- promocja
Rama II - ebook
Rama II - ebook
Po raz pierwszy w Polsce kompletne, poprawione i uzupełnione wydanie drugiego tomu klasycznej serii SF.
Blisko siedemdziesiąt lat po wizycie Ramy Excalibur, olbrzymi generator sygnałów radarowych, wykrywa następny statek Obcych. Ludzkość, która dopiero co wyszła z Wielkiego Chaosu i wznowiła programy kosmiczne, znów staje przed szansą poznania innych istot. Mimo długotrwałych przygotowań misja zaczyna się źle. Kosmonauci kontynuują prace, jednak walczą nie tylko z trudnościami, jakich nastręcza obca cywilizacja, ale także z bagażem typowych ludzkich słabości.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8338-802-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Excalibur, olbrzymi napędzany energią nuklearną generator sygnałów radarowych, nie działał już prawie pół wieku. Po przejściu Ramy przez Układ Słoneczny naprędce zaprojektowano go i zbudowano w ciągu kilku miesięcy. W 2132 roku generator był gotów; jego zadanie polegało na wczesnym ostrzeganiu Ziemi przed statkami kosmicznymi obcych cywilizacji. Statek wielkości Ramy miał być widoczny z odległości równej przeciętnemu dystansowi między gwiazdami, czyli na lata — jak zakładano — przed tym, nim mógłby mieć jakikolwiek wpływ na sprawy ziemskie.
Decyzję o budowie Excalibura podjęto jeszcze przed przejściem Ramy przez peryhelium. Gdy pierwszy gość z kosmosu okrążył Słońce i podążał z powrotem ku gwiazdom, armie naukowców analizowały dane z jedynej ziemskiej misji, podczas której doszło do kontaktu z obcą cywilizacją.
Rama, ogłosiły, był obdarzonym inteligencją robotem, który nie interesował się ani Układem Słonecznym, ani jego mieszkańcami. Oficjalny raport pozostawiał wiele nierozwiązanych zagadek, jednak eksperci byli zgodni co do tego, że udało im się zrozumieć jedną podstawową zasadę inżynierii Ramów. Większość systemów i podsystemów Ramy, do których dotarli ziemscy odkrywcy, miała dwie wersje zapasowe, stąd wydawało się, że Obcy wszystko projektowali i budowali „trójkami”. Dlatego też było wysoce prawdopodobne, że w ślad za pierwszym olbrzymim statkiem podążą dwa następne.
Jednak w okolicach Słońca nie pojawiły się żadne jednostki z międzygwiezdnych przestrzeni. Lata mijały, ludzie na Ziemi zajmowali się własnymi sprawami. Zainteresowanie budowniczymi Ramy zaczęło spadać i wizyta Obcych powoli przeszła do historii.
Rama w dalszym ciągu intrygował naukowców, ale przeciętni ludzie przestali o nim myśleć. W latach czterdziestych XXII wieku świat pogrążony był w głębokim kryzysie ekonomicznym i brakowało funduszy na utrzymanie Excalibura. Kilka odkryć naukowych nie mogło uzasadniać ogromnych kosztów jego eksploatacji i po kilku latach generator został wyłączony.
Ponowne uruchomienie Excalibura czterdzieści pięć lat później trwało trzydzieści trzy miesiące i było tłumaczone względami naukowymi. Przez ten czas technika radarowa znacznie się rozwinęła, a nowe metody analizy danych bardzo podniosły wartość jego obserwacji. Gdy generator znów utrwalał obrazy odległych planet i gwiazd, prawie nikt na Ziemi nie spodziewał się wizyty drugiego statku kosmicznego.
Inżynier sprawujący kontrolę nad Excaliburem nie zaalarmował przełożonych, gdy na monitorach pojawiła się dziwna plamka. Uznał ją za wynik błędu w algorytmie przetwarzającym dane. Ale gdy plamka pojawiła się kilkakrotnie, wezwał na pomoc naukowca. Ten przeanalizował dane i doszedł do wniosku, że tajemniczy obiekt jest kometą poruszającą się po wydłużonej elipsie. Dopiero dwa miesiące później jakiś student obliczył, że obiekt ma przynajmniej czterdzieści kilometrów długości i całkowicie gładką powierzchnię.
W roku 2197 świat wiedział już, że ciałem zbliżającym się do Układu Słonecznego jest drugi statek Obcych. Międzynarodowa Agencja Kosmiczna — ISA — gromadziła środki, aby zorganizować wyprawę. Jej celem miało być przecięcie trajektorii statku Obcych wewnątrz orbity Wenus pod koniec lutego 2200 roku.
Ludzkość znowu patrzyła w gwiazdy, a głębokie filozoficzne pytania postawione w czasie pierwszej wizyty Ramów ponownie stały się aktualne. Statek zbliżał się ku Ziemi i setki skierowanych w jego stronę urządzeń dostarczały coraz więcej informacji. Wiedziano już, że — przynajmniej z zewnątrz — jest taki sam jak jego poprzednik. Rama wrócił i ludzkości raz jeszcze dane było spotkać się z przeznaczeniem.2. TEST I TRENING
Dziwny metaliczny twór wspinał się po skale w stronę nawisu. Wyglądał jak chudy pancernik; wężowe ciało pokrywała łuska otaczająca zwarte elektroniczne układy pośrodku jego trzech członów. Helikopter wisiał mniej więcej dwa metry od ściany. Z przodu wynurzyło się długie, giętkie, zakończone szczypcami ramię i o włos rozminęło z dziwnym stworzeniem.
— Cholera — mruknął Janos Tabori — to prawie niemożliwe, gdy helikopter tak się kołysze. Nawet w idealnych warunkach trudno odwalać precyzyjną robotę z całkowicie wyciągniętym ramieniem. — Spojrzał na pilota. — Dlaczego ta fantastyczna maszyna nie potrafi zawisnąć nieruchomo?
— Zbliż helikopter do ściany — rozkazał doktor David Brown.
Hiro Yamanaka zerknął na Browna i wprowadził polecenie do komputera. Ekran rozbłysnął na czerwono: MANEWR NIEMOŻLIWY DO WYKONANIA. ZBYT MAŁY PRZEŚWIT. Yamanaka milczał. Helikopter wisiał w tym samym miejscu.
— Pomiędzy śmigłem a ścianą jest pół metra, może siedemdziesiąt pięć centymetrów — głośno myślał Brown. — W ciągu dwóch, trzech minut biot będzie bezpieczny pod nawisem. Przejdźmy na ręczne sterowanie i złapmy go. Tym razem bez błędu, Tabori.
Hiro Yamanaka niepewnie spojrzał za siebie na łysiejącego naukowca w okularach. Wprowadził polecenie i przekręcił dużą czarną dźwignię w lewo. Na ekranie pojawił się napis: STEROWANIE RĘCZNE, BRAK AUTOMATYCZNEJ OCHRONY. Japończyk chwycił ster i ostrożnie zbliżył helikopter do ściany.
Inżynier Tabori był gotów. Włożył dłonie w specjalne rękawice i kilkakrotnie zacisnął palce. Szczypce powtórzyły jego ruchy. Ramię wysunęło się do przodu i bez kłopotu uchwyciło mechaniczne stworzenie. Dzięki sprzężeniom zwrotnym w rękawicach Tabori poczuł, że trzyma biota.
— Mam go! — wykrzyknął uradowany i powoli zaczął cofać ramię.
Nagły podmuch wiatru pchnął helikopter w lewo i mechaniczne ramię uderzyło w ścianę. Tabori poczuł, że jego uchwyt słabnie.
— Wyrównaj! — krzyknął, cofając wciąż ramię.
Gdy Yamanaka walczył, by opanować maszynę, nieumyślnie pochylił nieznacznie jej dziób. Trzech członków załogi usłyszało mdlący chrzęst bijącego o ścianę śmigła.
Japończyk natychmiast włączył automatycznego pilota. W ułamku sekundy rozległ się alarm i ekran rozbłysnął na czerwono: ROZLEGŁE USZKODZENIA. WYSOKIE PRAWDOPODOBIEŃSTWO KATASTROFY. KATAPULTOWAĆ ZAŁOGĘ. Yamanaka nie zwlekał. Już po chwili wyleciał z kabiny i opadał na spadochronie. Tabori i Brown poszli jego śladem. Gdy tylko Węgier wyjął ręce z rękawic, mechaniczne ramię puściło biota, a ten spadł z wysokości kilkuset metrów i roztrzaskał się na tysiące kawałków.
Pozbawiony pilota helikopter znajdował się coraz niżej. Pomimo algorytmu, który miał zapewnić bezpieczne lądowanie, leciał zygzakami. Śmigło zostało poważnie uszkodzone. Twardo usiadł na ziemi i przechylił się na bok.
Z windy w pobliżu śmigłowca wysiadł tęgi mężczyzna w brązowym mundurze z dystynkcjami świadczącymi o wysokim stopniu. Zjechał właśnie z centrum dowodzenia i, wściekły, szybkim krokiem ruszył do czekającego rovera. Za nim szła z kamerą blondynka w uniformie ISA. Mężczyzną w mundurze był generał Walerij Borzow, dowódca operacji „Newton”.
— Nikomu nic się nie stało? — spytał kierowcę, inżyniera Richarda Wakefielda.
— Podczas katapultowania z helikoptera Janos mocno uderzył się w ramię. Nicole właśnie rozmawiała z nim przez radio, nic sobie nie złamał. Ma tylko sporo siniaków.
Generał usiadł obok Wakefielda na przednim siedzeniu. Blondynka, dziennikarka Francesca Sabatini, wyłączyła kamerę i chciała zająć miejsce z tyłu. Borzow gniewnie machnął ręką w jej stronę, żeby sobie poszła.
— Niech pani zobaczy, co z Taborim i des Jardins — powiedział, wskazując na równinę. — Wilson powinien już tam być.
Borzow i Wakefield ruszyli w przeciwnym kierunku. Przejechawszy czterysta metrów, zatrzymali się przy Brownie, drobnym pięćdziesięcioletnim mężczyźnie w nowiutkim kombinezonie. Brown zwijał spadochron. Generał wysiadł z rovera i ruszył ku niemu.
— Wszystko w porządku, doktorze Brown? — spytał niecierpliwie.
Amerykanin w milczeniu skinął głową.
— W takim razie — ciągnął Borzow lodowatym tonem — może mógłby mi pan powiedzieć, co właściwie sobie wyobrażał, wydając rozkaz Yamanace, by przeszedł na ręczne sterowanie? Myślę, że dobrze by było, gdybyśmy o tym porozmawiali teraz, na osobności.
David Brown milczał.
— Nie widział pan sygnałów ostrzegawczych? — kontynuował Borzow. — Czy choć przez moment pomyślał pan, że naraża innych kosmonautów na niebezpieczeństwo?
Brown podniósł wzrok i posępnie spojrzał generałowi w oczy. Gdy zaczął mówić, jego głos zdradził emocje, które starał się ukryć.
— Wydawało mi się, że można zbliżyć helikopter do celu o kilkanaście centymetrów. Mieliśmy jeszcze całkiem spory prześwit, a był to jedyny sposób, żeby złapać biota. Przecież to było naszym zadaniem…
— Nie musi mi pan mówić, jakie mieliście zadanie — przerwał mu gniewnie Borzow. — Chciałbym panu przypomnieć, że osobiście uczestniczyłem w pisaniu regulaminu. Jest w nim powiedziane, że bez względu na okoliczności bezpieczeństwo załogi to priorytet. Zwłaszcza w czasie symulacji… Muszę wyznać, że jestem przerażony pańską beztroską. Helikopter jest uszkodzony, a Tabori poobijany. Ma pan szczęście, że nikt nie zginął.
David Brown nie słuchał go już. Odwrócił się, by dokończyć składanie spadochronu. Gwałtowne ruchy zdradzały, że jest wściekły.
Borzow wrócił do rovera. Odczekał chwilę i zaproponował Brownowi, że podwiezie go do bazy. Amerykanin w milczeniu potrząsnął głową, zarzucił spadochron na plecy i ruszył piechotą do windy.3. KONFERENCJA
Janos Tabori siedział na krześle przed salą wykładową ośrodka szkoleniowego. Oświetlało go kilka niewielkich, lecz mocnych przenośnych lamp.
— Odległość od symulowanego biota stanowiła granicę możliwości mechanicznego ramienia — mówił do małej kamery trzymanej przez Francescę Sabatini. — Dwukrotnie bez powodzenia usiłowałem go złapać. Potem doktor Brown zadecydował, że należy przejść na ręczne sterowanie helikopterem i zbliżyć się do ściany. Niestety podmuch wiatru…
Otworzyły się drzwi sali i wyjrzała zza nich uśmiechnięta twarz.
— Wszyscy na ciebie czekamy — powiedział generał O’Toole. — Wydaje mi się, że Borzow zaczyna tracić cierpliwość.
Francesca wyłączyła lampy i schowała kamerę do kieszeni.
— W porządku, mój węgierski bohaterze — zaśmiała się — na razie damy sobie spokój. Nasz przełożony nie lubi czekać. — Podeszła, objęła go i delikatnie dotknęła jego zabandażowanego ramienia. — Dobrze, że nic ci się nie stało.
Przystojny czterdziestoletni Murzyn, który przysłuchiwał się wywiadowi, robiąc notatki na niewielkiej klawiaturze, ruszył do sali wykładowej za Taborim i Francescą.
— Chciałbym w tym tygodniu dać coś o teleoperacji za pomocą sterowanych rękawicą mechanicznych kończyn — szepnął Reggie Wilson do Taboriego, gdy usiedli. — Moi czytelnicy lubią takie techniczne teksty.
— Cieszę się, że wasza trójka mogła do nas dołączyć — powiedział Borzow sarkastycznie. — Zaczynałem już myśleć, że to zebranie jest czymś uciążliwym i odciąga was od znacznie ważniejszych spraw, takich jak opowiadanie o naszych nieszczęśliwych wypadkach czy opisywanie nowinek technicznych. — Wskazał palcem Amerykanina, przed którym leżała płaska klawiatura. — Chcesz czy nie, Wilson, przede wszystkim jesteś członkiem załogi, a dopiero potem dziennikarzem. Nie uważasz, że choć raz należałoby to odłożyć na bok, żebyśmy wreszcie mogli zająć się poważnymi kwestiami? Mam wam do powiedzenia kilka rzeczy, które nie są przeznaczone dla prasy.
Wilson włożył klawiaturę do torby. Borzow wstał i zaczął mówić, chodząc tam i z powrotem po sali. Stół, przy którym siedzieli członkowie załogi, był owalny, w najszerszym miejscu miał jakieś dwa metry. Przed każdym z dwunastu foteli znajdowały się klawiatura i monitor, które — nieużywane — chowane były w blacie. Obok Borzowa siedziało pozostałych dwóch wojskowych członków wyprawy: Europejczyk, admirał Otto Heilmann, bohater Rady Rządów z czasu kryzysu w Caracas, oraz Amerykanin Michael Ryan O’Toole, generał sił powietrznych. Pozostała dziewiątka nie zawsze zajmowała te same miejsca, co szczególnie drażniło admirała Heilmanna i — w nieco mniejszym stopniu — jego przełożonego, generała Borzowa.
Niekiedy „nieprofesjonaliści” gromadzili się na drugim końcu stołu, zostawiając pozostałe miejsca dla „kosmicznych kadetów”, jak potocznie nazywano absolwentów Akademii Kosmicznej. Po niemal roku systematycznego występowania w mediach społeczeństwo podzieliło dwunastu członków wyprawy na trzy grupy: „nieprofesjonalistów”, czyli dwóch naukowców i dwoje dziennikarzy, „wojskową trójkę” oraz piątkę kosmonautów, którzy podczas misji mieli wykonywać zadania wymagające wiedzy technicznej.
Jednak tego dnia dwie cywilne grupy były przemieszane. Uważany powszechnie za czołowego eksperta do spraw pierwszej ekspedycji Ramów sprzed siedemdziesięciu lat japoński naukowiec Shigeru Takagishi, którego książka _Atlas Ramy_ stanowiła dla wszystkich członków ekspedycji obowiązkową lekturę, siedział pośrodku stołu między rosyjską pilot Iriną Turgieniew a inżynierem kosmonautą Richardem Wakefieldem z Anglii. Naprzeciwko nich ulokowała się lekarz pokładowa Nicole des Jardins, ciemnoskóra kobieta o francusko-afrykańskim rodowodzie, a obok niej cichy Japończyk Yamanaka i piękna signora Sabatini. Pozostałe trzy miejsca na „południowym końcu” owalnego stołu, przed którym na ścianie wisiały plany Ramy, zajmowali amerykański dziennikarz Wilson, Tabori (rosyjski kosmonauta z Budapesztu) i doktor David Brown. Ten ostatni miał marsową minę i wyglądał bardzo poważnie; przyniósł jakieś papiery i rozłożył je na blacie.
— Wydawało mi się nie do pomyślenia — mówił Borzow, przechadzając się wciąż — aby ktokolwiek z was mógł zapomnieć, że zostaliście wybrani do najważniejszej misji, jaka kiedykolwiek przypadła w udziale człowiekowi. Jednak opierając się na faktach zebranych podczas ostatnich symulacji, muszę stwierdzić, że zaczynam zmieniać zdanie co do kwalifikacji niektórych osób. Są tacy, którzy twierdzą, że statek Ramów będzie dokładną kopią jego poprzednika — ciągnął — i że wobec nas, starających się go zbadać, będzie on całkowicie bierny. Przyznaję, że badania radarowe przeprowadzone w ostatnich trzech latach pozwalają podejrzewać, że statek ten jest tej samej wielkości i ma tę samą strukturę. Ale nawet jeśli okaże się on jeszcze jednym wymarłym statkiem Obcych, którzy zginęli tysiące lat temu, zadanie to i tak jest najważniejszym w naszym życiu. I wydaje mi się, że jego wykonanie wymaga od każdego z was dobrej woli i maksymalnego wysiłku.
Janos Tabori chciał o coś zapytać, ale Borzow, który umilkł, by zebrać myśli, nie dał mu dojść do słowa.
— Zachowanie członków załogi podczas ostatnich treningów było naganne. Niektórzy są znakomici — osoby zainteresowane wiedzą, o kim mówię — ale wielu zachowuje się tak, jakby nie zdawało sobie sprawy, co jest celem naszej misji. Jestem niemal pewien, że dwóch czy trzech z was nawet nie czytało regulaminu. Wiem, że wymaga to niekiedy pewnego wysiłku, ale przecież dziesięć miesięcy temu wszyscy _zgodziliście się_ postępować zgodnie z nim. Nawet ci bez doświadczenia w lataniu.
Borzow przerwał, stając przy jednej z dużych map. Przekrój ukazywał wnętrze Nowego Jorku wewnątrz pierwszego statku Ramów. Wysokie, smukłe budynki przypominające wieżowce Manhattanu, stłoczone na wyspie pośrodku Morza Cylindrycznego, zostały częściowo oznaczone na mapach podczas wcześniejszej ludzkiej ekspedycji.
— W ciągu sześciu tygodni dojdzie do kontaktu ze statkiem Obcych, w którym może się znajdować podobne miasto. Będziemy reprezentować całą ludzkość. Nie wiemy, co tam znajdziemy. Bez względu na to, co teraz zrobimy, nasze przygotowanie może się okazać niewystarczające. I dlatego właśnie wykonywanie wyuczonych procedur musi następować automatycznie, żeby nasze mózgi mogły koncentrować się na tym, co nieznane…
Dowódca usiadł na końcu stołu.
— Dzisiejsze ćwiczenia okazały się kompletną katastrofą. Mogliśmy stracić trzech cennych członków załogi i jeden z najdroższych helikopterów na świecie. Muszę wam jeszcze raz przypomnieć, że priorytety naszej misji zostały uzgodnione z Międzynarodową Agencją Kosmiczną i Radą Rządów. Bezpieczeństwo załogi jest rzeczą najważniejszą. Na drugim miejscu jest analiza struktury statku w celu stwierdzenia potencjalnego zagrożenia dla Ziemi. — Borzow patrzył teraz bezpośrednio na Browna, który odpowiedział mu twardym spojrzeniem. — Dopiero gdy te dwa warunki zostaną spełnione i gdy statek Ramów okaże się niegroźny, schwytanie jednego czy więcej biotów będzie miało jakieś znaczenie.
— Chciałbym przypomnieć panu generałowi — rzekł niezwłocznie David Brown dźwięcznym głosem — że zdaniem niektórych z nas do regulaminu nie należy podchodzić w sposób mechaniczny. Trudno przecenić wagę biotów dla środowisk naukowych. Mówiłem już wielokrotnie, zarówno podczas spotkań dla kosmonautów, jak i w wywiadach telewizyjnych, że jeżeli drugi statek Ramów jest taki sam jak pierwszy — co znaczy, że nasza obecność zostanie całkowicie zignorowana — to działając powoli, będziemy zmuszeni opuścić go i wrócić na Ziemię, nim zdobędziemy choć jednego biota, a tym samym szansa ziemskiej nauki na poznanie osiągnięć technicznych obcej cywilizacji zostanie zaprzepaszczona przez zbiorową histerię polityków. — Borzow chciał odpowiedzieć, ale Brown podniósł się z fotela i gestykulując, ciągnął: — Nie, nie, najpierw proszę mnie wysłuchać. W zasadzie oskarżył mnie pan o niekompetencję podczas dzisiejszych ćwiczeń i mam prawo do obrony. — Wziął do ręki wydruk z komputera. — Oto warunki wstępne dzisiejszej symulacji przygotowane przez _pańskich_ inżynierów. Pozwoli pan, że je panu przypomnę. Warunek pierwszy: ekspedycja dobiega końca i zostało ponad wszelką wątpliwość ustalone, że Rama II jest tak bierny jak pierwszy i nie stanowi żadnego zagrożenia dla Ziemi. Warunek drugi: podczas ekspedycji bioty widywano tylko sporadycznie i nigdy w grupach. — Brown spojrzał na zebranych i z wyrazu ich twarzy domyślił się, że dobrze zaczął. Wziął głęboki oddech i kontynuował: — Przeczytawszy te warunki, zakładałem, że symulacja ma odzwierciedlać ostatnią szansę schwytania biota. Podczas testu myślałem o tym, czym byłoby dostarczenie na Ziemię choć jednego z nich. W całej historii ludzkości jedyny kontakt z obcą kulturą nastąpił w 2130 roku, gdy kosmonauci weszli na pokład pierwszego Ramy. Jednak owoce tamtej wyprawy — z naukowego punktu widzenia — były skromniejsze, niż być mogły. Mamy co prawda pewne informacje, łącznie z dokładną sekcją wyglądającego jak pająk biota, którą przeprowadziła doktor Laura Ernst, ale kosmonauci przywieźli jedynie drobne fragmenty biomechanicznego kwiatka, który na dodatek uległ nieodwracalnym zmianom, nim zdołano go zbadać. Poza tym z tego pierwszego spotkania nie mamy nic. Nawet tranzystora, który pozwoliłby nam dowiedzieć się czegoś o inżynieryjnych zdolnościach Ramów. A teraz nadarza się druga szansa. — Podniósł wzrok na sufit i ciągnął mocnym głosem: — Gdyby udało się nam dostarczyć na Ziemię dwa lub trzy różne bioty i gdybyśmy mogli je zbadać, nasza wyprawa z pewnością byłaby największym wydarzeniem w historii ludzkości. Zrozumienie inżynierii Ramów w pewnym sensie byłoby kontaktem z nimi.
Słowa Browna zrobiły wrażenie nawet na Borzowie. Naukowiec jak zwykle użył swej elokwencji, by porażkę obrócić w choćby częściowe zwycięstwo.
Generał postanowił zmienić taktykę.
— Pomimo to — rzekł, korzystając z przerwy w przemówieniu Amerykanina — nie możemy zapominać, że w czasie wyprawy nie wolno nam narażać członków załogi na niebezpieczeństwo. — Spojrzał na siedzących przy stole kosmonautów. — Nie mniej niż wy pragnę, byśmy wrócili z biotami i innymi próbkami, muszę jednak przyznać, że przeraża mnie, iż z góry zakładacie, że drugi statek będzie taki sam jak pierwszy. Jaki mamy dowód na to, że Ramowie, ktokolwiek to jest, są nam życzliwi? Żadnego. Polowanie na bioty może się okazać przedwczesne.
— Jednak życzliwości Ramów, panie generale, nigdy nie będziemy pewni — rzekł Richard Wakefield. — Nawet jeśli okaże się, że drugi statek jest taki sam jak pierwszy, nie będziemy nic wiedzieć o tym, co się stanie, gdy spróbujemy złapać biota. Przypuśćmy, że doktor Brown ma rację i że oba superzaawansowane statki zostały skonstruowane miliony lat temu, na drugim końcu Galaktyki, przez nieistniejącą już cywilizację. Jak możemy się przekonać, czy bioty nie są zaprogramowane na wypadek ataku? A jeżeli są one integralną częścią statku, niezbędną do jego poprawnego funkcjonowania? Wtedy byłoby całkiem naturalne, że choć to maszyny, będą się bronić. Możliwe, że nasze działanie zostanie odczytane jako wrogie i spowoduje zmianę funkcjonowania całej jednostki. Czytałem kiedyś o robocie, który w 2012 roku wpadł do etanowego morza na Tytanie. Był tak zaprogramowany, że w razie ataku miał…
— Stop — przerwał mu z uśmiechem Janos Tabori. — Nie mówimy teraz o historii badania Układu Słonecznego. — Spojrzał na Borzowa. — Boli mnie ramię, dowódco, mam pusty żołądek i po wrażeniach dzisiejszego dnia jestem wyczerpany. Wasze przemówienia są wspaniałe, ale jeżeli nie ma żadnych konkretnych spraw do przedyskutowania, chciałbym zaproponować, byśmy zakończyli to spotkanie i choć raz mieli dość czasu na spakowanie swoich rzeczy.
Admirał Heilmann spojrzał w jego stronę.
— Kosmonauto Tabori, konferencję zwołał generał Borzow i jedynie on może ją zakończyć. Nie należy…
Borzow uspokoił go gestem.
— Wystarczy, Otto. Myślę, że Janos ma rację. To był naprawdę długi dzień, podobnie jak szesnaście poprzednich. Dobrze, na razie kończymy. Porozmawiamy, gdy wszyscy odpoczną. — Wstał. — Autobus na lotnisko odjedzie zaraz po kolacji.
Zgromadzeni zaczęli przygotowywać się do wyjścia.
— Chciałbym, żebyście podczas odpoczynku zastanowili się nad tym wszystkim — dodał Borzow. — Zostały nam tylko dwa tygodnie symulacji. Zaraz po świętach zaczynamy przygotowania do startu. Te ćwiczenia są naszą ostatnią szansą, żeby wszystko dobrze poszło. Spodziewam się, że wrócicie w pełni sił, gotowi do wykonania czekających nas zadań i świadomi wagi naszej misji.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki