Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Raj świata - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Raj świata - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 322 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ob­raz dzie­jo­wy

Aloj­ze­go Ji­ráska.

z cze­skie­go prze­ło­żył za ze­zwo­le­niem Au­to­ra

Dr Fran­ci­szek Krček.

W Kra­ko­wie,

Spół­ka Wy­daw­ni­cza Pol­ska.

1897.

W Kra­ko­wie, w Dru­kar­ni "Cza­su" Fr. Klu­czyc­kie­go i Spół­ki pod za­rzą­dem Jó­ze­fa Ła­ko­ciń­skie­go.

Wiel­ki ce­sarz po­bi­ty.

Trój­barw­ny sztan­dar fran­cu­ski prze­stał po­wie­wać nad zwy­cię­ski­mi le­gio­na­mi Na­po­le­ona I. Eu­ro­pa, zu­peł­nie zmę­czo­na i osła­bio­na, ucie­szy­ła się, gdy tego świa­to­bur­cę od­wie­zio­no na wy­spę Elbę.

Usta­ły biu­le­ty­ny i wia­do­mo­ści z krwa­wych po­bo­jo­wisk, któ­rych miał każ­dy do syta.

O za­ba­wę wszyst­kich dbał te­raz kon­gres, ze­bra­ny w Wied­niu; bo też mia­sto to go­ści­ło w la­tach 1814 – 15 w mu­rach swych to­wa­rzy­stwo, ja­kie nie pręd­ko znów się tam zej­dzie. Car, kró­lo­wie: duń­ski, ba­war­ski, pru­ski, wir­tem­ber­ski, z mi­ni­stra­mi i świet­ną dru­ży­ną, licz­ni ksią­żę­ta by­łe­go świę­te­go ce­sar­stwa rzym­skie­go, lub ich za­stęp­cy i po­sło­wie, byli go­ść­mi ce­sa­rza Fran­cisz­ka I.

Wie­deń roił się pa­nu­ją­cy­mi i ksią­żę­ta­mi, or­sza­ka­mi naj­roz­ma­it­szy­mi, szlach­tą kra­jo­wą i obcą, któ­ra zje­cha­ła tu w nie­zwy­kłej licz­bie; zgro­ma­dzi­ło się też wie­lu mę­żów, zna­ko­mi­tych w pi­śmien­nic­twie, sztu­ce wo­jen­nej i po­li­ty­ce. Wszę­dzie peł­niu­teń­ko lwów sa­lo­no­wych, awan­tur­ni­ków, pa­so­ży­tów, ku­gla­rzy, śpie­wa­ków i tan­ce­rzy. Wiel­ki świat przy­wiózł z sobą kwiat swych ko­biet, jak­by na po­kaz; damy te zaś ze sfer wyż­szych współ­za­wod­nicz­ki mia­ły w ba­let­ni­cach, któ­re w tym Ba­be­lu kon­gre­so­wym za­ra­bia­ły sumy ba­jecz­ne.

Mo­ca­rze i ich peł­no­moc­ni­cy zje­cha­li się w Wied­niu, by ze­rwa­ne sto­sun­ki eu­ro­pej­skie na­wią­zać znów i utrwa­lić. Za­nim jed­nak wzię­li się do dzie­ła, ob­cho­dzo­no uro­czy­ście oswo­bo­dze­nie Eu­ro­py, a ob­cho­dom tym nie było koń­ca. Bale dwor­skie i za­ba­wy, ma­ska­ra­dy roz­ma­ite, po­lo­wa­nia, ćwi­cze­nia woj­sko­we, ka­ru­ze­le, ognie sztucz­ne, te­atr, ba­let, kon­cer­ty i t… p., wszyst­ko to mia­ło za­po­biedz znu­dze­niu do­stoj­nych go­ści, osła­dzać tro­ski i pra­ce ko­ro­no­wa­nych dy­plo­ma­tów.

Za­iste świet­nie speł­nia­no obo­wią­zek go­ścin­no­ści, sko­ro ta kosz­to­wa­ła 35 mi­lio­nów zło­tych i to w chwi­li, kie­dy jesz­cze nie za­ła­go­dzo­no klę­ski świe­że­go ban­kruc­twa pań­stwo­we­go, któ­re wtrą­ci­ło w ot­chłań nę­dzy ty­sią­ce lu­dzi, kie­dy prze­szło 50 ty­się­cy oka­le­czo­nych we­te­ra­nów z wo­jen na­po­le­oń­skich pa­so­wa­ło się z bie­dą, kie­dy w Sied­mio­gro­dzie pa­no­wał głód, wy­pę­dza­ją­cy ty­sią­ce miesz­kań­ców z kra­ju.

W cza­sie tego wiel­kie­go świę­ta wie­deń­skie­go, "kie­dy kon­gres tań­czył tyl­ko i nie ru­szał się z miej­sca", wy­da­rzy­ło się co na­stę­pu­je.I.

We­ne­cy­anin pe­wien za naj­wyż­szem ze­zwo­le­niem wy­sta­wił "na wa­łach" wie­deń­skich wiel­ką budę płó­cien­ną, nad któ­rej wcho­dem ja­śniał na­pis sąż­ni­sty, po­zła­ca­ny: "Tom­bo­la." Do­ko­ła budy, nad któ­rą po­wie­wa­ło mnó­stwo róż­no­barw­nych sztan­da­rów roz­licz­nych państw i pań­ste­wek, gro­ma­dzi­ły się co­dzień tłu­my cie­ka­wych i mało któ­ry prze­cho­dzień nie za­trzy­mał się przed nią.

Wszy­scy zwra­ca­li wzrok przedew­szyst­kiem ku wej­ściu, gdzie z obu stron sta­li lu­dzie w dzi­wacz­nych ko­sty­umach na pod­nie­sie­niu, okry­tem czer­wo­ną ma­te­ryą.

Męż­czy­zna z le­wej stro­ny, w srebr­nym, błysz­czą­cym heł­mie o dłu­giej ki­cie z wło­sie­nia, w czar­nym mun­du­rze, bo­ga­to wy­szy­wa­nym i w wy­so­kich świe­cą­cych bu­tach, dął od cza­su do cza­su w dłu­gą, błysz­czą­cą trą­bę z taką siłą, że aż twarz mu pą­so­wia­ła, a oczy świe­ci­ły biał­ka­mi. Na­stęp­nie za­czy­nał dru­gi, odzia­ny na wzór he­rol­dów śre­dnio­wiecz­nych, wo­łać gło­sem do­no­śnym, ki­wa­jąc przy tem gło­wą, z któ­rej spa­da­ły mu na ra­mio­na dłu­gie pió­ra, i szyb­ko wy­ma­chi­wał rę­ko­ma, wska­zu­jąc na wej­ście.

Oznaj­miał mia­no­wi­cie ca­łej pu­blicz­no­ści – któ­rej kla­sy wy­mie­niał z na­leż­ny­mi im, a ra­czej wyż­szy­mi ty­tu­ła­mi – że kto szu­ka szczę­ścia, może je zna­leść w tym na­mio­cie za je­den je­dy­ny zło­ty! W przed­sion­ku – tłu­ma­czył – sprze­da­ją się losy, jest ich już na­wet bar­dzo mało… z ja­kie dzie­sięć, a mię­dzy nimi i ten, na któ­ry pew­nie pad­nie głów­na wy­gra­na: wy­kwint­ny po­wóz z parą wy­bor­nych koni me­klem­bur­skich i zło­tą uprzę­żą, woź­ni­cą i dwu słu­żą­cych w pięk­nej li­be­ryi.

Wy­li­czał na­stęp­nie wszyst­kie inne wy­gra­ne, do­da­jąc za­ra­zem, że kto choć je­den los kupi, może bez­płat­nie ogląd­nąć w na­mio­cie wszyst­ko, co jest do wy­gra­nia, jak: ob­ra­zy, po­są­gi sta­ro­żyt­ne i no­wo­cze­sne, na­czy­nia srebr­ne, ze­gar­ki, bran­zo­le­ty, pier­ście­nie, praw­dzi­we ko­ra­le opraw­ne w zło­to i wy­ro­by z naj­lep­szej por­ce­la­ny chiń­skiej – a samo to ogląd­nię­cie war­to je­den zło­ty.

Ter­min trzy­ty­go­dnio­wej wy­zna­czo­ny na roz­prze­daż lo­sów, już upły­wał; nic więc dziw­ne­go, że po­moc­ni­cy We­ne­cy­ani­na nie szczę­dzi­li ani trą­by, ani płuc, byle tyl­ko na­le­ży­cie przy­po­mnieć pu­blicz­no­ści, że zbli­ża się sta­now­cza chwi­la cią­gnie­nia, każ­dy za­tem wi­nien się spie­szyć, póki czas.

Do­ko­ła budy pa­no­wa­ło też dziś, ostat­nie­go dnia przed cią­gnie­niem, ży­cie nie­zwy­kłe. Było tu to­wa­rzy­stwo bar­dzo mię­sza­ne: ro­bot­ni­cy, ter­mi­na­to­rzy, miesz­cza­nie, ko­bie­ty, dziew­czę­ta, żoł­nie­rze, prze­kup­ki; nie bra­kło jed­nak lu­dzi z warstw bo­gat­szych i nikt się bar­dzo nie dzi­wił, gdy opo­dal za­trzy­mał się wspa­nia­ły po­wóz, z któ­re­go wy­siadł męż­czy­zna, ubra­ny wy­kwint­nie, by co­prę­dzej ku­pić w bu­dzie kil­ka lo­sów i ofia­ro­wać je da­mie, swej to­wa­rzysz­ce z po­wo­zu.

Tom­bo­la była w mo­dzie.

Po­śród wi­dzów, po­nie­kąd na ubo­czu, sta­ła też wy­so­ka, do­brej tu­szy ko­bie­ta w ciem­nym płasz­czu, wspar­ta na ra­mie­niu mło­de­go, smu­kłe­go męż­czy­zny o twa­rzy przed­wcze­śnie zwię­dłej i zmę­czo­nej, li­czył bo­wiem le­d­wie trzy­dzie­ści kil­ka lat wie­ku.

Ani on, ani pod­sta­rza­ła to­wa­rzysz­ka jego nie słu­cha­li wy­wo­ły­wa­cza, nie pa­trzy­li w stro­nę wej­ścia, gdzie przy ka­sie tło­czy­li się lu­dzie, pra­gną­cy otrzy­mać "szczę­ście" za je­den zło­ty.

Obo­je wpa­try­wa­li się upar­cie w mło­de­go, pięk­ne­go wzro­stu męż­czy­znę, któ­ry, sto­jąc przed nimi, nie zwra­cał uwa­gi na swe oto­cze­nie, tyl­ko zda­wał się pil­nie przy­glą­dać wy­wo­ły­wa­czo­wi, odzia­ne­mu ma­low­ni­czo, i jego czap­ce ak­sa­mit­nej.

Mło­dzian ten miał na so­bie frak bru­nat­ny z wą­ski­mi rę­ka­wa­mi, już wpraw­dzie prze­no­szo­ny, ale czy­sty i gu­stow­ny.

– Ach, te wło­sy! – szep­ta­ła dama do­brej tu­szy do to­wa­rzy­sza, któ­ry nie spusz­czał z oka na­sze­go mło­dzia­na – te pięk­ne, czar­ne kę­dzio­ry spa­da­ją mu z pod ka­pe­lu­sza na szy­ję, jak wód stru­mie­nie!

– A co za twarz! – do­dał to­wa­rzysz.

– O! jak u Apo­li­na.

– Ale co on wi­dzi na tym krzy­ka­czu tak zaj­mu­ją­ce­go, że się nie ogląd­nie na­wet?

– Bądź­co­bądź po­stać wspa­nia­ła, pro­sty jak świe­ca, u co za sy­me­trya!… Uwa­żaj! – szep­nę­ła po­spiesz­nie, ści­ska­jąc ra­mię to­wa­rzy­sza.

– Ach! – pani do­brej tu­szy nie zdo­ła­ła stłu­mić lek­kie­go okrzy­ku po­dzi­wu.

I to­wa­rzysz był zdzi­wio­nym i tem uważ­niej spo­glą­dał na mło­dzień­ca, któ­ry obej­rzaw­szy się, ob­ser­wo­wał ja­kie­goś po­łu­dnio­we­go Sło­wia­ni­na w ma­low­ni­czym stro­ju, ani się do­my­śla­jąc, że sam jest przed­mio­tem bacz­nej ob­ser­wa­cyi.

– Wspa­nia­ły! – rze­kła po­waż­na pani do­brej tu­szy stłu­mio­nym gło­sem.

– Gdy­bym ja miał tę twarz! – wes­tchnął jej to­wa­rzysz i uśmiech­nął się żar­to­bli­wie.

– To­byś pan nie stał tu ze mną! Bo też ta twarz, ten pięk­ny nos, te oczy iskrzą­ce. Tego mu­szę mieć, po­sta­raj się pan o to – toż­by nam się wio­dło!

– Ale co to tru­dów bę­dzie kosz­to­wać, ma­da­me! Mło­dzie­niec to przy­zwo­ity, za­pew­ne z do­brej ro­dzi­ny!

– Ma jed­nak na so­bie frak prze­no­szo­ny, więc – zda­je się – cier­pi nę­dzę.

– Ale jest dum­nym, wi­dzę to po jego oczach, po czo­le.

– Mam nań jesz­cze inny spo­sób – w każ­dym ra­zie…

– Czy i za każ­dą cenę?

– Tak jest. – Bacz­ność! Już się od­wró­cił, od­cho­dzi – jak pięk­nie się trzy­ma, a jak kro­czy wspa­nia­le! Pręd­ko za nim spiesz pan – wie­czo­rem w Olim­pie.

Cała ta roz­mo­wa to­czy­ła się po ci­chu, nie­mal szep­tem i bar­dzo szyb­ko. Ma­da­me pu­ści­ła ra­mię to­wa­rzy­sza, któ­ry po­że­gnał ją i od­szedł. Prze­bi­jał się przez gę­sty tłum za owym mło­dzień­cem zra­zu szyb­ko i krok w krok za nim; gdy jed­nak mio­dy czło­wiek prze­do­stał się na dro­gę otwar­tą, po­stę­po­wał nie­zna­jo­my prze­zor­nie w sto­sow­nem od­da­le­niu, ale tak, że ani je­den ruch mło­dzień­ca nie uszedł jego uwa­gi.

Z głów­nej uli­cy do­stał się kil­ku po­bocz­ne­mi do ulicz­ki cia­snej, gdzie mło­dy czło­wiek wszedł do wy­so­kie­go, sta­re­go domu. Nie­zna­jo­my, któ­ry go śle­dził, za­trzy­mał się, a spoj­rzaw­szy na licz­bę – na­zwę uli­cy znał do­brze – przy­glą­dał się bacz­nie sta­re­mu bu­dyn­ko­wi.

Już miał wejść do bra­my, gdy wtem ja­kiś męż­czy­zna w nie­bie­skim, brud­nym fra­ku, z pod któ­re­go wy­glą­da­ło na tle żół­ta­wej ka­mi­zel­ki ko­ły­szą­ce się wiel­kie jo­ujou, po­ło­żył mu rękę na ra­mie­niu.

– To­rel­li, cze­go tu szu­kasz? W tym domu nie­ma nici..

To­rel­li szyb­ko się od­wró­cił i spoj­rzał w twarz" ogo­lo­ną sta­ran­nie, ale ni mło­dą, ni sta­rą.

– Daj mi po­kój – za­ję­tym.

– Ale ja mam dla cie­bie no­wi­nę. Księż­na wró­ci­ła.

– Et, księż­nych tu jak maku. Któ­ra więc?

– Trze­cia z Gra­cyj – Ace­ren­za…

– Aa, to ci no­wi­na!

– Bez­sprzecz­nie do­bra, bo El­ster za­żą­da pie­nię­dzy… i już gro­zi…

– Tak? – uśmiech­nął się To­rel­li. – Niech gro­zi – zresz­tą spró­buj­my.

– Pój­dziesz do niej?

– Może, ale te­raz że­gnam – do­dał skwa­pli­wie, uj­rzaw­szy, że mło­dzie­niec, któ­re­go śle­dził, zno­wu wy­cho­dzi z domu.

– Kie­dy się zo­ba­czy­my?

– Wie­czo­rem, "pod sta­rym gre­na­dy­erem.

Po­da­li so­bie ręce i ro­ze­szli się, ale każ­dy zda­le­ka się obej­rzał, a wi­dząc jak mu dru­gi ufa, za­śmiał się hul­taj­sko. Gdy wresz­cie Beck, przy­ja­ciel To­rel­lie­go, uszedł już do­bry ka­wał, wró­cił się ostat­ni i wszedł bez na­my­słu do domu, któ­ry opu­ścił ów mło­dzie­niec.II.

W ci­chym za­kąt­ku ogro­du Schön­brun­nu, przy ścież­ce bie­le­ją­cej pod skle­pie­niem wy­so­kich bu­ków i gra­bów, sta­ła ła­wecz­ka ka­mien­na, omszo­na, z opar­ciem ka­mien­nem, któ­rej prze­mno­gie ozdo­by świad­czy­ły, że jest dzie­łem ze­szłe­go wie­ku.

Tuż za nią bie­la­ły wśród gę­stych krze­wów, okra­szo­nych na wio­snę won­nym kwie­ciem, trzy pnie bu­ków sta­rych; ich sil­ne ga­łę­zie się­ga­ły przez ścież­kę aż do młod­szych gra­bów, w któ­rych pół­cie­niu stał wprost na­prze­ciw ła­wecz­ki na pod­sta­wie, ob­ro­słej krze­wa­mi, po­sąg mil­cze­nia.

W uro­czem ustro­niu tego od­le­głe­go za­kąt­ka pa­no­wa­ły cień i ci­sza. Na­raz pół­cień usu­nął się głę­biej mię­dzy pnie drzew, a do gąsz­czy przedarł się z uko­sa przez ru­cho­me skle­pie­nie zło­ty pro­myk ja­sne­go słon­ka.Świa­tło za­mi­go­ta­ło na po­są­gu, a stąd, mu­ska­jąc zie­leń, do­się­gło przez ścież­kę do ła­wecz­ki omszo­nej. Tu pod jego wpły­wem za­błysz­cza­ły zło­te wy­ci­ski na grzbie­cie książ­ki nie wiel­kiej, ani gru­bej, któ­rej pięk­na opra­wa świad­czy­ła, że nie jest młod­szą od ła­wecz­ki.Ścież­ką nad­szedł wła­śnie męż­czy­zna, sta­rzec o ob­li­czu zdro­wem i ostrem, by­strym wzro­ku mimo brwi już si­wych.

Sta­rzec z do­brze już szpa­ko­wa­ty­mi wło­sa­mi, pod­wią­za­ny­mi w tyle, w wą­skich spodniach i poń­czo­chach zu­peł­nie nie od­po­wied­ni był miej­sca, gdzie wszyst­ko ckli­wo­czu­le przy­po­mi­na­ło mi­nio­ne cza­sy me­nu­etów i ko­ty­lio­nów, gdzie czło­wiek ła­two za­po­mniał, że mi­nę­ła wiel­ka re­wo­lu­cya, i że w po­bli­skim Wied­niu za­sia­da kon­gres, któ­ry ma przy­wró­cić to, co zbu­rzył wiel­ki Kor­sy­ka­nin.

Sta­rzec za­trzy­mał się, jak­by wsłu­cha­ny w ci­chy szum drzew, na­stęp­nie od­wró­cił się i za­uwa­żył po­rzu­co­ną na ła­wecz­ce książ­kę. Obej­rzał się, a nie zo­ba­czyw­szy ni­ko­go, wziął ją do ręki i po­pa­trzył na kar­tę ty­tu­ło­wą?

"Esprit, Ma­xi­me et Prin­ci­pes de M. Jean Ja­cqu­es Ro­us­se­au", taki był na­pis.

Otwo­rzyw­szy książ­kę w miej­scu za­ło­żo­nem, za­czął czy­tać. Za­ję­ła go tak, że mi­mo­wo­li wstał i szedł da­lej, czy­ta­jąc cią­gle, wi­docz­nie z wiel­kiem upodo­ba­niem; szedł tak, aż wresz­cie znikł w zie­lo­na­wym cie­niu drzew.

Za chwi­lę przy­biegł od stro­ny, w któ­rej stał po­sąg Mil­cze­nia, mło­dzie­niec, śle­dzo­ny nie­gdyś przez To­rel­lie­go od budy We­ne­cy­ani­na aż do sta­re­go domu w cia­snej ulicz­ce.

Mło­dy czło­wiek za­po­mniał był tu książ­kę i te­raz, wró­ciw­szy po nią, zo­ba­czył, że jej nie­ma. Już na­wró­cił, by odejść; ale le­d­wie uszedł kil­ka kro­ków, ozwa­ło się za nim wo­ła­nie. To sta­rzec wra­cał szyb­ko ścież­ką do sa­mot­nej ła­wecz­ki i ma­chał w po­wie­trzu książ­ką.

Mło­dzie­niec sta­nął, a uj­rzaw­szy star­ca, po­zdro­wił go uprzej­mie.

– Mało bra­ko­wa­ło, a był­bym za­brał z sobą pań­ską książ­kę – za­czął ostat­ni, uśmie­cha­jąc się ła­god­nie – bo to, są­dzę, pań­ska wła­sność?

– Je­śli to Ro­us­se­au.

– A tak, treść dzieł słyn­ne­go mę­dr­ca. Wy­bacz pan, pro­szę – tu po­dał mło­dzień­co­wi książ­kę – ale mię za­ję­ła do tego stop­nia… I nic dziw­ne­go! – do­dał, pa­trząc z wi­docz­nem upodo­ba­niem na mło­dzień­ca, któ­ry się uśmiech­nął i od­rzekł:

– A jam po­rzu­cił tę wy­bor­ną lek­tu­rę, po­sły­sza­łem bo­wiem od stro­ny sa­dzaw­ki krzyk prze­raź­li­wy, po­spie­szy­łem tam.

– Sta­ło się może ja­kie nie­szczę­ście?

– Dziec­ko, któ­re­go pia­stun­ka od­da­li­ła się, wpa­dło do wody, ale na szczę­ście po­moc­nik ogrod­ni­ka był w po­bli­żu i wy­do­był z wody to­ną­ce ma­leń­stwo. Przy­sze­dłem za­póź­no.

– Nie był­bym się nig­dy spo­dzie­wał, wy­znam szcze­rze, że tu spo­tkam wiel­bi­cie­la Ro­us­se­au'a!

Mło­dzie­niec się uśmiech­nął.

– Praw­da; Umo­wa spo­łecz­na… kon­gres – i na­gle urwał.

– Tak, tak!… Zo­sta­jesz pan jesz­cze, czy idziesz do mia­sta? Ja bo na od­chod­nem je­stem.

Mło­dzian tak­że zmie­rzał ku mia­stu i oka­zał go­to­wość to­wa­rzy­sze­nia star­co­wi, gdy­by ten się na to zgo­dził; ja­koż sta­ry pan przy­jął pro­po­zy­cyę z ocho­tą i ra­do­ścią.

– Po­zwo­li pan – ode­zwał się te­raz mło­dy czło­wiek, że się mu przed­sta­wię. Bę­dąc są­sia­dem pań­skim.

– Co? są­sia­dem?

– A tak, już pra­wie ty­dzień miesz­kam w tym domu…

– Praw­da, sły­sza­łem, że mamy no­wych są­sia­dów, dwu mło­dych pa­nów; mu­zy­ka…

– To mój przy­ja­ciel, Ka­li­na; ja zaś je­stem ma­la­rzem Che­nie­rem.

– Te­raz poj­mu­ję, że mu­sisz pan by­wać tu czę­sto.

– Owszem, obec­nie mało kie­dy – tyle tu hucz­nych uro­czy­sto­ści!

– Więc nie lu­bisz pan tych licz­nych, kosz­tow­nych ob­cho­dów?

– Nie­na­wi­dzę ich; ko­ro­na­cya…

– Miej się pan na bacz­no­ści – prze­rwał mu sta­rzec z przy­ja­znym uśmie­chem – nie je­ste­śmy we Fran­cyi… zresz­tą i tam dziś inny wiatr wie­je.

– Szko­da, że się tak skoń­czy­ło!

– I ja ża­łu­ję tego, ale nie mo­gło być in­a­czej. Mi­mo­to prze­cież się cie­szę…

Mło­dzie­niec py­ta­ją­cym wzro­kiem ob­rzu­cił star­ca.

– Dzi­wi to pana? Tak, cie­szę się, bo mam na­dzie­ję, że te­raz na­pra­wią wiel­ką krzyw­dę; spo­dzie­wam się, że wskrze­szą kró­le­stwo pol­skie.

– Więc pan Po­lak?! A mó­wisz pan tak czy­sto po po fran­cu­sku!

– By­łem kil­ka lat w Pa­ry­żu. Ach! prze­pra­szam, za­po­mnia­łem w toku roz­mo­wy przed­sta­wić się, je­stem Fe­liń­ski, se­kre­tarz hr. Ujec­kie­go.

Tak Grze­gorz Fe­liń­ski i Che­nier zdą­ża­li wśród ży­wej roz­mo­wy do Wied­nia. Za­uwa­ży­li nie­ba­wem obaj, że po­glą­dy ich są dość bli­skie sie­bie, i prze­ko­ny­wa­li się o tem co­raz bar­dziej, im dłu­żej roz­ma­wia­li.

Fe­liń­ski roz­pra­wiał o na­dzie­jach wła­snych i wszyst­kich Po­la­ków i wsku­tek tego roz­mo­wa wkrót­ce ze­szła na cara Alek­san­dra, Met­ter­ni­cha, Tal­ley­ran­da, Ca­stel­ro­agha i in­nych wy­bit­nych mi­ni­strów i dy­plo­ma­tów, któ­rzy mie­li orze­kać o lo­sach na­ro­dów. Che­nier słu­chał z wy­tę­żo­ną uwa­gą i żywo od­po­wia­dał.

– Ale oto­śmy już w domu! – za­wo­łał na­raz Fe­liń­ski i wszedł do sie­ni, a za nim Che­nier.

Gdy już do­sta­li się na ko­ry­tarz dru­gie­go pię­tra, za­trzy­mał się sta­rzec przed pew­ne­mi drzwia­mi i wska­zu­jąc na nie, rzekł z uśmie­chem:

– Tu miesz­kam, abyś pan wie­dział. A gdy­byś so­bie kie­dy przy­po­mniał to, prze­cho­dząc tędy, nie za­po­mi­naj, że bar­dzo­by mię cie­szy­ło, gdy­byś mnie, star­co­wi, ze­chciał kil­ka chwil po­świę­cić.

Mło­dy ma­larz po­dzię­ko­wał za za­pro­sze­nie i z wiel­ką ocho­tą przy­rzekł go od­wie­dzić. Fe­liń­ski na to ści­snął Che­nie­ro­wi ser­decz­nie rękę i od­szedł; ten zaś szyb­kim kro­kiem prze­biegł wą­skie, ciem­ne scho­dy i znik­nął w ni­skich drzwiach swe­go miesz­ka­nia.III.

Miesz­ka­nie to sta­no­wił po­kój prze­stron­ny i dość ja­sny, z któ­re­go pro­wa­dzi­ły nie­la­kie­ro­wa­ne drzwi do dru­gie­go ma­lut­kie­go po­ko­iku. Me­bli było tu mało. Łóż­ko, stół, za­sy­pa­ny pa­pie­ra­mi i książ­ka­mi, trzy krze­sła, sta­ro­świec­ka umy­wal­nia i pro­sta sofa, po­kry­ta sta­rą, wy­bla­kłą ma­te­ryą. Pra­wie na środ­ku stał trój­nóg ma­lar­ski z na­cią­gnię­tem płót­nem. Obok na krze­śle le­ża­ła pa­le­ta z bar­wa­mi, ob­ło­żo­na gro­ma­dą roz­ma­itych pędz­li, gar­nusz­ków i tu­bek.

Che­nier wszedł we­so­ło i skie­ro­wał kro­ki wprost do mniej­sze­go po­ko­iku; w tej chwi­li jed­nak wy­szedł zeń mło­dy czło­wiek, lecz nie­co star­szy od Che­nie­ra. Był niż­szym i chud­szym od swe­go przy­ja­cie­la, ma­la­rza, miał twarz przy­bla­dłą, nie­szcze­gól­nie pięk­ną, ale zaj­mu­ją­cą. W oczach jego było coś ma­rzy­ciel­skie­go.

– Szko­da, żeś wcze­śniej nie przy­szedł! Py­tał się o cie­bie pan ja­kiś.

– Był tu? u nas? – za­py­tał Che­nier.

– By­najm­niej. Wy­sze­dłem za chwi­lę po twem odej­ściu na lek­cyę; wtem na dole w bra­mie po­ka­zu­je mię stróż­ka pal­cem ja­kie­muś cu­dzo­ziem­co­wi, któ­ry z nią roz­ma­wiał żywo. Przy­stą­pił do mnie i bar­dzo grzecz­nie za­py­tał, kie­dy­by cię mógł za­stać w domu, a je­śli­by to było nie­moż­li­we, pro­sił, że­bym mu po­wie­dział, do któ­rej cho­dzisz ka­wiar­ni, by cię mógł tam przy­najm­niej zna­leść.

– A jak wy­glą­dał? – py­tał Che­nier.

Ka­li­na po­dał ry­so­pis nie­zna­jo­me­go.

– A znał moje na­zwi­sko? – ba­dał da­lej Che­nier.

– Stróż­ka mi mó­wi­ła, że cię opi­sał tak, iż ła­two zga­dła, kto to, i po­da­ła twe na­zwi­sko. Zda­je się, że ci coś do­bre­go przy­no­si – do­dał Ka­li­na – ja­kieś to ta­jem­ni­cze po­sel­stwo. Może cię zo­ba­czy­ła jaka księż­na i już ten post­il­lon d' amo­ur.

– Nie dow­cip­kuj, kto wie, co po za­tem tkwi; naj­le­piej­by było, gdy­by przy­niósł ja­kie do­bre za­mó­wie­nie, bo już czas naj­wyż­szy! Za­pa­sik mój już ma się ku schył­ko­wi… Ale to jesz­cze nie ko­niec! – do­dał we­se­lej, od­rzu­ca­jąc w tył gę­ste kę­dzio­ry. Wy­do­był na­stęp­nie z kie­sze­ni książ­kę i po­ło­żył ją na stół.

– Wi­dzisz tego Ro­us­se­au, i któż­by rzekł, że utwór tego sa­mot­ni­ka tak lu­dzi za­przy­jaź­ni. Bo trze­ba ci wie­dzieć, żem zro­bił nową zna­jo­mość, z tym sta­rym pa­nem z dru­gie­go pię­tra…

– Aa, ja­kim spo­so­bem! – za­wo­łał Ka­li­na za­cie­ka­wio­ny. Che­nier opo­wie­dział, jak się za­zna­jo­mił z Fe­liń­skim; już skoń­czył opo­wia­da­nie, a Ka­li­na cią­gle jesz­cze sie­dział nie­po­ru­sze­nie z po­chy­lo­ną gło­wą.

– Cze­muż mil­czysz?

– Mil­czę, bo poję słuch.

– Czem?

– Tym raj­skim gło­sem; cią­gle go sły­szę… Więc to Po­lak, te­raz ro­zu­miem! – mó­wił Ka­li­na, jak­by do sie­bie.

– Cóż ci się przy­da­rzy­ło?

– Po­słu­chaj! Wra­cam do domu, wcho­dzę na dru­gie pię­tro , wtem sły­szę śpiew ko­bie­cy. Pod­cho­dzę, do­la­ty­wał z miesz­ka­nia tego star­ca. Oh, Ka­mi­lu, ta­kie­go gło­su jesz­cześ nie sły­szał! Żad­na śpie­wacz­ka w ca­łym Wied­niu nie za­śpie­wa­ła­by tak, to jest ta­kim gło­sem; bo le­piej, bar­dziej wy­ćwi­cze­nie, dla­cze­go nie, ale ma­te­ry­ał! Na­zy­wa­ją taki głos srebr­nym, ale to złe, okle­pa­ne wy­ra­że­nie!

Twarz mu­zy­ka oży­wi­ła się, a oczy za­iskrzy­ły.

– A co śpie­wa­ła?

– Ja­kąś pio­snecz­kę, ale cud­ną. Za­sły­sza­łem le­d­wie kil­ka słów i zda­wa­ło mi się, że śpie­wa po cze­sku. Wkrót­ce jed­nak po­zna­łem swą po­mył­kę. A więc to Po­lka! Te­raz ją pew­nie usły­szysz…

– Wię­cej mię, praw­dę mó­wiąc, to cie­szy, że ją zo­ba­czę, a już czas prze­cie! Wszak­że­śmy tu już kil­ka dni, a jesz­cze nie wi­dzia­ły jej moje oczy, ba! na­wet nie wie­dzia­łem, że tam jest w ogó­le jaka ko­bie­ta.

– Szko­da tego gło­su, szko­da, że zo­sta­nie zim­nym, nie­wy­kształ­co­nym, nie­wy­do­sko­na­lo­nym…

– Mógł­byś prze­cie wziąść się do kształ­ce­nia jej w śpie­wie.

– Ja?! Ależ z naj­więk­szą ocho­tą, wszy­scy­by mi jesz­cze wdzięcz­ni byli, gdy­bym ta­kie­go sło­wicz­ka wpro­wa­dził przed fo­rum pu­blicz­no­ści.

– Chy­ba nie przed szer­szą pu­blicz­ność… na sce­nę?!

– Cze­mu nie? Toć toby było dla niej szczę­ściem!

– Szczę­ściem, a może i nie­szczę­ściem. Ale szko­da o tem mó­wić! Sta­ry Fe­liń­ski nie ze­zwo­li nig­dy na to, żeby cór­ka jego po­rzu­ci­ła ci­che ogni­sko do­mo­we i wstą­pi­ła na tę nie­bez­piecz­ną, śli­ską dro­gę.

– No, jak tyl­ko ją usły­szysz…

– Za­cie­ka­wiasz mię na­praw­dę, bo mało kie­dy chwa­lisz. Ale chciał­byś pew­nie po­sły­szeć tę Po­lkę?

– Nie roz­po­rzą­dzaj tym, cze­go nie masz.

– Po­cze­kaj, nie­za­dłu­go tam pój­dę, o resz­tę się nie troszcz – za­wo­łał Che­nier, a przy­stą­piw­szy do trój­no­gu, zdjął suk­no z nie­do­koń­czo­ne­go ob­ra­zu i wpa­try­wał się w swe dzie­ło.

Ob­raz przed­sta­wiał Ka­mi­la De­smo­ulins, gdy pod kasz­ta­na­mi Pa­la­is Roy­al, sto­jąc na sto­le z pi­sto­le­tem w ręku, prze­ma­wia do roz­ją­trzo­nych tłu­mów ludu pa­ry­skie­go.

Twarz mło­de­go ma­la­rza za­chmu­rzy­ła się, wi­dać w niej było nie­za­do­wo­le­nie ar­ty­sty. Wziął pa­le­tę i pę­dzel do rąk, ale nie ma­ło­wał. Upo­rczy­wie wpa­try­wał się w gru­pę drzew, przez któ­rą prze­dzie­rał się żywy pro­mień słoń­ca, pa­da­jąc na bo­ha­te­ra ob­ra­zu i rzu­ca­jąc do­ko­ła zło­te i sza­re cie­nie.

– Jak­że chłod­ne, zim­ne, mar­twe to wszyst­ko! – po­my­ślał i za­czął ma­lo­wać.

Ale wnet prze­stał i znów przy­pa­try­wał się temu, co na­ma­lo­wał, a twarz jego się nie roz­ja­śni­ła. Za­czął na nowo ma­lo­wać, gdy wtem ozwa­ły się skrzyp­ce: Ka­li­na grał. Che­nier ży­wiej wziął się do pra­cy. Szyb­ciej po­ry­sza­ła się jego pra­wi­ca, już się nie za­trzy­my­wa­ła, jeno mi­ga­ła po płót­nie, na któ­rem na­bie­ra­ły ży­cia gru­pa, drze­wa, krza­ki i pro­mień sło­necz­ny.

Wszyst­ko na­bie­ra­ło ży­wo­ści, bar­wy i cie­pła, wszyst­ko wy­stę­po­wa­ło z ob­ra­zu pla­stycz­nie i praw­dzi­wie.

Tym­cza­sem Ka­li­na grał na swych sta­rych, do­brych skrzyp­kach, nie trosz­cząc się o Che­nie­ra, o któ­rym jak­by za­po­mniał zu­peł­nie. Grał z tak głę­bo­kiem uczu­ciem, że aż za ser­ce chwy­tał.

Gdy prze­brzmiał ostat­ni, ci­chy dźwięk me­lo­dyi, mi­gnę­ła ręka Che­nie­ra jesz­cze kil­ka razy nad płót­nem, po­czem na­raz upa­dła wraz z pędz­lem.

Obaj przy­ja­cie­le spoj­rze­li na sie­bie pło­mien­nym wzro­kiem.

– Coś to grał? – prze­mó­wił wresz­cie Che­nier.

– Me­lo­dyę pie­śni, któ­rą śpie­wa­ła ta Po­lka.

– Bło­go­sła­wię ją! Pójdź tu i patrz! – a uchwy­ciw­szy Ka­li­nę za rękę, uka­zał na ob­raz.

– Patrz! Wiesz, jak dłu­go tu wi­siał i pę­dzel się go nie do­tknął. Nie mo­głem da­lej już, nie szło mi to, a dziś, wi­dzisz! Je­stem za­do­wo­lo­ny z sie­bie! Ta­kim ten ob­raz wi­dzia­łem w du­szy, ta­kim go chcia­łem mieć, a wszyst­ko to spra­wi­ła two­ja mu­zy­ka, pieśń tej Po­lki.

Ka­li­na ści­snął rękę przy­ja­cie­la i wes­tchnął.

– Szczę­śli­wy czło­wie­cze!

– Dla­cze­go?

– Bo two­rzysz, a czy może duch twór­czy być zu­peł­nie nie­szczę­śli­wym?IV.

Ka­li­na po­cho­dził z Czech. Oj­ciec jego był na­uczy­cie­lem wiej­skim, do­brym kan­to­rem, ja­kich daw­niej do­syć by­wa­ło, to jest wię­cej zna­ją­cym się na mu­zy­ce, niż na pi­śmie. Sy­no­wi dal do­bre po­cząt­ki w śpie­wie i mu­zy­ce, na­stęp­nie po­słał go do szko­ły w mie­ście okrę­go­wem; syn też, ukoń­czyw­szy ją, po­ma­gał ojcu w pra­cy na­uczy­ciel­skiej.

Zo­stał więc An­to­ni "mla­den­cem", to jest młod­szym na­uczy­cie­lem.

Ale w szko­le nie­dłu­go było mu swoj­sko; dusz­no mu było w tej ci­chej wio­sce, za­tę­sk­nił za ob­czy­zną, za wiel­kiem mia­stem, w któ­rem­by mógł się wy­do­sko­na­lić w naj­mil­szej mu sztu­ce, mu­zy­ce. Oj­ciec go zro­zu­miał, a wi­dząc jego nie­po­wsze­dnie zdol­no­ści, choć nie­rad, w świat wy­pra­wił, da­jąc na dro­gę dwa reń­skie (bo wię­cej nie mógł) i sta­re skrzyp­ki ro­dzin­ne.

Tak więc wy­brał się An­to­ni o kiju w świat i udał się pro­sto do Wied­nia. Z po­cząt­ku wio­dło mu się nie­szcze­gól­nie. Już po dro­dze wy­gry­wał na skrzyp­kach, prze­waż­nie na pro­bo­stwach, we dwo­rach; z tego też się utrzy­my­wał zra­zu w sto­li­cy.

Na­stęp­nie uśmiech­nę­ło się doń szczę­ście w po­sta­ci sta­re­go ka­pel­mi­strza mu­zy­ki ko­ściel­nej, tak­że Cze­cha, lecz już bar­do zniem­czo­ne­go, któ­ry po­sły­szał grę Ka­li­ny, a po­znaw­szy jego zdol­no­ści, za­jął się nim i po­sta­rał o sta­łe za­ję­cie. Od­tąd gry­wał Ka­li­na na chó­rach ko­ściel­nych i przy po­mo­cy swe­go sta­re­go przy­ja­cie­la otrzy­mał też kil­ka lek­cyj, tak że opu­ści­ła go bie­da i nie po­trze­bo­wał cier­pieć gło­du.

Po dwu la­tach zo­stał or­ga­ni­stą przy mniej­szym ko­ście­le, a choć pła­ca jego nie była świet­ną, prze­cież za­ra­biał ra­zem wziąw­szy, tyle, że i ojcu sta­re­mu cza­sem po­sy­łał ja­kiś gro­sik i o wła­sne wy­kształ­ce­nie mu­zycz­ne mógł dbać wię­cej.

W Wied­niu też za­zna­jo­mił się z Che­nie­rem, któ­re­go spo­tkał błą­dzą­ce­go wie­czo­rem po uli­cach. Wie­dząc z do­świad­cze­nia, jak przy­kro cu­dzo­ziem­co­wi błą­dzić po wiel­kiem mie­ście, gdy nie wie, do­kąd się zwró­cić, za­cze­pił sam mło­de­go, pięk­ne­go ob­co­kra­jow­ca, po któ­rym po­znał za­raz, że nie opły­wa w do­stat­ki. Ofia­ro­wał mu noc­leg w swo­im po­ko­iku, któ­ry też Fran­cuz, nie­mi­ło­sier­nie ka­le­czą­cy niem­czy­znę, przy­jął z wdzięcz­no­ścią. Od­tąd już Ka­li­ny nie opu­ścił.

Mło­dzi lu­dzie po­zna­li się i mnie­ma­li, że przy­pa­dli so­bie wza­jem do sma­ku. Krew­ki, otwar­ty ma­larz, któ­ry za­raz przy pierw­szym spo­tka­niu po­wziął uf­ność do star­sze­go, spo­koj­niej­sze­go Ka­li­ny, opo­wie­dział mu szcze­rze bez ogród­ki, jak do – stał się do Wied­nia i jak jego rze­czy sto­ją. Opo­wie­dział mu, jak z Pa­ry­ża udał się do swe­go miej­sca ro­dzin­ne­go, by tam po­cho­wać mat­kę, oj­ciec bo­wiem zgi­nął przed laty, słu­żąc w woj­sku rze­czy­po­spo­li­tej.

Wła­śnie, gdy mat­kę po­cho­wał, do­szła go wieść, że cięż­ko cho­ry brat, osia­dły w Wied­niu, pro­si go, by doń przy­je­chał. Mło­dy ma­larz, któ­re­mu po ro­dzi­cach zo­sta­ła skrom­na sum­ka, uczy­nił tak i wy­daw­szy w po­dró­ży pra­wie cały swój, nie­wiel­ki spa­dek, do­stał się wresz­cie do Wied­nia. Nie­ste­ty, bra­ta już po­cho­wa­no. Wy­py­taw­szy się o jego ma­ją­tek, któ­ry – jak sły­szał – miał być dość znacz­nym, prze­ko­nał się, że brat star­szy zmarł w ubó­stwie, bo ban­kruc­two pań­stwo­we po­zba­wi­ło go ca­łe­go ma­jąt­ku, zdo­by­te­go pra­cą. Wte­dy spo­tkał się z Ka­li­ną.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: