od pierwszej chwili. Nie chodziło tylko o to, że było monumentalnym reliktem poprzedniej epoki; równie ciekawy był fakt, że nie stanowiło ono kopii europejskiego modernizmu. Sprawiało dziwnie egzotyczne wrażenie. Jego ogromne segmenty ułożone były w gigantyczne łuki, połączone ośmiokątnymi wieżami przypominającymi oko w centrum panoptykonu. Pomimo tej więziennej konotacji było coś pociągającego w tym miejscu i sposobie, w jaki górowało ono nad krajobrazem. Półokrągłe zatoki bloków wykraczały poza modernistyczny schemat prostopadłych linii, były bardziej złożone, oryginalniejsze. Popękane ściany i rdzewiejące żaluzje zmiękczały nieco ciężką wymowę całości, stając się kolejnym przykładem nowoczesnej infrastruktury zmienionej w romantyczną ruinę.
Osiedle Conjunto Piedrabuena, noszące imię argentyńskiego podróżnika i odkrywcy, „Comandante” Luisa Piedrabueny, zostało zaprojektowane pod koniec lat 70. przez renomowane biuro Manteola, Sánchez Gómez, Santos & Solsona. Architektem odpowiedzialnym za projekt był jednak młody Urugwajczyk nazwiskiem Rafael Viñoly, który z czasem miał się stać najlepiej opłacanym architektem latynoamerykańskim. Ten autor wielu korporacyjnych wież ze szkła i stali buduje dziś jeden z największych i najbrzydszych biurowców w Londynie. Pierwotnie ochrzczony przez ulicę „Krótkofalówką”, zyskał przydomek „Fryscraper”¹¹, gdy okazało się, że zaprojektowana przez niego wklęsła fasada skupia i odbija promienie słoneczne z taką mocą, że topią się od nich samochody. Z pewnym niedowierzaniem przyjęto fakt, że ten najbardziej korporacyjny z architektów miał w swym dorobku radykalne projekty budownictwa socjalnego. Z drugiej strony kariera Viñoly’ego doskonale ilustruje, jak zmieniały się priorytety architekta w ciągu ostatnich trzydziestu lat.
W cukierni na parterze jednego z bloków osiedla Piedrabuena spotykam Luciana. Niski, lecz mocno zbudowany, ma dwadzieścia osiem lat i rude włosy ściągnięte w kitkę – wygląda bardziej jak Irlandczyk niż Argentyńczyk. Stojąc na tle lodówki pełnej wymyślnie lukrowanych ciastek, informuje mnie, że mieszka tu od urodzenia razem z przedstawicielami trzech pokoleń swej rodziny. To samo odnosi się do większości tutejszych mieszkańców. Więzi rodzinne w Ameryce Południowej są tradycyjnie silne, a w miejscu takim jak Piedrabuena – izolowanym, położonym na skraju miasta – być może jeszcze silniejsze niż w centrum Buenos Aires. Pod pewnymi względami osiedle to przypomina małe miasteczko i dlatego panują tu bardziej prowincjonalne zwyczaje. Większość rówieśników Luciana przeżyje tu całe swoje życie, a nowych przybyszów spoza „układu rodzinnego” jest niewielu. Same rodziny jednak się rozrastają: w dwóch tysiącach stu mieszkaniach można dzisiaj naliczyć blisko dwadzieścia tysięcy mieszkańców.
Początkowo było to osiedle wojskowo-policyjne. Być może tak to planowano w fazie projektu, lecz gdy w 1980 roku oddawano Piedrabuenę do użytku, wojskowa junta pewnie dzierżyła ster władzy, a mieszkania były jednym ze sposobów kupowania lojalności. W rzeczywistości osiedle nigdy nie zostało ukończone. Staje się to jasne, kiedy wjeżdża się windą na jedną z tych niesamowitych ośmiokątnych wież. Blok ma czternaście pięter, ale winda zatrzymuje się tylko na piątym, ósmym i jedenastym. Z oszczędności tylko tam wybudowano wyjścia z szybu windowego, co oznacza, że większość lokatorów, by dotrzeć do swojego mieszkania, musi maszerować w górę lub dół po schodach. Są to zresztą windy towarowe – osobowych, jak twierdzi Luciano, w ogóle nie zainstalowano.
Kompleks składa się z budynków ułożonych w kształt podków, pomiędzy którymi teraz, w porze letniej, ciągną się niezbyt wypielęgnowane trawniki. Pomysł polegał na tym, by zorganizować osiedle w poszczególne sąsiedztwa, w pewien sposób gromadząc ludzi w serdecznych objęciach architektury. Wewnątrz każdej podkowy wysokościowców znajduje się mniejsza, złożona z bloków czteropiętrowych. Luka pomiędzy tymi koncentrycznymi łukami zabudowy tworzy zacienioną ulicę – nowatorskie rozwiązanie, które, jak się wydaje, sprawdziło się w praktyce. Gdzie indziej znajdziemy u podnóża bloków rampy, które ewidentnie miały służyć jako rodzaj amfiteatralnej widowni dla wydarzeń publicznych. Mogło to być tylko myślenie życzeniowe – placyki te zamieniły się dziś w parkingi – lecz w pobliżu kilku młodzieńców rozpala właśnie ogień pod grillem zaimprowizowanym z beczki po ropie. Pośrodku osiedla ponad główną drogą krzyżują się cztery piesze kładki. Luciano mówi, że właśnie tu kierują się dzieciaki, kiedy goni je policja, ponieważ miejsce to ma cztery różne drogi ucieczki.
Idę, czując na sobie wzrok miejscowych, którzy dostrzegają moją obecność i pewnie zastanawiają się, kim może być ten gość z notatnikiem w ręce. Towarzyszy mi jednak Luciano, mam więc swoje przywileje. Tutaj każdy go zna – każdy zna każdego. Ten mikrokosmos to jego wszechświat, sceneria całego jego życia. A on jest z tego dumny. Na plecach wytatuował sobie widok osiedla. Piedrabuena to nie tylko jego druga skóra; ono po prostu jest jego skórą.
Luciano przedstawia się jako artysta, który – jeśli tylko nie wykonuje rozmaitych fuch, żeby zarobić na życie – kręci krótkie reportaże o osiedlu i zamieszcza je na YouTubie. Kiedy pytam go, jak Piedrabuena zmieniło się za jego życia, przedstawia mi cały katalog stopniowej degradacji. Ostatnio zawaliły się schody. Wcześniej miał miejsce wybuch gazu, który pozbawił większość osiedla ogrzewania i bieżącej wody. Drewniana przypora przy jednym z bloków pokazuje, gdzie się to wydarzyło. Po fasadach niczym pnącza wiją się nowe gazowe przewody, a jednak siedmiuset lokatorów wciąż odciętych jest od sieci.
By cokolwiek tu zmienić, mieszkańcy muszą urządzić awanturę: demonstrują i barykadują drogi. „Ale oni muszą chodzić do pracy”, mówi Luciano. „Nie mają czasu ani energii, by w ten sposób użerać się o każdą podstawową potrzebę”.
Oto zatem opowieść o tym, jak wielkie projekty budownictwa socjalnego zeszły na manowce – nie pod względem architektonicznym, cokolwiek by myśleć o tego rodzaju osiedlach, ale politycznym. Megaprojekty tego rodzaju traktowano jako jednorazowy wydatek, a nie długoterminową inwestycję. A przecież to oczywiste, że trzydzieści lat bez remontów musi prowadzić do degradacji.
Trudno się nie zastanawiać, jaka jest przyszłość tego miejsca – a raczej, kiedy stanie się ona faktem. Wyraźnie widać, że nadchodzi dla niego moment w stylu Pruitt-Igoe, nie wiadomo tylko kiedy. Pod spodem zbiornika wodnego, na szczycie jednej z ośmiokątnych wież mieszczących szyb windowy, zauważam odpadające kawały betonu. Ściany są mocno popękane. Piedrabuena to idealne miejsce dla miłośnika modernistycznych ruin. Nic dziwnego, że młodzi kręcą tu hip-hopowe teledyski. Urok osiedla tworzą po części murale, głównie całkiem znośne kopie arcydzieł światowego malarstwa. Pokazuje mi je Luciano; jest tu Guernica i fala Hokusaia, są cieknące zegary Salvadora Dalego. To prace miejscowego artysty, znanego jako Pepi, który zdążył już przeprowadzić się gdzie indziej. Przed kopią Rozstrzelania powstańców madryckich Goyi Luciano oznajmia: „Normalnie jeżeli człowiek chce obejrzeć ten obraz, musi zapłacić za wstęp do muzeum, ale my możemy sobie tu siedzieć i podziwiać go przy piwie”.
„Idź za pieniędzmi”
Pewnego piątkowego ranka, trzydzieści lat po tym, jak projektował Piedrabuenę, Rafael Viñoly siedzi w swoim londyńskim biurze i próbuje sobie przypomnieć, jak to było. Właśnie przyleciał z Nowego Jorku i wraca tam jeszcze tego samego dnia, co pokazuje, jak zmieniła się profesja architekta od czasu, kiedy zaczynał karierę. Proszę Viñoly’ego, by opisał mi atmosferę końca lat 70. Przedstawiłem sobie Piedrabuenę jako heroiczną porażkę, relikt czasów, w których polityczny idealizm szedł w parze z architektoniczną ideologią. Być może jednak wyobrażam sobie w zbyt różowych barwach okres, kiedy budownictwo socjalne było jednym z politycznych priorytetów, a politycy wciąż ufali architektom. Z dzisiejszego punktu widzenia, gdy stało się jasne, że wolny rynek nie stanowił żadnego rozwiązania, wygląda to jak idealizm. Czyżbym grzeszył naiwnością?
„Był to idealizm w tym sensie, że nie myśleliśmy o markach i znakach towarowych”, mówi Viñoly. „Nie byliśmy świadomi, że te budynki mają być wsparciem dla politycznej reklamy. W owym czasie w Ameryce Łacińskiej, a zwłaszcza w Argentynie, temat ten był używany jako narzędzie polityczne”.
Cieszę się, że książka Justina McGuirka, autora od wielu lat dobrze znanego zachodniemu czytelnikowi, została przetłumaczona na język polski. Nie będąc architektem, lecz dziennikarzem, McGuirk formułuje ważne opinie na temat kondycji współczesnego miasta i architektury. Zyskał dzięki nim opinię krytyka i obserwatora architektury, który nad wyraz wnikliwie analizuje współczesne trendy kształtujące nasze miasta, po czym zrozumiałym dla każdego językiem tłumaczy je szerokiej publiczności. Publikował w opiniotwórczym „Guardianie”, redagował znamienity magazyn „Icon”, znany jest także jako komentator popularnego bloga Dezeen.com. Choć pisze o wielu różnych tematach i regionach świata, wszystkie jego opowieści łączy wyrazista lewicowa perspektywa, budująca spójną narrację o demokratycznym mieście, o architekturze społecznie zaangażowanej i sprawiedliwej.
W 2012 roku, razem ze znanym fotografem architektury Iwanem Baanem i wenezuelską grupą projektową Urban- Think Tank, Justin McGuirk zdobył Złotego Lwa na Weneckim Biennale Architektury – najwyższy dowód uznania architektonicznego świata. Nagrodzona wystawa poświęcona była znajdującemu się w Caracas fascynującemu wieżowcowi Torre David – ekstremalnemu przykładowi architektury na wpół formalnej, na wpół spontanicznej. Ten zjawiskowy budynek i jego wartość doskonale opisane są w Radykalnych miastach. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że nagroda przyznana temu właśnie pawilonowi zwróciła oczy całego świata (a nawet wykreowała architektoniczną modę) na region Ameryki Łacińskiej. Od pewnego już czasu architekci i miejscy aktywiści nieśmiało patrzyli w stronę São Paulo, Kurytyby czy Bogoty, lecz dopiero oficjalne wyrazy uznania dla pracy McGuirka, Baana i Urban- Think Tank szeroko otworzyły drzwi na ten kontynent. Duża liczba prac poświęconych temu regionowi na następnym biennale w Wenecji, a także nagroda dla pawilonu Chile w 2014 roku, mogą być tego dowodem.
Bez względu jednak na modę trzeba przyznać, że z punktu widzenia tworzenia nowych idei miejskich Ameryka Łacińska jest regionem niezwykle istotnym. Stereotypowo postrzegamy miasta Ameryki Południowej i Środkowej jako siedliska biedy, niebezpieczne epicentra rozwarstwienia społecznego, niesprawiedliwości i przestępczości. To jednak tylko część prawdy. Wymienione patologie oczywiście występują w São Paulo, Meksyku czy Hawanie (wymieniam jedynie miasta, które zdarzyło mi się odwiedzić i pracować z lokalnymi architektami oraz aktywistami), ale nie można patrzeć na te miejsca, nie dostrzegając wszystkich niesamowitych projektów, które owym stereotypom się przeciwstawiają. Współcześni architekci Ameryki Łacińskiej posiedli niezwykłą umiejętność identyfikowania istoty trapiących ich miasta problemów oraz współpracowania z mieszkańcami. A co jeszcze ważniejsze, mają nawyk twórczego redefiniowania frazy „projekt architektoniczny” oraz tego, co kryje się pod nazwą ich własnej profesji. Wiele z tych projektów McGuirk opisuje w Radykalnych miastach, pokazując ich społeczne tło, a także przedstawiając czytelnikowi konkretnych ludzi stojących za każdą z miejskich transformacji.
Przypomina mi to trochę sytuację znaną nam ze współczesnej Polski: wśród najbardziej przełomowych projektów miejskich ostatnich kilku lat można znaleźć zarówno tradycyjnie rozumianą architekturę, zaprojektowaną przez architektów profesjonalistów, jak i wszelkiego rodzaju interwencje, za które odpowiadają różnorakie fundacje, aktywiści, entuzjaści, lokalni politycy czy nawet społeczności internetowe. Myślę, że polski czytelnik znajdzie takie paralele i wiele z opisanych przez McGuirka projektów uzna za inspirujące.
Cieszę się, że ta książka ukaże się po polsku właśnie teraz, kiedy ogólnopolska dyskusja na temat miasta i ruchów miejskich zaczęła nabierać życia. Radykalne miasta mogą być w tej dyskusji interesującym głosem, zastrzykiem energii z zupełnie nieoczekiwanej strony. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że miasta amerykańskie nie mają zupełnie nic wspólnego z polskimi. Różnią je przecież historia, klimat, skala, poziom zamożności i przestępczości – praktycznie wszystko. Ale da się także znaleźć podobieństwa. Inaczej niż miasta zachodniej Europy, z którymi lubimy porównywać Wrocław, Trójmiasto czy Warszawę, miasta Ameryki Łacińskiej nie zostały do końca zdefiniowane. Podobnie jak miasta polskie, nadal poszukują swojej idealnej formy, tożsamości, eksperymentują ze sposobami zarządzania, systemem wewnątrzmiejskiej dyskusji oraz formami transportu. Spoglądanie w stronę miast Ameryki Łacińskiej wydaje się też bardziej uzasadnione, niż na przykład szukanie inspiracji w miastach rosyjskich. Choć te ostatnie dzielą z miastami polskimi kawał wspólnej historii i mają podobną architektoniczną spuściznę, to jednak fenomen, który stanowi esencję polskich miejskich przemian – ruchy oddolne – w miastach rosyjskich, z przyczyn oczywistych, nie ma racji bytu.
Tymczasem, wbrew wszelkim światowym trendom, miasta coraz bardziej demokratyzującej się Ameryki Łacińskiej aż kipią od fascynującej energii. Energii, która potrafi zmienić piekło faweli w dobrosąsiedzką atmosferę; energii, która wykorzystuje zawsze-za-małe środki w najbardziej twórczy sposób; energii, która w jedną noc zaludni wieżowiec i dla dobra ludzi wybuduje w tropikach wyciąg narciarski; energii, która każe, na przekór wszystkiemu, budować biednym rodzinom baseny – tak po prostu, aby spełnić ich marzenia. W Radykalnych miastach opisom tych niesamowitych projektów zawsze towarzyszy refleksja na tematy bardziej ogólne i ponawiane podskórnie pytanie o to, czym jest miasto. Kto powinien je projektować i za nie odpowiadać? Gdzie należy wytyczyć granicę pomiędzy formalną strukturą a spontaniczną magmą oddolnej ludzkiej aktywności? Choć spomiędzy słów McGuirka przeziera południowoamerykańskie słońce, jestem pewien, że wiele z jego pytań ma charakter uniwersalny i będą interesujące również dla polskiego czytelnika.
Polecam Radykalne miasta każdemu, kto zainteresowany jest współczesną dyskusją o miastach; każdemu, kto śledzi różnorakie miejskie tendencje, szuka nowych modeli miejskiej interakcji, interesuje się architekturą w szerszym znaczeniu tego słowa. Klarowny i niekiedy dowcipny styl McGuirka, jego wprawne oko obserwatora architektury i wrodzona wrażliwość na pewno sprawią, że ta książkowa podróż na drugą półkulę okaże się nie tylko wartościowa, ale również przyjemna!
Moskwa, 2 marca 2015
KUBA SNOPEK – polski urbanista i badacz architektury. Absolwent Wydziału Architektury na Uniwersytecie Wrocławskim i moskiewskiego Instytutu „Strelka”, gdzie obecnie pracuje. Zajmuje się projektami badawczymi mieszczącymi się w obszarach planowania miast, mieszkalnictwa i architektury XX wieku. Karierę badawczą rozpoczął w biurze Bjarke Ingels Group, w Moskwie pracował z Remem Koolhaasem, zajmując się zagadnieniami ochrony zabytków. Pisze o architekturze, pracuje jako kurator wystaw i wykładowca. W 2014 roku wraz z Justinem McGuirkiem był kuratorem wystawy Urban Routines, poświęconej związkom pomiędzy życiem codziennym i architekturą Moskwy. Jest autorem książki Bielajewo. Zabytek przyszłości, wydanej przez Fundację Bęc Zmiana w 2014 roku.Czym jest radykalne miasto? ARTUR CELIŃSKI
Kiedy w Polsce formowały się ruchy miejskie, a wraz z nimi postulaty zmian dotyczących funkcjonowania naszych miast, wśród komentarzy padających z różnych stron nie brakowało określeń o radykalnym charakterze. Trudno było spodziewać się innej reakcji – głos upominający się o spójny rozwój miejskiej społeczności, włączenie mieszkańców w procesy podejmowania istotnych dla nich decyzji politycznych czy uporządkowanie chaosu przestrzennego brzmiał rzeczywiście jak nawoływanie do porzucenia dotychczasowych reguł życia społecznego i politycznego.
Polskie miasta bardzo długo trzymały się logiki rozwoju definiowanej poprzez wzrost (albo spadek). Wpisywało i niestety wciąż wpisuje się to w sposób oceny skuteczności i efektywności polityk publicznych. Bo jeśli czegoś nie udawało się zapisać jako liczby, to formalnie nie istniało. Mierzymy więc rozwój wzrostem PKB, wysokością średniej płacy albo liczbą mieszkańców. W kulturze miejskiej dzielimy ilość pieniędzy przez liczbę uczestników, a sukces budżetów partycypacyjnych mierzymy wysokością przeznaczonych do podziału funduszy i liczbą zgłoszonych wniosków. Nawet w przypadku zrównoważonego transportu, a konkretniej rozbudowy sieci ścieżek rowerowych, dyskusja częściej dotyczy długości niż spójności tworzonego przez nie systemu miejskiego transportu. Tereny pod rewitalizację wybieramy zaś, patrząc na liczbę popełnianych przestępstw, osób długotrwale bezrobotnych lub pozostających pod opieką pomocy społecznej. To, co najciekawsze – to, co dzieje się między ludźmi i decyduje o jakości tworzącej się wspólnoty, gdzieś nam w tym liczeniu umyka. Jeśli zgadzają się liczby i wskaźniki, możemy spać spokojnie.
Za radykalne można więc uznać w Polsce to, co się liczbom wymyka. Za zbyt radykalne uznali pracownicy Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego sformułowanie celu działań wokół Europejskiej Stolicy Kultury we Wrocławiu jako „pogłębienie obywatelskości wrocławian i Polaków, ich gotowości do uczestnictwa w życiu miasta i państwa oraz poczucia odpowiedzialności za przyszłość i młode pokolenie”, uznając, że wydadzą pieniądze publiczne tylko na coś, co można zmierzyć. Oficjalnie więc celem ESK jest „zwiększenie uczestnictwa mieszkańców Wrocławia, Dolnego Śląska i Polski w działaniach kulturalnych organizowanych poprzez realizację programu ESK Wrocław 2016”. Logice tej umyka fakt, że zupełnie nielogicznym jest mierzenie czegoś, co z oczywistych przyczyn w roku 2014 musi wynosić zero (bo nie ma działań kulturalnych prowadzonych w ramach programu ESK), a w roku 2016 wynieść może ponad trzy miliony (bo w 2016 wszystkie działania będą prowadzone w ramach programu ESK). Księgowi są zaspokojeni, decydenci bezpieczni, a to, czy rzeczywiście kultura zostanie wykorzystana jako czynnik zmiany społecznej, pozostaje zmartwieniem tylko takich radykałów jak ja.
Niewątpliwie radykalna jest też w Polsce wiara w społeczeństwo obywatelskie. Wszystkie dane na niebie i ziemi wskazują, że ono nie istnieje. Szanowana przez Polaków „Diagnoza społeczna” w swoim ostatnim wydaniu zwraca uwagę, że dopiero w 2013 roku „pojawiły się niewielkie oznaki budowy społeczeństwa obywatelskiego” i „wzrosła również nieco wrażliwość na naruszanie dobra wspólnego”. Wciąż jednak mamy „jedne z najniższych w Europie wskaźniki uogólnionego zaufania, aktywności obywatelskiej, pracy na rzecz społeczności lokalnej i skłonności do zrzeszania się”. W liczbach trudno więc opisać fenomen aktywistów, konsultantów i partycypantów, którzy trwale i konsekwentnie pokazują, że ustawowy zapis mówiący o tym, że mieszkańcy gminy tworzą wspólnotę samorządową, ma znacznie głębszy sens, niż to się naszym lokalnym matematykom wydaje. Chociaż z drugiej strony wcale nie tak trudno podać liczbę spotkań, warsztatów, uczestników, procesów, zjedzonych ciastek i wypitych kaw. Tylko że wówczas ciężko sprawdzić, co jest dialogiem pozorowanym, a co tym radykalnym, czyli realnym.
Na szczęście liczby też mogą być radykalne. Ostatni raport Eurobarometru z 2013 roku, poświęcony dostępowi i uczestnictwu w kulturze, pokazuje na przykład, że w Polsce nie tylko nie wzrósł, ale wręcz spadł poziom uczestnictwa w kulturze. Liczba osób, których uczestnictwo określa się jako „niskie", wzrosła od 2007 roku o dziewiętnaście procent. Badania czytelnictwa pokazują zaś, że „rzeczywistych” czytelników w 2012 roku mieliśmy tylko jedenaście procent. W porównaniu do 2004 roku to spadek o ponad sto procent. Istotne jest jednak, co zrobimy z analizą tych danych. Można uznać, że Polacy tracą zapotrzebowanie na kulturę i mamy do czynienia z postępującym zidioceniem społeczeństwa. Można też pomyśleć, że może znaleźliśmy jakieś źródła kultury, które umykają stosowanym wszem i wobec wskaźnikom. Idiotami w takiej perspektywie są ci, którzy próbują na taką sytuację odpowiedzieć za pomocą jeszcze większej liczby tradycyjnych wskaźników, zamiast starać się zmienić sposoby tworzenia i realizacji polityki kulturalnej. Taką sytuację tworzy obowiązująca Strategia Rozwoju Kapitału Społecznego, która stopień rozwiązywania problemu braku uczestnictwa w uznanych jego formach (teatr, kino, literatura, koncert, wystawa) mierzyć chce odsetkiem Polaków uczestniczących w tychże formach kontaktu z kulturą.
Radykalność liczby dotknęła nas także wtedy, gdy okazało się, że powietrze naszych miast należy do najbardziej zanieczyszczonych w Europie. Grożące nam za to gigantyczne kary ze strony Unii Europejskiej zmuszają dziś decydentów i urzędników do znalezienia szybkiej i efektywnej odpowiedzi. Mówi się o tym, żeby nie wpuszczać starych aut do centrum. Przypominamy sobie o istnieniu korytarzy napowietrzających, które nie tak dawno jeszcze ochoczo zabudowywaliśmy. Chcemy wzmacniać alternatywne do aut środki transportu publicznego. Krótko mówiąc, sięgamy po te wszystkie niegdyś radykalne pomysły, które wypromowali radykalni przecież miejscy aktywiści.
Justin McGuirk również zainteresował się radykalnymi pomysłami. Zebrał i opisał w swojej książce wszystkie te przejawy aktywności i działań, które wydają się świetnym eksperymentem podważającym uznane dotychczas standardy radzenia sobie z powszechnie znanymi problemami. Wprowadza nas w arkana nieformalnych miast i pokazuje, że to, co nieradykalni decydenci uznają za przejawy chaosu, beznadziei i prymitywizmu, nie tylko takie nie jest, ale wręcz przeciwnie – może być nadzieją dla wszystkich na budowę takich miast, które są „smart” bez względu na liczbę zamontowanych w nich czujników ruchu, przepływu i zużycia. McGuirk dostrzega społeczeństwo obywatelskie i partnera do współtworzenia miasta tam, gdzie zwykliśmy widzieć niedouczoną biedotę o silnych więziach plemiennych i słabych kompetencjach obywatelskich. Nie jest wobec opisywanych osób i społeczności bezkrytyczny (choć czasami rzeczywiście czuć w nim nadmierne podniecenie i entuzjazm), ale pokazuje swoim czytelnikom, że zamiast traktować mieszkańców jak hołotę, którą trzeba wyedukować i ucywilizować, możemy po prostu wspólnie z nimi budować miasta. Trzeba jedynie stworzyć im uczciwą przestrzeń i pamiętać, że miasto to nie tylko liczby. A radykalne miasta to w istocie te, które o liczbach zapominają.
ARTUR CELIŃSKI – zastępca redaktora naczelnego „Res Publiki Nowej”, członek redakcji „Magazynu Miasta” i szef zespołu DNA Miasta, politolog. Inicjator i członek Zespołu ds. Miejskich Polityk Kulturalnych działającego przy Narodowym Centrum Kultury. Miejski aktywista – członek Kongresu Ruchów Miejskich. Ekspert w dziedzinie polityki kulturalnej i znaczenia kultury dla rozwoju miast. Promotor innowacji w zarządzaniu politykami publicznymi i wprowadzaniu narzędzi dialogu obywatelskiego.Radykalne miasta
„Ameryka Łacińska to Afryka, Azja i Europa w jednym”.
— FÉLIX GUATTARI Molecular Revolution in Brazil
„»Kim chcecie być?« – zapytał studentów anarchista. »Prawnikami, by odwoływać się do prawa bogatych, które z zasady jest niesprawiedliwe? Lekarzami, by opiekować się bogaczami, a suchotnikom ze slumsów przepisywać pożywną dietę, świeże powietrze i brak wysiłku? Architektami, by projektować bogaczom wygodne domy? Rozejrzyjcie się wokoło i zróbcie rachunek sumienia. Czy nie rozumiecie, że waszym obowiązkiem jest co innego: sprzymierzyć się z wyzyskiwanymi i pracować na rzecz zniszczenia nieznośnego systemu?«”.
— VICTOR SERGE parafraza ulotki autorstwa PIOTRA KROPOTKINA Memoirs of a RevolutionaryZ Buenos Aires do San Salvador de Jujuy Dyktatorzy i rewolucjoniści
W dniu 11 grudnia 2010 roku witrynę internetową argentyńskiego dziennika „La Nación” zdominowało zdjęcie o treści strasznej i wzniosłej. Przedstawiało ono grupę ludzi zgromadzonych wokół leżącego ciała. Ze względu na półmrok większość z nich pogrążona była w ciemnościach, lecz na pierwszym planie, jakby za sprawą reflektora, widać było dwie postaci: półnagi mężczyzna pochylał się nad poległym towarzyszem, którego głowa unurzana była we krwi. Scena przywodziła na myśl Ścięcie św. Jana Chrzciciela Caravaggia – cenę chwili przemocy ujawnionej w półmroku. Tłem był tutaj jednak park przy osiedlu mieszkaniowym Villa Soldati na południowych przedmieściach Buenos Aires. Doszło tam do bitwy pomiędzy mieszkańcami i bezdomnymi imigrantami koczującymi w parku. Tego dnia w efekcie wybuchowej mieszanki napięć społecznych i postawy „byle nie na moim podwórku” kilka osób zginęło lub zostało rannych. U źródeł całej sprawy leżała nieskuteczność rządowej polityki mieszkaniowej – sięgająca kilkadziesiąt lat wstecz.
Buenos Aires to miasto politycznego teatru. Polityka partyjna rozgrywa się na ulicach w postaci cotygodniowych demonstracji i wieców tego czy innego ugrupowania – tu związek zawodowy, tam młodzieżówka peronistów. Demonstracje te przebiegają w atmosferze karnawałowej, do wtóru śpiewów i bębnienia, które w innych krajach towarzyszyłyby niedzielnemu przemarszowi kibiców na piłkarski stadion. Porteños, jak nazywa się mieszkańców tego portowego miasta, przeżywają politykę tak samo namiętnie jak sport, zwłaszcza od czasu kryzysu gospodarczego z 2001 roku, który zradykalizował całe pokolenie i uczulił naród na nieudolność polityków. Największy polityczny dramat po załamaniu się finansów publicznych miał miejsce na półtora miesiąca przed bitwą w Villa Soldati. Były prezydent, Néstor Kirchner, mąż urzędującej pani prezydent i człowiek-instytucja, zmarł na atak serca. Naród opłakiwał go głośno i publicznie, szczelnie wypełniając aleje prowadzące do Plaza de Mayo, by oddać jego zwłokom hołd w pałacu prezydenckim Casa Rosada. Uliczne graffiti, w Buenos Aires zwykle polityczne, nabrało charakteru mistycznego: na murach pojawiały się teraz napisy Néstor vive .
Kirchner, trzeba mu to przyznać, wierzył w budownictwo socjalne. Po ponad dekadzie neoliberalnej polityki, która doprowadziła kraj do ruiny, władzę przejął człowiek z programem społecznym. W 2004 roku rząd Kirchnera wprowadził w życie pierwszy od piętnastu lat program budownictwa socjalnego, tak zwany Programa Federal; jego celem było zbudowanie w całym kraju w ciągu dwóch lat stu dwudziestu tysięcy domów łącznym kosztem około siedmiu miliardów dolarów. A jednak ani ten, ani kolejne programy – w każdym razie w Buenos Aires – nie zdołały zahamować rozwoju miasta nieformalnego. Tak zwane villas miseria oraz slumsy ciągle się rozrastały. Najsłynniejsza z nich to Villa 31, wyróżniająca się nie tyle skalą – mieszka tu około stu dwudziestu tysięcy ludzi – co lokalizacją: mieści się w bogatej dzielnicy Retiro w samym centrum miasta, gdzie pozostaje aż nadto widocznym symbolem niezdolności kolejnych rządów do zapewnienia biednym przyzwoitego dachu nad głową.
Przemoc w Villa Soldati była innym symptomem tego niepowodzenia. Wywołały ją napięcia pomiędzy mieszkańcami osiedla i skłotersami z pobliskiego Parku Indoamerykańskiego, którego nazwa okazała się dziwnie trafna, jako że byli to głównie boliwijscy i paragwajscy Indianie, którzy rozbili tam obozowisko w nadziei, że kiedyś zamienią namioty na domy. Mówiąc w skrócie, było to starcie między już zadomowionymi, którzy nie chcieli, aby „ich” park zamienił się w kolejny slums, i bezdomnymi. Ci ostatni nie mieli okazji skorzystać z państwowych programów masowego budownictwa mieszkaniowego, popularnych w argentyńskiej polityce w latach 70., kiedy wzniesiono osiedle Villa Soldati.
Oglądane z pobliskiego wiaduktu Soldati jawi się jako miejsce dość niezwykłe. Przypomina dystopijny, retrofuturystyczny kopiec termitów wznoszący się ku graniastym wieżom ciśnień wystającym niby peryskopy. Zaprojektowane dla nieco ponad trzech tysięcy mieszkańców osiedle było jednym z wielu podobnych megaprojektów zrealizowanych tuż przed wprowadzeniem wojskowej dyktatury (w 1976 roku) lub w jej trakcie. Najbardziej niesławnym z tych projektów pozostaje Fuerte Apache , którego nazwa najpewniej została zaczerpnięta z amerykańskiego kryminału pod tym samym tytułem⁹ z 1981 roku – osiedle przewidziane dla czterech tysięcy sześciuset mieszkańców, a dzisiaj stanowiące niebezpieczny slums. Fuerte Apache to niszczejące blokowisko niczym gnijąca modernistyczna kasba¹⁰ pełne gangów i narkotykowej przemocy. W tym trudnym otoczeniu urodziła się gwiazda: piłkarz Carlos Tévez, zwany „El Apache”, który zdołał umknąć losowi, i zarabia miliony w Manchesterze City i Juventusie Turyn.
W porównaniu do osiedla Fuerte Apache, gdzie ktoś z zewnątrz może stracić życie, Villa Soldati jest miejscem zaledwie groźnym. Jednak nie wszystkie projekty budownictwa socjalnego z tamtego okresu uległy aż tak drastycznej degradacji. Największe z osiedli w tej części miasta, Villa Lugano, wciąż jest w stanie jak najbardziej nadającym się do użytku. Zaprojektowane w 1975 roku dla sześciu i pół tysiąca mieszkańców, było ucieleśnieniem europejskich idei urbanistycznych z poprzedniej dekady. Inspirowane między innymi dziełami brytyjskich brutalistów, takich jak Alison i Peter Smithsonowie, megabloki Lugano szczycą się na przykład rzędami sklepów uniesionych jedno piętro ponad grunt – wiernym przekładem jednego z ulubionych tropów modernistycznych, czyli „ulic w powietrzu”. W Lugano widać jak na dłoni, dlaczego był to często trop prowadzący na manowce: tutaj uliczny pejzaż zostaje zastąpiony bulwarami pełnymi garażowych drzwi i ślepych ścian.
Należy pamiętać, że osiedla Soldati i Lugano były produktem tego, co z perspektywy czasu jawi się jako złota era. Pomimo politycznego chaosu, w jakim Argentyna pogrążona była przez całe lata 70. – przed wojskowym przewrotem kolejne rządy padały ofiarą niemal corocznych puczów – były to czasy, kiedy establishment wierzył w prawo każdego człowieka do mieszkania. I z pewnością ostatnia dekada, kiedy architekci cieszyli się poparciem elit politycznych. A przede wszystkim ostatnia, kiedy mieli prawo twierdzić, że realizują misję społeczną. Osiedle Villa Lugano mogło być tańszą kopią europejskich idei z lat 60., wciąż jednak stanowiło przykład myślenia architektonicznego najwyższej próby. Jego autorom, pracowni Marull, Pereyra & Ruiz, przyświecała wspaniałomyślna wizja społeczna. Kiedy w bibliotece Centralnego Stowarzyszenia Architektów w Buenos Aires oglądałem oryginalne plany osiedla reprodukowane w spłowiałym periodyku branżowym, odkryłem niektóre spośród artystycznych impresji pokazujących skąpaną w zieleni współczesną cytadelę zaludnioną przez postaci przechadzające się lub czytające gazety – coś w rodzaju londyńskiego Barbican. Cokolwiek przesłodzona wizja, oderwana od rzeczywistości.
Conjunto Piedrabuena
Villa Soldati, Fuerte Apache i Villa Lugano rozciągają się na południowych obrzeżach Buenos Aires wzdłuż arterii prowadzącej na lotnisko. Postanowiłem jednak przyjrzeć się bliżej jeszcze innemu osiedlu położonemu w tej samej okolicy. Conjunto Piedrabuena wzbudziło moje zainteresowanie od pierwszej chwili. Nie chodziło tylko o to, że było monumentalnym reliktem poprzedniej epoki; równie ciekawy był fakt, że nie stanowiło ono kopii europejskiego modernizmu. Sprawiało dziwnie egzotyczne wrażenie. Jego ogromne segmenty ułożone były w gigantyczne łuki, połączone ośmiokątnymi wieżami przypominającymi oko w centrum panoptykonu. Pomimo tej więziennej konotacji było coś pociągającego w tym miejscu i sposobie, w jaki górowało ono nad krajobrazem. Półokrągłe zatoki bloków wykraczały poza modernistyczny schemat prostopadłych linii, były bardziej złożone, oryginalniejsze. Popękane ściany i rdzewiejące żaluzje zmiękczały nieco ciężką wymowę całości, stając się kolejnym przykładem nowoczesnej infrastruktury zmienionej w romantyczną ruinę.
Osiedle Conjunto Piedrabuena, noszące imię argentyńskiego podróżnika i odkrywcy, „Comandante” Luisa Piedrabueny, zostało zaprojektowane pod koniec lat 70. przez renomowane biuro Manteola, Sánchez Gómez, Santos & Solsona. Architektem odpowiedzialnym za projekt był jednak młody Urugwajczyk nazwiskiem Rafael Viñoly, który z czasem miał się stać najlepiej opłacanym architektem latynoamerykańskim. Ten autor wielu korporacyjnych wież ze szkła i stali buduje dziś jeden z największych i najbrzydszych biurowców w Londynie. Pierwotnie ochrzczony przez ulicę „Krótkofalówką”, zyskał przydomek „Fryscraper”¹¹, gdy okazało się, że zaprojektowana przez niego wklęsła fasada skupia i odbija promienie słoneczne z taką mocą, że topią się od nich samochody. Z pewnym niedowierzaniem przyjęto fakt, że ten najbardziej korporacyjny z architektów miał w swym dorobku radykalne projekty budownictwa socjalnego. Z drugiej strony kariera Viñoly’ego doskonale ilustruje, jak zmieniały się priorytety architekta w ciągu ostatnich trzydziestu lat.
W cukierni na parterze jednego z bloków osiedla Piedrabuena spotykam Luciana. Niski, lecz mocno zbudowany, ma dwadzieścia osiem lat i rude włosy ściągnięte w kitkę – wygląda bardziej jak Irlandczyk niż Argentyńczyk. Stojąc na tle lodówki pełnej wymyślnie lukrowanych ciastek, informuje mnie, że mieszka tu od urodzenia razem z przedstawicielami trzech pokoleń swej rodziny. To samo odnosi się do większości tutejszych mieszkańców. Więzi rodzinne w Ameryce Południowej są tradycyjnie silne, a w miejscu takim jak Piedrabuena – izolowanym, położonym na skraju miasta – być może jeszcze silniejsze niż w centrum Buenos Aires. Pod pewnymi względami osiedle to przypomina małe miasteczko i dlatego panują tu bardziej prowincjonalne zwyczaje. Większość rówieśników Luciana przeżyje tu całe swoje życie, a nowych przybyszów spoza „układu rodzinnego” jest niewielu. Same rodziny jednak się rozrastają: w dwóch tysiącach stu mieszkaniach można dzisiaj naliczyć blisko dwadzieścia tysięcy mieszkańców.
Początkowo było to osiedle wojskowo-policyjne. Być może tak to planowano w fazie projektu, lecz gdy w 1980 roku oddawano Piedrabuenę do użytku, wojskowa junta pewnie dzierżyła ster władzy, a mieszkania były jednym ze sposobów kupowania lojalności. W rzeczywistości osiedle nigdy nie zostało ukończone. Staje się to jasne, kiedy wjeżdża się windą na jedną z tych niesamowitych ośmiokątnych wież. Blok ma czternaście pięter, ale winda zatrzymuje się tylko na piątym, ósmym i jedenastym. Z oszczędności tylko tam wybudowano wyjścia z szybu windowego, co oznacza, że większość lokatorów, by dotrzeć do swojego mieszkania, musi maszerować w górę lub dół po schodach. Są to zresztą windy towarowe – osobowych, jak twierdzi Luciano, w ogóle nie zainstalowano.
Kompleks składa się z budynków ułożonych w kształt podków, pomiędzy którymi teraz, w porze letniej, ciągną się niezbyt wypielęgnowane trawniki. Pomysł polegał na tym, by zorganizować osiedle w poszczególne sąsiedztwa, w pewien sposób gromadząc ludzi w serdecznych objęciach architektury. Wewnątrz każdej podkowy wysokościowców znajduje się mniejsza, złożona z bloków czteropiętrowych. Luka pomiędzy tymi koncentrycznymi łukami zabudowy tworzy zacienioną ulicę – nowatorskie rozwiązanie, które, jak się wydaje, sprawdziło się w praktyce. Gdzie indziej znajdziemy u podnóża bloków rampy, które ewidentnie miały służyć jako rodzaj amfiteatralnej widowni dla wydarzeń publicznych. Mogło to być tylko myślenie życzeniowe – placyki te zamieniły się dziś w parkingi – lecz w pobliżu kilku młodzieńców rozpala właśnie ogień pod grillem zaimprowizowanym z beczki po ropie. Pośrodku osiedla ponad główną drogą krzyżują się cztery piesze kładki. Luciano mówi, że właśnie tu kierują się dzieciaki, kiedy goni je policja, ponieważ miejsce to ma cztery różne drogi ucieczki.
Idę, czując na sobie wzrok miejscowych, którzy dostrzegają moją obecność i pewnie zastanawiają się, kim może być ten gość z notatnikiem w ręce. Towarzyszy mi jednak Luciano, mam więc swoje przywileje. Tutaj każdy go zna – każdy zna każdego. Ten mikrokosmos to jego wszechświat, sceneria całego jego życia. A on jest z tego dumny. Na plecach wytatuował sobie widok osiedla. Piedrabuena to nie tylko jego druga skóra; ono po prostu jest jego skórą.
Luciano przedstawia się jako artysta, który – jeśli tylko nie wykonuje rozmaitych fuch, żeby zarobić na życie – kręci krótkie reportaże o osiedlu i zamieszcza je na YouTubie. Kiedy pytam go, jak Piedrabuena zmieniło się za jego życia, przedstawia mi cały katalog stopniowej degradacji. Ostatnio zawaliły się schody. Wcześniej miał miejsce wybuch gazu, który pozbawił większość osiedla ogrzewania i bieżącej wody. Drewniana przypora przy jednym z bloków pokazuje, gdzie się to wydarzyło. Po fasadach niczym pnącza wiją się nowe gazowe przewody, a jednak siedmiuset lokatorów wciąż odciętych jest od sieci.
By cokolwiek tu zmienić, mieszkańcy muszą urządzić awanturę: demonstrują i barykadują drogi. „Ale oni muszą chodzić do pracy”, mówi Luciano. „Nie mają czasu ani energii, by w ten sposób użerać się o każdą podstawową potrzebę”.
Oto zatem opowieść o tym, jak wielkie projekty budownictwa socjalnego zeszły na manowce – nie pod względem architektonicznym, cokolwiek by myśleć o tego rodzaju osiedlach, ale politycznym. Megaprojekty tego rodzaju traktowano jako jednorazowy wydatek, a nie długoterminową inwestycję. A przecież to oczywiste, że trzydzieści lat bez remontów musi prowadzić do degradacji.
Trudno się nie zastanawiać, jaka jest przyszłość tego miejsca – a raczej, kiedy stanie się ona faktem. Wyraźnie widać, że nadchodzi dla niego moment w stylu Pruitt-Igoe, nie wiadomo tylko kiedy. Pod spodem zbiornika wodnego, na szczycie jednej z ośmiokątnych wież mieszczących szyb windowy, zauważam odpadające kawały betonu. Ściany są mocno popękane. Piedrabuena to idealne miejsce dla miłośnika modernistycznych ruin. Nic dziwnego, że młodzi kręcą tu hip-hopowe teledyski. Urok osiedla tworzą po części murale, głównie całkiem znośne kopie arcydzieł światowego malarstwa. Pokazuje mi je Luciano; jest tu Guernica i fala Hokusaia, są cieknące zegary Salvadora Dalego. To prace miejscowego artysty, znanego jako Pepi, który zdążył już przeprowadzić się gdzie indziej. Przed kopią Rozstrzelania powstańców madryckich Goyi Luciano oznajmia: „Normalnie jeżeli człowiek chce obejrzeć ten obraz, musi zapłacić za wstęp do muzeum, ale my możemy sobie tu siedzieć i podziwiać go przy piwie”.
„Idź za pieniędzmi”
Pewnego piątkowego ranka, trzydzieści lat po tym, jak projektował Piedrabuenę, Rafael Viñoly siedzi w swoim londyńskim biurze i próbuje sobie przypomnieć, jak to było. Właśnie przyleciał z Nowego Jorku i wraca tam jeszcze tego samego dnia, co pokazuje, jak zmieniła się profesja architekta od czasu, kiedy zaczynał karierę. Proszę Viñoly’ego, by opisał mi atmosferę końca lat 70. Przedstawiłem sobie Piedrabuenę jako heroiczną porażkę, relikt czasów, w których polityczny idealizm szedł w parze z architektoniczną ideologią. Być może jednak wyobrażam sobie w zbyt różowych barwach okres, kiedy budownictwo socjalne było jednym z politycznych priorytetów, a politycy wciąż ufali architektom. Z dzisiejszego punktu widzenia, gdy stało się jasne, że wolny rynek nie stanowił żadnego rozwiązania, wygląda to jak idealizm. Czyżbym grzeszył naiwnością?
„Był to idealizm w tym sensie, że nie myśleliśmy o markach i znakach towarowych”, mówi Viñoly. „Nie byliśmy świadomi, że te budynki mają być wsparciem dla politycznej reklamy. W owym czasie w Ameryce Łacińskiej, a zwłaszcza w Argentynie, temat ten był używany jako narzędzie polityczne”.
więcej..