- W empik go
Raj świata - ebook
Raj świata - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 322 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Alojzego Jiráska.
z czeskiego przełożył za zezwoleniem Autora
Dr Franciszek Krček.
W Krakowie,
Spółka Wydawnicza Polska.
1897.
W Krakowie, w Drukarni "Czasu" Fr. Kluczyckiego i Spółki pod zarządem Józefa Łakocińskiego.
Wielki cesarz pobity.
Trójbarwny sztandar francuski przestał powiewać nad zwycięskimi legionami Napoleona I. Europa, zupełnie zmęczona i osłabiona, ucieszyła się, gdy tego światoburcę odwieziono na wyspę Elbę.
Ustały biuletyny i wiadomości z krwawych pobojowisk, których miał każdy do syta.
O zabawę wszystkich dbał teraz kongres, zebrany w Wiedniu; bo też miasto to gościło w latach 1814 – 15 w murach swych towarzystwo, jakie nie prędko znów się tam zejdzie. Car, królowie: duński, bawarski, pruski, wirtemberski, z ministrami i świetną drużyną, liczni książęta byłego świętego cesarstwa rzymskiego, lub ich zastępcy i posłowie, byli gośćmi cesarza Franciszka I.
Wiedeń roił się panującymi i książętami, orszakami najrozmaitszymi, szlachtą krajową i obcą, która zjechała tu w niezwykłej liczbie; zgromadziło się też wielu mężów, znakomitych w piśmiennictwie, sztuce wojennej i polityce. Wszędzie pełniuteńko lwów salonowych, awanturników, pasożytów, kuglarzy, śpiewaków i tancerzy. Wielki świat przywiózł z sobą kwiat swych kobiet, jakby na pokaz; damy te zaś ze sfer wyższych współzawodniczki miały w baletnicach, które w tym Babelu kongresowym zarabiały sumy bajeczne.
Mocarze i ich pełnomocnicy zjechali się w Wiedniu, by zerwane stosunki europejskie nawiązać znów i utrwalić. Zanim jednak wzięli się do dzieła, obchodzono uroczyście oswobodzenie Europy, a obchodom tym nie było końca. Bale dworskie i zabawy, maskarady rozmaite, polowania, ćwiczenia wojskowe, karuzele, ognie sztuczne, teatr, balet, koncerty i t… p., wszystko to miało zapobiedz znudzeniu dostojnych gości, osładzać troski i prace koronowanych dyplomatów.
Zaiste świetnie spełniano obowiązek gościnności, skoro ta kosztowała 35 milionów złotych i to w chwili, kiedy jeszcze nie załagodzono klęski świeżego bankructwa państwowego, które wtrąciło w otchłań nędzy tysiące ludzi, kiedy przeszło 50 tysięcy okaleczonych weteranów z wojen napoleońskich pasowało się z biedą, kiedy w Siedmiogrodzie panował głód, wypędzający tysiące mieszkańców z kraju.
W czasie tego wielkiego święta wiedeńskiego, "kiedy kongres tańczył tylko i nie ruszał się z miejsca", wydarzyło się co następuje.I.
Wenecyanin pewien za najwyższem zezwoleniem wystawił "na wałach" wiedeńskich wielką budę płócienną, nad której wchodem jaśniał napis sążnisty, pozłacany: "Tombola." Dokoła budy, nad którą powiewało mnóstwo różnobarwnych sztandarów rozlicznych państw i państewek, gromadziły się codzień tłumy ciekawych i mało który przechodzień nie zatrzymał się przed nią.
Wszyscy zwracali wzrok przedewszystkiem ku wejściu, gdzie z obu stron stali ludzie w dziwacznych kostyumach na podniesieniu, okrytem czerwoną materyą.
Mężczyzna z lewej strony, w srebrnym, błyszczącym hełmie o długiej kicie z włosienia, w czarnym mundurze, bogato wyszywanym i w wysokich świecących butach, dął od czasu do czasu w długą, błyszczącą trąbę z taką siłą, że aż twarz mu pąsowiała, a oczy świeciły białkami. Następnie zaczynał drugi, odziany na wzór heroldów średniowiecznych, wołać głosem donośnym, kiwając przy tem głową, z której spadały mu na ramiona długie pióra, i szybko wymachiwał rękoma, wskazując na wejście.
Oznajmiał mianowicie całej publiczności – której klasy wymieniał z należnymi im, a raczej wyższymi tytułami – że kto szuka szczęścia, może je znaleść w tym namiocie za jeden jedyny złoty! W przedsionku – tłumaczył – sprzedają się losy, jest ich już nawet bardzo mało… z jakie dziesięć, a między nimi i ten, na który pewnie padnie główna wygrana: wykwintny powóz z parą wybornych koni meklemburskich i złotą uprzężą, woźnicą i dwu służących w pięknej liberyi.
Wyliczał następnie wszystkie inne wygrane, dodając zarazem, że kto choć jeden los kupi, może bezpłatnie oglądnąć w namiocie wszystko, co jest do wygrania, jak: obrazy, posągi starożytne i nowoczesne, naczynia srebrne, zegarki, branzolety, pierścienie, prawdziwe korale oprawne w złoto i wyroby z najlepszej porcelany chińskiej – a samo to oglądnięcie warto jeden złoty.
Termin trzytygodniowej wyznaczony na rozprzedaż losów, już upływał; nic więc dziwnego, że pomocnicy Wenecyanina nie szczędzili ani trąby, ani płuc, byle tylko należycie przypomnieć publiczności, że zbliża się stanowcza chwila ciągnienia, każdy zatem winien się spieszyć, póki czas.
Dokoła budy panowało też dziś, ostatniego dnia przed ciągnieniem, życie niezwykłe. Było tu towarzystwo bardzo mięszane: robotnicy, terminatorzy, mieszczanie, kobiety, dziewczęta, żołnierze, przekupki; nie brakło jednak ludzi z warstw bogatszych i nikt się bardzo nie dziwił, gdy opodal zatrzymał się wspaniały powóz, z którego wysiadł mężczyzna, ubrany wykwintnie, by coprędzej kupić w budzie kilka losów i ofiarować je damie, swej towarzyszce z powozu.
Tombola była w modzie.
Pośród widzów, poniekąd na uboczu, stała też wysoka, dobrej tuszy kobieta w ciemnym płaszczu, wsparta na ramieniu młodego, smukłego mężczyzny o twarzy przedwcześnie zwiędłej i zmęczonej, liczył bowiem ledwie trzydzieści kilka lat wieku.
Ani on, ani podstarzała towarzyszka jego nie słuchali wywoływacza, nie patrzyli w stronę wejścia, gdzie przy kasie tłoczyli się ludzie, pragnący otrzymać "szczęście" za jeden złoty.
Oboje wpatrywali się uparcie w młodego, pięknego wzrostu mężczyznę, który, stojąc przed nimi, nie zwracał uwagi na swe otoczenie, tylko zdawał się pilnie przyglądać wywoływaczowi, odzianemu malowniczo, i jego czapce aksamitnej.
Młodzian ten miał na sobie frak brunatny z wąskimi rękawami, już wprawdzie przenoszony, ale czysty i gustowny.
– Ach, te włosy! – szeptała dama dobrej tuszy do towarzysza, który nie spuszczał z oka naszego młodziana – te piękne, czarne kędziory spadają mu z pod kapelusza na szyję, jak wód strumienie!
– A co za twarz! – dodał towarzysz.
– O! jak u Apolina.
– Ale co on widzi na tym krzykaczu tak zajmującego, że się nie oglądnie nawet?
– Bądźcobądź postać wspaniała, prosty jak świeca, u co za symetrya!… Uważaj! – szepnęła pospiesznie, ściskając ramię towarzysza.
– Ach! – pani dobrej tuszy nie zdołała stłumić lekkiego okrzyku podziwu.
I towarzysz był zdziwionym i tem uważniej spoglądał na młodzieńca, który obejrzawszy się, obserwował jakiegoś południowego Słowianina w malowniczym stroju, ani się domyślając, że sam jest przedmiotem bacznej obserwacyi.
– Wspaniały! – rzekła poważna pani dobrej tuszy stłumionym głosem.
– Gdybym ja miał tę twarz! – westchnął jej towarzysz i uśmiechnął się żartobliwie.
– Tobyś pan nie stał tu ze mną! Bo też ta twarz, ten piękny nos, te oczy iskrzące. Tego muszę mieć, postaraj się pan o to – tożby nam się wiodło!
– Ale co to trudów będzie kosztować, madame! Młodzieniec to przyzwoity, zapewne z dobrej rodziny!
– Ma jednak na sobie frak przenoszony, więc – zdaje się – cierpi nędzę.
– Ale jest dumnym, widzę to po jego oczach, po czole.
– Mam nań jeszcze inny sposób – w każdym razie…
– Czy i za każdą cenę?
– Tak jest. – Baczność! Już się odwrócił, odchodzi – jak pięknie się trzyma, a jak kroczy wspaniale! Prędko za nim spiesz pan – wieczorem w Olimpie.
Cała ta rozmowa toczyła się po cichu, niemal szeptem i bardzo szybko. Madame puściła ramię towarzysza, który pożegnał ją i odszedł. Przebijał się przez gęsty tłum za owym młodzieńcem zrazu szybko i krok w krok za nim; gdy jednak miody człowiek przedostał się na drogę otwartą, postępował nieznajomy przezornie w stosownem oddaleniu, ale tak, że ani jeden ruch młodzieńca nie uszedł jego uwagi.
Z głównej ulicy dostał się kilku pobocznemi do uliczki ciasnej, gdzie młody człowiek wszedł do wysokiego, starego domu. Nieznajomy, który go śledził, zatrzymał się, a spojrzawszy na liczbę – nazwę ulicy znał dobrze – przyglądał się bacznie staremu budynkowi.
Już miał wejść do bramy, gdy wtem jakiś mężczyzna w niebieskim, brudnym fraku, z pod którego wyglądało na tle żółtawej kamizelki kołyszące się wielkie joujou, położył mu rękę na ramieniu.
– Torelli, czego tu szukasz? W tym domu niema nici..
Torelli szybko się odwrócił i spojrzał w twarz" ogoloną starannie, ale ni młodą, ni starą.
– Daj mi pokój – zajętym.
– Ale ja mam dla ciebie nowinę. Księżna wróciła.
– Et, księżnych tu jak maku. Która więc?
– Trzecia z Gracyj – Acerenza…
– Aa, to ci nowina!
– Bezsprzecznie dobra, bo Elster zażąda pieniędzy… i już grozi…
– Tak? – uśmiechnął się Torelli. – Niech grozi – zresztą spróbujmy.
– Pójdziesz do niej?
– Może, ale teraz żegnam – dodał skwapliwie, ujrzawszy, że młodzieniec, którego śledził, znowu wychodzi z domu.
– Kiedy się zobaczymy?
– Wieczorem, "pod starym grenadyerem.
Podali sobie ręce i rozeszli się, ale każdy zdaleka się obejrzał, a widząc jak mu drugi ufa, zaśmiał się hultajsko. Gdy wreszcie Beck, przyjaciel Torelliego, uszedł już dobry kawał, wrócił się ostatni i wszedł bez namysłu do domu, który opuścił ów młodzieniec.II.
W cichym zakątku ogrodu Schönbrunnu, przy ścieżce bielejącej pod sklepieniem wysokich buków i grabów, stała ławeczka kamienna, omszona, z oparciem kamiennem, której przemnogie ozdoby świadczyły, że jest dziełem zeszłego wieku.
Tuż za nią bielały wśród gęstych krzewów, okraszonych na wiosnę wonnym kwieciem, trzy pnie buków starych; ich silne gałęzie sięgały przez ścieżkę aż do młodszych grabów, w których półcieniu stał wprost naprzeciw ławeczki na podstawie, obrosłej krzewami, posąg milczenia.
W uroczem ustroniu tego odległego zakątka panowały cień i cisza. Naraz półcień usunął się głębiej między pnie drzew, a do gąszczy przedarł się z ukosa przez ruchome sklepienie złoty promyk jasnego słonka.Światło zamigotało na posągu, a stąd, muskając zieleń, dosięgło przez ścieżkę do ławeczki omszonej. Tu pod jego wpływem zabłyszczały złote wyciski na grzbiecie książki nie wielkiej, ani grubej, której piękna oprawa świadczyła, że nie jest młodszą od ławeczki.Ścieżką nadszedł właśnie mężczyzna, starzec o obliczu zdrowem i ostrem, bystrym wzroku mimo brwi już siwych.
Starzec z dobrze już szpakowatymi włosami, podwiązanymi w tyle, w wąskich spodniach i pończochach zupełnie nie odpowiedni był miejsca, gdzie wszystko ckliwoczule przypominało minione czasy menuetów i kotylionów, gdzie człowiek łatwo zapomniał, że minęła wielka rewolucya, i że w pobliskim Wiedniu zasiada kongres, który ma przywrócić to, co zburzył wielki Korsykanin.
Starzec zatrzymał się, jakby wsłuchany w cichy szum drzew, następnie odwrócił się i zauważył porzuconą na ławeczce książkę. Obejrzał się, a nie zobaczywszy nikogo, wziął ją do ręki i popatrzył na kartę tytułową?
"Esprit, Maxime et Principes de M. Jean Jacques Rousseau", taki był napis.
Otworzywszy książkę w miejscu założonem, zaczął czytać. Zajęła go tak, że mimowoli wstał i szedł dalej, czytając ciągle, widocznie z wielkiem upodobaniem; szedł tak, aż wreszcie znikł w zielonawym cieniu drzew.
Za chwilę przybiegł od strony, w której stał posąg Milczenia, młodzieniec, śledzony niegdyś przez Torelliego od budy Wenecyanina aż do starego domu w ciasnej uliczce.
Młody człowiek zapomniał był tu książkę i teraz, wróciwszy po nią, zobaczył, że jej niema. Już nawrócił, by odejść; ale ledwie uszedł kilka kroków, ozwało się za nim wołanie. To starzec wracał szybko ścieżką do samotnej ławeczki i machał w powietrzu książką.
Młodzieniec stanął, a ujrzawszy starca, pozdrowił go uprzejmie.
– Mało brakowało, a byłbym zabrał z sobą pańską książkę – zaczął ostatni, uśmiechając się łagodnie – bo to, sądzę, pańska własność?
– Jeśli to Rousseau.
– A tak, treść dzieł słynnego mędrca. Wybacz pan, proszę – tu podał młodzieńcowi książkę – ale mię zajęła do tego stopnia… I nic dziwnego! – dodał, patrząc z widocznem upodobaniem na młodzieńca, który się uśmiechnął i odrzekł:
– A jam porzucił tę wyborną lekturę, posłyszałem bowiem od strony sadzawki krzyk przeraźliwy, pospieszyłem tam.
– Stało się może jakie nieszczęście?
– Dziecko, którego piastunka oddaliła się, wpadło do wody, ale na szczęście pomocnik ogrodnika był w pobliżu i wydobył z wody tonące maleństwo. Przyszedłem zapóźno.
– Nie byłbym się nigdy spodziewał, wyznam szczerze, że tu spotkam wielbiciela Rousseau'a!
Młodzieniec się uśmiechnął.
– Prawda; Umowa społeczna… kongres – i nagle urwał.
– Tak, tak!… Zostajesz pan jeszcze, czy idziesz do miasta? Ja bo na odchodnem jestem.
Młodzian także zmierzał ku miastu i okazał gotowość towarzyszenia starcowi, gdyby ten się na to zgodził; jakoż stary pan przyjął propozycyę z ochotą i radością.
– Pozwoli pan – odezwał się teraz młody człowiek, że się mu przedstawię. Będąc sąsiadem pańskim.
– Co? sąsiadem?
– A tak, już prawie tydzień mieszkam w tym domu…
– Prawda, słyszałem, że mamy nowych sąsiadów, dwu młodych panów; muzyka…
– To mój przyjaciel, Kalina; ja zaś jestem malarzem Chenierem.
– Teraz pojmuję, że musisz pan bywać tu często.
– Owszem, obecnie mało kiedy – tyle tu hucznych uroczystości!
– Więc nie lubisz pan tych licznych, kosztownych obchodów?
– Nienawidzę ich; koronacya…
– Miej się pan na baczności – przerwał mu starzec z przyjaznym uśmiechem – nie jesteśmy we Francyi… zresztą i tam dziś inny wiatr wieje.
– Szkoda, że się tak skończyło!
– I ja żałuję tego, ale nie mogło być inaczej. Mimoto przecież się cieszę…
Młodzieniec pytającym wzrokiem obrzucił starca.
– Dziwi to pana? Tak, cieszę się, bo mam nadzieję, że teraz naprawią wielką krzywdę; spodziewam się, że wskrzeszą królestwo polskie.
– Więc pan Polak?! A mówisz pan tak czysto po po francusku!
– Byłem kilka lat w Paryżu. Ach! przepraszam, zapomniałem w toku rozmowy przedstawić się, jestem Feliński, sekretarz hr. Ujeckiego.
Tak Grzegorz Feliński i Chenier zdążali wśród żywej rozmowy do Wiednia. Zauważyli niebawem obaj, że poglądy ich są dość bliskie siebie, i przekonywali się o tem coraz bardziej, im dłużej rozmawiali.
Feliński rozprawiał o nadziejach własnych i wszystkich Polaków i wskutek tego rozmowa wkrótce zeszła na cara Aleksandra, Metternicha, Talleyranda, Castelroagha i innych wybitnych ministrów i dyplomatów, którzy mieli orzekać o losach narodów. Chenier słuchał z wytężoną uwagą i żywo odpowiadał.
– Ale otośmy już w domu! – zawołał naraz Feliński i wszedł do sieni, a za nim Chenier.
Gdy już dostali się na korytarz drugiego piętra, zatrzymał się starzec przed pewnemi drzwiami i wskazując na nie, rzekł z uśmiechem:
– Tu mieszkam, abyś pan wiedział. A gdybyś sobie kiedy przypomniał to, przechodząc tędy, nie zapominaj, że bardzoby mię cieszyło, gdybyś mnie, starcowi, zechciał kilka chwil poświęcić.
Młody malarz podziękował za zaproszenie i z wielką ochotą przyrzekł go odwiedzić. Feliński na to ścisnął Chenierowi serdecznie rękę i odszedł; ten zaś szybkim krokiem przebiegł wąskie, ciemne schody i zniknął w niskich drzwiach swego mieszkania.III.
Mieszkanie to stanowił pokój przestronny i dość jasny, z którego prowadziły nielakierowane drzwi do drugiego malutkiego pokoiku. Mebli było tu mało. Łóżko, stół, zasypany papierami i książkami, trzy krzesła, staroświecka umywalnia i prosta sofa, pokryta starą, wyblakłą materyą. Prawie na środku stał trójnóg malarski z naciągniętem płótnem. Obok na krześle leżała paleta z barwami, obłożona gromadą rozmaitych pędzli, garnuszków i tubek.
Chenier wszedł wesoło i skierował kroki wprost do mniejszego pokoiku; w tej chwili jednak wyszedł zeń młody człowiek, lecz nieco starszy od Cheniera. Był niższym i chudszym od swego przyjaciela, malarza, miał twarz przybladłą, nieszczególnie piękną, ale zajmującą. W oczach jego było coś marzycielskiego.
– Szkoda, żeś wcześniej nie przyszedł! Pytał się o ciebie pan jakiś.
– Był tu? u nas? – zapytał Chenier.
– Bynajmniej. Wyszedłem za chwilę po twem odejściu na lekcyę; wtem na dole w bramie pokazuje mię stróżka palcem jakiemuś cudzoziemcowi, który z nią rozmawiał żywo. Przystąpił do mnie i bardzo grzecznie zapytał, kiedyby cię mógł zastać w domu, a jeśliby to było niemożliwe, prosił, żebym mu powiedział, do której chodzisz kawiarni, by cię mógł tam przynajmniej znaleść.
– A jak wyglądał? – pytał Chenier.
Kalina podał rysopis nieznajomego.
– A znał moje nazwisko? – badał dalej Chenier.
– Stróżka mi mówiła, że cię opisał tak, iż łatwo zgadła, kto to, i podała twe nazwisko. Zdaje się, że ci coś dobrego przynosi – dodał Kalina – jakieś to tajemnicze poselstwo. Może cię zobaczyła jaka księżna i już ten postillon d' amour.
– Nie dowcipkuj, kto wie, co po zatem tkwi; najlepiejby było, gdyby przyniósł jakie dobre zamówienie, bo już czas najwyższy! Zapasik mój już ma się ku schyłkowi… Ale to jeszcze nie koniec! – dodał weselej, odrzucając w tył gęste kędziory. Wydobył następnie z kieszeni książkę i położył ją na stół.
– Widzisz tego Rousseau, i któżby rzekł, że utwór tego samotnika tak ludzi zaprzyjaźni. Bo trzeba ci wiedzieć, żem zrobił nową znajomość, z tym starym panem z drugiego piętra…
– Aa, jakim sposobem! – zawołał Kalina zaciekawiony. Chenier opowiedział, jak się zaznajomił z Felińskim; już skończył opowiadanie, a Kalina ciągle jeszcze siedział nieporuszenie z pochyloną głową.
– Czemuż milczysz?
– Milczę, bo poję słuch.
– Czem?
– Tym rajskim głosem; ciągle go słyszę… Więc to Polak, teraz rozumiem! – mówił Kalina, jakby do siebie.
– Cóż ci się przydarzyło?
– Posłuchaj! Wracam do domu, wchodzę na drugie piętro , wtem słyszę śpiew kobiecy. Podchodzę, dolatywał z mieszkania tego starca. Oh, Kamilu, takiego głosu jeszcześ nie słyszał! Żadna śpiewaczka w całym Wiedniu nie zaśpiewałaby tak, to jest takim głosem; bo lepiej, bardziej wyćwiczenie, dlaczego nie, ale materyał! Nazywają taki głos srebrnym, ale to złe, oklepane wyrażenie!
Twarz muzyka ożywiła się, a oczy zaiskrzyły.
– A co śpiewała?
– Jakąś piosneczkę, ale cudną. Zasłyszałem ledwie kilka słów i zdawało mi się, że śpiewa po czesku. Wkrótce jednak poznałem swą pomyłkę. A więc to Polka! Teraz ją pewnie usłyszysz…
– Więcej mię, prawdę mówiąc, to cieszy, że ją zobaczę, a już czas przecie! Wszakżeśmy tu już kilka dni, a jeszcze nie widziały jej moje oczy, ba! nawet nie wiedziałem, że tam jest w ogóle jaka kobieta.
– Szkoda tego głosu, szkoda, że zostanie zimnym, niewykształconym, niewydoskonalonym…
– Mógłbyś przecie wziąść się do kształcenia jej w śpiewie.
– Ja?! Ależ z największą ochotą, wszyscyby mi jeszcze wdzięczni byli, gdybym takiego słowiczka wprowadził przed forum publiczności.
– Chyba nie przed szerszą publiczność… na scenę?!
– Czemu nie? Toć toby było dla niej szczęściem!
– Szczęściem, a może i nieszczęściem. Ale szkoda o tem mówić! Stary Feliński nie zezwoli nigdy na to, żeby córka jego porzuciła ciche ognisko domowe i wstąpiła na tę niebezpieczną, śliską drogę.
– No, jak tylko ją usłyszysz…
– Zaciekawiasz mię naprawdę, bo mało kiedy chwalisz. Ale chciałbyś pewnie posłyszeć tę Polkę?
– Nie rozporządzaj tym, czego nie masz.
– Poczekaj, niezadługo tam pójdę, o resztę się nie troszcz – zawołał Chenier, a przystąpiwszy do trójnogu, zdjął sukno z niedokończonego obrazu i wpatrywał się w swe dzieło.
Obraz przedstawiał Kamila Desmoulins, gdy pod kasztanami Palais Royal, stojąc na stole z pistoletem w ręku, przemawia do rozjątrzonych tłumów ludu paryskiego.
Twarz młodego malarza zachmurzyła się, widać w niej było niezadowolenie artysty. Wziął paletę i pędzel do rąk, ale nie małował. Uporczywie wpatrywał się w grupę drzew, przez którą przedzierał się żywy promień słońca, padając na bohatera obrazu i rzucając dokoła złote i szare cienie.
– Jakże chłodne, zimne, martwe to wszystko! – pomyślał i zaczął malować.
Ale wnet przestał i znów przypatrywał się temu, co namalował, a twarz jego się nie rozjaśniła. Zaczął na nowo malować, gdy wtem ozwały się skrzypce: Kalina grał. Chenier żywiej wziął się do pracy. Szybciej poryszała się jego prawica, już się nie zatrzymywała, jeno migała po płótnie, na którem nabierały życia grupa, drzewa, krzaki i promień słoneczny.
Wszystko nabierało żywości, barwy i ciepła, wszystko występowało z obrazu plastycznie i prawdziwie.
Tymczasem Kalina grał na swych starych, dobrych skrzypkach, nie troszcząc się o Cheniera, o którym jakby zapomniał zupełnie. Grał z tak głębokiem uczuciem, że aż za serce chwytał.
Gdy przebrzmiał ostatni, cichy dźwięk melodyi, mignęła ręka Cheniera jeszcze kilka razy nad płótnem, poczem naraz upadła wraz z pędzlem.
Obaj przyjaciele spojrzeli na siebie płomiennym wzrokiem.
– Coś to grał? – przemówił wreszcie Chenier.
– Melodyę pieśni, którą śpiewała ta Polka.
– Błogosławię ją! Pójdź tu i patrz! – a uchwyciwszy Kalinę za rękę, ukazał na obraz.
– Patrz! Wiesz, jak długo tu wisiał i pędzel się go nie dotknął. Nie mogłem dalej już, nie szło mi to, a dziś, widzisz! Jestem zadowolony z siebie! Takim ten obraz widziałem w duszy, takim go chciałem mieć, a wszystko to sprawiła twoja muzyka, pieśń tej Polki.
Kalina ścisnął rękę przyjaciela i westchnął.
– Szczęśliwy człowiecze!
– Dlaczego?
– Bo tworzysz, a czy może duch twórczy być zupełnie nieszczęśliwym?IV.
Kalina pochodził z Czech. Ojciec jego był nauczycielem wiejskim, dobrym kantorem, jakich dawniej dosyć bywało, to jest więcej znającym się na muzyce, niż na piśmie. Synowi dal dobre początki w śpiewie i muzyce, następnie posłał go do szkoły w mieście okręgowem; syn też, ukończywszy ją, pomagał ojcu w pracy nauczycielskiej.
Został więc Antoni "mladencem", to jest młodszym nauczycielem.
Ale w szkole niedługo było mu swojsko; duszno mu było w tej cichej wiosce, zatęsknił za obczyzną, za wielkiem miastem, w któremby mógł się wydoskonalić w najmilszej mu sztuce, muzyce. Ojciec go zrozumiał, a widząc jego niepowszednie zdolności, choć nierad, w świat wyprawił, dając na drogę dwa reńskie (bo więcej nie mógł) i stare skrzypki rodzinne.
Tak więc wybrał się Antoni o kiju w świat i udał się prosto do Wiednia. Z początku wiodło mu się nieszczególnie. Już po drodze wygrywał na skrzypkach, przeważnie na probostwach, we dworach; z tego też się utrzymywał zrazu w stolicy.
Następnie uśmiechnęło się doń szczęście w postaci starego kapelmistrza muzyki kościelnej, także Czecha, lecz już bardo zniemczonego, który posłyszał grę Kaliny, a poznawszy jego zdolności, zajął się nim i postarał o stałe zajęcie. Odtąd grywał Kalina na chórach kościelnych i przy pomocy swego starego przyjaciela otrzymał też kilka lekcyj, tak że opuściła go bieda i nie potrzebował cierpieć głodu.
Po dwu latach został organistą przy mniejszym kościele, a choć płaca jego nie była świetną, przecież zarabiał razem wziąwszy, tyle, że i ojcu staremu czasem posyłał jakiś grosik i o własne wykształcenie muzyczne mógł dbać więcej.
W Wiedniu też zaznajomił się z Chenierem, którego spotkał błądzącego wieczorem po ulicach. Wiedząc z doświadczenia, jak przykro cudzoziemcowi błądzić po wielkiem mieście, gdy nie wie, dokąd się zwrócić, zaczepił sam młodego, pięknego obcokrajowca, po którym poznał zaraz, że nie opływa w dostatki. Ofiarował mu nocleg w swoim pokoiku, który też Francuz, niemiłosiernie kaleczący niemczyznę, przyjął z wdzięcznością. Odtąd już Kaliny nie opuścił.
Młodzi ludzie poznali się i mniemali, że przypadli sobie wzajem do smaku. Krewki, otwarty malarz, który zaraz przy pierwszym spotkaniu powziął ufność do starszego, spokojniejszego Kaliny, opowiedział mu szczerze bez ogródki, jak do – stał się do Wiednia i jak jego rzeczy stoją. Opowiedział mu, jak z Paryża udał się do swego miejsca rodzinnego, by tam pochować matkę, ojciec bowiem zginął przed laty, służąc w wojsku rzeczypospolitej.
Właśnie, gdy matkę pochował, doszła go wieść, że ciężko chory brat, osiadły w Wiedniu, prosi go, by doń przyjechał. Młody malarz, któremu po rodzicach została skromna sumka, uczynił tak i wydawszy w podróży prawie cały swój, niewielki spadek, dostał się wreszcie do Wiednia. Niestety, brata już pochowano. Wypytawszy się o jego majątek, który – jak słyszał – miał być dość znacznym, przekonał się, że brat starszy zmarł w ubóstwie, bo bankructwo państwowe pozbawiło go całego majątku, zdobytego pracą. Wtedy spotkał się z Kaliną.