Randka - ebook
Randka - ebook
Zaskakujący thriller psychologiczny, od którego nie można się oderwać. Uzależnia!
Jedna noc może zmienić wszystko…
Przekonana przez przyjaciół, że powinna pogodzić się z rozpadem małżeństwa i niedawną separacją, Ali umawia się przez portal randkowy na spotkanie z nowym mężczyzną.
Sobotni wieczór zaczyna się niewinnie, jednak gdy Alison budzi się w niedzielę rano, odkrywa, że cały jej świat wywrócił się do góry nogami. Jest sama w swoim mieszkaniu i nie pamięta, co się jej przytrafiło. Z rany na jej głowie sączy się krew, a gdy spogląda w lustro, nie rozpoznaje swojej twarzy. Co więcej, Ali nie rozpoznaje też nikogo z przyjaciół i rodziny.
I nie potrafi zidentyfikować osoby, która najwyraźniej zamierza zniszczyć jej życie…
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8053-449-0 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W zgrabnej łódce groszkowozielonej,
Wzięli w drogę parówki, duży zapas gotówki
I słój miodu z nalepką „The Honey”.
Puchacz najrozmaitsze piosnki brzdąkał na cytrze
I tak śpiewał w kierunku Nord-West:
„Kiciu, cudna osobo! Kiciu, życia ozdobo!
Urodziwą mą Kicią tyś jest!
Tyś jest!
Tyś jest!
Urodziwą mą Kicią tyś jest!”.
Kicia na to: „Puchaczu, czułych strun potrącaczu,
Jakichż w pieśni twej żądz czuć gorączkę!
Jeszcze dziś się pobierzmy i do siebie należmy!
No tak, dobrze, lecz skąd wziąć obrączkę?”.
Cały rok żeglowali, aż zamgliły się w dali
Drzewa Bongo, gdzie Ziemia Niczyja:
A tam w poprzek na szosie Wieprzek stał, czyli Prosię
Z kółkiem złotym wiszącym u ryja,
U ryja!
U ryja!
Z kółkiem złotym wiszącym u ryja.
„Drogi Wieprzku, czyś gotów za ten zwitek banknotów
Sprzedać kółko?” – Odchrząknął im: „Bierzcie”.
Więc obrączkę już mieli i następnej niedzieli
Indyk ślubem połączył ich wreszcie.
A po uczcie z kapusty i plasterków langusty,
Odłożywszy widelczyk do pikli,
Puchacz z Kicią objęci całą noc bez pamięci
Szli w dal w blasku księżyca, aż znikli,
Aż znikli!
Aż znikli!
Szli w dal w blasku księżyca, aż znikli.
Edward Lear, 1871
Wiersz Puchacz i Kicia Edwarda Leara w przekładzie
Stanisława BarańczakaNIEDZIELA
1.
Coś jest nie w porządku.
Wiem to, gdy tylko budzę się z ciężkiego, lepkiego snu. Wiem to, jeszcze zanim zdam sobie sprawę z pulsującego bólu w skroniach. I nie chodzi o ukłucie rozczarowania, które odczuwam każdego ranka, kiedy uświadamiam sobie, że nie leżę w łóżku z Mattem, że już nie mieszkam i nie jestem mile widziana we własnym domu. To coś innego, ale łupie mnie w głowie, myśli mam zamglone i wydaje mi się, jakby pokój wirował.
Coś jest nie tak.
W pomieszczeniu unosi się kwaśny zapach. Zapach, którego nie potrafię zidentyfikować, i przez moment zastanawiam się, czy jest tu ktoś jeszcze. Z trudem przełykam ślinę. Gardło mam obolałe. Nie mogę się pozbyć okropnego wrażenia, że jestem obserwowana, a ten ktoś nie patrzy na mnie z miłością, jak spoglądał na mnie Matt, gdy otwierałam oczy, a on leżał podparty na jednym łokciu i przyglądał mi się, jakbym była jedyną dziewczyną na świecie. To uczucie przyprawia mnie o ciarki. Ramiona pokrywa mi gęsia skórka. Nie powinnam była dać się namówić Chrissy i Jules na pójście na randkę. Nie jestem jeszcze gotowa na coś takiego, a poza tym wciąż kurczowo trzymam się nadziei, że moje małżeństwo uda się uratować. Zaledwie w zeszłym roku postanowiliśmy z Mattem starać się o dziecko. Perspektywa przyszłości spowijała mnie jak ciepły, miękki koc. Ale to było, zanim odarł mnie z marzeń jednym gwałtownym szarpnięciem, a ja stałam się pusta i zimna, lodowato zimna.
Przyjaciółki wspierały mnie, jak na dobre przyjaciółki przystało, i kilka tygodni temu, gdy siedziałyśmy, popijając wino, dałam się namówić i założyłam profil na portalu randkowym.
– Jestem mężatką! – próbowałam protestować.
– Jesteś w separacji – przypomniała Chrissy i zabrzmiało to tak ostatecznie, chociaż ani Matt, ani ja nie wspomnieliśmy słowem o rozwodzie. – Dobrze by ci zrobiło, gdybyś się trochę zabawiła. Nigdzie nie wychodzisz. Nie musisz traktować tego poważnie. – Błysnęła uśmiechem. – Po prostu się zabaw. Umów się od czasu do czasu na kolację albo na drinka. Nie musisz robić niczego, na co nie będziesz miała ochoty.
– Na przykład nie muszę zakładać konta na portalu randkowym? – Skrzywiłam się, tymczasem Jules zaczęła już czytać na głos opis ze strony głównej aplikacji Inside Out.
– „Nie publikujemy swoich zdjęć, dopóki nie poznamy dobrze drugiej osoby. Każdy z nas jest piękny w środku”.
Udała, że wsadza sobie dwa palce do gardła, ale ona też miała dość facetów; była w separacji, jak ja. Z kolei Chrissy miała już rozwód za sobą. Bóg jeden wie, dlaczego wysłuchiwałam ich porad w kwestii związków. Życie miłosne każdej z nas wyglądało katastrofalnie.
– Boże, to nawet gorzej – powiedziałam. – Co, jeśli koleś będzie miał dwie głowy czy coś?
– Kiedy ostatnio widziałaś kogoś z dwiema głowami? – Chrissy się zaśmiała. – Poza tym myślałam, że nie jesteś zainteresowana.
– Nie jestem – potwierdziłam. I nie byłam, ale nie mogłam powstrzymać ciekawości, więc zaczęłam przeglądać aplikację. – Co to znaczy SM–PPBS? – Miałam wrażenie, jakbym czytała menu restauracji w obcym języku.
– „Szukam miłości. Po prostu bądź sobą”. – Chrissy rozerwała paczkę doritosów, czytając mi przez ramię. – Wszyscy używają akronimów. Unikaj MWPUR.
– Co to znaczy?
– „Mieszkam w piwnicy u rodziców”. Pewnie trzymałby cię tam przykutą do ściany! – Chrissy otworzyła słoiczek z salsą.
– Możliwe, że już więcej cię nie zobaczymy. Zapiszesz mi w spadku swoją torbę od Michaela Korsa? – zapytała Jules. – U ciebie i tak się marnuje.
To akurat była prawda. Udawałam podekscytowanie, gdy w pierwsze święta spędzone z Mattem pociągnęłam za wstążkę, zerwałam metaliczny ozdobny papier sztywny jak mój uśmiech i zobaczyłam damską torebkę, która prawdopodobnie kosztowała tyle, ile moje miesięczne rachunki za jedzenie. Pocałowałam go mocno, by zachować pozory, ale jednocześnie zastanawiałam się, czy powinnam wyjaśnić, dlaczego nie lubię prezentów. Ze wszystkich sekretów, które mogłabym mu wyjawić na swój temat, ten nie był najgorszy.
– Nie mogę pójść na randkę – zaprotestowałam.
Tak naprawdę miałam na myśli, że nie chcę.
– Co najgorszego mogłoby się wydarzyć? – zapytała Chrissy, ale zanim zdążyłam jej przedstawić całą listę, dodała: – Mogłabyś spotkać kogoś PIOZW…
– Co to znaczy? – Zanurzyłam nachosa w słoiczku i nabrałam trochę sosu z kawałkami papryki i pomidorów.
– Przypakowany i opalony z wielkim…
– Zmyślasz! – Zaśmiałam się, dolałam nam wina i spędziłyśmy kolejne dwie godziny przyklejone do ekranów telefonów, dzieląc się informacjami o typach takich jak Andy, lat trzydzieści dwa, który uwielbia poznawać interesujące osoby („Nie potrafi utrzymać go w spodniach” – skwitowała Chrissy), czy Lewis, lat trzydzieści pięć, który nie chce definiować siebie przez wykonywaną pracę („Bezrobotny” – stwierdziła Jules).
Aż w końcu zatrzymałam się na ułamek sekundy za długo przy profilu faceta, który uwielbiał domową pieczeń, psy i wędkarstwo.
– Nuda. – Chrissy machnęła ręką, ale ja pomyślałam, że brzmi to normalnie. Bezpiecznie, tak sądziłam. Myśl o umówieniu się z zupełnie obcym człowiekiem mnie przerażała.
– Wydaje się… miły – powiedziałam po chwili wahania i to wystarczyło, żeby Jules wyrwała mi telefon z dłoni i napisała do niego.
Doskonale wiedziała, że ja nigdy bym tego nie zrobiła, i tym samym nadała konkretny kształt mojemu rodzącemu się statusowi dwudziestoośmioletniej singielki.
Teraz naprawdę żałuję, że to zrobiła. Kurczowo zaciskam palce na kołdrze. Staram się leżeć nieruchomo i tak cicho, jak umiem, udając, że wciąż śpię, i nasłuchując jakiegokolwiek ruchu. Oddechu. Ale słyszę tylko śpiew ptaków za oknem, który wydaje mi się nadzwyczaj głośny. Ile ja wypiłam zeszłej nocy? Nigdy wcześniej nie miałam takiego bólu głowy. Przecież pojechałam samochodem, zakładając, że zachowam spokój i opanowanie, jeśli poprzestanę na lemoniadzie. Przez głowę przechodzi mi pytanie, gdzie zostawiłam samochód. Wszystko pamiętam mgliście. Z trudem przełykam ślinę. Moje gardło jest opuchnięte, a gdy lekko obmacuję szyję palcami, mam wrażenie, jakby była posiniaczona.
Pomimo miękkości starego materaca, który ugina się pod moim ciężarem, czuję ból w barku, a kiedy delikatnie go dotykam, odkrywam, że skóra jest zdarta i lepka. Powieki mam sklejone tuszem do rzęs, którego nie zmyłam przed snem, i niemal siłą otwieram oczy. Słońce przedziera się przez szczelinę w zasłonach i wypełnia łagodnym bursztynowym światłem pokój, który wynajęłam od Chrissy, gdy rozstałam się z Mattem. Siadam, a czaszkę przeszywa mi ból. Ostrożnie unoszę dłoń do głowy. Guz. Czy zeszłej nocy się przewróciłam? To prawdopodobne. Jestem niezdarą i nigdy nie opanowałam sztuki chodzenia w szpilkach. Wybrałam Prism z myślą, że nie znajdę bardziej publicznego miejsca niż lokal w samym centrum miasta, chociaż nie jest to bar w moim stylu. Zdecydowanie wolę wiejskie puby, ale nie chciałam się spotykać gdzieś na uboczu i w romantycznej atmosferze. Dociskam ranę na głowie tak delikatnie, jak to możliwe, ale zalewa mnie fala mdłości i czuję, że spadam. Szybko opuszczam rękę, żeby odzyskać równowagę, i wtedy to widzę.
Krew.
Unoszę dłonie i powoli je obracam, przyglądając się, jakbym ich wcześniej nie widziała. Są pokryte czerwienią, zaschniętą krwią zaskorupiałą wokół moich paznokci. Musi pochodzić z rozcięcia na głowie. Nic dziwnego, że tak źle się czuję. Moje spojrzenie wędruje niżej i z niepokojem zauważam skupisko małych, okrągłych siniaków. Przesuwam opuszkami palców lewej ręki po prawym przedramieniu. Widzę cztery sińce. Po czterech palcach? Są większe niż opuszki moich, a gdy obracam ramię, znajduję większy ślad po kciuku i zyskuję pewność, że ktoś przytrzymywał mnie siłą. Ogarnia mnie strach, kiedy gorączkowo rozglądam się po pokoju, by się upewnić, że jestem sama. Dlaczego w głowie mam taką pustkę?
Gwałtownym gestem odrzucam kołdrę i spuszczam nogi na ziemię, jakbym chciała uciec przed samą sobą. Ale poruszyłam się za szybko. Czuję, jakby materac pode mną się kołysał. Zamykam oczy i czekam, aż nudności – niemal niezauważalne przez łupanie w głowie – miną, a gdy tak się dzieje, powoli omiatam wzrokiem sypialnię. Przyglądam się swojemu skromnemu dobytkowi w poszukiwaniu czegoś nietypowego. Moje ubrania są porozrzucane. Stanik wisi na gałce szafy, jakby został tam rzucony, zwinięte w kulkę rajstopy leżą pod krzesłem, na którym piętrzy się sterta prania oczekującego na poskładanie i schowanie. W pokoju panuje bałagan, ale to żadna nowość. Nie ma tu jednak śladów nikogo innego, a kiedy patrzę na sąsiednią poduszkę, nie zauważam wymownego wgniecenia świadczącego o tym, że ktoś tu spał. Przesuwam dłonią po prześcieradle obok. Jest chłodne.
Obmacuję blat stolika nocnego, gdzie zawsze po powrocie kładę komórkę, niezależnie jak bardzo jestem pijana, ale leżą tam tylko jakieś drobniaki, chusteczki, czasopismo „Marie Claire” oraz The Ladybird Book of Dating. Chrissy kupiła mi tę książkę, żeby mnie rozśmieszyć, tymczasem niektóre fragmenty wywołały łzy. Telefonu nie ma. Gdzie jest moja torebka? Nie widzę jej na fotelu. Wstaję ostrożnie, ale chociaż poruszam się w żółwim tempie, podłoga przechyla się i kołysze pod moimi stopami. Zataczam się do przodu i ląduję ciężko na kolanach. Łzy napływają mi do oczu, gdy masuję bolące miejsca. Skóra jest zaróżowiona i otarta.
Oglądam ubrania, które miałam na sobie zeszłej nocy. Gruby zimowy płaszcz jest brudny i wilgotny – to przynajmniej wyjaśnia ten przykry zapach. Butelkowozielona sukienka bez ramiączek okazuje się rozerwana wzdłuż szwu, kremowy szalik – pochlapany błotem, a rękawiczki do kompletu najwyraźniej zgubiłam, podobnie jak czarne buty ze spiczastymi czubkami i srebrnymi kokardkami. Kiedy rozwijam rajstopy, widzę, że są porwane, i zaczynam płakać. Wstrząsa mną szloch, którego nie potrafię powstrzymać. Co mi się przytrafiło? Dlaczego nic nie pamiętam? To pytanie nie przestaje wirować mi w głowie, ale nawet gdy je sobie zadaję, wciąż myślę o najgorszym. Czy zostałam zgwałcona? Przez tego mężczyznę, którego poznałam online? Chociaż tak naprawdę nie czuję, żebym uprawiała seks, za przyzwoleniem czy bez niego. A chyba wiedziałabym coś takiego, prawda?
Prawda?
To pytanie wstrząsa mną do głębi. Czuję, jak piekąca żółć narasta mi w gardle, a ślina zalewa usta. Ledwie udaje mi się dotrzeć do łazienki, po czym ochlapuję muszlę klozetową wymiocinami. Każdy najdrobniejszy ruch sprawia, że głowa mi pęka, a mięśnie żołądka wciąż się kurczą, aż w końcu wydaje mi się, że najgorsze już za mną. Siadam na piętach, odrywam z rolki spory kawałek papieru toaletowego i wycieram usta.
Cała się trzęsę. Drżę tak gwałtownie, że aż szczękają mi zęby. Bose stopy zlodowaciały od zimnych płytek, a nogi mam jak z waty, gdy dźwigam się do góry. Przytłacza mnie uczucie strachu i na moment nieruchomieję, próbując sobie przypomnieć wydarzenia zeszłej nocy, ale pamiętam tylko błysk kolorowych świateł i dudnienie basów. Głowa mi opada, wydaje się zbyt ciężka, bym mogła utrzymać ją na karku, i jestem tak zamroczona, że muszę wrócić do łóżka. Czuję jednak okropny smak w ustach i potrzeba umycia zębów zawraca mnie do umywalki. Kiedy sięgam po szczoteczkę, na moment zamieram, zastanawiając się, czy nie zatrę jakichś śladów. Śladów czego? Pytanie jest zimne i ostre, więc je odpycham, lecz zjadliwy głos w mojej głowie nie chce zamilknąć. Ledwie zachowuję panowanie nad sobą. Odkręcam kurek, jakbym mogła zmyć makabryczne myśli, i podtykam drżące ręce pod strumień chłodnej wody. Patrzę, jak zabarwia się szkarłatem, gdy zaschnięta krew zaczyna mięknąć, wiruje jak tornado, po czym z bulgotaniem znika w odpływie.
Pod paznokciami jest coś jeszcze. Brud? Krew? Instynktownie łapię za szczoteczkę do paznokci i szoruję je, aż skóra się zaróżowi, mimo to wciąż mam wrażenie, że zostałam zbrukana. Tak bardzo chciałabym poczuć się czysta. Gdy otrząsam ręce z wody, moje spojrzenie wędruje do lustra.
Wszechogarniający atak strachu i dezorientacji sprawia, że oddech więźnie mi w gardle. Wydobywam go siłą, w jednym przeciągłym krzyku. Powtarzam sobie, że muszę śnić. To musi być koszmar. Musi.
Ale nie jest.2.
To nie może być prawda.
Przełykając żółć, która znowu narasta mi w gardle, zamykam oczy i biorę trzy głębokie uspokajające oddechy, nim znowu ośmielę się spojrzeć w lustro.
Nic się nie zmieniło.
Twarz, którą widzę, nie należy do mnie.
To niemożliwe.
Zasłona długich blond włosów kołysze się, gdy poruszam głową. To ja. A jednak nie ja. Te rysy nie należą do mnie.
Muszę śnić. Rozsądek podpowiada mi, że to nie jest rzeczywistość, chociaż nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek doświadczyła tak żywego snu. Słyszę szum samochodu przejeżdżającego za oknem. Czuję zimne krople wody skapujące mi z palców. Do moich nozdrzy dociera zapach malinowego mydła w płynie, którym właśnie umyłam ręce, ale nie mogę być przytomna, po prostu nie mogę.
Chciałabym wrócić do przytulnego łóżka i zapaść w sen, ciemny i ciepły, ale nie jestem w stanie się ruszyć. Nie mogę oderwać wzroku od postaci w lustrze i patrzę, jak łzy leją się po policzkach, które nie należą do mnie. Powoli rozwieram palce i zbliżam drżącą dłoń do odbicia, obserwując, jak osoba w lustrze robi to samo. Czuję, jakby moje kości zostały starte na pył, i osuwam się na podłogę.
Co się dzieje? Przyciągam kolana do piersi, opieram o nie czoło i kiwam się w przód i w tył, jakbym mogła się otrząsnąć z tego, co właśnie zobaczyłam, ale to niemożliwe. Nie wiem, ile czasu mija. Minuty? Godziny? Staję się świadoma zimnych, twardych płytek ceramicznych, na których siedzę, oraz tego, że boli mnie całe ciało. Myśl. Musi istnieć wyjaśnienie. Musi. Niemal z ulgą dochodzę do wniosku, że najwyraźniej zostałam odurzona jakimś narkotykiem. Ktoś dosypał mi czegoś do drinka. Oczywiście! To dlatego mam halucynacje. To dlatego nic nie pamiętam. Podłoga zdaje się chwiać, gdy wstaję i powoli ruszam przed siebie, wyciągając ramiona na boki dla równowagi, jakbym stąpała po linie rozpiętej nad przepaścią.
Mój liliowy puszysty szlafrok wisi na haczyku po wewnętrznej stronie drzwi. Nakładam go, zawiązuję pasek. Nie przynosi mi pocieszenia, jakie daje zazwyczaj. Może Chrissy będzie potrafiła uzupełnić luki w mojej pamięci? Niepewnym krokiem zmierzam korytarzem do jej sypialni. Drzwi są zamknięte, a ja, zbyt zniecierpliwiona poszukiwaniem odpowiedzi, wchodzę do środka bez pukania.
Jej pokój jest pusty. Bombonierka, którą przyniosła do domu kilka tygodni temu, wciąż leży na stoliku nocnym. Na łóżku dostrzegam perfumy od Marca Jacobsa z zatyczką w kształcie stokrotki. Toaletka jest zasłana większą liczbą kosmetyków do makijażu niż lada drogerii Boots i przypomina mi się, jak wczoraj wieczorem szykowałyśmy się razem do wyjścia. Zespół Human League ryczał z głośników Don’t You Want Me, podczas gdy Chrissy namawiała mnie, żebym tym razem zrezygnowała z dżinsów.
– Uwielbiam ją. – Przyłożyła do siebie moją butelkowozieloną sukienkę, gładząc materiał drugą ręką. – Jeśli nie zamierzasz jej włożyć dziś wieczorem, czy mogę ją znowu pożyczyć?
– Skoro nie pozwalasz mi włożyć dżinsów, to nie mam wielu opcji do wyboru. Większość moich sukienek została w domu.
Poznałam Chrissy zaledwie sześć miesięcy wcześniej na siłowni, ale tak dobrze nam się rozmawiało, że szybko przeszłyśmy od dzielenia się ciastem po treningu do zwierzania się sobie. Matt coraz bardziej wrogo reagował na moje daremne próby naprawienia sytuacji między nami, a ja, znużona nieustannymi kłótniami, niechętnie przeprowadziłam się do Chrissy, żeby dać nam obojgu trochę oddechu. Nie zabrałam ze sobą wiele w nadziei, że czas uleczy rany i wkrótce znowu się do siebie zbliżymy, ale rozłąka tylko bardziej nas od siebie oddaliła. Wślizgnęłam się więc w sukienkę i przywołałam na twarz uśmiech, muskając usta różowym błyszczykiem i próbując nie myśleć o mężu, podczas gdy Chrissy pokrywała moje paznokcie lakierem w krzykliwym kolorze fuksji.
Pościel jest zmięta, a na łóżku leży mnóstwo ubrań, które przymierzała i odrzuciła zeszłej nocy. To była wprawdzie moja randka, ale Chrissy miała mi towarzyszyć, żeby mieć na mnie oko. Żebym czuła się bezpieczna. Tyle że najwyraźniej mnie nie upilnowała, wszystko bowiem wskazuje na to, że sama nie wróciła na noc do domu.
Gdzie ona się podziewa? Naprawdę się martwię. Bezskutecznie próbuję udawać, że zeszłej nocy nic się nie stało. Jestem w rozsypce.
Mdłości znowu się nasilają i panika skręca mi trzewia. Myślę o krwi, którą znalazłam na rękach, kiedy się obudziłam, o rozcięciu na głowie. Myśli mnie osaczają, podczas gdy podłoga nadal chwieje się i kołysze. Kręci mi się w głowie i padam na łóżko Chrissy. Zwijam się w kłębek, jakbym w ten sposób mogła przepędzić wspomnienia, które przychodzą i odchodzą. Krzyki. Zniekształcone cienie. Palce zaciskające się na moim ramieniu i zaciągające mnie w miejsce, do którego nie chcę iść. Chociaż leżę bez ruchu, w środku kopię i krzyczę. Strach, gdy powraca, jest zdumiewająco realny. Mocniej obejmuję się ramionami.
Pukanie do drzwi wejściowych oddala zamglone i niewyraźne obrazy. Żołądek skręca mi się ze strachu. Słyszę szczekanie Branwella i przypominam sobie, że wciąż jest w kuchni. Pewnie się zastanawia, co się dzieje. Zazwyczaj tuż po przebudzeniu wypuszczam go do ogródka, a następnie, czekając, aż zagotuje się woda na herbatę, obserwuję przez okno, jak krąży po trawniku, obwąchując jego granice, jakby przez noc mogły się zmienić.
Tym razem rozlega się dzwonek.
Wstaję powoli. Wstydzę się na myśl, że nie mogę sobie przypomnieć szczegółów zeszłej nocy. Czuję się brudna. Skalana. Nie mam ochoty spoglądać w twarz nikomu, kto, popatrzywszy na mnie, mógłby natychmiast się domyślić, co się stało, a jednak muszę sprawdzić, kto dobija się do drzwi. Chrissy często zapomina kluczy i nie chce jej się obchodzić domu dookoła, żeby zajrzeć do skrytki na tyłach, którą mój brat Ben zamontował na ścianie po tym, jak Chrissy zaczęła kiedyś walić w drzwi o drugiej w nocy, przez co następnego dnia poszłam do pracy zmęczona i zła. Nie mam pojęcia, jak sobie radziła, zanim się tu wprowadziłam. Powoli, z oporami, schodzę po schodach, a każdy krok potęguje ból przeszywający moją głowę. Żaluzja zasłaniająca okienko w przedpokoju jest przymknięta, ale przez mleczny szklany panel w drzwiach frontowych widzę zarys jakiejś postaci, zdecydowanie zbyt wysokiej, żeby to była Chrissy. Czy to on? Mężczyzna, z którym spotkałam się wczoraj wieczorem? Ethan? Nie potrafię sobie przypomnieć jego imienia. Nie, to był Ewan, jestem tego pewna. Próbuję przywołać w myślach jego twarz, ale widzę tylko rozmazaną sylwetkę górującą nade mną.
Czuję igiełki potu na skórze. Tak bardzo się boję. Obejmuję się ramionami i krzywię, gdy natrafiam na siniaki. Nie ma mowy, żebym otworzyła drzwi. Pukanie rozlega się znowu, tym razem pełne wściekłości. Stoję jak skamieniała. Ledwie oddycham. Odejdź. Odejdź. Odejdź. Ktoś głośno odchrząkuje. To na pewno mężczyzna. A potem zapada cisza i powraca światło, kiedy cień znika, a ja przez chwilę myślę, że ktokolwiek to był, wreszcie sobie poszedł. Czas płynie powoli, ale nagle rozlega się pobrzękiwanie i dźwięk klucza obracanego w zamku. Zamieram ze strachu, przypominając sobie, że zgubiłam torebkę, klucze, portmonetkę z dowodem osobistym. Czy on przyszedł, żeby znowu mnie skrzywdzić? Żeby mnie uciszyć?
Klamka zaczyna się obracać. Wszystkie zakończenia nerwowe w moim ciele nakazują mi, żebym się ruszyła, ale ja nie mogę oderwać wzroku od otwierających się drzwi. Jasnobrązowy but staje na wycieraczce z napisem „Welcome”. Widzę nogę w dżinsach. A potem ten mężczyzna wchodzi do mojego domu. Ten obcy. Z gardła wyrywa mi się krzyk, ostry i głośny, i to właśnie ten dźwięk wprawia moje stopy w ruch. Adrenalina zalewa organizm i zapominam o bólu przeszywającym ciało, o pulsowaniu w głowie. Bose stopy dudnią po panelach podłogowych, pracuję rękami przy bokach. Wpadam do kuchni i zatrzaskuję za sobą drzwi. Branwell rzuca się na mnie, zachwycony moim widokiem. Staje na tylnych łapach, opierając przednie o moje kolana, a jego szorstki język liże moją dłoń, jakby nie widział mnie od roku. Matt i ja zawsze żartowaliśmy, że gdyby kiedykolwiek ktoś się do nas włamał, Branwell zalizałby go na śmierć. Teraz to nie wydaje mi się takie zabawne. Zbyt późno przychodzi mi do głowy, że powinnam była pobiec do łazienki, w której mogłabym się zamknąć na zamek, albo do salonu, gdzie jest telefon stacjonarny. Schować się gdziekolwiek, byle nie w tym malutkim pomieszczeniu.
Nie mam gdzie się ukryć.
Kroki zbliżają się, głośne i zdecydowane. Gorączkowo popatruję to na blok noży stojący na blacie, to na tylne drzwi, analizując, gdzie uda mi się dotrzeć szybciej. Klamka skrzypi, gdy zaczyna się powoli obracać. Instynktownie rzucam się do przodu i wyrywam nóż z bloku. Ostrze ze stali nierdzewnej połyskuje w słabym zimowym słońcu, które wlewa się do środka przez szparę pod roletą.
Gałki piekarnika wbijają mi się w plecy w okolicach krzyża, kiedy kulę się ze strachu, cofając o krok; z moich porów bije zapach strachu. Mężczyzna wchodzi do kuchni, a ja unoszę nóż, ale ręka trzęsie mi się tak gwałtownie, że wypuszczam go z palców i z brzękiem upada na podłogę. Z gardła wyrywa mi się szloch, gdy padam na kolana. Nóż wylądował pod stołem i nie jestem pewna, czy uda mi się go dosięgnąć, wyciągam jednak rękę i moje palce zaciskają się na rękojeści. Dziwne, ale pomimo wszystkiego, co się dzieje, zauważam poczerniałą frytkę leżącą w pobliżu piekarnika i zaczynam się zastanawiać, kiedy ostatnio myłam podłogę.