- W empik go
Ramoty i ramotki - ebook
Ramoty i ramotki - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 461 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O Wy duszy mojej najmilsze perełki! Czytelnicy! Wy którzy mnie w życiu autora od największej uwalniacie boleści, pozwólcie przede wszystkiem, niechaj Was uściskam i ucałuję, niechaj się z Wami popieszczę, niechaj Was i do serca mojego przytulę, niechaj Was łzami przywiązania i miłości zroszę, pokropię i obleję.
1) Przybliż się do mnie łysy filozofie, – bliżej, – bliżej – daję Ci błogosławieństwo na drogę badań: przeczytaj z uwagą 6 tomów moich Ramot i Ramotek, a niezawodnie schwycisz wiedzę, widzę i - um.
2) Przybliż się ogorzały rolniku, klęknij i odbierz moje błogosławieństwo, a pojmiesz, że jak jesteś pierwszem ogniwem życia narodu, tak starać się winieneś, abyś nie był ostatniem w życiu umysłowem; niechaj Cię nie sama Ceres, ale i Minerwa promieniem łaski swojej ogrzewa; – bądź reprezentantem uczuć najszlachetniejszych, bądź filarem cnót narodowych, bo jesteś sercem narodu.
3) Przybliż się do mnie osiwiały prawniku! duję Ci błogosławieństwo na drogę sprawiedliwości, – niechaj Cię Jehowa strzeże od matactwa i krętaniny, czytaj moje Ramoty i Ramotki, znajdziesz homeopatyczne ale niesfałszowane krople prawdy.
4) Chodźcie tutaj przemysłowcy – odpocznijcie po waszych uczciwych zabiegach i niecnych szachrajstwach, klęknijcie na grochu i na tatarce, bo dużo jest grzechu w życiu waszem. Chuć pieniężna obsiadła serca wasze, zanieczyściła umysł, ztąd największą część swoich uczuć daliście na lichwę złota. W V. tomie moich Ramotek sprawię wam łaźnię, tom I. i II. przeczytajcie dla rozrywki.
5) Płci piękna! proszę, bardzo proszę niechaj Aśćki będą łaskawe bliżej przystąpić. Oczki na dół, usteczka na sznurek, rączki na krzyż. O! tak pięknie. Cóż Aśćki chcą?… romansu?… he?… W I. i II. tomie bardzo mało romansu, w następnych będzie więcej. Czytajcie tymczasem co jest, nie zapomniałem i o was gołąbki.
6) Kawalerowie! marsz! marsz!… Stój! równaj się, oczy na prawo, nosy na dół… uszy do góry!
Mości balbierzu do apelu.
Lala?! – jest.
Wiercipięta?! – jest.
Lampart?! – jest.
Dandy?! – jest.
Pływacz vel kłamca?! – jest.
Opryszek?! – jest.
Lew?! – jest.
Długouchy?! – jest.
Nie brakuje żadnego, idźcie na kwatery i czytajcie moje Ramoty i Ramotki.
Dzieci, po cóż się ciśniecie?… w cielęta nigdy nie orzą, – nie dla was Ramoty, – ruszajcie do gramatyki.
DO NAJSZANOWNIEJSZYCH PRENUMERATORÓW .
Ile razy zdarzyło mi się napotkać spis prenumeratorów na czele, lub co gorsza na plecach dzieła, zawsze byłem ciekawy dowiedzieć się, jaki cel w drukowaniu tego spisu uczony autor założył?… bo przypuścić nie mogłem, aby to czynił dla zwiększenia objętości materyalnej tylko. – Jeżeli przez ogłoszenie pięciozłotowych nazwisk z imionami, z tytułami, zamierzył swoim niejako chlebodawcom wdzięczność okazać, należało coś do nich przemówić – np. "O! wy! którzy przez namowy, przez nalegania, przez stosunki pokrewieństwa, powinowactwa, przyjaźni i znajomości, daliście po 5 lub po 10 złotówek na papier i druk mojego dzieła, niechaj wam w tem doczesnem i w przyszłem życiu, – "rajskie świece świecą" – albo: "O wy! posrebrzane filary kwestującej literatury, bądźcie łaskawi przyjąć drukowany hołd rozczulonego autora" i t… p. Ale zacząć od Adama, a skończyć na Zenonie, nie rzekłszy do nich ani słowa, w tem zaprawdę żadnego sensu nie znajduję.
Nadto rozumiem, że każde dzieło drukuje się albo celem wyłonienia myśli filozoficznych, albo dla objawu uczuć sentymentalnych, albo na melancholiczno-praktyczny użytek, lub też nakoniec dla rozweselenia skłopotanych animuszów, a nigdy dla zaznajamiania z literami nazwisk osób, czytelnikowi po największej części zupełnie obojętnych. – Cóż dopiero za przysługa, gdy umieszczą nazwiska, na jakie ja przed 18 laty w spisie prenumeratorów na jakąś okropną trajediją nieszczęśliwie napotkałem, to jest na jakiegoś pana Witalisa Rozszczęszczypczykoczykowskiego A. E. R. G. G. S. K. M. Z. P. R. i na jakąś Rulikuligulipulikowikiewiczownę sędziankę. Bóg łaskaw, żem sobie przy pierwszem nazwisku języka zębami nie skaleczył, a przy drugiem nie przewrócił, a com sobie głowy nałamał nad owemi pojedyńczemi literami "A. E. R. G. G. S. K. M. Z. P. R.", aby się dowiedzieć, jaką to godność pan Witalis Rozszczęszczypczykoczykowski piastuje?… Byłem wówczas młody, a więc ciekawy, pomnę że trzy noce nie spałem, jednakże do dziś dnia nie wiem, co ten alfabet znaczy. W innym zaś spisie prenumeratorów, czytając:
Myks, b… urzędnik komory pogranicznej,
Buch, b… kapitan artylleryi,
Psik, artysta dramatyczny, mniemałem, że autor ze mnie żartuje, stąd obrażony, dzieło jego rzuciłem na stronę.
Najszanowniejsi prenumeratorowie Ramot i Ramotek literackich, – ani nazwisk, ani imion ani tytułów waszych nie wymienię, bo sądzę że z wyższych pobudek pospieszyliście z przedpłatą na druk oryginalnie po polsku napisanych książeczek – z pobudek szlachetniejszych, aniżeli jest chęć widzenia swojego nazwiska gołosłownego, drukowanego na bibule, zabierającego bezpożytecznie miejsce wyrazom myśli, wyrazom uczuć, spostrzeżeń, nauki lub rozrywki. Z uczucia obowiązków wspierać piśmiennictwo krajowe, bez chęci błyszczenia pieniężnem nazwiskiem, jak było zawsze, chociaż i w najszczuplejszej możności zakresie, sprawą poczciwą tak obecnie jest najpierwszą, – dla tego oddaję wam cześć i przyrzekam, że w późniejszych moich pracach będę pilniejszym, a więc użyteczniejszym.
Cieniom tego męża, który atrament vel inkaust wynalazł, pierwszy oddział moich Ramotek w dowód wdzięcznego uwielbienia poświęcam Au. Wi.
WSPOMNIENIE SZKOLNE .
"Co się dzieje w szkole, nie powiadaj, choćby cię smażono w smole!" – Nie wiem, czy dzieci i teraz podobnej trzymają się zasady, ale za lat mojego pędractwa w wielkiem mieliśmy poszanowaniu owe głębokiej myśli wyrazy, i zaprawdę tego, co tu dzisiaj z całą otwartością opowiem – przed dwudziestu laty, za wszystkie skarby świata nie byłbym wyjawił.
Byłem dopiero w klasie trzeciej, oddziale pierwszym, gdy przybył z Gietyngi, (nie pamiętam czy doktor filozofii czy nie doktor mieliśmy ich bowiem czterech pomiędzy naszymi profesorami) pan Berendt, i objął katedrę literatury niemieckiej w gimnazyum poznańskiem. Mąż ten pełen nauki i nieco zgarbionej postaci nosił frak, spodnie, kamizelkę i chustkę czarnego koloru, a u kamaszy sięgających po kolana, było na każdej nodze 7 dużych stalowych guzików, mówię wyraźnie siedm, bom je nieraz rachował przemyśliwając, jakimby to sposobem kilka oberznąć; – zdawało mi się, że taka sprawka mogłaby sławę moją figlarną na zawsze utrwalić
:
"O! ty co bujasz wesoło po jasnej Niebios przestrzeni,
A z pełnego chluby czoła pasmo rozwijasz promieni,
Serce cię moje chwytało,
Wysoka chwało!
Co za tryumf!?… gdybym był zdołał chociaż jeden guzik w obliczu całej klasy od nienawistnych nam kamaszów odłączyć. – Już nawet skradałem się raz ku katedrze, ale obejrzał się czujnego ucha profesor, i znikła wielkiego czynu sposobność.
Lecz wracam do głównego mej powieści celu: – siódmego stycznia, nazajutrz po trzech królach, przybiegłem rychło do zakrystyi, pragnąc służyć do mszy studenckiej, – a lubo nie bardzom dobrze w ministranturze odpowiadał, i tylko końcówki: "per Dominum Deum nostrum" "sanctae!" głośno wymawiałem – jednakże natomiast potężnym dzwonkiem słynnie machać potrafiłem.
Patrzę – aż tu już pięciu kandydatów do tego zaszczytu kłóci się o pierwszeństwo. -
Jakoś się pogodzili i zaczęła się rozmowa o studenckiej biedzie.
– Rozumiesz ty, co ten Berendt szwargocze? "die erste Abtheilung der deutschen Literatur" "ruhig!" -
"ruhig!" – i zawsze "ruhig!" – zupełnie, jak gdyby kto szczotką po uszach drapał.
– Mój Boże! ksiądz Przybylski jak krzyknął "hajdamaku!" na całą godzinę było cicho, i chociaż często dał żelaznych karmelków milej przecież bywało.
– Wiesz co, Kaulfuss to wcale dobrze uczy.
– Ale jaki on też uczony! Kaulfuss i Casius należą podobno do najlepszych filologów.
– Albo to nasz poczciwy Buchowski nie tęgi matematyk?
– Pewno, że i on bardzo dobrze uczy wiesz, ja Buchowskiego tak kocham jak mego własnego ojca.
– Lecz kto z was Berendta rozumie? zabawnie, on ma nas czegoś nauczyć, a my jego języka nie rozumiemy; żeby on to po polsku mówił – "pierwszy oddział literatury niemieckiej poczyna się…"
– Ej gadasz, on nas pierwej powinien nauczyć gramatyki – wokabuł – a potem dopiero rozprawiać o literaturze. – Słuchaj Auguście! zróbmy mu dzisiaj figla; jak on zacznie "ruhig!" to my się odezwijmy "Stille" tylko tak, aby żadnego nie spostrzegł, i możnaby wywoskować ławki i puścić piszczonego, ty wiesz?…
– Dobrze, dobrze, wiem – masz wosk?
– Albo go tu mało w zakrystyi, tylko poprośmy Walentego.
– "Mój kochany Walenty dajcie – dajcie – mnie i mnie" jakoż w krótkiej chwili powolny zakrystyan dał każdemu z nas po odrobince żółtego wosku.
Poważnie ozwały się organy – miły śpiew choralny rozległ się po świątyni pańskiej, i w tym tak znakomicie pysznym przybytku Boga – we farze poznańskiej – siedmset z górą uczniów modliło się w pokorze do Pana nad Pany, aby im dał zdrowie, naukę – bojaźń Boską, przyjaźń ludzką, aby ich rodziców od złego chronił, – nauczycielom troski i znoje nagrodził. Byłem i ja wpośród modlących się; zapomniałem o Berendcie – myśl pozbyła się swawoli – pobożnie patrzyłem się na obrządek mszy świętej – i dopiero gdyśmy parami w bramę szkolną wchodzili, szepnął mi Stasio "czy masz wosk?" – "mam" odrzekłem, i żądza pustoty przebiegła żyły moje.
Od 9ej do 9ej był język polski – poprzednik kochanego i wielce zacnego Królikowskiego odczytywał nam pięknym głosem wzorowe utwory Karpińskiego; słuchaliśmy z wdzięcznością, bo ksiądz Antosiewicz obrał tak lube obrazy dla serc naszych młodzieńczych, czynił objaśnienia, porównania z innymi pisarzami, i szybko, mile, na skrzydłach, króciuchna ubiegła godzina. Gorliwy w służbie stary pedel Scha1 zmianę godzin dzwonkiem ogłosił; wytoczył się poważnie szanowny ksiądz Antosiewicz, a miejsce jego zajął profesor Berendt. Porachowałem u prawej nogi guziki, było ich jak dawniej nie mniej, nie więcej jak siedm, rachuję u lewej – nie dowierzam oczom moim, o radości! – sześć tylko. – Prawił tymczasem pan Berendt o Wielandzie; myśmy wosk z kieszonek wydobyli.
"Ruhig!" – "Stille!" ozwało się po różnych klasy stronach kilka piskliwych głosików.
– Was ist das?
Harmonia woskowa zagrała. – – "Du ungezogener Bube!" – schwycił mnie za kołnierz granatowego spencerka i silnie za drzwi wyrzucił. – Świeże powietrze owiało mnie; – Michałowska, żona struża szkolnego, roześmiała się mówiąc: "już to znów na pokucie?" Usiadłem sobie przy progu w kuczki, słuchając jak się tam moi koledzy popisują – i kiedym się dziwił spokojności, jaka w klasie panowała, – ksiądz Antosiewicz, przechadzający się po dziedzińcu do mnie zagadał: "A coż wilczku, wygnali cię z kniei – pewnoś baranka dusił?" – "Nie, księże profesorze! jam nic nie robił – i (skrzywiłem twarz moję w grymas płaczu) tylko pan profesor Berendt opowiadał nam, że Kopernik był Niemcem – a wszakże ksiądz profesor nauczał nas, że Kopernik był Polakiem." – Zarumienił się ksiądz Antosiewicz, roztworzył na rościerz drzwi klasy i popychając mnie naprzód, z przyciskiem wyrzekł: "Kopernik był Polakiem – jest to rzeczą dowiedzioną i żadnej nie ulegającą wątpliwości – proszę pana profesora tak grubych błędów historycznych nie objawiać, którymby może dano wiarę w Gietyndze ale nie u nas." i wychodząc drzwi za sobą zatrzasnął. Berendt stał nieporuszony i niemy; – łoskot grzmotu nie jest tak głośnym jak był smiech i wrzask siedmdziesięciu chłopców! "Aha! sehen Sie Herr – Professor! – nie będę marzł na zimnie" i wyszczerzyłem zęby. – Tu już hałas wzmógł się do najwyższej potęgi; ławki trzeszczały, nogi tupały, okna się trzęsły, lecz zarazem i ja znów powtórnie za drzwi wyleciałem.
Cóż? – zapytał przybiegając do mnie obrońca polskiego Kopernika. – "Ksiądz profesor ledwie wyszedł – on zaraz powtórzył, że Kopernik był Niemcem i że się Polacy niesłusznie przyznawają…" Nie dał mi dokończyć ksiądz dziekan – trzęsąc się ze złości wnosi mnie za kołnierz napowrót do klasy, i w najwyższem uniesieniu zawołał: – "Dzieci! dopóki ja żyję, nikt was fałszem karmić nie będzie – a jeżeli nam pozazdrościli…" "Was wollen Sie damit sagen, Herr College!" – "Kopernik war ein Pole!" Wtem ukazał się ówczesny rektor Kaulfus: rzecz się wyjaśniła, – censor klasy zdał świadectwo, – pogodzili się przeciwnicy – i gdy mnie do komórki ciągniono, słyszałem tylko już lekką zwadę o rodowód Kopernika.
Co się następnie stało, pozwólcie, łaskawi czytelnicy, że zamilczę – bo chociaż to już temu lat dwadzieścia i kilka, ale przecież głęboka myśl tych wyrazów "co się dzieje w szkole nie powiadaj! choćby cię smażono w smole!" do niektórych przynajmniej okoliczności i dzisiaj zastosować muszę.
Długo – długo potem zdarzeniu, jeszcze i na uniwersytecie wrocławskim moi z owych lat współuczniowie pytali mnie często "czy Kopernik był Polakiem?"
Patrząc tu w Warszawie na pomnik tego wielkiego męża, szybko omijam to miejsce. – Wczoraj przy ulicy Senatorskiej spytał mnie jeden z dawnych znajomych "czy Kopernik był Polakiem?" – Łzy zapełniły oczy moje – było to wspomnienie z lat daleko ubiegłych – z lat młodości i szczęścia.
NAPOLEON I ŻYDKI SWARZĘDZKIE .
(Zdarzenie prawdziwe.)
W Swarzędzu, miasteczku o jednę milę od Poznania odległem, jest około 4000 mieszkańców, z których większa część talmud wyznaje. Było to w jesieni 1806 roku, kiedy burmistrz tamtejszy widział się zmuszonym zawezwać starszyznę żydowską, celem wyjaśnienia mu, co jest powodem tak nadzwyczajnego pomiędzy nimi ruchu, któren od dni kilku uważał; jaką dano odpowiedź, nikt o tem prócz p… burmistrza nie wiedział. Podczas jarmarku dopiero wyjawiła się u chrześcian pogłoska, że żydzi w pobliskich wioskach 120 koni najęli, i że po za kirkutem (cmentarzem) takowe ujeżdżają, że wszystkie konie są w piękne przybrane rzędy. W głowę zachodzili ciekawsi, coby to znaczyło? bo i inne jeszcze były poszlaki, że żydzi coś wielkiego knują.
Wiadomość, że Napoleon, cesarz Francuzów, w Swarzędzu i w okolicach stojące pułki osobiście w miejscu obejrzy, o tajemnicy żydowskiej zapomnieć kazała. – Kto tylko do użytku miał przydatnych nóg parę, już od rana wybiegł do Zieleńca. – Jest to młyn wodny w stronie ku Poznaniowi, nad brzegiem wielkiego jeziora u spodu piasczystej góry, miejsce dla Swarzędza czarujące, a istotnie przyjemne pięknym na jezioro i na miasto widokiem. Po za karczemną stajnią zgromadził się niezliczony tłum żydów; ich szwargotanie, wrzask i hałas, byłyby w stanie lichą artyleryą zagłuszyć. Już wtenczas każden się mógł domyślić, że owa żydowska tajemnica byli w celu uczynienia miłej niespodzianki dla Napoleona.
O pierwszej z południa krzyknął na dachu siedzący szajgec: "Er kymt! er kymt!" (jedzie! jedzie!) Jakoż za chwil kilka ukazał się na pysznym arabczyku mały kapral Francyi, Napoleon. Wypytywał się właśnie jednego z przybocznych jenerałów o strategiczne położenie Swarzędza. Oko jego oparło się na przeciwległej górze, gdy nagle z poza stajni wybiegł znaczny poczet Turków, drogę cesarzowi zastępując. Wielkie turbany, brody ogromne, czerwone, żółte i zielone kurty, czamary, konie strojne rozmaitej barwy pokryciem; pióra, pałasze, gdzieniegdzie piki i sztandary, nadawały tej jeździe szczególnej wojenny i azyatycki charakter; Napoleon wstrzymał konia i spojrzał się na swoich – nikt tego wypadku objaśnić nie umiał. Wtem wysuwa się naprzód dowódca jazdy tureckiej a podjechawszy na kilka łokci przed cesarza zdejmuje z głowy turban mówiąc: "Früchten Sie nichts, kaiserliche Maiestät, wir sind keine Türken, wir sind Shwersenzer Jüden (Nie lękaj się Wasza Cesarska Mość, myśmy nie Turcy, my jesteśmy żydki swarzędzkie).
Śmiech Napoleona granic prawie nie miał – odważne Turki krzyknęły:
"Wiwajt!" "Wielki Cesarz Napoleon niech żyje! jeszcze raz niech żyje" i powtórzywszy trzykrotnie "Wiwajt!" usunęli się na stronę.
Marszałkowie francuzcy zapewniali, iż nigdy się Napoleon tak serdecznie nie uśmiał."ZA POZWOLENIEM JA PAŃSTWU OPOWIEM BARDZO CIEKAWĄ NISTORYĄ."
Nader małą jest liczba rodzin, któreby się z samych bogatych osób składały; jednakże, w rozmowach wyższego towarzystwa słyszymy tylko: "mój wuj, ksiądz biskup; – moja ciotka, pani jenerałowa; – mój brat, pan prezes;" – a o wuju, organiście, o cioci igłą na chleb powszedni zarabiającej, o braciszku, który donośnym głosem strony przed kratki przywołuje, nikt nigdy ani mrumru, – i chociażby to byli najpoczciwsi ludzie, każdy się strzeże popisywać się nimi. Czem się to dzieje? – jakie są tej dyplomacyi przyczyny? – wiem ale nie powiem. Natomiast opiszę moim łaskawym czytelnikom wypadek, który ze źródła takiegoż państwo-chwalstwa wypłynął.
– Pan Grzegorz – istotnego nazwiska przez grzeczność nie wymienię, ale że nie lubię bohaterów bez nazwiska wprowadzać, niechajże tutaj nazywa się np. Durniewski! – Otóż tedy ten pan Grzegorz Durniewski zabłądził do jednego z moich znajomych na ucztę wyprawioną dla swojego nader szanownego przyjaciela, niegdyś kapelana przy arcybiskupie Krasickim. Śród obiadu, po kilku kieliszkach ożywiającego płynu, przezacny prałat na powszechne prośby opowiadał pobyt w Potsdamie i szczegóły życia księcia poetów.
Wyrazy starca stłumione jego sędziwym wiekiem, bogate w autentycztlość łaskawie udzielanych nam wiadomości, niezwykłą słodyczą skraszone, chwytaliśmy wszyscy z najwyższą ciekawością i z tak głębokiem milczeniem, że przez otwarte na ogród okno brzęk wracającej do ula pszczoły wdzięcznie się pomięszał z głosem mówiącego. – "Raczcie mi panowie zawierzyć, że w całem życiu tego znakomitego męża nigdy w nim silniejszego zapału, jak gdy ziomków swoich bronił przed królem pruskim przeciw zarzutowi mniemanej…
"Za pozwoleniem księdza prałata"- przerwał Durniewski,- "ja państwu opowiem bardzo ciekawą historyą."
Oczy wszystkich obecnych zwróciły się z najwyższem oburzeniem na Durniewskiego, gdy tenże bezczelny bałwan, przesunąwszy palec pod nosem, następującą brednię szeplenić począł:
– "Potrzeba panom wiedzieć, że moja ciotka, pani jenerałowa, mojej mamy rodzona siostra, bardzo się lękała Bawarczyków, żeby mamy nie zrabowali, wtenczas kiedy oni szli za Napoleonem na wojnę w tysiąc ośrnset dwunastym czy piętnastym roku – dobrze nie pamiętam, bo jeszcze wtenczas byłem bardzo mały; ale to pamiętam, że moja mama miała ekonoma Dziobczyńskiego, który był bardzo sprytny człowiek, a on wiedział, że mama się bała Bawarczyków, bo on i Michałek to pomyślenie mojej mamy wiedzieli; więc on przyszedł do mamy i mówił mamie, żeby mama odjechała do księdza biskupa, który był mojej mamy krewnym i żeby mama wszystko pochowała a zwłaszcza, że mama miała wielkie słebra stołowe na sześć osób, i słebrną miednicę i gotowe pieniądze. Jak więc Dziobczyński tak mojej poradził mamie, moja mama usłuchawszy go, spytała go się, jak on radzi schować srebra i te pieniądze, bo brać ze sobą też się bała, bo już wszystkie trakty były palne żolnierzy; więc Dziobczyński poradził mamie, żeby mama w budynku żadnym nie chowała., bo w Polądzinie u księdza proboszcza, który był bratem pana podprefekta, ze spichlerza Francuzi wiele zachowanych rzeczy zrabowali, a w ziemi także nie radziły bo Francuzi byli tacy mądrzy, że jak zobaczyli na polu albo w ogrodzie świeżo zrytą ziemię, zaraz tam kopali i puty kopali, aż czego nie znaleźli; więc radził marnie, żeby mama kazała wszystko zapakować w beczkę, oblepić smołą i wpuścić do sadzawki w najgłębsze miejsce; Dziobczyński był bardzo sprytny. Mama usłuchała go i na wieczór odesłali starego Wacha, który zawsze sypiał przededworem, będąc nocnym stróżem i mama i Dziobczyński, ekonom, i bardzo wierny lokaj Jan zapakowali wszystkie słebra i pieniądze w beczkę, oblepili smołą i zakulnęli do sadzawki, a mnie mama upomniała, żebym nikomu nie powiedział,
Uważcie państwo, mama ze mną odjechała, Francuzi, Bawarczyki, Szwedzi i te wszystkie nacye, które szły za Napoleonem, przyszły do Pękocinka; wszyscy szukali, zaglądali po wszystkich kątach, ale czy panowie dacie mi wiarę że jak ja z mamą po wojnie powróciłem, idziemy do sadzawki w ogrodzie, zakładamy haki jest beczka! ciągniemy, wyciągamy, jest beczka! otwieramy beczkę, są wszystkie słebła na sześć osób i słebrna miednica."
Durniewski skończył, patrzy się na nas; my osłupieli patrzymy się na niego, uszom naszym nie dowierzamy; każdy milczy i ze wstydu nie wie, jak usta otworzyć; aliści Durniewski w serdecznem zadowoleniu dodaje: "Wszak prawda, panowie, że to bardzo ciakcawa historya!"
– Do kredensu, – dla lokajów! – odezwał się obok mnie siedzący rotmistrz od ułanów.
"Pan mnie obrazas."
Śmiech powszechny zastąpił odpowiedź rotmistrza; Durniewski się zaczerwienił, robił gałki z chleba i szukał oczyma, czyli się kto za nim nie ujmie; ale widząc, że wszyscy się najserdeczniej śmiejemy, krzyknął jakby z płaczem: "Panowie nie wiedzą, z kogo się śmieją mnie Ulatyńska rodzi, a moja ciocia była jenerałowa, a jeden mój wujaszek był prezesem."
– Panie Grzegorzu – pośród najgwałtowniejszego śmiechu rotmistrz zawołał powtórnie, – kiedyś łaskaw zaznajamiać nas ze swoją famuliją, nie zapomnij i o stryju, organiście w Szydłowcu.
Odsłonienie tej tajemnicy ubodło Durniewskiego o tyle, że nie czekając sarniej pieczeni, nie zważając na prośby gospodarza, od stołu się zerwał i do domu odjechał.
Podziękowawszy rotmistrzowi, że Durniewskiego wypłoszył, następnie już bez żadnej przeszkody słuchaliśmy dalszych opowiadań przezacnego prałata: ale że ów przedmiot do tego ustępu nie należy, przechodzę więc do dnia jutrzejszego.
Przy sadzawkach nad drogą doglądałem mycia owiec: była godzina 10 przed południem; wtem z poza góry wznosi się tuman kurzawy, huk z bicza dochodzi moich uszu, pokazuje się pierwsza, za nią druga para łysych kasztanków w krakowskie strojnych chomonta, woźnica w lakierowanym kapeluszu, w sieraczkowym surducie z czerwonemi wypustkami, maleńka bryczka – a na bryczce w jasno szafirowej z czarnym szamerunkiem algierce – Grzegorz Durniewski. Po dosyć obojętnem przywitaniu bez ogródki o powód odwiedzin zapytuję. Durniewski odprowadza mnie na stronę i prosi, abym w jego imieniu wyzwał rotmistrza *** na pistolety.
– "Za co?!…" zapytałem jakoby zdziwiony.
– On powiedział, że mój stryj jest organistą.
– "Panie Durniewski! był to żart niewinny, a przynajmniej nie zasługujący, ażeby wywoływał pojedynek na pistolety."
– Tak, Panie Dobrodzieju! gdyby to był żart, mniejszaby było o to; ale ja panu dobrodziejowi pod słowem honoru, ażeby pan dobrodziej nie rozgłaszał, powiem szczerze, że istotnie mój stryj jest organistą.
Mocny rumieniec pokrył twarz Durniewskiego.
– "Czy to być może?!… stryj pański organistą? i on grywa na organach?!…"
– Tylko pana dobrodzieja zaklinam na słowo honoru, niechaj pan dobrodziej nikomu nie powiada.
– "I on śpiewa na chórze?"
Śpiewa.
– "To jest okropne zdarzenie!"
– Ach! bardzo!
– "Pana Grzegorza Ulatyńska rodzi, wujaszek jeden jest biskupem, drugi prezesem, ciotka jenerałową – a stryj organista???"
– Ale pan nikomu nie powiadaj pod słowem honoru.
– "Trudno uwierzyć! – nie pojmuję; objaśnij mnie, panie, przez jaki to zbiór okoliczności stryj pański został organistą."
– Z młodości miał ochotę na księdza, ale że się nie mógł po łacinie nauczyć tyle, ile na księdza potrzeba, więc starszy brat ś… p… mojego ojca, który był ekonomem u pani starościny…
– "Co pan mówisz – ekonom?!"
– 'To jest nie ekonom, ale miał zarząd nad pańszczyzną i trudnił się gospodarstwem.
– "Ach znałam go dobrze: chodził zawsze z charapnikiem we dwoje złożonym."
– Ten sam… tak… stryjaszek zawsze chodził z charapnikiem.
– "Wszakżeż były i siostry?"
– Jedna tylko.
– "Tak, tak, jedna tylko; pamiętam poszła za… czem on to był -?…"
– Rymarzem ale aż w Augustowskiem, i jak on umarł, to mój ojciec ani wiedzieć o niej nie chciał, ale ona teraz dobrze się ma.
– "Więc prowadzi dalej kunszt rymarski nieboszczyka męża?…"
– O nie, – ona założyła sklepik w Warszawie i ma różne wiktuały na sprzedaż, jako to: mąkę, kaszę rozmaitego gatunku, jaja, masło, ser, chleb, także i drzewo we wiązkach.
– "Pan czasem potajemnie bywasz u niej?"
– Ale pan dobrodziej pod słowem honoru nie powiadaj nikomu: widzi pan dobrodziej, ja bywam, bo ona jest bezdzietną i podobno dorobiła się kilkunastu tysięcy.
– "A więc to jakaś uczciwa kobieta?…"
– O! ona bardzo uczciwa.
– "A ten stryj, organista, czy to pijak, łotr, ladaco?"
– Nie – to także bardzo poczciwy człowiek; nabożny, regularny w swoich obowiązkach i powszechnie mówią, że bardzo pięknie gra na organach i bardzo pięknie spiewa.
– "Powiedz mi, panie Grzegorzu, nawiasem, wszakżeż to ten wuj pański, który był prezesem, miał kiedyś proces o naruszenie kasy salaryjnej w Bydgoszczy i podobno dla tego procesu wziął uwolnienie od stużby rządowej."
– Wujaszek mówił mojej mamie, że to przez intrygę.
– "Czy to rodzony brat mamy?"
– Nie, jego babka i dziadek mojej mamy byli sobie ze stryjecznych cioteczni, ale jednego herbu.
– "A ta jenerałowa, ciotka pańska, czy to jest wdowa po tym jenerale, który tak nagle życie zakończył?" '
– Tak jest, to był mój wujaszek, bo ojciec wujaszka i mojej mamy ojciec to byli cioteczni, a i mama mamy także była cioteczna.
– "Słuchajżeż, panie Grzegorzu, z wszystkiego tego, coś mi powiedział, pokazuje się, że niesłusznie wstydzisz się za stryja organistę, a z bardzo mylnych zasad chełpisz się wujaszkami, i wierzaj mi, że niesprawiedliwem i bynajmniej nieuzasadnionem jest twoje pragnienie zgładzenia rotmistrza ze świata. Nadto, mój mity Durniewski, należy ci i o tym wiedzieć, że rotmistrz na 50 kroków korek u butelki ustrzeli, – i nie było przykładu, aby kiedykolwiek chybił rzucone mu w powietrze jajko gołębie; – a już dwudziestu trzech przeciwników trupem położył. Rozumiesz, Grzegorzu! – trupem położył!… "
– Więc jak mi pan dobrodziej radzisz?… blednąc wymówił Dnrniewski.
– "Jabym radził po pierwsze: nigdy osobom od siebie godniejszym i wiekiem starszym, mowy nie przerywać; – po wtóre: przed popisywaniem się z tytułami swoich pokrewnych zastanawiać się, czyli tytuły tychże pokrewnych są przypomnieniem dobrych lub złych czynów; – po trzecie do przelewu krwi bez prawej zasady nie być skorym; – po czwarte na koniec: księdza prałata dzisiaj jeszcze za swoję wczorajszą bezwzględną nieprzyzwoitość przeprosić a rotmistrzowi za daną naukę przy pierwszej sposobności wdzięcznym się okazać."
Durniewski nad moje oczekiwanie pojął mnie zupełnie, bo pocałowawszy w ramię wyrzekł z pokorą:
– Nie darmo mama mówiła, że mi pan dobrodziej najlepiej w tym interesie poradzisz.
– "Dziękuję mamie za zaufanie, Proszę się kłaniać; pana Grzegorza zaś przepraszam, że mając pilne zatrudnienie pożegnać go muszę."
Durniewski powtórzył ucałowanie mojego ramienia, wsiadł na bryczkę i do mamy pospieszył, jam do mycia owiec powrócił. – Trzask z bicza ponad spuszczającemi się za górę czterema w maleńkiej bryczce kasztankami wzniecił myśl: iluż to Durniewskich na świecie!… a wszystkich rodzą Ulatyriskie!… wszyscy mają słebra, lecz nie pamiętają, w którym roku szły nacyje za Napoleonem, bo im półtory klepki w głowie brakuje, organizm serca w tymże samym jest u nich stosunku, – dusza jeszcze się nie rozbudziła…
MOJA MÓWKA POGRZEBOWA .
Poeci od niepamiętnych czasów wiosnę do swych czułych wprowadzać zwykli utworów; przynajmniej przed dwudziestu laty jeszcze mało z nich który mógł się obejść bez strumyków, bez wieczora majowego, zielonej trawki i kwileń słowika. – Nie tak powabną była dla mnie wiosna 1827 roku. – Przy końcu kwietnia nie miałem i snopka jednego w stodole. Sypanie w najściślejszem znaczeniu tego wyrazu było puste; jęczmienia do siewu zabrakło; podatek zalegał; ośmiu rewersowanych żydów jakoby odklaskiwanego poloneza ze mną tańczyło, bo zaledwo wyjechał Jankiel, przyjeżdżał druga bramą Herszek; pozbyłem się Herszka, zjawił się Lejzur; i przed Dawidem, Manysem, Neutlem, Szmulem i Abrahamem, dla których mi już ryb i indyków nie stało, potrzeba było jedne i te same zapewnienia rzetelności powtarzać. W dzień pierwszego maja, – ach! pamiętam, zjechali się do mnie prócz poczciwego Lejzura wszyscy wierzyciele moi. Straszliwy to był widok i należało mieć spartańska duszę, aby się takiej nie ulęknać walki. Już od godziny ujadałem się z najzaciętszym przedstawiając i wrzeszczac, że przed św. Janem, przed strzyżą wełny, w czasie siewu żądać od szlachcica wypłaty jest jedynie chęcią wyraźną prześladowania go, nie zaś rozumu pomysłem; – gdy w tem spojrzę w okno – w oczach mi się zaświeciło; widzę jednak, że rozpuszczone galopem konie wpadają na dziedziniec z bryką, na której tłum ludzi, i wprost pędza przededwór. – Królu jerozolimski! jeszcze tego brakowało!… Lejzur, zdrajca, któren przed tygodniem za przyrzeczona cierpliwość czterdzieści skórek był zadławił, z herodem spokojności szlacheckiej, z komornikiem Szczekotą stanęli przede mną. – To już nad siły moje! – "Dosyć tych wykrętów, mości dobrodzieju, przepadła opozycya! – Patrz pan – tu wyrok! a tu reskrypt prokuratora i pomoc wojskowa! Nie ma ratunku! Tak krzyknął komornik Szczekota, a szramami ospy oszpecone oblicze szatańskim pokryło się uśmiechem.
– "Panie komorniku! kochany Lejzurku! bójcie się żywego Boga, miejcie sumienie! – Prawda jest, że już wszystko bardzo prawnie, ja niczemu nie zaprzeczam; – ale mi przynajmniej dajcie godzinę czasu; ja zapłacę – z pewnością zapłacę, co do grosza zapłacę, tylko się przez godzinkę wstrzymajcie; za godzinkę powrócę z pieniędzmi. – Janie zaprzęgaj! hej Pawełek! Może pan Szczekota pozwoli porteru albo wina. Panie Lejzur! może jaj albo ryb świeżych; – wołajcie Jackowej, ona to już dla pana Lejzura ugotuje. Pawełek, każ dla pana Szczekoty dać szynki albo marynaty; – Bądźcie sobie radzi; – przecież ludźmi jesteśmy."
Spienionymi końmi, tumanem kurzu okryty w pół godziny stanąłem w najbliższej mieścinie. – Na cudowną, przez Morze Czerwone przeprawę, na wszystkie świętości Talmudu, na przyjście Mesyasza zaklinałem bogatego Izraelitę o pożyczenie pieniędzy; – lecz są okropne chwile w kolejach życia ludzkiego, gdzie nic w świecie nie jest zdolnem złamać upartego losu. – W księdze moich przeznaczeń wyrytem było: "Nagelknopf, bryła lodu z sercem z granitu, dzisiaj nie pożyczy pieniędzy." – Niemal w odrętwieniu rzuciłem się na krzesło. Obraz mojej zagrody, niewinne owieczki, bydełko, żydzi, komornik, wyrok łączyły się w jedno widzenie, które z serca do duszy, z duszy do serca biegało; – a mózg, ta zachowalna przedmiotowość, ów mózg w najcięższym razie odbieżał. – Nagle drzwi się rozwarły: kilkunastu z obywateli, znajomych sąsiadów, w czarnych frakach w białe obszytych taśmy, w najserdeczniejsze pochwycili mnie uściski. – Oj! oj! żebro mi zgnieciesz! -
Guciu! jedyny, drogi, ukochany Guciu! – Uryańska perełko! ciebie, aniołku! ciebie, klejnociku, szukamy! Nagelknopf! sześć butelek z 1811 roku, tego cośmy to w ostatni wtorek pili. – Wygraliśmy! wygraliśmy! – wrzeszczał jeden przed drugim, a zanim na tyle pieszczot odpowiedzieć mogłem, już rzeczony węgrzyn płynął przez moje usta. – "Trzeba ci, Guciu, wiedzieć, że Jerzy Błażej Przylewa w przejeździe przez L. gwałtownie zasłabł, a zawczoraj nad ranem Bogu ducha oddał! Jak nas tu widzisz, najbliżsi krewni i spadkobiercy zjechaliśmy się na pogrzeb, prócz księdza gwardyana, któren żałobne mieć będzie kazanie, nie mogliśmy z obywateli w okolicy nikogo znaleść, co by mówkę pogrzebową obywatelską umiał powiedzieć. – Ciebie Bóg w przykrej zesłał potrzebie".
Alfonsie! uderz się w czoło; jesteś dosyć rozumnym człowiekiem i prawisz tak niestworzone rzeczy. W życiu mojem nie słyszałem, że Nalewa czy Przelewa żył na świecie a przypuszczając, iż o nieznanym mi człowieku mógłbym wspomnienie uczynić, gdzież jest podobieństwem w jednej chwili zebrać szczegóły z jego istnienia, gdzie się rodził? czy się uczył? czy wojował? czy jaką godnością, czy urzędem zaszczycony?
– "Najdroższy, najukochańszy Guciu! nie wymawiaj się na próżno; – tobie łatwiej mówkę powiedzieć, aniżeli mnie list do kochanki napisać. – Auguście! ty wiesz, że jestem twoim przyjacielem – uczyń to dla mnie. Bój się Boga, duszko! – jakżeż chcesz, aby go bez mówki jakby jakiego żebraka pochować; a toćże on czterykroć gotówki zostawił. Coby też to świat na takie scandalum powiedział? Jeżeli Polcię kochasz, nie rób trudności. Tu idzie o honor obywatelski. – Jeżeli pragniesz mojej przylaźni."
Ale cóż wam się dzieje? Rozumiałem, że to są żarty. Wiecież więc, że za godzinę Szczekotka na rzecz Lejzura wszystkie moje ruchomości sprzedaje, – że ja głowy nie czuję na karku, że się pode mną świat pali?
– "Guciu! my Lejzura z duszą i ciałem zapłacimy."
– Ale cóż mi z tego, kiedy on, powiadam wam: za pół godziny sprzeda mój inwentarz.
– "Erneście! siadaj – wszakżeż Szczekota twojemu stryjowi zawdzięcza swój urząd; – napisz mu, aby się nie ważył w Sękach żadnej rozpoczynać czynności; niechaj tu przyjeżdża. – I ty, Nagelknopfu, poślej mi zaraz karteczkę do Lejzura z zapewnieniem, że jutro odbierze swą należytość; – hultaj, jeszcze mi za pszenicę winien. Auguście! słyszysz?! dzwonią… Jeśli masz iskrę litości w swem sercu"…
– Stało się! cóż z wami robić! Nagelknopf większego szkła; – Czcigodni i najszlachetniejsi bracia! wasze zdrowie!… Cieniom nieodżałowanej pamięci Jerzego Błażeja Przelewy! – i palnąłem potężny kufel złotego płynu.
– Walny z niego chłopiec – w twoje ręce Auguście! "Sandomierskie kochajmy się". Jeszcześmy szóstej nie skończyli butelki, gdy chorągwie cechów, światła bractw dom Nagelknopfa, mijały.
Ale jakżeż ja w zielonym surducie, z czerwonem na szyi wiązaniem?… Bartłomieju! biegnij co żywo do pana podsędka, proś go na miłosierdzie Boskie o czarny frak. – Hej Bartłomieju i o czarną chustkę, i o rękawicezki! – Faktor! (a było ich kilku na pogotowiu) oto 5 złotych! ruszaj – jeden, 2 lub 3 łokcie krepy!
– Jakiego koloru?
– A czarnej ośle! nie różowej.
Z przeproszeniem, bez urazy pańskiej Abrahamka co dopiero wysłała konnego do drugiego miasta po więcej towaru, bo wczoraj czarne wykupili panowie!…
– To przynieś brązowej czekoladowej, tylko wracaj!
– Tymczasem niegodziwy golibroda kilka razy mię szkaradnie zarznął! wszyscy wybiegli, jeden Ernest na straży przy mnie pozostał.
Już ks. gwardyan wymownym glosom skończył pochwałę zmarłego, już trumnę nad roztwartym postawiono grobem, gdyśmy z Ernestem bez tchu do kościoła wpadli. – Frak pana podsędka o wiele mi był za przestronny; w czarnej jego krawatce jak gdyby w krakowskiem chomoncie szyja moja biegała; z brązowej gazy trzy ogromne kokardy na lewej ręce; – twarz zarumieniona; bibułą opatrzone sączące znaki brzytwy i mocno sapiący nos stanowiły całość. – Wszystkich oczy zwróciły się na mnie, zimny pot wystąpił na czoło; Bóg świadkiem nie wiedziałem, co i jak począć? Szczęściem Walery szepnął mi: "urodził się nad Gopłem, uczył się w Trzemesznie, był przez rok cały liwerantem, umarł bezpotomnie zawczoraj". Patronie obłąkanych myśli! – westchnąwszy w następujące odezwałem się słowa:
Życie jest snem, śmierć jest przebudzeniem! Kiedy twórcza potęga przyrody świat, w odmęcie słabych zawiązków poczęty, w istnienie trwałego bytu zrzeczywistniła, kiedy wiedza ducha wzbiła się nad wyobrażenia zmysłowości, wówczas już i życie człowieka przeszło w zakres smutnego przeznaczenia. – Od kolebki aż do grobu, na tej popędem czucia niezmierzonej przestrzeni igrający przelot ułudnych wrażeń, ściga nas po wszystkich żywota kolejach; – on to właśnie bólem serce, rzuca na krańce dotkliwych wspomnień, jaśnieje chwałą – żyje i ginie w obrębie nowego świata. Któżby się jeszcze przed kilku jutrzenkami był spodziewał, że się tu dzisiaj wieńcem żałoby stawiemy? któż mógł przewidzieć że mąż pełen siły, woli i życia runie ofiarą nieprzebłaganej śmierci, że nas czarnym okryje kirem? W boleści i nieutulonym żalu pogrążeni! z jakiemże osmuceniem widzę konieczność ręką żelaznego losu tłoczoną, u drzwi grobowych, u wrót wieczności nieść tę ostatnią, zmarłemu przysługę. – O ty! co tór ziemskich pojawów jednem skinieniem w hydrę pamiątek zamieniasz, a w niedościgłych serca ludzkiego uczuciach kamiennym rylcem lata, dni, godziny oznaczasz, otocz nas męstwem, którego srogi cios wymaga; – dozwól, aby mój głos pocieszenia do tkliwych rzewnego marzeń przeszedł obłędu.
Jerzy Błażej Przylewa urodził się 1787 r. w dobrach matki swojej Scholastyki Petroneli z Dodygów, ponad Gopłem, w mieście Kruszwicy. Ojciec Błażeja odumarł go gdy jeszcze małem był dziecięciem; natomiast troskliwa i przy wiązana matka otoczyła jedynego syna tym splotem macierzyńskiej miłości, którego niezłomne znamię widzieliśmy w całem życia Błażeja. – Długo, długo drogie dziecię na łonie matki używało spokoju, lecz nadszedł nielitościwy czas nauk.
W Trzemesznie miało na Błażeja spłynąć to wyższe ukształcenie jakie się znakomitemu należy rodowi, i już 20-tą wiosnę liczący Błażej najpiękniejsze mógł rokować nadzieje, – gdy żądza sławy przeniosła Błażeja z przedsionka Muz na pole straszliwego Marsa.
Pamięć to zapewne Kaspra Przylewy, wpływ matki a nadewszystko zdolności samego Błażeja stały się powodem, że mu poruczono trudne a ważne obowiązki komisanta liwerunkowego.
Nie jest to w zakresie mowy mojej wyliczać wojenne zasługi Błażeja; – znajdzie się karta dziejów ojczystych, na której dłoń nieśmiertelności pochwyci tę piękną, lauru barwę i zaiste kwiat niezapomnienia z niego odłowi…
– Po skończonej wyprawie powrócił Blażej pod strzechę rodzinną i szablę na lemiesz zamienił. Odtąd byliśmy cnót jego świadkarni. Lekkim prądem cichego strumienia, i wirem zachwytu toczony, w jedno ognisko zestrzelił tajnie pomysłów i do szczęśliwego przypłynął celu. Ścieśniona wbrew żalu na bławatnem niebios półkolu parta czczej myśli zadumą, przemija nad zgliszczem starożytnej odrośli; pozostaje jedynie siła samoistnienia w rozgłośnym śpiewie łzą błyszczących powiek. Przeminęłaś więc czarna nocy pogodnego przestworza; nielitośna parka zgubnem żelazem nić życia przecięła; – lecz się nie ciesz, okrutna śmierci, obrzydłem zwycięstwem, paszczą hyeny napróżno szukasz zdobyczy! nie, nie wydarłaś Błażeja z serc naszych. Tu, tu, tu on wiecznie żyć będzie, dopóki granic naszego starczy żywota! Otrzyjcie więc zwilżone potokiem łez powieki, rozjaśnijcie pierścieniem żalu i spełzłym rumieńcem owiane lica; z górnych niebios sklepień patrzy na nas Błażej; tam, tam, tam nas oczekuje jego dusza anioła. Żegnam cię drogi cieniu – cześć i sława twoim znikomym popiołom!…"
Westchnienia i łkania licznie zgromadzonego ludu starczyły za najoczywistszy dowód, że w tętno słuchaczy trafiłem, i byłbym może więcej czułe rozrzewnił serca, bo jakoś na dobry tor wbiegłem, ale mnie sąsiad mój, pan Kazimierz, zbił z drogi, któren uwiadomiony, że mam mówkę pogrzebową improwizować, poza filarem płacząc ze śmiechu, szybkim ołówkiem więził na papier myśli moje; – widząc go jak całą chustkę w usta wtłoczył – o mało żem i ja się na głos nie roześmiał, a było to właśnie w tę chwilę, gdy wołając "tu! tu! tu!" po sercu mojem stukałem.
W przeciągu kilku godzin odpisano mnóstwo egzemplarzy rzeczonej mówki; dostał się jeden i w ręce moje zgodny z oryginałem. Dodać jedynie winien jestem, że całą noc już nie u Nagelknopfa ale pana Imbiera, szwagra Szczekoty, piliśmy na zabój i że nazajutrz poczciwi obywatele z pogrzebu rzeczywiście dotrzymali słowa. – W roku dopiero zeszłym resztę długu na ową pogrzebową mówkę zaciągnionego szczęśliwie zapłaciłem.
Bogdaj to z obywatelstwem, z sąsiadami! stanowczą, z szczerego serca przynieśli pomoc za jednę chwilę natchnienia.
–-