Raport Brodiego - ebook
Raport Brodiego - ebook
Raport Brodiego to powrót Borgesa – niemal dwadzieścia lat minęło od publikacji Alefa – do krótkich fikcji. Tu jednak więcej jest pastuchów i zabijaków niż filozofów i detektywów, więcej jest gauczów o porywczej naturze i sprawnej ręce, pojedynków na noże i rewolwery. A wyjąwszy może Ewangelię według Marka i tytułową relację z krainy Jahusów pozornie chyba tylko styl łączy owe opowieści z pomieszczonymi w poprzednich tomikach. Lecz, jak uprzedza Borges: „Nie ośmielam się twierdzić, że [opowiadania te] są proste; nie ma na ziemi ani jednej strony, ani jednego wyrazu, które by takie były, jako że wszystkie zakładają wszechświat, którego powszechnie znanym atrybutem jest złożoność. […] Nie dążę do tego, żeby zostać Ezopem. Moje opowieści, jak te z Tysiąca i jednej nocy, pragną dostarczać rozrywki i wzruszać, a nie przekonywać”.
Spis treści
Prolog
Zawada
Niegodny
Historia Rosenda Juáreza
Spotkanie
Juan Muraña
Starsza pani
Pojedynek
Jeszcze jeden pojedynek
Guayaquil
Ewangelia według Marka
Raport Brodiego
Przypisy tłumacza
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8196-170-7 |
Rozmiar pliku: | 697 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ostatnie opowiadania Kiplinga były nie mniej labiryntowe i udręczone niż utwory Kafki czy Jamesa, nad którymi niewątpliwie górują; ale w roku 1885 w Lahore rozpoczął on serię krótkich nowelek pisanych w sposób bezpośredni, które miał zebrać w 1888 roku. Wiele z nich – In the House of Suddho, Beyond the Pale, The Gate of Hundred Sorrows – to lakoniczne arcydzieła. Kiedyś przyszło mi do głowy, że to, co wymyślił i zrealizował genialny młodzieniec, może nieskromnie naśladować znający swój fach mężczyzna w przededniu starości. Owocem tej refleksji jest niniejszy tomik, który osądzą moi czytelnicy.
Próbowałem, nie wiem, czy z powodzeniem, opowiadań pisanych wprost. Nie ośmielam się twierdzić, że są proste; nie ma na ziemi ani jednej strony, ani jednego wyrazu, które by takie były, jako że wszystkie zakładają wszechświat, którego powszechnie znanym atrybutem jest złożoność. Chcę tylko wyjaśnić, że nie jestem – ani nigdy nie byłem – tym, kogo dawniej zwano autorem fabuł czy głosicielem przypowieści, a teraz pisarzem zaangażowanym. Nie dążę do tego, żeby zostać Ezopem. Moje opowieści, jak te z Tysiąca i jednej nocy, pragną dostarczać rozrywki i wzruszać, a nie przekonywać. Co nie znaczy, że zamykam się, zgodnie z Salomonowym obrazem, w wieży z kości słoniowej. Moje przekonania polityczne są dobrze znane; zapisałem się do Partii Konserwatywnej, co jest formą sceptycyzmu, i nikt mnie nie piętnował jako komunisty, nacjonalisty, antysemity, zwolennika Hormigi Negry czy Rosasa. Z czasem, jak sądzę, zasłużymy na to, że nie będzie rządów. Nigdy nie ukrywałem swoich opinii, nawet w trudnych latach, ale nie pozwalałem, żeby wpływały na moje dzieło literackie, oprócz dni, kiedy nagliła mnie konieczność sławienia wojny sześciodniowej. Uprawianie literatury jest tajemniczą sprawą; nasze opinie są efemeryczne i opowiadam się za Platońską tezą o Muzie, a nie za tezą Poego, który dowodził – albo udawał, że dowodzi – iż pisanie wiersza jest operacją rozumu. Nie przestaje mnie dziwić, że klasycy głosili tezę romantyczną, a poeta romantyczny – tezę klasyczną.
Poza tekstem, który daje tytuł tej książce i który wyraźnie czerpie z ostatniej podróży Lemuela Guliwera, moje opowiadania – aby posłużyć się modnym dziś określeniem – są realistyczne. Sądzę, że przestrzegają wszystkich konwencji gatunku, który jest nie mniej konwencjonalny niż inne i którym szybko się znużymy, albo już się znużyliśmy. Obfitują w wymagane od inwencji autora detale, czego wspaniałe przykłady znajdujemy w anglosaksońskiej balladzie o Maldon datowanej na X wiek i w późniejszych sagach Islandii. Dwa opowiadania – nie powiem które – mogą zostać otwarte tym samym kluczem fantastycznym. Dociekliwy czytelnik dostrzeże ich wewnętrzne podobieństwa. Kilka tematów dręczyło mnie przez całe życie; zdecydowanie jestem monotonny.
Główną nić historii zatytułowanej Ewangelia według Marka, najlepszej z tej serii, wysnułem z marzenia sennego Hugo Ramíreza Moroniego; obawiam się, że zepsułem ją zmianami, jakie moja wyobraźnia czy rozum uznały za właściwe. Literatura nie jest przecież niczym innym, jak tylko kontrolowanym snem.
Zrezygnowałem z niespodzianek stylu barokowego; również z takich, jakie mogłoby zesłać nieprzewidziane zakończenie. Krótko mówiąc, wolałem pokierować oczekiwaniami czytelnika niż go zaskakiwać. Przez wiele lat wierzyłem, że dane mi będzie napisać dobrą stronicę dzięki wariacjom i nowościom; teraz, po skończeniu siedemdziesiątki, sądzę, że odnalazłem swój głos. Werbalne modyfikacje nie pogorszą ani nie ulepszą tego, co dyktuję, oprócz przypadków, w których mogą uprościć trudne zdanie czy złagodzić emfazę. Każdy język jest tradycją, każde słowo – dzielonym z innymi symbolem; to, co jakiś innowator zdolny jest zmienić, wydaje się czymś nieistotnym; przypomnijmy wspaniałe, ale często nieczytelne dzieło Mallarmégo czy Joyce’a. To całkiem prawdopodobne, że te racjonalne racje są owocem zmęczenia. Zaawansowany już wiek nauczył mnie godzenia się z byciem Borgesem.
Nie przejmuję się ani Diccionario de la Real Academia – dont chaque édition fait regretter la précédente, zgodnie z melancholijnym sądem Paula Groussaca – ani uciążliwymi słownikami argentynizmów. Wszystkie, te z jednej i te z drugiej strony oceanu, dążą do akcentowania różnic i do rozbicia języka. W związku z tym przypominam sobie, że kiedy Robertowi Arltowi zarzucono nieznajomość lunfardo, odpowiedział: „Wychowałem się w Villa Luro, wśród biedaków i przestępców, i nie miałem doprawdy czasu na uczenie się takich rzeczy”. W rzeczywistości lunfardo jest literackim żartem wymyślonym przez autorów wodewilów i tang, a mieszkańcy przedmieść go nie znają, chyba że nauczyli się z płyt gramofonowych.
Akcję swoich opowiadań umieściłem dość daleko, zarówno w czasie, jak i przestrzeni. W ten sposób wyobraźnia może działać z większą swobodą. Kto w 1970 roku pamięta dokładnie, jakie były pod koniec ubiegłego wieku przedmieścia Palermo czy Lomas? Wydaje się to niewiarygodne, istnieją jednak skrupulatne osoby zachowujące się niczym tropiciele błahostek. Na przykład zauważają, że Martín Fierro mówiłby o worku kości, a nie o torbie kości, i wytykają, może nie bez racji, różowosrokate umaszczenie pewnego sławnego konia.
Niech Cię Bóg chroni, czytelniku, od długich prologów. Cytat ten pochodzi od Queveda, który, aby nie popełnić anachronizmu, jaki z czasem zostałby odkryty, nigdy nie czytał anachronizmów Bernarda Shawa.
J. L. B.
Buenos Aires, 19 kwietnia 1970ZAWADA
Druga Księga Samuela 1, 26
Mówią (co brzmi nieprawdopodobnie), że tę historię opowiedział Eduardo, młodszy z Nelsonów, podczas czuwania przy zwłokach starszego, Cristiana, który umarł śmiercią naturalną w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym którymś w dystrykcie Morón. W rzeczywistości ktoś usłyszał ją od kogoś tej długiej, zapomnianej nocy, pomiędzy jedną a drugą mate, i powtórzył Santiagowi Dabove, od którego ją usłyszałem. Po latach opowiedziano mi tę historię ponownie w Turderze, gdzie się wydarzyła. Ta druga wersja, nieco bardziej rozbudowana, ze zwykłymi w takich przypadkach rozbieżnościami, potwierdzała w zasadzie wersję Santiaga. Przytoczę ją teraz, gdyż jeśli się nie mylę, odzwierciedla ona zwięźle i tragicznie charakter dawnych mieszkańców pogranicza. Zrobię to rzetelnie, ale już przewiduję, że ulegnę literackiej pokusie podkreślenia czy dodania jakiegoś szczegółu.
W Turderze nazywano ich Nilsenami. Proboszcz powiedział mi, że jego poprzednik dziwił się, wspominając zniszczoną Biblię w czarnych okładkach, wydrukowaną gotykiem, z imionami i datami wpisanymi odręcznie na ostatnich stronach. To była jedyna książka, jaka znajdowała się w ich domu. Burzliwa kronika Nilsenów przepadła, tak jak wszystko przepadnie. Dom, którego już nie ma, wzniesiono z nietynkowanej cegły; z sieni można było dostrzec dwa patia, jedno wyłożone czerwonymi płytami i drugie niebrukowane. Zresztą niewielu ludzi tam wchodziło; Nilsenowie strzegli swej samotności. W pustych pokojach spali na pryczach; ich luksusem były koń, uprząż, sztylet o krótkim ostrzu, szykowny strój, z którym obnosili się w soboty, i swarliwy alkohol. Wiem, że byli wysocy i mieli rude czupryny. Dania czy Irlandia, o której chyba nigdy nie słyszeli, płynęła we krwi tych Kreolów. Okolica bała się Rudzielców; niewykluczone, że mieli na sumieniu czyjąś śmierć. Ramię w ramię bili się kiedyś z policją. Mówiono, że młodszy wdał się raz w bójkę z Juanem Iberrą, z której wyszedł zwycięsko, co według znawców nieczęsto się zdarzało. Zajmowali się hodowlą bydła, rzeźnictwem, kradli konie, a gdy nadarzyła się okazja – nie gardzili szulerką. Znani byli ze skąpstwa, choć czasami alkohol i gra w karty doprowadzały ich do rozrzutności. Nie wiedziano nic o ich pochodzeniu ani skąd się tu wzięli. Mieli wóz, do którego zaprzęgali parę wołów.
Fizycznie różnili się od cwaniaków z Costa Brava. Właśnie to i inne, nieznane nam sprawy pozwalają zrozumieć, dlaczego byli ze sobą tak mocno związani. Poróżnić się z jednym oznaczało zyskać dwóch wrogów.
Nilsenowie byli gwałtownikami, lecz ich miłosne epizody miały dotąd za scenę jakąś sień czy dom o złej sławie. Nie zabrakło więc komentarzy, kiedy Cristián sprowadził do domu Julianę Burgos. To prawda, że zyskiwał w ten sposób służącą, ale też obsypywał ją okropnymi świecidełkami i popisywał się nią na zabawach. Na ubogich zabawach w conventillos, gdzie zabronione były śmielsze figury tanga, jak la quebrada czy el corte, i gdzie dotąd jeszcze tańczono przy mocnym oświetleniu. Juliana miała śniadą cerę i skośne oczy; kto na nią tylko spojrzał, już się uśmiechał. W tej ubogiej okolicy, gdzie praca i zaniedbanie wyniszczają kobiety, mogła uchodzić za niebrzydką.
Początkowo Eduardo im towarzyszył. Potem wybrał się, nie wiem po co, do Arrecifes i przywiózł poznaną w drodze dziewczynę, po kilku dniach kazał jej jednak odejść. Zrobił się bardziej ponury; upijał się samotnie w gospodzie i z nikim nie rozmawiał. Zakochał się w kobiecie Cristiána. Okoliczni mieszkańcy, którzy zauważyli to pewnie wcześniej niż on sam, przewidywali z perfidną radością, że między braćmi dojdzie do skrytej rywalizacji.
Pewnego wieczoru, kiedy Eduardo wrócił późno z gospody, zobaczył, że koń Cristiána stoi gotowy do drogi. Starszy brat czekał na patiu w swoim najlepszym ubraniu. Kobieta chodziła tam i z powrotem z mate w ręku.
– Jadę się zabawić u Faríasa – powiedział Cristián do Eduarda. – Zostawiam ci Julianę; jeśli masz na nią ochotę, możesz używać do woli.
Ton był rozkazujący, lecz jednocześnie serdeczny. Eduardo przez chwilę patrzył na brata; nie wiedział, jak powinien się zachować. Cristián wstał, pożegnał się z nim, nie pożegnał się z Julianą, która była przedmiotem, wsiadł na konia i odjechał kłusem, bez pośpiechu.
Od tego wieczoru mieli ją na spółkę. Nikt nie pozna szczegółów nieczystego związku, który obrażał uczucia okolicznych mieszkańców. Taki układ funkcjonował przez kilka tygodni, ale nie mógł trwać długo. Bracia w swojej obecności nie wymawiali imienia Juliany, nawet gdy chcieli ją zawołać, szukali za to powodów do sprzeczki i zawsze je znajdowali. Kłócili się o sprzedaż skór – w rzeczywistości szło o co innego. Zazwyczaj Cristián podnosił głos, a Eduardo milczał. Nieświadomie byli o siebie zazdrośni. Na tym pozbawionym sentymentów przedmieściu mężczyzna nawet przed samym sobą by się nie przyznał, że kobieta może być dla niego czymś więcej niż przedmiotem pożądania lub narzędziem zaspokojenia potrzeb. A jednak obaj byli zakochani. To w jakiś sposób ich upokarzało.
Pewnego popołudnia na placu Lomas Eduardo spotkał Juana Iberrę, który pogratulował mu przygruchania takiej ślicznotki. Myślę, że to właśnie wtedy Eduardo obrzucił go wyzwiskami. Nikt w jego obecności nie będzie sobie drwił z Cristiána.
Kobieta obsługiwała obu z pokorą zwierzęcia; nie mogła jednak ukryć, że woli jednego z nich, z pewnością młodszego, który nie odrzucił tej spółki, choć nie był jej inicjatorem.
Pewnego dnia powiedzieli Julianie, żeby wyniosła dwa krzesła na pierwsze patio i zajęła się własnymi sprawami, bo oni muszą się naradzić. Spodziewała się długiej rozmowy, postanowiła się więc przespać, ale szybko ją obudzili. Kazali zapakować do worka wszystko, co ma, także szklany różaniec i krzyżyk, który zostawiła jej matka. Niczego nie wyjaśniając, wsadzili ją na wóz i udali się w milczącą, żmudną podróż. Drogi były grząskie po deszczu i dopiero około piątej nad ranem dotarli do Morón. Tam sprzedali ją właścicielce domu publicznego. Kiedy dobili targu, Cristián wziął pieniądze, a później podzielił się z bratem.
W Turderze Nilsenowie, do tej pory zagubieni (co stało się rutyną) w labiryncie potwornej miłości, zapragnęli na nowo podjąć swoje dawne życie, mężczyzn w męskim świecie. Wrócili do kart, walk kogutów, do przypadkowych hulanek. Być może czasami myśleli, że zostali wyzwoleni, ale często zdarzały im się, każdemu z osobna, bardziej lub mniej uzasadnione nieobecności. Na krótko przed końcem roku młodszy z braci powiedział, że ma coś do załatwienia w stolicy. Cristián pojechał do Morón i przed wiadomym domem rozpoznał srokatego konia Eduarda. Wszedł; wewnątrz zobaczył brata, który czekał na swoją kolejkę. Podobno Cristián powiedział:
– Jeśli potrwa to dłużej, zamęczymy chabety. Lepiej mieć ją pod ręką.
Rozmówił się z właścicielką, wyjął z pasa kilka monet i zabrali dziewczynę. Juliana jechała z Cristiánem; Eduardo popędził konia, żeby na nich nie patrzeć.
Wrócili do sytuacji, o której już była mowa. To haniebne rozwiązanie również zawiodło; obaj ulegali pokusie oszukiwania. Widmo Kaina czaiło się w pobliżu, ale Nilsenowie darzyli się bardzo silnym uczuciem – kto wie, jakie trudy i niebezpieczeństwa dzielili w przeszłości! – i swoje rozgoryczenie woleli wyładować na innych. Na jakimś nieznajomym, na psie, na Julianie, która wniosła do ich domu niezgodę.
Kończył się marzec, a upał nie zelżał. Pewnej niedzieli (w niedzielę ludzie zazwyczaj wcześnie się kładą) Eduardo, wracając z gospody, zobaczył, że Cristián zaprzęga woły.
– Chodź – powiedział starszy brat. – Musimy zawieźć kilka skór do Mulata; już je załadowałem; skorzystajmy z tego, że zrobiło się chłodniej.
Sklep Mulata był, jak mi się wydaje, dalej na południe; pojechali Camino de las Tropas; potem skręcili w boczną drogę. Pola stopniowo poszerzały się wraz z zapadaniem zmierzchu.
Przejechali obok jakichś zasiewów; Cristián wyrzucił papierosa i bez pośpiechu powiedział:
– Bierzmy się do roboty, bracie. Potem pomogą nam sępy. Dzisiaj ją zabiłem. Niech zostanie tu ze swoimi rzeczami, nie będzie nam już szkodziła.
Uściskali się niemal ze łzami. Teraz łączył ich jeszcze jeden węzeł: smutna ofiara złożona z tej kobiety i obowiązek wymazania jej z pamięci.