Raporty z Auschwitz - ebook
Raporty z Auschwitz - ebook
Widziałem takich /szczególnie mężczyzn/, którzy niby są wierzący, a wstydzą się wyraźnie przeżegnać i robią coś w rodzaju namiastki znaku krzyża. Jest to doskonały przykład psychozy wstydu i lęku - żeby jakiś bałwan z tłumu - kolega - nie podśmiał. Raczej gnuśnieć w tłumie baranów byleby się nie narazić na wytknięcie palcem, jako człowiek niezrozumiały dla przeciętniaków. Wcale nie znaczy to, że chciałbym siebie ponad innych wynieść - Przeciwnie! Chciałbym wstrząsnąć każdym, żeby z tego dorośniętego tylko do pewnego znormalizowanego poziomu - tłumu, wystrzeliły, jeśli nie można wszędzie - to przynajmniej tu i ówdzie - pędy myśli, czynu(...)
(Witold Pilecki, Raport W, 1943 r.).
Poruszające raporty autorstwa Witolda Pileckiego,
opisują całość podjętych przez niego zmagań związanych z obozem w Oświęcimiu:
- od momentu ochotniczego wejścia do obozu Auschwitz-Birkenau,
- poprzez budowę siatki konspiracyjnej zdolnej do opanowania i własnoręcznego odbicia obozu z rąk Niemców,
- aż po ucieczkę i działania podejmowane na wolności.
Oferowana publikacja stanowi jedno z najwierniejszych wydanych w języku polskim odwzorowań tekstu oryginalnego - drobiazgowa korekta skupiona nie na poprawności językowej, a na wierności maszynopisowi pozwala lepiej oddać osobiste odczucia i stosunek autora do przedstawianych wydarzeń.
Książka zawiera pełne teksty:
- Raportu z 1945 r.
- Raportu W z 1943 r. (wraz z poświadczeniami Oficerów WP i oryginalnym kluczem nazwisk),
- Raportu Teren S z 1943 r. (wraz z poświadczeniami Oficerów WP).
Spis treści
- RAPORT 1945 r.
- RAPORT W 1943 r.
- RAPORT TEREN S 1943 r.
- RAPORT W KLUCZ NAZWISK
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-946907-1-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Składam serdeczne podziękowania dla:
Studium Polski Podziemnej w Londynie, a w szczególności dla jej przedstawiciela, pana Krzysztofa Bożejewicza,
za całokształt współpracy, przebiegającej w sposób niezwykle profesjonalny.
Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu, a w szczególności dla pana Szymona Kowalskiego – Zastępcy Kierownika Archiwum,
za pomoc w dostępie do archiwalnych materiałów.
Mecenasa Olgierda Pankiewicza,
za wsparcie w ustaleniu kwestii prawnych związanych z wydaniem niniejszej publikacji.
Pani Zofii Pileckiej-Optułowicz i pana Andrzeja Pileckiego,
za wyrażenie zgody na niniejszą publikację, serdeczny kontakt i całokształt działań podejmowanych na rzecz promowania dokonań płk. Witolda Pileckiego.---------------------------
Drogi Czytelniku,
w wydaniu tym nie znajdziesz przedmowy ani żadnych dodatkowych rozdziałów, co jest moją – jako wydawcy – w pełni zamierzoną decyzją. Nie czuję się kompetentnym ani godnym, by do dzieła tak niezwykłego cokolwiek dodawać.
Ponadto, pracując na oryginalnym tekście, pragnąłem, żeby każdy, kto po tę książkę sięgnie, czytał tekst jak najbliższy maszynopisowi. Przeprowadzona została drobiazgowa korekta skupiona nie na poprawności językowej, a na wierności oryginałowi. Wiele błędów zostało zachowanych i wyróżnionych przypisami przy pierwszym ich wystąpieniu, drobniejsze (np. przecinki, pauzy) nie zostały oznaczone.
Za wszelkie pomyłki powstałe z mojej winy z góry przepraszam.
Adam Kulpiński, wydawcaRAPORT – 1945 r.
Więc mam napisać możliwie suche fakty, jak tego chcą moi koledzy.
Mówiono: „Im więcej pan się będzie trzymał samych faktów, podając je bez komentarzy – tym będzie to wartościowsze.”
Spróbuję więc... lecz człowiek przecie nie był z drzewa – już nie mówię z kamienia – /chociaż wydawało się, że i kamień nieraz musiałby się spocić/.
Czasami więc, wśród podawanych faktów będę jednak wstawiał myśl, wyrażającą to co się czuło.
Nie wiem, czy koniecznie ma to obniżać wartość napisanego.
Nie było się z kamienia – często mu zazdrościłem – miało się jeszcze ciągle bijące, czasem w gardle, serce, kołacząca się gdzieś... chyba w głowie – myśl – czasami łapałem ją z trudem...
O nich – wstawiając od czasu do czasu zdań parę, – sądzę, że dopiero się odda obraz prawdziwy.
Dnia 19 września 1940 roku – II-ga łapanka w Warszawie.
Jeszcze żyje kilku ludzi, którzy widzieli, jak o godzinie 6-tej rano, poszedłem sam i na rogu Al. Wojska i Felińskiego stanąłem w „piątki” ustawiane przez ss-mann’ów z łapanych mężczyzn.
Potym załadowano nas na Pl. Wilsona do aut ciężarowych i zawieziono do koszar Szwoleżerów.
Po spisaniu danych personalnych, w zorganizowanym tam prowizorycznie biurze i odebraniu ostrych przedmiotów, pod groźbą zastrzelenia, jeśli się po tym u kogo bodaj żyletka znajdzie, wprowadzono nas na ujeżdżalnie, gdzie pozostawaliśmy przez 19-ty i 20 września.
W ciągu tych paru dni niektórzy już zapoznali się z pałką gumową spadającą na ich głowy. – Mieściło się to jednak w ramach mniej więcej możliwych do przyjęcia, dla ludzi przyzwyczajonych do tego rodzaju sposobów utrzymywania ładu, przez stróżów porządku.
W tym czasie niektóre rodziny wykupywały swych najbliższych, płacą ogromne sumy ss-mannom.
W nocy spaliśmy wszyscy pokotem na ziemi.
Ujeżdżalnię oświetlał ogromny reflektor, stojący przy wejściu.
Po czterech stronach umieszczeni byli ss-manni z bronią maszynową.
Było nas tysiąc osiemset kilkudziesięciu.
Mnie osobiście najwięcej denerwowała bierność masy Polaków. Wszyscy złapani nasiąkli już jakąś psychiką tłumu – która wtedy wyrażała się w tym, że cały tłum nasz upodobnił się do stada biernych baranów.
Nęciła mnie myśl prosta: wzburzyć umysły, zerwać do czynu tą masę.
Współtowarzyszowi memu – Szpakowskiemu Sławkowi /wiem, że żył do czasu Powstania w Warszawie/ proponowałem wspólną akcję w nocy: opanowanie tłumu, napad na posterunki, przy tym miałem przechodząc do ubikacji „zawadzić” o reflektor i zniszczyć.
Lecz ja – w innym celu znalazłem się w tym środowisku.
Było by to pójście na rzecz znacznie mniejszą...
On – w ogóle uważał to za pomysł z dziedziny fantazji.
21-go rano wsadzono nas do aut ciężarowych i w towarzystwie eskortujących motocykli z bronią maszynową, odwieziono na dworzec zachodni i załadowano do wagonów towarowych.
W wagonach tych przedtym widocznie musieli wieźć wapno, gdyż cała podłoga była nim wysypana.
Wagony zamknięto. Wieziono dzień cały. Pić ani jeść nie dali. Zresztą jeść nikt nie chciał. Mieliśmy, wydany dnia poprzedniego, chleb – któregośmy jeszcze wtedy ani jeść ani cenić nie umieli. Chciało się nam tylko bardzo pić. Wapno, pod wpływem wstrząsów rozdrabniało się w pył. Unosiło się w powietrzu, drażniło nozdrza i gardło. Pić nie dali.
Przez szczeliny desek, którymi zabite były okna, widzieliśmy, że wiozą nas gdzieś na Częstochowę. Około 10-tej wieczór /godzina 22-ga/, pociąg się zatrzymał w jakimś miejscu i dalej już nie ruszył. Słychać było krzyki, wrzask, – otwieranie wagonów, ujadanie psów.
To miejsce we wspomnieniach moich nazwałbym momentem – w którym kończyłem ze wszystkiem , co było dotychczas na ziemi i zaczynałem coś – co było chyba gdzieś poza nią.
Nie jest to silenie się na jakieś dziwne słowa, określenia. Przeciwnie – uważam, że na żadne słówko ładnie brzmiące a nieistotne, wysilać się nie potrzebuję.
Tak było.
W głowy nasze uderzyły nie tylko kolby ss-mannów, – uderzyło coś więcej.
Brutalnie kopnięto we wszystkie nasze pojęcia dotychczasowe, do których myśmy się na ziemi przyzwyczaili /do jakiegoś porządku rzeczy – prawa./.
To wszystko wzięło w łeb.
Usiłowano uderzyć możliwie radykalnie. Załamać nas psychicznie jak najszybciej.
Zgiełk i jazgot głosów zbliżał się stopniowo. Nareszcie gwałtownie otwarto drzwi naszego wagonu. Oślepiły nas reflektory skierowane we wnętrze.
„Heraus!rrraus!rrraus!...” padały wrzaski i kolby ss-mannów na ramiona, plecy, głowy kolegów. Należało szybko znaleźć się na zewnątrz.
Skoczyłem i wyjątkowo nie dostałem kolbą, stając w „piątki” – w środek kolumny.
Większa zgraja ss-mannów biła, kopała i robiła niesamowity wrzask: „zu fünwe!”
Na stojących na skrzydłach piątek, rzucały się psy, szczute przez żołdaków.
Oślepieni reflektorami, pchani, bici, kopani, szczuci psami, raptownie znaleźliśmy się w warunkach, w jakich wątpię by ktoś z nas był kiedykolwiek. Słabsi byli oszołomieni w tym stopniu, że naprawdę tworzyli kupę bezmyślną.
Pędzono nas przed siebie, ku większej ilości skupionych świateł.
W drodze kazano jednemu z nas biec do słupa w bok od drogi i zaraz w ślad za nim puszczono serię z p-ma. Zabito. Wyciągnięto z szeregu 10-ciu przygodnych kolegów i zastrzelono w marszu z pistoletów, na skutek „odpowiedzialności solidarnej” za „ucieczkę”, którą zaaranżowali sami ss-manni.
Wszystkich jedenastu ciągnięto na rzemieniach uwiązanych do jednej nogi. Drażniono krwawymi trupami psy i szczuto je na nich.
Wszystko to robiono pod akompaniament śmiechu i kpin.
Zbliżaliśmy się do bramy, umieszczonej w ogrodzeniu z drutów, na której widniał napis: „Arbeit macht frei”.
Później dopiero nauczyliśmy się go dobrze rozumieć.
Za ogrodzeniem, rzędami ustawione były murowane budynki, wśród których widniał plac rozległy.
Wchodząc wśród szpaleru ss-mannów, przed samą bramą, doznaliśmy przez krótki okres czasu większego spokoju. Odpędzono psy, kazano nam wyrównać piątki. Tutaj liczono nas skrupulatnie – na końcu doliczając ciągnione trupy.
Wysoki, wtedy jeszcze pojedynczy płot z drutu kolczastego, brama pełna ss-mannów nasunęły mi mimowoli , kiedyś czytane aforyzmy chińskie: „Wchodząc – pomyśl o odwrocie, a wychodzić będziesz cało…” Uśmiech nieco ironiczny zrodził się gdzieś we mnie i przygasł… na co to tutaj się przyda…
Za drutami, na wielkim placu, inny uderzył nas widok. W nieco fantastycznym, pełzającym po nas, ze wszystkich stron świetle reflektorów, widoczni byli jacyś ludzie – z wyglądu – niby ludzie, lecz jakże z zachowania raczej do zwierząt dzikich podobni /bezwzględnie obrażam tu zwierzęta – niema w języku naszym jeszcze na takie stwory określenia/. W dziwnych ubraniach w pasy, jakie się widziało na filmach z Sing-Sing, z orderami na kolorowych wstążkach /tak mi się wtedy w migającym świetle wydawało/, z drągami w ręku, rzucający się z dzikim śmiechem na pojedynczych kolegów naszych, bijąc po głowach, kopiąc leżącego już na ziemi w nerki, w inne czułe miejsca ciała, wskakując butami na klatkę piersiową, brzuch – zadając śmierć z niesamowitym jakimś chichotem.
„Ach! więc zamknęli nas w zakładzie dla obłąkanych!...” przemknęła mnie myśl. – Co za podłość – rozumowałem jeszcze kategoriami ziemi. – Ludzi z łapanki – a więc nawet w pojęciu niemców nie obciążonych winą żadną wobec III-ej Rzeszy.
W głowie ogniem zaświeciły mi słowa Janka W., wyrzeczone do mnie po pierwszej łapance /sierpień/ w Warszawie: „Ot widzisz, nie skorzystałeś z takiej dobrej okazji – ludziom złapanym na ulicy przecie nie zarzuca się żadnej sprawy politycznej – w ten sposób najbezpieczniej można się do obozu dostać.”
Jakże naiwnie hen, tam w Warszawie podchodziliśmy do sprawy Polaków wywożonych do obozów.
Tu nie potrzeba było mieć żadnej sprawy politycznej, żeby zginąć.
Zabijano pierwszego lepszego z brzegu.
Zaczynało się od pytania rzucanego przez pasiastego człowieka z drągiem: „Was bist du von ciwil?!”
Odpowiedź: ksiądz, sędzia, adwokat – w tym okresie – powodowała bicie i śmierć.
Przedemną w piątce stał jakiś kolega, który na o pytanie, rzucone jemu z równoczesnym ujęciem go garścią za ubranie pod gardłem – odpowiedział: „Richter”.
Fatalny miał pomysł. Za chwilę leżał na ziemi bity i kopany.
Więc wykańczano specjalnie inteligencje.
Po tym spostrzeżeniu zmieniłem nieco zdanie.
Może i nie są to obłąkani, tylko jest to jakieś potworne narzędzie do wymordowania Polaków, rozpoczynające swe dzieło od inteligencji.
Pić się chciało okropnie.
Przywieziono kotły z jakimś napojem. Ci sami zabijający draby obnosili kubki z napojem wśród naszych szeregów, pytając: „Was bist du von ciwil?”
Dostawaliśmy upragniony, bo mokry – napój, wymieniając zawód jakiegoś robotnika lub rzemieślnika.
Bijąc i kopiąc ci dziwni „niby-ludzie” czasami wykrzykiwali:
…”hier ist K. L. Auschwitz – mein liebier Mann!”
Pytano siebie nawzajem, co by to miało znaczyć? Niektórzy wiedzieli, że znaczy to Oświęcim, lecz dla nas była to tylko nazwa jednego z polskich miasteczek, wówczas potworna opinia o tym obozie nie zdążyła jeszcze przeniknąć do Warszawy, ani znana była w ogóle w świecie.
W jakiś czas potym dopiero jedno to słowo mroziło krew w żyłach ludziom na wolności, spędzało sen z powiek więźniów Pawiaka, Monteluppich , Wiśnicza, Lublina.
Jeden z kolegów objaśnił nas, że jesteśmy w koszarach 5-go D.A.K-u tuż koło miasteczka Oświęcim.
Dowiedzieliśmy się, że jesteśmy „zugang-iem” bandytów polskich, którzy się rzucali na spokojną ludność niemiecką, a których za to tu spotka odpowiednia kara.
„Zugang-iem” nazywało się wszystko co do obozu przyszło, każdy nowy transport.
Tymczasem sprawdzano obecność, wykrzykując nazwiska podane przez nas w Warszawie, na które trzeba było szybko i głośno odpowiedzieć: „hier” . Przy tym było wiele powodów do szykan i bicia.
Po sprawdzeniu, setkami odsyłano do szumnie zwanej „kąpieli”.
Tak przyjmowano transport ludzi, łapanych w Warszawie na ulicy, niby na pracę do niemiec, tak przyjmowano każdy transport w pierwszych miesiącach, po założeniu obozu w Oświęcimiu /14.6.1940 r./.
Z ciemności, gdzieś z góry, /z nad kuchni/, potrafił się odezwać kat – Seidler, w te słowa:
„Niech nikt z was nie sądzi, że kiedykolwiek wyjdzie stąd żyw… porcja jest tak obliczona, że żyć tu będziecie 6 tygodni; kto będzie żył dłużej… znaczy, że kradnie, kto kradnie – znajdzie się w S.K. – gdzie żyje się krótko!” Tłomaczył na polski te słowa Baworowski – tłomacz obozowy.
Chodziło o jak najszybsze załamanie psychiczne.
Na placu w przywiezione taczki i „rolwagę” złożyliśmy cały chleb posiadany. Nikt wtedy go nie żałował – nikt o jedzeniu nie myślał.
Jakże często potym, na samo wspomnienie tego momentu ślinka ciekła i diabli człeka brali. Kilka taczek i „rolwaga” pełne chleba! – jaka szkoda, że nie można się najeść na zapas…
Razem z setką znalazłem się wreszcie przed „Baderaum”-em /blok 18-ty, numeracja stara/.
Tu oddaliśmy wszystko w wielkie worki, do których odpowiednie przywiązano numery.
Tu ostrzyżono nam włosy na głowie i ciele, pokropiono trochę prawie zimną wodą.
Tu wybito mnie pierwsze dwa zęby, za to, że numer ewidencyjny na tabliczce napisany w ręku niosłem, a nie w zębach, jak tego w tym dniu chciał „bademeister” .
Dostałem w szczękę ciężkim drągiem.
Wyplułem dwa zęby. Pociekło krwi trochę… Szykana.
Od tej chwili staliśmy się tylko numerami. Urzędowa nazwa brzmiała: Schutzhäftling Nr… xy…
Ja miałem numer 4859.
Dwie trzynastki /z środkowych i skrajnych cyfr/ , kolegów utwierdzały w przekonaniu, że zginę, mnie – cieszyły.
Dano nam ubranie, w biało-niebieskie pasy drelichy, takie same jak te, co nas tak raziły w nocy.
Był już ranek /22.9.40./. Teraz szereg rzeczy straciło swój wygląd fantastyczny z nocy.
„Niby-ludzie” mieli żółte opaski na lewym ramieniu z czarnym na nich napisem: C A P O, i zamiast barwnych wstążek z medalami, jak mi się w pełgających światłach w nocy wydało, mieli na piersi z lewej strony kolorowy trójkąt /”winklem” – tu zwany/, pod nim, jak pod wstążką, mały numer czarno na białej łatce pisany.
„Winkle” były 5-ciu kolorów.
Przestępcy polityczni nosili – czerwony, kryminaliści – zielony, gardzący pracą w III-ej Rzeszy – kolor czarny, badacze pisma świętego – fioletowy i homoseksualiści – różowy.
My wszyscy Polacy złapani na ulicy w Warszawie, niby na roboty do niemiec – dostaliśmy winkle czerwone, jako przestępcy polityczny.
Przyznam się, że ze wszystkich innych kolorów – odpowiadał mi najlepiej.
Przebranych w drelichy – pasiaki, bez czapek i skarpetek /skarpetki dostałem 8-go, czapkę – 15-go grudnia/ w spadających z nóg drewniakach, wyprowadzono nas na plac zwany apelowym i podzielono na połowę.
Jedni poszli na blok 10-ty, drudzy – my, poszliśmy na blok 17-ty, na piętro.
Tak samo na parterze, jak i na piętrze poszczególnych bloków, mieścił się zespół häftlingów , o odrębnej gospodarce i obsadzie administracji, tworząc samodzielny „blok”. Dla odróżnienia – wszystkie bloki na piętrze miały do numeru literę „a” dodaną.
Oddano więc nas na blok 17a, w ręce blokowego „Aloiz”-a /krwawym Aloizem potym zwanego/.
Niemiec – komunista – z czerwonym winklem – zwyrodnialec, już siedzący w obozach około lat sześciu – bił, katował, znęcał się, mając codziennie kilka trupów z własnej ręki.
Lubujący się w porządku i dyscyplinie wojskowej, wyrównywał szeregi na placu, bijąc drągiem.
Ustawiony w 10 szeregów „blok” nasz, równany w ten sposób, przebiegającym między szeregami Aloizem z wielkim drągiem, mógł być w przyszłości wyrównania wzorem.
Teraz, rano przebiegał te szeregi po raz pierwszy.
Tworzył z nas – „zugang”-ów blok nowy.
Szukał wśród nieznajomych twarzy, ludzi nadających się do utrzymania porządku na bloku.
Los chciał, że wybrał mnie, Świętorzeckiego Karola /of. Rez. 13-go p. uł./, Różyckiego Witolda/nie Różycki o smutnej przeszłości opinii , ten był porządny chłop, z ul. Ładysława z Warszawy/ i paru innych.
Szybko wprowadził nas na blok, na piętro, ustawić się kazał rzędem pod ścianą, zrobić w tył zwrot i nachylić się.
„Wlał” z całej siły każdemu z nas drągiem po pięć uderzeń, w miejsce na ten cel podobno przeznaczone.
Trzeba było zęby zacisnąć mocno, by się nie wydarł żaden jęk…
Egzamin wypadł – zdaje mi się dobrze.
„Żebyście wiedzieli jak to smakuje i żebyście w ten sposób kij stosowali, dbając o czystość i porządek na bloku.”
Od tego czasu stałem się „stubendienst”-em , lecz nie na długo.
Chociaż na bloku utrzymywaliśmy wzorowy porządek i czystość, Aloizowi nie odpowiadały metody, jakimi usiłowaliśmy to osiągnąć.
Uprzedzał nas parokrotnie sam i przez „Kazika” /zaufany Aloiza/, a gdy nic nie pomogło wściekł się i wyrzucił nas kilku na obóz, na trzy dni, mówiąc: „Żebyście spróbowali jak to smakuje praca na lagrze i ocenili lepiej dach i spokój, jaki macie na bloku”.
Widziałem, że codziennie wraca z pracy mniej ludzi – wiedziałem, że „kończono” ich przy tej lub innej robocie, lecz teraz dopiero, na własnej skórze miałem się przekonać, jak układał się dzień pracy dla zwykłego häftlinga „na lagrze”.
A pracować musieli wszyscy.
Na bloku mogli zostać tylko „stubendienst”-y.
Spaliśmy wszyscy pokotem na podłodze na rozesłanych siennikach. Łóżek w pierwszym okresie nie mieliśmy wcale.
Dzień dla wszystkich zaczynał się gongiem, latem o 4-ej minut 20 – w zimie o 5-ej min. 20.
Na dźwięk ten, który nieubłaganym jakimś odzywał się nakazem – zrywało się wszystko na nogi.
Szybko składało się koc, wyrównując dokładnie brzegi. Siennik należało zanieść w jeden koniec sali, gdzie go chwytali celem ułożenia w budowaną pryzmę – „siennikowi”. Koc przy wyjściu z sali oddawało się „kocowemu”. Ubierać się kończyło na korytarzu.
Wszystko w biegu, w pośpiechu – bo i Aloiz Krwawy z okrzykiem: „Fenster auf!” wpadał z kijem do sali, no i spieszyć trzeba było by zająć kolejkę w długim szeregu przed ubikacją.
W pierwszym okresie na blokach ubikacji nie mieliśmy. Wszystko biegło rano do kilku latryn, gdzie stały długie bardzo ogonki, czasami od stu do dwustu ludzi. Miejsc było mało. Wewnątrz stał capo z drągiem i liczył do pięciu, kto się spóźniał ze wstaniem, tego walił drągiem po głowie. Nie jeden häftling wpadał do dołu latryny.
Z latryn wszystko biegło pod pompy, których było parę na placu /”waschraum”ów w pierwszym okresie na blokach nie było/.
Pod paru pompami tych kilka tysięcy ludzi miało się umyć.
Ma się rozumieć, było to niemożliwe.
Przebijano się siłą do pompy, łapano trochę wody w menażkę.
Nogi jednak na wieczór musiały być czyste. Blokowi robiąc obchód sal wieczorem, gdy „sztubowy” składał raport ze stanu /ilości/ leżących na siennikach häftlingów, jednocześnie sprawdzali czystość nóg, które musiały być wystawione z pod koców w górę, w ten sposób, by widoczna była podeszwa. Jeśli noga była niedostatecznie czysta, lub za takową blokowy chciał ją uważać – bito na stołku delikwenta. Otrzymywał od 10 do 20 razów kijem.
Był to jeden ze sposobów wykańczania nas, ubrany w piękny płaszczyk higieny.
Tak, jak wykańczaniem było niszczenie organizmu w latrynach przez czynności w tempie i na rozkaz wykonywane, jak szarpiący nerwy rwetes przy pompach, jak ten wieczny pośpiech i „laufschritt” , stosowany w pierwszym okresie lagru wszędzie.
Od pompy biegli wszyscy na blok po tak zwane kawę lub herbatę. Ciecz gorąca, w kotłach na sale przynoszonych, napoje te imitowała nieudolnie.
Cukru zwykły, szary häftling nie widział wcale.
Gdy zauważyłem, że niektórzy z kolegów tu siedzących od paru miesięcy – mają pobrzęknięte twarze i nogi, a pytani przeze mnie medycy oświadczyli, że powodem tego jest nadmiar płynów. Nawalają nerki lub serce. Ogromny wysiłek organizmu przy pracy fizycznej, przy jednoczesnym spożywaniu wszystkiego w płynach: kawa, herbata, „awo” i zupa – postanowiłem wyrzec się płynów, które mi nie przynosił korzyści, pozostając jedynie przy awo i zupach.
W ogóle należało panować nad zachciankami.
Niektórzy ze względu na zimno nie chcieli wyrzec się gorących płynów.
Gorzej jeszcze było z paleniem. Ponieważ w pierwszym okresie pobytu w obozie häftling nie miał pieniędzy, bo nie tak od razu pozwolono mu list napisać. Na to czekał długo. Potym zanim odpowiedź nadeszła i t.p. upływało około trzech miesięcy.
Kto nie mógł się opanować i sprzedawał chleb na papierosy, ten już „kopał sobie grób”.
Znałem takich wielu – wszyscy się wykończyli.
Grobów nie było. Spalano wszystkie trupy w nowowybudowanym krematorium.
Więc po lurę gorącą na bloku nie śpieszyłem, inni przepychali się dają i tu powód do bicia ich i kopania.
Jeśli häftling z obrzękniętymi nogami dorwał się potym do lepszej pracy i wyżywienia, wracał do sił, obrzęk mijał – lecz na nogach tworzyły się ropiejące wrzody, wydzielające ciecz cuchnącą, a czasami flegmona – którą widziałem dopiero tu po raz pierwszy.
Unikając płynów uchroniłem się od tego szczęśliwie.
Jeszcze nie zdążyli wszyscy pobrać gorącej lury, jak „sztubowy” kijem opróżniał salę która przed apelem musiała być sprzątnięta.
W międzyczasie sienniki i koce były ułożone, podług mody która panowała na tym bloku, a bloki konkurowały między sobą w układaniu tej naszej „pościeli”.
Teraz jeszcze musiała być umyta podłoga.
Gong na apel poranny uderzał o godzinie 5-ej min. 45.
O godzinie 6-tej stali wszyscy w wyrównanych szeregach /każdy blok ustawiał się w 10 szeregów, co ułatwiało liczenie/.
Na apelu wszyscy być musieli.
Jeśli zdarzały się wypadki, że kogoś brakowało – nie dlatego, że uciekł, ale np. jakiś nowicjusz naiwnie się schował, lub ktoś inny wprost zaspał – i apel się nie zgadzał ze stanem liczebnym lagru – wtedy szukano, znajdowano, wyciągano na plac i prawie zawsze zabijano publicznie.
Czasami nieobecnym był häftling, który gdzieś się powiesił na strychu, lub właśnie w czasie apelu „szedł na druty” – wtedy rozlegały się strzały wartownika na wieżyczce i więzień padał przeszyty kulami.
„Na druty” szli więźniowie przeważnie rano – przed nowym dniem męki, – przed nocą będącą kilkugodzinną przerwą w udręczeniach – zdarzało się to rzadziej.
Był oficjalny rozkaz zabraniający przeszkadzania kolegom w odbieraniu sobie życia.
Złapany na takim „przeszkadzaniu” häftling szedł za karę do „bunkra”.
Wszystkie władze wewnątrz lagru rekrutowały się wyłącznie z więźniów. Początkowo niemców, potym zaczęły windować się na stanowiska te i inne narodowości.
„Blokowy” /czerwona opaska z napisem białym „Blockälteste” , na prawym ramieniu/, wykańczał więźnia na blokach rygorem i kijem. Był odpowiedzialny za blok, lecz nie miał nic wspólnego z pracą häftlinga.
Natomiast „capo” pracą i kijem wykańczał więźnia w „Komando” /oddział pracy/ i był odpowiedzialny za pracę danego „komanda”.
Największą władzą w lagrze był t. zw. „Lagerältester” .
Z początku mieliśmy takich dwóch: „Bruno” i „Leo” – więźniowie.
Dwóch drani, przed którymi trzęśli się wszyscy ze strachu.
Mordujący na oczach wszystkich, jednym czasem uderzeniem kija lub pięści.
Prawdziwe nazwisko pierwszego: Bronisław Brodniewicz, drugiego – Leon Wieczorek , dwóch eks-polaków na służbie niemieckiej…
Ubrani inaczej niż wszyscy, w długich butach, granatowych spodniach, kurtkach i takichże beretach. /Czarna opaska na lewym ram. z białym napis /.
Stanowili ciemną parę, często chodząc razem.
Wszystkie te jednak władze wewnątrz obozu, rekrutując się z „ludzi za drutami” proch zamiatały przed każdym ss-mannem, na pytanie którego odpowiadali dopiero po zdjęciu czapki, stojąc na baczność.
Jakże bardzo niczym był sam szary häftling…
Władze z nad-ludzi w mundurach żołnierskich, ss-manni – mieszkali na zewnątrz drutów, w koszarach i miasteczku.
Wracam do porządku dnia w obozie.
Apel. Myśmy stali wyrównani kijem w tak jak ściana prostych szeregach /zresztą tęskniłem do dobrze wyrównanych szeregów polskich od czasu wojny 39 roku/. Magnetyzował nas makabryczny obraz przed nami.
Naprzeciw stały szeregi „bloku” Nr. 13 /stara numeracja/ – S.K. /Straf-Kompanie/ które wyrównywał blokowy nazwiskiem Krankenmann – radykalny stosując środek – wprost nożem.
Do S.K. w tamtym okresie szli wszyscy żydzi, księża i niektórzy Polacy za sprawy dowiedzione.
Krankenmann miał obowiązek wykańczać możliwie prędko przydzielanych mu prawie codziennie häftlingów. Widocznie charakter tego człowieka szedł po linji włożonych nań obowiązków.
Jeśli się ktoś nieopatrznie wysunął parę centymetrów nadmiernie wprzód, Krankenmann wbijał w brzuch ofiary w prawym rękawie noszony nóż.
Ten kto przez zbytnią ostrożność cofnął się trochę za wiele do tyłu, otrzymywał od przebiegającego szeregi kata – cios nożem w nerki.
Widok padającego człowieka kopiącego nogami piasek i wydającego jęki, wściekał Krankenmanna. Wskakiwał nogami na klatkę piersiową, kopał w nerki, w narządy płciowe, wykańczał jak najprędzej – zmuszał do milczenia…
Nas widok ten przenikał jakby prądem.
Wtedy – wśród stojących ramię przy ramieniu Polaków, czułem jedną myśl przeszywającą wszystkich, czułem, że wreszcie jesteśmy zjednoczeni wszyscy taką samą wściekłością – chęcią odwetu, czułem się w środowisku doskonale nadającym się do rozpoczęcia tu pracy, i wtedy odkryłem w sobie jakby namiastkę radości…
Za chwilę przeraziłem się, czy jestem przy zdrowych zmysłach – tu z jakiegokolwiek powodu czuć radość – niepodobna! Jest to chyba nienormalne…
Zajrzałem w siebie baczniej i teraz z całą pewnością poczułem radość – przedewszystkiem z powodu, że chcę zacząć pracę, a więc się nie załamałem.
Był to moment zasadniczego zwrotu w mojej psychice.
W chorobie nazywało by się to: kryzys minął szczęśliwie.
Narazie jednak trzeba było z wielkim wysiłkiem walczyć o utrzymanie się przy życiu.
Po apelu gong oznaczał: „Arbeitskommando formieren!”
Na to hasło wszyscy rzucali się do „komand” – oddziałów pracy, które im się wydawały lepsze.
Wtedy jeszcze był chaos z przydziałami, /nie tak jak potym, gdy każdy spokojnie szedł do komanda, gdzie był zapisany jego numer/, więźniowie biegli w najrozmaitszych kierunkach, krzyżując drogi sobie nawzajem, korzystali z tego „capo”-wie, „blokowi” i ss-manni podstawiając nogi, popychając, bijąc kijem biegnących lub przewracających się, kopiąc zawsze w miejsca najwięcej czułe.
Przez tych trzy dni, które miałem spędzić za karę wyrzucony na obóz przez „Aloiza” pracowałem przy taczkach, wożąc żwir.
Poprostu nie wiedząc gdzie stanąć, a nie mając upatrzonego komanda stanąłem w piątkach setki, którą wzięto do tej pracy.
Pracowali tu przeważnie koledzy z Warszawy.
Starsze od nas „numery”, to znaczy ci co tu dłużej od nas siedzieli, – ci którzy uchronili się dotychczas – zajęli już jakieś „posady” wygodniejsze.
Nas – z Warszawy wykańczano masowo przy pracach najrozmaitszych, czasami przy przewożeniu żwiru z jednej jamy do zasypywanej drugiej, a potym z powrotem.
Ja znalazłem się wśród tych, co wozili żwir potrzebny przy wykańczaniu budowy krematorium.
Krematorium – budowaliśmy dla siebie.
Rusztowanie wokół komina wznosiło się coraz wyżej.
Z taczką napełnianą przez „forarbeiter”-ów , lizusów nieubłaganych dla nas, trzeba było szybko się posuwać, a po deskach ułożonych dalej pchać taczkę biegiem.
Co 15-20 kroków stał capo z kijem, którym waląc przesuwających się więźniów, krzyczał: „laufschritt!”.
Na górę taczkę pchało się wolno. Z pustą taczką – laufschritt obowiązywał przez całą długość trasy.
Tu konkurowały z sobą w walce o życie mięśnie, spryt i oczy.
Trzeba było mieć siły pchać taczkę, trzeba było ją umieć utrzymać na desce, trzeba było widzieć i wybrać odpowiedni moment „na wstrzymanie” w pracy – by złapać oddech w zmęczone piersi.
Tu właśnie widziałem jak wielu z naszych inteligentów nie daje sobie rady w warunkach ciężkich, bezwzględnych.
Tak, – wtedy przechodziliśmy twardą selekcję.
Sport, gimnastyka stosowane kiedyś – oddały mi tu wielkie przysługi.
Inteligent oglądający się bezradnie i szukający jakby względów lub pomocy u kogoś, tak jakby prawie żądał jej z powodu, że był adwokatem lub inżynierem, spotykał się tu z twardym kijem.
Tu jakiś mecenas z brzuszkiem lub ziemianin nieudolnie pcha taczkę i spadłą następnie z deski w piach nie może już spowrotem wydźwignąć.
Tam profesor w okularach lub pan w starszym wieku, żałosny przedstawiał widok bezradności.
Wszyscy co się do pracy nie nadawali lub nie mieli już sił biegać z taczką, byli bici, a przy upadku z taczką – zabijani drągiem i butem.
W takich właśnie chwilach, zabijania kogoś z poprzedników, człowiek jak prawdziwe zwierzę, stał parę minut, łapał oddech w szybko-pracujące płuca, wyrównywał nieco tempo łopoczącego serca…
Omijanie poprzedników na szczęście nie było przewidziane w tym świecie porządku III-ej Rzeszy.
Gong na obiad radością witany przez wszystkich, zdaje mi się w obozie, – rozlegał się wtedy o godz. 11 min. 20.
Pomiędzy godz. 11 min. 30 a 12-tą odbywał się apel południowy – przeważnie dość szybko – od 12-ej do 13-ej był czas przewidziany na obiad.
Po obiedzie gong zwoływał znowu do „arbeitskommando” i następowała dalsza męczarnia aż do gongu na apel wieczorny.
Pracowałem tak „w taczkach” trzy dni.
Dnia trzeciego, po obiedzie wydawało mi się, że gongu nigdy się nie doczekam.
Byłem już bardzo zmęczony i rozumiałem, że gdy zabraknie do zabijania słabszych ode mnie, wtedy przyjdzie kolejka na mnie.
Krwawy Aloiz, któremu praca nasza na blokach, pod względem porządku i czystości odpowiadała, po trzech dniach pracy karnej na lagrze, łaskawie nas przyjął na blok z powrotem, mówiąc: „teraz już wiecie co to znaczy robota na lagrze – „…past auf! z pracą na bloku, żebym nie wyrzucił was na lager na zawsze.”
W stosunku do mnie groźbę swoją szybko wprowadził w życie.
Nie stosowałem do kolegów metod wymaganych przez niego, a zalecanych przez Kazika i wyleciałem z bloku z trzaskiem przy okazji, którą opisze niżej.
Teraz chcę napisać o początku montowanej tam pracy, którą w tym czasie zacząłem.
Zasadniczym zadaniem było:
Założenie tu organizacji wojskowej, w celach:
Podtrzymywania na duchu kolegów, przez dostarczanie i rozpowszechnianie wiadomości z zewnątrz,
Przez zorganizowanie w miarę możliwości dożywiania i rozdzielania bielizny wśród zorganizowanych.
Przekazywanie wiadomości na zewnątrz, oraz jako uwieńczenie wszystkiego:
Przygotowanie oddziałów własnych do opanowania obozu, gdy nadejdzie nakaz chwili w postaci rozkazu zrzucenia tu broni, lub siły żywej /desantu/.
Zacząłem pracę tak jak w 39 r. w Warszawie, a nawet z małymi wyjątkami z tymi ludźmi, których sam niegdyś do T.A.P.-u wciągałem w Warszawie.
Zorganizowałem tu pierwszą „piątkę”, w skład której zaprzysiągłem płk. 1. , kpt. dr. 2., rtm. 3., ppor. 4., oraz kolegę 5., /klucz z nazwiskami odpowiadającymi tym liczbom piszę osobno/.
D-ca piątki został płk. 1., Dr. 2. dostał rozkaz opanowania sytuacji na „Krankenbau” , gdzie już jako „pfleger” pracował /Polacy oficjalnie nie mieli prawa być lekarzami, mogli być tylko pielęgniarzami/.
W listopadzie posłałem pierwszy meldunek do K-dy Głównej w Warszawie, przez ppor. 6. /mieszkał do Powstania w Warszawie, przy ul. Raszyńskiej Nr. 58./, pracownika naszego wywiadu, wykupionego z Oświęcimia.
Płk.1. przeniósł działanie na teren „baubiura”.
W przyszłości zorganizowałem jeszcze cztery „piątki”. Każda z tych „piątek” nie wiedziała o istnieniu piątek innych, sądziła, że jest szczytem organizacji i rozwijała się w dół, tak szeroko, jak ją suma zdolności i energii poszczególnych jej członków na to pozwalały.
Robiłem to przez ostrożność, żeby ewentualna wpadka jednej piątki, nie pociągnęła za sobą piątki sąsiedniej.
W przyszłości piątki w szerokiej rozbudowie zaczęły się stykać, wzajemnie się wyczuwać.
Wtedy nieraz przychodzili do mnie koledzy z meldunkiem: „wiesz tu się kryje jeszcze jakaś organizacja”. Uspokajałem, że to nie powinno ich obchodzić.
Ale to czas przyszły. Na razie piątka była jedna.
Tymczasem na bloku dnia pewnego, rano po apelu, poszedłem zameldować Aloizowi, że na sali jest trzech chorych, którzy nie mogą iść do pracy /byli już prawie na wykończeniu/.
Krwawy Aloiz się wściekł. „Co, u mnie na bloku chory?!! ...nie ma chorych! …wszyscy muszą pracować! …i ty też! Dosyć tego!…” i wpadł za mną z kijem na salę. „Gdzie są ?!!...”
Dwóch leżało pod ścianą ciężko dysząc, trzeci stał na kolanach w rogu sali i modlił się.
„Was macht er?!” – krzyknął do mnie. „Er betet” – „Betet?!... Kto jego tego nauczył?!…” – „Das weiss ich nicht” – odrzekłem.
Przyskoczył do modlącego się i zaczął nad głową mu wymyślać i krzyczeć, że jest idiota… że Boga żadnego nie ma… że on mu chleb daje a nie Bóg… i t.p. – ale go nie uderzył.
Potym podbiegł do dwóch leżących pod ścianą i zaczął ich kopać w nerki i t.p. krzycząc: „auf!!!...auf!!!...”, wreszcie tamci, widząc śmierć przed sobą, ostatnimi siłami się podnieśli.
Wtedy zaczął krzyczeć do mnie: „Widzisz! mówiłem, że nie są chorzy!... chodzą – mogą pracować! – Weg!!!.. marsz do pracy!... i ty z nimi też!..”
I tak wyrzucił wtedy mnie do pracy na obóz.
A tego co się modlił odprowadził sam do szpitala.
Dziwny był człowiek – ten komunista.
Na placu znalazłem się w niewyraźnej sytuacji.
Wszyscy już stali w komandach pracy czekając na wymarsz. Biec, żeby stanąć w piątkach jako spóźniony häftling – to znaczy poddać się biciu i kopaniu przez capów i ss-mannów.
Zobaczyłem, że na placu wokoło stał oddział tych, którzy byli poza objętymi pracą w komandach więźniami. W tym okresie część zbędna przy pracy /komand było mało. Lager dopiero się rozbudowywał/ – „robiła gimnastykę” na placu.
Na razie koło nich nie widać było capów ani ss-mannów zajętych ustawianiem kolumn „arbeitskomandów”.
Pobiegłem do nich i stanąłem na placu w kole „do gimnastyki”.
Kiedyś gimnastykę lubiłem, lecz od czasu Oświęcimia z sympatią do niej jest jakoś gorzej.
Od godziny 6-ej rano, nieraz przez kilka godzin staliśmy i marzliśmy okropnie.
Bez czapek i skarpetek, w cienkich drelichach, w tym podgórskim klimacie, jesienią 40-go roku, rano prawie zawsze w mgle, trzęśliśmy się z zimna.
Granatowiały nogi i ręce wystające często z przykrótkich nogawek i rękawów.
Nie ruszano nas.
Musieliśmy stać i marznąć.
Wykończanie uskuteczniał chłód.
A przechodzący capowie i blokowi /często Aloiz/ stawali, śmieli się i mówili ze znaczącym ruchem rąk, imitującym parowanie – ulatnianie się: „… und das Leben fliiieeegt… Ha! Ha!”
Gdy się już mgły rozwiewały, błysnęło słońce i robiło się trochę cieplej, a do obiadu zostawało zdawałoby się już nie wiele czasu, wtedy zgraja capów rozpoczynała z nami „gimnastykę” – można by to było z równym powodzeniem nazwać – ciężkie ćwiczenia karne.
Na tego rodzaju gimnastykę czasu do obiadu było jeszcze za wiele.
„hüpfen! rollen! tanzen! kniebeugen!!”
Do wykończenia wystarczało – jednego „hüpfen!”.