Raj tuż za rogiem - ebook
Raj tuż za rogiem - ebook
Paul Gauguin, wybitny malarz, ucieka od życia paryskich koterii artystycznych i jedzie na Tahiti. Liczy na to, że życie z daleka od Francji, złożone z seksu oraz najbardziej pierwotnych emocji pozwoli mu zdrapać nalot cywilizacji i powrócić do korzeni sztuki.
Flora Tristan to rewolucjonistka, pisarka i agitatorka, która wierzy, że dobroć, miłość i seks mogą zbawić świat. Opuszcza męża i wyrusza na misję tworzenia utopijnego społeczeństwa wśród bohemy i robotników francuskich miast.
Oboje są uciekinierami. Oboje mają wizję wielkiego przeobrażenia. Łączy ich gorączkowy upór i wiara w to, że człowiek znów może być autentyczny. Jednak utopii nie sposób stworzyć... Lecz można się zbawić na własny rachunek?
W swej przesyconej erotyką powieści o dwóch autentycznych postaciach XIX wieku Llosa szuka odpowiedzi na zasadnicze pytania nurtujące współczesnych czytelników: czy można wyrwać się z szarzyzny życia i naprawdę zmienić świat, choćby wokół siebie?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-2143-7 |
Rozmiar pliku: | 909 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kwiecień 1844
Otworzyła oczy o czwartej nad ranem i pomyślała: Dziś zaczynasz zmieniać świat, Florita. Nie przerażała jej perspektywa, że uruchomi maszynerię, która za kilka lat przeobrazi ludzkość, bo znikną podstawy niesprawiedliwości. Była spokojna, czuła w sobie siłę, by stawić czoło trudnościom, które pojawią się po drodze. Podobnie jak tamtego popołudnia w Saint-Germain, przed dziesięcioma laty, na pierwszym zebraniu zwolenników Saint-Simona, w którym uczestniczyła, kiedy słuchała Prospera Enfantina opowiadającego o pracy zbawicieli, którzy mieliby odkupić świat, przyrzekła sobie z mocnym postanowieniem: Kobietą-mesjaszem będę ja. Biedni wyznawcy Saint-Simona z ich niesłychanymi hierarchiami, fanatycznym umiłowaniem nauki oraz ideą, że wystarczy wybrać do rządu przemysłowców i zarządzać społeczeństwem tak jak przedsiębiorstwem, aby osiągnąć postęp! Zostawiłaś ich za sobą daleko w tyle, Andaluzyjko.
Wstała z łóżka, umyła się i ubrała bez pośpiechu. Poprzedniego wieczoru, zaraz po tym jak ją odwiedził malarz Jules Laure, aby życzyć powodzenia w podróży, spakowała bagaże, które z pomocą służącej Marie-Madeleine oraz sprzedawcy wody Noëla Taphanela zostały zniesione na dół i ustawione koło schodów. Sama zajęła się torbą ze świeżo wydrukowanymi egzemplarzami Jedności robotniczej; musiała przystawać co kilka stopni, żeby nabrać tchu, bo była bardzo ciężka. Kiedy pod dom na rue du Bac zajechała dorożka, która miała zawieźć ją na nabrzeże, Flora już od wielu godzin była przygotowana do drogi.
Wciąż jeszcze panowała noc. Wygaszono gazowe latarnie na rogach ulic i woźnica, otulony płaszczem, spod którego widać było tylko jego oczy, popędzał konie, strzelając z bata. Usłyszała bicie dzwonów kościoła Saint-Sulpice. Opustoszałe i ciemne ulice wyglądały widmowo. Ale u nabrzeży Sekwany już roiło się od podróżnych, bagażowych i marynarzy szykujących się do odpłynięcia. Usłyszała komendy i nawoływania. Kiedy statek podniósł kotwicę i zaczął zostawiać za sobą smugę piany na szarobrązowych wodach rzeki, słońce już świeciło na wiosennym niebie i Flora popijała ciepłą herbatę w swojej kabinie. Nie tracąc czasu, zanotowała w dzienniczku: 12 kwietnia 1844 roku. I zajęła się obserwowaniem towarzyszy podróży. Dopłyną do Auxerre o zmierzchu. Masz dwanaście godzin na wzbogacenie swojej wiedzy o biednych i bogatych wśród tego podróżującego statkiem ludzkiego zbiorowiska, Florita.
Podróżowali nieliczni mieszczanie. Natomiast było wielu marynarzy z innych statków, którzy przywozili do Paryża produkty rolne z Joigny i Auxerre i teraz wracali do swoich portów. Otaczali kręgiem swego pryncypała, kosmatego rudzielca, smagłego pięćdziesięciolatka, z którym Flora odbyła przyjacielską rozmowę. Siedział teraz na pokładzie wśród swoich ludzi i o dziewiątej rano dyskretnie rozdawał im chleb, po siedem, może osiem rzodkiewek, odrobinę soli i po dwa jajka na twardo na głowę. A w cynowym kubku, który krążył z rąk do rąk, łyk miejscowego wina. Przewożący towary marynarze zarabiali półtora franka dziennie za swoją pracę, natomiast w czasie długich zim biedowali, żeby przeżyć. Praca pod gołym niebem była ciężka w porze deszczu. Ale w stosunku tych ludzi do ich pryncypała Flora nie zauważyła służalczości jak u marynarzy angielskich, którzy z trudem zdobywali się na odwagę, by spojrzeć w oczy swoim szefom. A tutaj o trzeciej po południu pryncypał rozdawał swoim ludziom ostatni posiłek dnia składający się z plastrów szynki, sera i chleba. Siedzieli kręgiem i jedli w milczeniu.
W porcie Auxerre trzeba było wyładować bagaże przy bardzo złej pogodzie. Ślusarz Pierre Moreau zarezerwował Florze pokój w usytuowanym w centrum miasta małym, starym hoteliku, do którego dotarła o świcie. Kiedy rozpakowywała walizki, zaczęło się robić widno. Położyła się do łóżka, wiedząc, że nie zmruży oka. Ale kiedy tak leżała przez kilka godzin i przez kretonowe zasłonki w oknie obserwowała, jak dnieje, po raz pierwszy od dłuższego czasu nie oddawała się marzeniom dotyczącym swojej misji, nie myślała o uciemiężonej ludzkości ani o robotnikach, których miała zwerbować do Jedności Robotniczej. Myślała o domu, w którym się urodziła w Vaugirard, na peryferiach Paryża, w dzielnicy tych mieszczuchów, których teraz nie cierpiała. Czy pamiętasz tamten obszerny, wygodny dom z wypielęgnowanym ogrodem i zapracowaną służbą, a może opowieści na jego temat, które snuła twoja matka, kiedy już nie byłyście bogate, ale cierpiałyście biedę i bezradna señora szukała pociechy w błogich wspomnieniach, gdy tymczasem żyła pod przeciekającym dachem, w nieładzie i ciasnocie obskurnych dwóch pokoików przy rue du Fouarre? Musiałyście tam szukać schronienia, odkąd władze odebrały wam dom w Vaugirard, twierdząc, że małżeństwo twoich rodziców zawarte w Bilbao, w obecności wydalonego z ojczyzny francuskiego księdza, było nieważne i że don Mariano Tristán, Hiszpan z Peru, posiada obywatelstwo kraju, z którym Francja znajduje się w stanie wojny.
Prawdopodobnie, Florita, z lat dzieciństwa zachowałaś w pamięci tylko to, co opowiadała ci matka. Byłaś zbyt mała, żeby pamiętać ogrodników, służące, meble pokryte jedwabiem i aksamitem, ciężkie kotary, przedmioty ze srebra, złota, kryształy i ręcznie malowane kafelki, które zdobiły salon i jadalnię. Madame Tristán uciekała do wspomnień o wspaniałej przeszłości w Vaugirard, aby nie widzieć niedostatków i nędzy oraz cuchnącego placu Maubert z tłoczącymi się żebrakami, włóczęgami i przestępcami oraz pełnej knajp rue du Fouarre, gdzie spędziłaś późniejsze lata dzieciństwa, które już dobrze pamiętasz. Wnosić na górę i znosić na dół miednicę z wodą i worki ze śmieciami. Bałaś się, że na wysokich schodkach, które miały zniszczone, trzeszczące stopnie, spotkasz starego pijaka wuja Giuseppe, o purpurowej twarzy i opuchniętym nosie, który bezczelnie ci się przyglądał i często podszczypywał obleśną łapą. Lata niedostatku, lęku, głodu, smutku, zwłaszcza wtedy gdy twoja matka popadała w wyniszczające otępienie, niezdolna do zaakceptowania swego nieszczęścia, które spadło na nią po tamtych czasach, kiedy żyła jak królowa u boku męża – swego prawowitego małżonka wobec Boga, na przekór wszystkim – don Mariana Tristán y Moscoso, pułkownika wojsk króla Hiszpanii, zmarłego przedwcześnie na gwałtowny atak apopleksji, 4 czerwca 1807 roku, kiedy miałaś zaledwie cztery latka i dwa miesiące.
Również nieprawdopodobne, abyś dobrze pamiętała ojca. Pełna twarz, gęste brwi i podkręcone wąsy, lekko zaróżowiona cera, pierścienie na palcach, długie szare bokobrody – oto wizerunek don Mariana, który przywoływałaś w pamięci, jednak nie taki był prawdziwy obraz ojca, który podnosił cię, bo chciał, żebyś zobaczyła motyle latające wśród kwiatów w ogrodzie w Vaugirard, a czasem wzbraniał się przed podaniem ci smoczka, ten señor, który spędzał długie godziny w swoim gabinecie, czytając kroniki francuskich podróżników do Peru, ten don Mariano, którego odwiedzał młody Simón Bolívar, przyszły wyzwoliciel Wenezueli, Kolumbii, Ekwadoru, Boliwii i Peru. Te postacie znajdowały się na portrecie, przed którym matka zapalała świece w lichtarzu, w mieszkanku na rue du Fouarre. Tacy byli ludzie na portretach należących do don Mariana, które teraz znajdowały się w posiadaniu rodziny Tristán, w domu na ulicy Santo Domingo w Arequipie; mogłaś się im przyglądać całymi godzinami i w końcu nabrałaś przekonania, że ów wytworny, elegancki, szczęśliwy mężczyzna był twoim przodkiem.
Do uszu Flory docierały pierwsze poranne hałasy uliczne w Auxerre. Wiedziała, że już nie zaśnie. Zebrania zaczynały się o dziewiątej. Miała wiele umówionych spotkań dzięki ślusarzowi Moreau i listom polecającym od poczciwego Agricola Perdiguiera do przyjaciół z robotniczych towarzystw wzajemnej pomocy w tym regionie. Miałaś czas. Jeszcze krótka chwila spędzona w łóżku, która doda ci sił, abyś stanęła na wysokości zadania, Andaluzyjko.
Jak potoczyłoby się twoje życie, gdyby pułkownik don Mariano Tristán żył o wiele lat dłużej? Nie zaznałabyś biedy, Florita. Dzięki dobremu posagowi wyszłabyś za mąż za jakiegoś burżuja i pewnie zamieszkałabyś w Vaugirard, w pięknym domu otoczonym parkiem. Nie wiedziałabyś, co to znaczy kłaść się spać z żołądkiem ściśniętym z głodu, nie poznałabyś takich słów, jak dyskryminacja i wyzysk. Niesprawiedliwość byłaby dla ciebie pojęciem abstrakcyjnym. A może rodzice zapewniliby ci wykształcenie: gimnazja, profesorów, wychowawcę. Jednak to wcale nie takie pewne: dziewczyna z dobrej rodziny otrzymywała wykształcenie tylko po to, aby zdobyć męża, być dobrą matką i gospodynią. Nie miałabyś pojęcia o wielu rzeczach, których potem musiałaś się nauczyć z konieczności. Owszem, nie robiłabyś błędów ortograficznych, które zawstydzały cię przez całe życie, i bez wątpienia przeczytałabyś więcej książek. Spędzałabyś całe lata na zajmowaniu się swoją garderobą, na pielęgnowaniu rąk, oczu, włosów, figury, prowadziłabyś światowe życie na spotkaniach towarzyskich, balach, w teatrach, na podwieczorkach, wycieczkach, na kokietowaniu. Byłabyś pięknym pasożytem uwięzionym w kokonie dobrego małżeństwa. Nigdy nie byłabyś na tyle ciekawa, żeby się dowiedzieć, jaki to świat znajduje się poza obrębem twojej twierdzy, w której życie upływałoby ci w zamknięciu, w cieniu ojca, matki, męża i dzieci. Byłabyś maszyną do rodzenia, szczęśliwą niewolnicą, chodziłabyś na mszę w każdą niedzielę, przystępowałabyś do komunii w pierwsze piątki miesiąca i w wieku czterdziestu jeden lat byłabyś tęgą matroną z namiętną skłonnością do czekolady i nowenny. Nie pojechałabyś do Peru, nie poznałabyś Anglii, nie zaznałabyś rozkoszy w ramionach Olimpii ani nie napisałabyś, mimo znajomości ortografii, tych wszystkich książek, które wyszły spod twego pióra. I naturalnie nigdy nie zdawałabyś sobie sprawy, że istnieje niewolnictwo kobiet, ani nie przyszłoby ci na myśl, że aby się z niego wyzwolić, trzeba koniecznie połączyć się z innymi wyzyskiwanymi ludźmi i doprowadzić do pokojowej rewolucji, tak ważnej dla przyszłości rodzaju ludzkiego jak narodziny chrześcijaństwa przed 1844 laty. „Lepiej, że umarłeś, mon cher papa” – roześmiała się, wyskakując z łóżka. Nie była zmęczona. Przez dwadzieścia cztery godziny nie odczuwała bólu pleców ani narządów kobiecych, nie czuła także chłodu w piersiach. Byłaś w doskonałym humorze, Florita.
Pierwsze spotkanie o dziewiątej rano odbyło się w warsztacie. Ślusarz Moreau, który miał jej towarzyszyć, musiał nagle wyjechać z Auxerre z powodu śmierci krewnego. Poradzisz sobie sama, Andaluzyjko. Zgodnie z umową czekało na nią około trzydziestu osób należących do jednego z towarzystw, na które podzielili się członkowie samopomocy w Auxerre, o ładnej nazwie: „Obowiązek Wolności”. Prawie wszyscy byli szewcami. Nieufne, zakłopotane spojrzenia, jakieś żarty w związku z tym, że przybyła delegatka jest kobietą. Przyzwyczaiła się do tego, że przyjmowano ją w taki sposób, odkąd, wiele miesięcy temu, w Paryżu i w Bordeaux zaczęła przedstawiać w małym gronie swoje poglądy na temat Jedności Robotniczej. Tak do nich przemawiała, że nawet głos jej nie zadrżał, wyglądała na bardziej pewną siebie, niż była w rzeczywistości. Brak zaufania ze strony audytorium znikał, w miarę jak tłumaczyła słuchaczom, w jaki sposób robotnicy, kiedy się zjednoczą, zdobędą to, czego pragną, czyli prawo do pracy, wykształcenia, opieki zdrowotnej, przyzwoite warunki egzystencji – podczas gdy rozproszeni zawsze będą źle traktowani przez bogatych i przez władze. Wszyscy się z nią zgodzili, kiedy dla poparcia swoich idei zacytowała kontrowersyjną książkę Pierre’a Josépha Proudhona Czym jest własność, która, od chwili ukazania się przed czterema laty, była w Paryżu tematem dyskusji z powodu druzgocącego stwierdzenia: „Własność jest kradzieżą”. Dwie osoby wśród obecnych, które wyglądały na fourierystów, były gotowe ją zaatakować; Flora dobrze pamiętała, co mówił Agricol Perdiguier: Jeżeli robotnicy mieliby poświęcić kilka franków ze swoich nędznych zarobków na zapłacenie składek w Jedności Robotniczej, to skąd wezmą pieniądze na kawałek suchego chleba dla dziecka? Cierpliwie odpowiadała na wszystkie ich zastrzeżenia. Odniosła wrażenie, że dali się przekonać, przynajmniej w kwestii składek. Ale uporczywie sprzeciwiali się temu, co dotyczyło spraw małżeństwa.
– Atakuje pani rodzinę i chce, żeby przestała istnieć. To nie po chrześcijańsku, señora.
– Ależ tak – odparła rozgniewana. Jednak po chwili złagodziła ton głosu. – A czy jest po chrześcijańsku, kiedy w imię nietykalności rodziny mężczyzna kupuje sobie kobietę, robi z niej kurę domową, która znosi dzieci, traktuje ją jak zwierzę pociągowe, a poza tym bije zawsze wtedy, gdy wraca pijany?
Zauważyła, że szeroko otwierają oczy i że są zbici z tropu tym, co usłyszeli, więc zaproponowała, żeby odłożyć dyskusję na ten temat. Na razie niech spróbują wyobrazić sobie dobrodziejstwa, które chłopom, rzemieślnikom i robotnikom takim jak oni przyniesie Jedność Robotnicza. Na przykład niech zamkną oczy i wyobrażą sobie Pałace Robotnicze. Ich dzieci będą się uczyły w nowoczesnych, przewiewnych, czystych budynkach, ich rodziny będą mogły kurować się dobrymi lekarstwami i pod opieką pielęgniarek, kiedy tylko zajdzie taka potrzeba, również w razie wypadku przy pracy. Będą mogli zamieszkać w gościnnych rezydencjach, kiedy zechcą odpocząć, kiedy już utracą siły albo będą zbyt starzy, żeby nadal pracować w warsztacie. Smutne i zmęczone oczy, które były w nią wpatrzone, nagle się ożywiły i rozbłysły. Czy nie warto przeznaczyć niewielkiej części zarobku dla takiej perspektywy? Niektórzy przytakiwali.
Iluż było tutaj ignorantów, ilu głupców! Zdała sobie z tego sprawę, kiedy po udzieleniu odpowiedzi na pytania sama zaczęła ich odpytywać. Nic nie wiedzieli, brakowało im ciekawości, byli pogodzeni ze swoją prymitywną egzystencją. Poświęcenie czasu i energii na walkę dla dobra własnych sióstr i braci wydawało się im zbyt trudne. Wyzysk i nędza otumaniły ich. Czasami miałaś ochotę przyznać rację Saint-Simonowi, Florita: lud nie jest zdolny ratować się o własnych siłach, mogą to osiągnąć tylko elity. Ci ludzie nawet zarazili się mieszczańskimi przesądami! Trudno im było pogodzić się z tym, że to kobieta – tak, kobieta! – zachęca ich do działania. Ci bardziej inteligentni i wygadani stawali się nieznośnie aroganccy – udawali arystokratów – więc Flora musiała z całej siły panować nad sobą, żeby nie wybuchnąć. Przysięgła sobie, że przez cały rok swego podróżowania po Francji nie zrobi nic, by zasłużyć sobie na przezwisko „Madame-la-Colère”, jakim z powodu wybuchów gniewu obdarzali ją czasem Jules Laure oraz inni przyjaciele. W końcu trzydziestu szewców obiecało jej, że zapiszą się do Jedności Robotniczej, a to, co usłyszeli dzisiejszego ranka, powtórzą swoim kolegom stolarzom, ślusarzom i rytownikom ze stowarzyszenia „Obowiązek Wolności”.
Kiedy wracała do hotelu krętymi, brukowanymi uliczkami Auxerre, zobaczyła na małym placyku, na którym rosły cztery topole o bardzo jasnych, świeżych liściach, grupę bawiących się dziewczynek, które bez przerwy ustawiały się w jakieś figury i zmieniając miejsca, tworzyły wciąż nowe układy figur albo sprawiały, że te wcześniejsze przestawały istnieć. Przystanęła, chcąc się temu przyjrzeć. Bawiły się w „raj”, to znaczy w grę, w którą – jak opowiadała twoja matka – bawiłaś się i ty w ogrodzie w Vaugirard z małymi koleżankami z sąsiedztwa, pod czujnym i szczęśliwym okiem don Mariana. Pamiętasz, Florita? „Czy tu jest raj?” „Nie, señorita, jest tuż za rogiem”. A kiedy dziewczynka biegała od rogu do rogu, pytając o nieosiągalny raj, uradowane koleżanki zmieniały miejsca za jej plecami. Przypomniała sobie pewien dzień w Arequipie w 1833 roku, kiedy w pobliżu kościoła La Merced zobaczyła grupę chłopców i dziewczynek biegających po sieni obszernego domu. „Czy tu jest raj?” „Tuż za rogiem, proszę pana”. Gra, którą miałaś za francuską, okazała się znana także w Peru. Ale co w tym dziwnego, skoro dążenie do raju było przecież celem powszechnym? Ty sama nauczyłaś tej zabawy własne dzieci, Aline i Ernesta-Camille’a.
Dla każdej miejscowości i każdego miasta ustalony był dokładny program: spotkania z robotnikami, wizyty w redakcjach pism, odwiedziny u najbardziej wpływowych właścicieli i oczywiście u władz kościelnych. Po to, aby wyjaśnić mieszczuchom, że wbrew temu, co opowiadano, jej projekt nie zwiastuje wojny domowej, tylko bezkrwawą rewolucję o chrześcijańskich korzeniach, dla której inspiracją jest miłość i braterstwo. I właśnie Jedność Robotnicza, niosąc sprawiedliwość i wolność biedakom i kobietom, zapobiegnie gwałtownym wybuchom, które są we Francji nieuniknione, jeżeli sprawy będą się toczyły tak jak dotychczas. Dokąd będzie rosło grono uprzywilejowanych kosztem nędzy ogromnej większości? Dokąd będzie trwała niewola kobiet, którą już zniesiono w stosunku do mężczyzn? Umiała przekonywać, jej argumenty trafiały do wielu mieszczuchów i księży.
Jednak w Auxerre nie mogła odwiedzić żadnej redakcji, bo nie było tam pism. Miasto liczące dwanaście tysięcy mieszkańców i żadnego pisma! Tutejsi mieszczanie byli karygodnymi ignorantami.
W katedrze odbyła rozmowę, która zakończyła się sprzeczką z proboszczem, ojcem Fortinem, pulchnym i łysawym człowiekiem o wystraszonych oczach, nieprzyjemnym oddechu i zatłuszczonej sutannie, którego tępota sprawiła, że wpadła w złość. (Nie możesz tracić cierpliwości, Florita).
Poszła szukać ojca Fortina w jego domu, w sąsiedztwie katedry, i była pod dużym wrażeniem tego, jak jest obszerny i dobrze urządzony. Służąca, staruszka w czepku i fartuszku, poprowadziła ją, kulejąc, w kierunku kancelarii księdza. Ten zwlekał około kwadransa, zanim ją przyjął. Kiedy go zobaczyła, od razu poczuła, że jego niska i tęga postura, wymijające spojrzenie i niechlujny wygląd źle na nią działają. Ojciec Fortin wysłuchał jej w milczeniu. Siląc się na uprzejmość, Flora wyjaśniła mu cel swego przyjazdu do Auxerre. Opowiedziała, na czym polega jej projekt założenia Jedności Robotniczej, wytłumaczyła, że sojusz klasy pracującej, najpierw we Francji, potem w Europie i w końcu na całym świecie, ukształtuje prawdziwie chrześcijańską społeczność, przepojoną miłością wobec bliźniego. Patrzył na nią z niedowierzaniem, które przekształcało się w podejrzliwość, a w końcu zmieniło się w przerażenie, kiedy Flora stwierdziła, że po zorganizowaniu Jedności Robotniczej jej delegaci udadzą się do władz i do samego króla Ludwika Filipa, aby przedstawić swoje żądania dotyczące reform społecznych, poczynając od powszechnego zrównania mężczyzn i kobiet wobec prawa.
– Przecież to będzie rewolucja – wycedził przez zęby proboszcz, pryskając śliną.
– Wręcz przeciwnie – tłumaczyła mu Flora. – Jedność Robotnicza powstaje po to, żeby jej uniknąć, żeby sprawiedliwość zatriumfowała bez najmniejszego przelewu krwi.
W przeciwnym razie byłoby zapewne więcej ofiar niż w roku 1789. Czy dzięki spowiedzi proboszcz nie zna nieszczęsnego losu biednych? Czy nie wie, że setki tysięcy, miliony istot ludzkich pracują po osiemnaście godzin na dobę niczym zwierzęta, podczas gdy ich zarobki nie wystarczają nawet na nakarmienie dzieci? Czy nie zdaje sobie sprawy – on, który codziennie słucha i ogląda ich w kościele, w jakim upokorzeniu i poniewierce żyją kobiety, jak są wykorzystywane przez rodziców, mężów i własne dzieci? Los kobiet jest o wiele gorszy od losu robotników. Jeżeli to się nie zmieni, w społeczeństwie nastąpi wybuch nienawiści. Jedność Robotnicza powstaje po to, żeby temu zapobiec. Kościół katolicki powinien pomóc w tej krucjacie. Czy katolicy nie pragną pokoju, współczucia, harmonii społecznej? Pod tym względem powinna zaistnieć całkowita zbieżność między Kościołem a Jednością Robotniczą.
– Chociaż nie jestem katoliczką, to filozofia i moralność chrześcijańska przyświecają całemu mojemu działaniu, ojcze – zapewniła.
Kiedy ojciec Fortin usłyszał, że nie jest katoliczką, choć pozostaje chrześcijanką, jego okrągła twarz pobladła. Lekko drgnął i chciał się dowiedzieć, co to ma znaczyć. Czy aby nie jest protestantką? Flora wyjaśniła mu, że nie, że wierzy w Jezusa, ale nie uznaje Kościoła, bo uważa, że jego hierarchiczna struktura ogranicza wolność człowieka. Dogmaty wiary zaś tłumią życie intelektualne, wolną wolę człowieka, jego naukowe inicjatywy. Ponadto nauka Kościoła uznająca cnotę za symbol czystości ducha wywołuje przesądy, które czynią z kobiety kompletną niewolnicę.
Proboszcz najpierw zbladł, potem poczerwieniał, jakby miał dostać apopleksji. Zmieszany i zaniepokojony mrugał nerwowo powiekami. Flora zamilkła, bo zauważyła, że drży, opiera się o biurko i może za chwilę zemdleć.
– Czy pani jest świadoma swoich słów, señora? – wybełkotał. – Przychodzi pani prosić o pomoc Kościoła dla podobnych idei?
Tak, dla takich idei. Czyż Kościół katolicki nie uważa się za kościół biednych? Czy nie potępia niesprawiedliwości, żądzy zysku, wyzysku człowieka, chciwości? Jeżeli tak, to powinien poprzeć ten projekt, którego celem jest zaprowadzenie sprawiedliwości na całym świecie, w imię miłości i braterstwa.
Miała wrażenie, że mówi jak do ściany, jak dziad do obrazu. Przez dłuższą chwilę jeszcze się starała, żeby ją zrozumiał. Na próżno. Proboszcz nawet nie przeciwstawiał się jej argumentom. Patrzył na nią z odrazą i lękiem, nie kryjąc zniecierpliwienia. W końcu wymamrotał, że nie może obiecać pomocy, bo ta w diecezji zależy od biskupa. Przedstawi mu jej propozycję, ale ostrzega, że to mało prawdopodobne, by jakikolwiek biskup chciał patronować akcji społecznej spod jawnie antykatolickiego znaku. A jeżeli biskup zabroni, to żaden wierzący katolik nie udzieli jej pomocy, bo katolicka trzoda jest posłuszna swoim pasterzom. Więc tak, w myśl teorii zwolenników Saint-Simona trzeba wzmocnić władzę, żeby społeczeństwo lepiej funkcjonowało, pomyślała Flora, słuchając słów proboszcza. Respekt dla władzy robi z katolików automaty podobne do tego nieszczęśnika.
Chciała pożegnać się z ojcem Fortinem z zachowaniem dobrych manier i ofiarowała mu egzemplarz Jedności Robotniczej.
– Proszę to chociaż przeczytać, ojcze. Przekona się ksiądz, że mój projekt jest pełen chrześcijańskiego ducha.
– Nie będę tego czytał – oznajmił energicznie ojciec Fortin, przecząco kręcąc głową. – Wystarczą mi pani słowa, abym wiedział, że to nieczysta publikacja, że inspirował panią, może bez jej wiedzy, sam Belzebub.
Flora roześmiała się i schowała książeczkę do torebki.
– Należy ojciec do tych księży, którzy znowu będą wznosić stosy na placach, żeby spalić wszystkich wolnych i myślących ludzi na świecie – powiedziała mu na pożegnanie.
W pokoju hotelowym, już po zjedzeniu gorącej zupy, dokonała bilansu całego dnia swego pobytu w Auxerre. Nie była pesymistką. Na złe czasy potrzebna dobra mina, Florita. Nie poszło ci najlepiej, ale również nie tak źle. Niełatwe to zajęcie oddać się w służbę ludzkości, Andaluzyjko.III. BOJOWNICZKA I UCIEKINIERKA
Dijon, kwiecień 1844
Chociaż nie było tego w planie podróży, zamiast z Auxerre udać się bezpośrednio do Dijon, Flora zrobiła dwie jednodniowe przerwy w Avallon i w Semur. W obu miejscowościach zostawiła w księgarniach egzemplarze Jedności robotniczej i plakaty. A wobec tego, że nie miała żadnych listów polecających ani rekomendacji, poszła do barów, aby tam szukać robotników.
W pobliżu przykościelnego placyku w Avallon, zapełnionego tak kiczowatymi figurami świętych i Matki Boskiej, że przypomniały jej się indiańskie kapliczki w Peru, znajdowały się dwie oberże. O zmierzchu weszła do pierwszej z nich, „Etoile du Jour”. Ogień rozpalony w piecu rzucał czerwone światło na twarze parafian i wypełniał dymem zatłoczone pomieszczenie. Była w tym tłumie jedyną kobietą. Ucichły wrzaski, ale słychać było szepty i drwiące śmiechy. Wśród wydobywających się z fajek kłębów białego dymu dostrzegła skierowane na siebie oczy i czuła, że patrzą na nią z pożądaniem. Hałas potężniał, a jednocześnie otwierało się przed nią przejście wśród spoconego tłumu, który z jednej strony przepuszczał ją do przodu, ale z drugiej, za jej plecami, zamykał drogę odwrotu.
Wcale nie była skrępowana. Właścicielowi lokalu, niskiemu, usłużnemu mężczyźnie, który podszedł do niej z zapytaniem, kogo poszukuje, odparła krótko: nikogo.
– Dlaczego pan o to pyta? – zagadnęła tak, by wszyscy słyszeli. – Czy kobiety mają tu wstęp wzbroniony?
– Wpuszczamy tylko przyzwoite kobiety – zawołał podpity głos zza bufetu. – Ale nie ladacznice.
To miejscowy poeta, pomyślała Flora.
– Nie jestem kurwą, panowie – wyjaśniła spokojnie, zmuszając ich do milczenia. – Jestem przyjaciółką robotników. Przychodzę, aby wam pomóc uwolnić się z kajdan wyzysku.
Wtedy wyczytała z ich twarzy, że wprawdzie już jej nie biorą za ladacznicę, ale za osobę zrujnowaną majątkowo. Nie dała za wygraną i postanowiła do nich przemówić. Słuchali z zaciekawieniem, tak jak się słucha śpiewu nieznanego ptaka, nie przywiązując wagi do tego, o czym mówi, raczej przyglądali się z większym zainteresowaniem jej sukni, rękom, ustom, talii i biustowi, niż słuchali jej słów. Byli zmęczonymi ludźmi o zrezygnowanych twarzach, którzy pragnęli na chwilę zapomnieć o swoim szarym życiu. Po chwili, kiedy już zaspokoili ciekawość, niektórzy zajęli się z powrotem swoimi rozmowami i zapomnieli o jej obecności. W drugim lokalu w Avallon, o nazwie „La Joie”, małym pomieszczeniu z brudnymi ścianami, kominkiem, w którym dopalały się ostatnie węgle, siedziało sześciu, a może siedmiu parafian, którzy byli już tak pijani, że przemawianie do nich uznała za bezcelowe.
Wróciła do hotelu z kwaśnym posmakiem w ustach, który czasem jej dokuczał. Dlaczego, Florita? Z powodu straconego czasu w tym miasteczku zamieszkanym przez ciemnych chłopów, jakim było Avallon? Nie. Natomiast te spelunki przywołały w twojej pamięci dawne obrazy, kiedy sama wdychałaś zapach kwaśnego wina w lokalach pełnych pijaków, hazardzistów i oprychów z placu Maubert i okolicy, wśród których upływało twoje dzieciństwo i młodość. No i cztery lata twojego małżeństwa, Florita. Jakże się bałaś pijaków! Roiło się od nich w sąsiedztwie rue du Fouarre, w drzwiach knajp i na rogach ulic, leżeli w sieniach i na uliczkach, tam spali, czkali, wymiotowali i wygadywali przez sen rozmaite świństwa. Przeszedł ją dreszcz na wspomnienie powrotów po ciemku do domu z pracowni grawiury i litografii mistrza André Chazala, do której, kiedy tylko skończyłaś szesnaście lat, przyjęto cię dzięki staraniom matki jako uczennicę, kolorystkę. Przynajmniej tu przydały się twoje zdolności do rysunków. Żyjąc w innych warunkach, zostałabyś pewnie malarką, Andaluzyjko. A jednak nie żałowała tego, że w młodości była robotnicą. Początkowo miała wrażenie, że to wspaniałe wyzwolenie, że nie musi spędzać całych dni w zamknięciu, w obrzydliwej klitce na rue du Fouarre, że może wyjść z domu bardzo wcześnie rano i pracować po dwanaście godzin dziennie w pracowni grawiury i litografii razem z dwudziestoma robotnicami mistrza Chazala. Pracownia mogła być prawdziwym uniwersytetem, jeśli chodzi o to, co znaczy być we Francji robotnicą. Dziewczęta z pracowni opowiadały o mistrzu, że ma sławnego brata Antoine’a, malarza kwiatów i zwierząt w Jardin des Plantes. André Chazal lubił pić, grać w karty i tracić czas po knajpach. Kiedy bywał podpity, a czasem nawet i wtedy, gdy był trzeźwy, miał zwyczaj za bardzo sobie pozwalać wobec swoich robotnic. Sama tego kiedyś doświadczyłaś. W dniu, w którym wezwał cię na rozmowę, aby się przekonać, czy może przyjąć cię na uczennicę, zlustrował od stóp do głów, bezwstydnie i wulgarnie wpatrując się w twoje piersi i biodra.
André Chazal! Jakiego nikczemnika naraił ci przypadek, a może Bóg, abyś mu ofiarowała swoje dziewictwo, Florita. Był wysokim, trochę przygarbionym mężczyzną o słomianej czuprynie i bardzo szerokim czole, zuchwałym spojrzeniu łajdaka i ogromnym nosie, który stale węszył wokoło. Zrobiłaś na nim wrażenie od pierwszej chwili swoimi wielkimi oczami o głębokim spojrzeniu i kręconymi czarnymi włosami, Andaluzyjko. (Czy to nie André Chazal pierwszy tak cię nazywał?) Był o dwanaście lat starszy od ciebie i na pewno ciekła mu ślinka, kiedy marzył o młodej pannie jak o zakazanym owocu. Pod pretekstem, że chce cię nauczyć rzemiosła, pochylał się nad tobą, brał cię za rękę, obejmował w talii. „Tak trzeba mieszać kwasy, ostrożnie, nie dotykaj, bo się oparzysz” – i buch! – już go miałaś nad sobą, już głaskał twoją nogę, rękę, ramiona, plecy. Koleżanki żartowały sobie: „Uwiodłaś pryncypała, Florita”. Twoja najlepsza przyjaciółka Amandine przepowiedziała: „Jeśli nie ulegniesz, jeżeli mu się oprzesz, to się z tobą ożeni. Bo szaleje za tobą, przysięgam ci”.
Tak, szalał za tobą ten André Chazal, grawer-litograf, bywalec knajp, hazardzista i pijak. Tak bardzo, że pewnego dnia, cuchnąc kwaśnym winem i patrząc na ciebie bezczelnie, pozwolił sobie wielkimi łapami dotknąć twoich piersi. Wymierzyłaś mu wtedy policzek, co nim wstrząsnęło. Pobladł i patrzył na ciebie zdumiony. Ale zamiast cię zwolnić z pracy, czego się obawiałaś, przyszedł pełen skruchy do waszej klitki na rue du Fouarre z gałązką lilii w ręku i z przeprosinami do madame Tristán: „Señora, mam poważne zamiary wobec pani córki”. Dla madame Aline był to powód do tak wielkiej radości, że zaczęła śmiać się i całować Florę jak szalona. Jedyny raz widziałaś wtedy matkę tak wylewną i szczęśliwą. „Jakie masz szczęście”, powtarzała, patrząc na ciebie z czułością. „Podziękuj Bogu, córeczko”.
– To takie szczęście, że monsieur Chazal chce się ze mną ożenić?
– To wielkie szczęście, że chce się z tobą ożenić, mimo że jesteś dzieckiem z nieprawego łoża, córko. Myślisz, że znalazłabyś wielu takich, którzy zrobiliby coś podobnego? Podziękuj mu na kolanach, Florita.
Małżeństwo oznaczało początek końca jej dobrych stosunków z matką. Odtąd Flora coraz mniej ją kochała. Wiedziała, że jest dzieckiem nieślubnym, bo małżeństwo jej rodziców, zawarte w obecności jakiegoś francuskiego księdza z Bilbao, było nieważne w obliczu prawa cywilnego, ale dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, że bycie dzieckiem z nieprawego łoża okrywało ją od urodzenia tak straszną hańbą jak grzech pierworodny. Że to, iż André Chazal, burżuj i twój pryncypał, był skłonny dać ci swoje nazwisko, było błogosławieństwem, szczęściem, za które powinnaś dziękować z całej duszy. Ale to wszystko, Florita, zamiast złudzeń pozostawiło ci w ustach taki sam okropny niesmak, jakiego dzisiaj starasz się pozbyć, płucząc gardło wodą z dodatkiem mięty, przed pójściem do łóżka w pokoju hotelowym w Avallon.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej.