- W empik go
Raptularz pana Mateusza Jasienieckiego - ebook
Raptularz pana Mateusza Jasienieckiego - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 281 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
mutatis mutandis,
przez
J. I. Kraszewskiego.
Warszawa.
Gebethnera i Wolffa.
1881.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 15 Октября 1880 года.
Druk J. Bergera, Elektoralna N. 14.
Spełniając rozkaz najłaskawszego stryja dobrodzieja mojego osobliwego, ponieważ wolą jego było, ażebym moje ewenta czasu podróży do Warszawy opisał: submittuję się i, jakkolwiek do pióra nie czując się zdolnym, bo to nigdy profesyą moją nie było, raptularz ten, w imię Boże rozpoczynam.
Atoli, księże kanoniku dobrodzieju, wprzódy nim do tego ciężkiego dzieła się zaprzęgnę, nad które wolałbym bodaj pług ciągnąć – (Bóg mi świadek), zamawiam sobie, abym zbyt surowo sądzonym nie był. Piszę to jedynie dla jegomości dobrodzieja, którego o ile wysoce poważam i szanuję, przecie względem niego familijnym się czuję; więc na swadę ani na stylizowanie sadzić się nie będę, a piszę co mi samo na pióro przyjdzie.
Niechże będę sądzonym wedle stanu mojego, jako prosty hreczkosiej, który tylko summa necessitate victus do pióra się porwał: przebaczcie mi winy moje. Pisać tak tylko umiem, jakobym mówił!
A żem księdza kanonika dobrodzieja, stryja mojego najłaskawszego, dawno nie oglądał z powodu, iż mu do mojego lichego Jasieńca ta niemiłosierna pedogra dojechać nie daje, mnie zaś do Łucka, res augusta wybrać się nie dozwalała: muszę więc ab ovo niemal poczynać jak do tego przyszło, że ja domator, do tej nieszczęsnej Warszawy tłuc się musiałem.
Z dobrej woli mej nigdy tego nie uczyniłbym, tak mi Boże dopomóż: ambicyi nie mam, świata widzieć nie byłem żądny, pieniędzy też zbytku do rozrzucania nie czułem.
IMć pani starościna motuńska wszystkiemu winna.
Wiadomo księdzu kanonikowi, iż od śmierci najukochańszej matki mej, pozostawszy sierotą, w tym Jasieńcu, choć z ciężarami jeszcze po nieboszczyku ojcu wziętemi, dawałem sobie radę jakem mógł. Stodołę nową w słupy postawiłem, która nas pewnie przeżyje, dwór wyreparowałem i gontami pobiłem, rowy restaurowałem, inwentarza przymnożyłem, a panu Milewskiemu długu napastliwego dwa tysiące spłaciłem.
Legata jejmości pani matki tak Rewakowiczowej jak Żyrskiemu i starej Juliannie powypłacałem też. Na msze święte i anniwersarze, wedle woli obojga rodziców dawałem regularnie. W kassie też choć nie było wiele, zawsze talarów kilkadziesiąt bitych się znalazło na czarną, godzinę.
Na same Zielone Święta, nic nie oznajmując mi się wcale, bobym się był na przyjęcie przystojniejsze przygotował, ciocia starościna zjechała nagle do Jasieńca.
Bóg widzi, o ilem jej był rad i szczęśliwy, że rączki szanowne ucałować mogłem, o tyle strachu doznałem nie bez racji. Wiadomo jegomości dobrodziejowi, jak starościna do wygód jest nawykłą, w dostatkach opływając; a tu u mnie, chuda fara: ani mięsa, prawdę rzec, ani żadnych wykwintów na podorędziu; przytem sześć koni w karocy, a u mnie owsa młóconego nie wiem czy korzec.
Więc radość radością, strach też był niemały, aby się nie gniewała, bo zawsze żywą jest i drażliwą wielce. Prowadząc do pokojów, serce rai biło, jak ja tu z tego wybrnę.
Widać że starościna to postrzegła po mnie, a jako bystrą jest, domyśliła się zaraz o co idzie. Powiada tedy siadając i oglądając się:
– Słuchaj panie Macieju! Ja już wiem, że ty frasujesz się jak mnie przyjmiesz, bo u ciebie zapasu żadnego niema, a może i owsa młóconego dla koni; więc uprzedzam, że na ten raz folguję. Za winę nie poczytam: powinnam mu była dać znać.
Ucałowałem jej ręce, a ona zaraz dodała:
– Pięć korcy owsa jest na wozie co szedł za mną, bobym przysięgła, że u ciebie po siejbie w spichrzu chyba poślady; mięsa wołowego kazałam w miasteczku wziąć kawałek…
Uśmiechnęła się, a ja w kolanom ja, pocałował.
Takiej przenikliwości na świecie przykładu nie było!
Przyznałem się, że świętą prawdą jest, co wyprorokowała i to ją w dobry humor wprawiło.
Wieczora tego jakoś deszczyk pruszył, więc tylko po dworze się rozglądała, nie wychodząc na próg; ale mi zaraz zapowiedziała, że jutro mustrę zrobić musi całego gospodarstwa mojego.
Nie mogę też za złe poczytać starościnie, iż z miłości ku matce mej i dla mnie, troskliwą jest o to jak mi się powodzi. Zapowiedziała zaraz po wieczerzy:
– Jutro będę po wszystkich kątach i dlatego insperate tu spadłam, abym rewizyą uczyniła i prawdy się dowiedziała.
W rozmowie tegoż wieczora poczęła mnie badać: odpowiadałem bez blichtru żadnego, prawdę szczerą, bo się wszelkiem kłamstwem brzydzę.
Rzekła mi w końcu:
– Widzę, że acan, panie Macieju, nie opuszczasz się, ale też śmiałości nie masz, i prawdziwy Maciek z waszeci: co zrobił to zjadł. Cóż ty myślisz na tym chudym Jasieńcu siedzieć i biedę klepać? a co to z tego będzie?
Tłómaczyłem się tedy, iż obowiązanym się czuję utrzymać co z łaski rodziców miałem, ale do krescytywy sposobów i dróg nie widzę: z gołemi rękoma nic począć nie mogę, z palca nic nie wyłamię.
Ona na to:
– Właśnie, mój Macieju, z palców kto nie umie wyłamywać, a z niczego coś zrobić, ten nigdy nic mieć nie będzie. Trzeba iść do głowy po rozum.
Powtórzyła razy kilka: – mnie bo waści żal…
Rano po kawie, że dzień był ekstraordynaryjnie piękny, a jeszcze niezbyt dopiekało, starościna jak stała na rano ubrana, w pudermantlu i czepcu białym, wybrała się ze mną po gospodarstwie.
Tum ją, musiał admirować, choć pociłem się dobrze, bo najmniejszego kącika nie pominęła, a choć wszystko było w porządku, znalazła wiele do monitowania. Stodołę nową krytykowała, żem małą postawił, a i belki zacienkie dali; krowy się jej wydały chude, nierogacizna złego gatunku, w spiżarni zapasu mało… Pochwaliła dosyć pilność moję, a i zasiewy, o ile mogła widzieć z za sadu, znalazła porządnie zrobione, wszelako wszystkiego tego jej było zamało.
Mnie już dobrze nogi i głowa bolała od tego chodzenia, nie licząc żem w chlewku guza nabił z prędkości wchodząc, za co jeszcze burę dostałem, a starościna coraz nowe zakamarki wynajdowała.
Nie było kąta gdziebyśmy nie zajrzeli, a że gnoju nadto się zostało nie wywiezionego, i za to oberwałem.
Gdyśmy powrócili, za co Panu Bogu dziękowałem, szła się ubierać, a jam cokolwiek spoczął; ona zaś, jak zawsze, temperamentu żywego, tyle tylko, że suknię wdziała i do gościnnej izby, gdzie mi na siebie czekać kazała, stawiła się.
Musiałem siąść przy niej, gotując się na kazanie (sit venia verbo). Poczęła tedy:
– Mówmy, panie Macieju, otwarcie. Człek jesteś stateczny, gospodarstwo u waszeci niezgorsze, ale to nie dosyć. Ruszajże się a myśl o przyszłości.
– Cóż ja tu wymyślę? – rzekłem.
Począłem się spowiadać, jako wyżej, że przecie z założonemi rękami nie siedzę; żem Milewskiemu dwa tysiące, legata Rewakowiczowej, Żyrzkiemu i Juliannie pospłacał…
– To mizerne są rzeczy – rzekła na to.
– Wedle stawu grobla.
– Staw trzeba waszeci rozkopać – powiedziała – póki młody jesteś a siły potemu, krzątać się trzeba; gdy brzucha dostaniesz i łysiny, to już tylko pod piecem ci siedzieć i piwo z grzankami ciepłe popijać… Widzisz – dodała – nie wiesz nic; nie myślisz o niczem: ja muszę za ciebie. Pod bokiem o granicę, starostwo siedliskie zawakowało; małe ono jest, nie bardzo kto się na nie połakomi, ale zawsze coś…
– Starościno dobrodziejko – odezwałem się – gdzież i jak, którędy mnie chudemu pachołkowi do tego starostwa?
Poczęła się śmiać, klepiąc mnie po głowie.
– Nie święci garnki lepią. Nie jesteś gorszy od drugich, ojciec się przecie rzeczypospolitej wysługiwał, a nigdy nic nie dostał: pamięć jego rewindykować możesz i powinieneś.
Jam już tylko słuchał, a ona ciągnęła dalej:
– Ojca nieboszczyka po kądzieli krewny Młodziejowski biskup, Mokronoski też generał go lubił i siła mu obiecywał. Toż ze dwoma takimi protektorami o liche starostwo siedliskie starać się można. Młodziejowski człek kuty, generał królowi jegomości tak jak szwagier. Zastukać, pokłonić się, pochodzić, choćby gdzie w kancelaryi i zapłacić… Starostwo możesz wziąć.
Za dobre chęci i rady dziękując starościnie, prawdę powiedzieć musiałem.
– Nie licząc tego – rzekłem – że ja się do tych wysokich progów nie czuję kwalifikowanym, do których ani odwagi, ani maniery dworskiej nie mam, z czemże jechać?! Podróż przy największej ekonomice kosztuje, Warszawa chłonie pieniądze jako przepaść, tuż kancelarye, pieczęci i prezenta… Lekko licząc, bez jakich dwóchset czerwonych złotych ani ruszyć, bobym się na śmiech podał i pogardę, a choćbym kredyt znalazł, wartoż pewny dług zaciągnąć dla niepewnego zysku?…
Patrzała na mnie usta ściągając.
– Byłeś odwagę i ochotę miał – rzekła.
A tum ja ani jednej ani drugiej w sobie nie czuł. Westchnąłem tedy. Uderzyła mnie po ramieniu.
– Na babęś się urodził, a kto wie czybyś i naszemu losowi podołał z tą, małodusznością. Wstydź się!!
Milczałem.
– Więc cóż?
– Z ust pani starościnej przyjmuję wszystko – odpowiedziałem – jakby od matki rodzonej, ale ad impossibilia nemo.
Nie dała mi dokończyć.
– Co za impossibilia! Dla tchórzów wszystko niemożliwe.
Z tem szliśmy do stołu, a mnie to tak oprymowało, żem o mało krupniku nie porozlewał. Starościna przy obiedzie była wcale dobrej myśli, tylko moją kucharkę ganiła, ale na to ja byłem przygotowany. Grzybek się nie udał, a kurę dali twardą.
Po obiedzie, gdyśmy wrócili do izby gościnnej, nie siadając jeszcze, powiada mi:
– Pojedziesz asindziej do Warszawy, listy mam do Młodziejowskiego i do generała gotowe; a dwieście pięćdziesiąt czerwonych złotych przy – wiozłam z sobą, bom wiedziała, że zapasu nie masz. O starostwo siedliskie starać się trzeba.
I tu podniosła głos prostując się.
– Nie dadzą ci go, ja o dług nie będę nagliła; przynajmniej świata powąchasz, ludzi zobaczysz. Kto wie, może gdzie żonę upatrzysz, bo ci jej tu nikt do Jasieńca nie przywiezie.
Na wspomnienie to, przyznaję się księdzu kanonikowi dobrodziejowi, ciarki po mnie przeszły, gdyż niczego tak jak ożenienia się nie obawiałem.
Racyi na to podać nie umiem, może z wrodzonej nieśmiałości to pochodzi; lecz ile razy o małżeństwie myślałem, prosiłem Boga aby prolongatę zyskać i żeby los mnie nie przynaglał.
O ile raj dać może ożenienie, tak samo i piekło w dom wprowadzić…
Ekskuzowałem się starościnie, że o tem wcale nie myślę.
– A to źle bardzo robisz, że nie myślisz o tem co cię czeka. Ożenić się musisz, ja miejsce matki zastępując, dopilnuję. Kawalerem ci starym nie dani być, bo to wstydliwa i grzeszna rzecz.
Skracając tedy powiem, iż tegoż dnia musiałem słowo dać starościnie, że nie później jak za tydzień do Warszawy pojadę i wedle instrukcyi jej o starostwo siedliskie starać się będę. Przyczem mi wyliczyła z łaski swej co przywiozła, nie chcąc przyjąć rewersu ani na piśmie nic.
Nazajutrz potem kazawszy, aby konie rano za chłodu gotowe były, jeszcze mi admonicyą dawszy jedną i drugą, bo nawet siadłszy do powozu, z niego jeszcze gdy już konie ruszały powtarzała swoje: wyjeżdżała z Jasieńca, słowem mnie uroczystem zobowiązawszy, że do tygodnia mnie tu nie będzie.
Przyrzekłszy tedy jejmości a mej najosobliwszej dobrodziejce, gdym potem sam został z myślami, dopierom się nastraszył, com za obowiązek na się wziął.
Spowiadani się przed kanonikiem jak przed ojcem, abym na pobłażanie i sąd łagodny zasłużył.
Gdy się przyszło rozpatrzeć najprzód w szkapach, potem żeby wózek ludzi nie śmieszył, dalej żeby woźnica był przystojnie odziany, a tu uprząż, a tłumok, a wszelaki przybór podróżny: Jezu miłosierny! za głowęm się chwycił, prosząc opieki Matki Boskiej, aby mnie z tych trudności niezmiernych (zważywszy krótkość czasu) dźwignąć raczyła.
A było bo się czem kłopotać.
Na koniach u mnie, chwalić Boga nie zbywa, ano inna rzecz koło domu się niemi posługiwać, a co innego w długą podróż się wybierać. Z tej czwórki którą jeździwałem, klacz kasztanowata ze źrebięciem, i to małem jeszcze, więc w taką drogę zabierać byłoby łoszę na stracenie skazać… O nieszczęście łatwo, a ja na to źrebię rachowałem, bo po podskarbiego stadniku, i w ojca się wdało.
Dalej dyszlowy wałach po zagwożdżeniu kulał, choć mu nic nie będzie, ale na gnoju musi stać póki wydobrzeje. Na jego miejsce z przyprzążki wziąć gniadego, to z dyszlową nie pójdzie równo i ta się będzie zaciągać. Słowem, już z temi końmi samemi biedy dosyć. Chomąta wszystkie reparacyi potrzebowały. W domu albo do kościoła to się lada sznurem zamota, przywiąże, załata siako tako, a w dalszą drogę nie sposób. I wstyd ludzi i niewygoda: ciągle stój, a wiąż.
Bryczka po nieboszce, nie można powiedzieć, bardzo porządna, ano i tej przypatrzywszy się, defekta się znalazły. Fartuch ekstra sfatygowany i od deszczów się pościągał a połupał, na budzie dziur kilka, przednia oś niepewna, jedno koło z obręczą obluzowaną, lusznie wychełtane.
Zarazem postrzegł, że o niej mowy być nie może. Drogi węgierski wózek choć trzęsący, trzeba było brać.
Tom już postanowił tego dnia, do masztarni i wozowni poszedłszy.
Chłopcu siermiężkę nową, kupić, był mus. Tłumokowi mojemu, oprócz dwóch sprzążek, nie brakło nic tak dalece.
Ale tu dopiero verbum personale, garderoba moja.
Ja tu około Jasieńca nie wiele potrzebuję: do kogo się będę ubierał?! Na powszedni dzień w lecie, kitel biały, zimą kożuszek albo lisiurka krótka, i po wszystkiem; do Warszawy zaś, między obcych, gdzie jak cię widzą tak cię piszą, psim swędem się nie obejdzie.
Mogę powiedzieć, żem mało co do sukni paradniejszych zaglądając, krom świąt i imienin, nie dobrze sam wiedział co tam jest. Stary Wawrzyniec, na wiosnę przewietrzył dobywszy z kufrów suknie i futra, potem pozamykał i natem się skończyło. Pamiętałem, że po nieboszczyku dziadzie i ojcu dostatek i zapas jest wszystkiego, a rysie jeszcze z-pradziadka: nie frasowałem się do tej pory. Aż gdy przyszło myśleć o wojażu, trzeba było i wybór zrobić i przymierzać.
Kazałem z Włodawy żydka Majorka przywieźć, wiedząc że robił, bywało, i dla Sapiehów i u Fleminga na dworze: wiedziałem że obedrze, ale na to rada jaka?!
Gdyśmy kufry i szafy wyładowywać zaczęli, ażem się zdumiał własnemu bogactwu, bo delij, kontuszów, żupanów, półżupaników, ubrania z węgierska i husarska i pasów i okryć wszelkich znalazła się mnogość straszna. I nie mogę powiedzieć, tylko że Wawrzyniec doglądał poczciwie, bo żeby gdzie mól nadwerężył; ale dużo się zleżało i spłowiało, a gdy mierzyć przyszło, wszystko z nieboszczyka dziada i ojca na mnie było zawielkie: wisiało jak wór.
Majorek zaś, mając w tem swoją kalkulacyę, na wszystko głową kiwał, mówiąc, że tak się już ludzie nie noszą, i że jak ja się przystroję po staremu, w Warszawie na ulicach palcami mnie będą wytykali.
Nie było rady, więc westchnąwszy do Boga, jakom to zwykł czynić przy każdej okoliczności, musiałem ojcowskie trzy garnitury dać na ręce żydowskie do przeróbki, warując sobie, aby mi skrawki co do najmniejszego kawałka wszystkie oddał, aby się… nie profanowały po obcych rękach.
Szabel do tego dwie Wawrzyniec dobrał ze stosownemi rapciami, a buty safianowe bardzo dobre, po ojcu, przyszły na mnie jak ulał.
Piszę to tylko, abym księdzu kanonikowi, dobrodziejowi mojemu osobliwemu okazał, jakiegom frasunku napytał, żem przez tydzień ten chodził z głową, jakby w niej kto mełł.
Trzeba było wszystko konuotować, aby o niczem nie zapomnieć, tandem obmyśleć tak, aby po drodze i w mieście nie kupować raz wraz.
Zdawało się ot już, dziękuj Panu, wszystko, a tu Wawrzyniec przychodzi: zapomniał pan o tem; albo w nocy mi we śnie się nasuwa z tej aprehensyj to i owo: końca temu nie było. Dopieroż gdy przyszło próbować pakunku. Kazałem wózek węgierski pod ganek zatoczyć, a to się w nim nie mogło pomieścić!
Już ten nieszczęśliwy wybór mój w drogę powinien był być przestrogą, abym nie jechał, ale słowo się dało!
Starościna nie dosyć że mnie oprymowała osobiście, jeszcze przysłała umyślnego, dowiadując się kiedy jadę i na karteluszu dopisała notabene: "nie gadajże przed nikim, że za starostwem jedziesz, i że się o nie starasz. "
Za to wdzięczen jej być musiałem, bo politykiem nie będąc, tajemnicy tak z tego jak z niczego w świecie nie myślałem czynić.
TV tydzień tedy akurat, unikając feralnego poniedziałku, we wtorek nadedniem byłem gotów do wyjazdu. Aż ze stajni daje znać Chwedor, że bułany co miał w dyszlu iść, jeść nie chce i czegoś drży. Zerwałem się do stajni; w istocie koń był chory: w drogę go nie zaprządz. Musiałem dla danego słowa, u ekonoma wziąć wilczatego pod warunkiem, choć wiedziałem że i ogonem merda i tyłem bije. Ale to tylko póki się nie ujdzie.
Do wielkiego gościńca, jak jegomości dobrodziejowi wiadomo, od nas, po groblach i piaskach opętanych pięć mil. Zaraz na drugiej mili, koło jedno okazało się, że urwania potrzebuje.
Stałem u kuźni dobre godzin dwie.
I com w Wygodzie miał popasać, trzeba było zanocować, bo i burza naciągała wielka.
Austeryą jegomość dobrodziej pewnie pamiętasz, bo ona z dawnych czasów jeszcze stoi, mieścić się jest gdzie; wprost tedy zajeżdżać kazałem. Budka jedna stała w niej saską modą, porządna i konie od niej u żłobu już najrzałem dobre, rosłe. Ludzi się dwóch koło nich kręciło. Mało na to zważając, izbę sobie kazałem dać, tłumok dla bezpieczeństwa do niej znieść, a sam dla powietrza, bo przed burzą w izbach duszno było, szedłem pod słupy.
Tu… patrzę, stoi ktoś zdala i mnie się też przygląda bacznie. Człek był z cudzoziemska ubrany bardzo chędogo, z pańska wyglądający, mina gęsta, twarz przyjemna. Sądzić o nim było trudno zdala, bo że teraz dla króla wszyscy się poprzebierali francuzką modą, mógł być swój, mógł i cudzoziemiec.
Z fizyognomii wnosząc, zdał mi się lub niemcem albo fraucuzem, w czem się nie omyliłem.
Chociaż staliśmy zdala od siebie, pierwszy mnie salutował i począł się przybliżać zwolna; czemu nie bardzom był rad z racyi języka, innego krom swojego i łacińskiego nie znając.
" Im się zbliżał bardziej, tem mi się przyjemniejszym wydawał; jakoż po dziś dzień nie mogę powiedzieć inaczej, tylko że był ekstra-miłym a za serce chwytającym jak rzadko.
Dzikości a nieufności w charakterze mym nie mając, nie cofałem się widząc, że rozmowę chce zawiązać.
Rzekł tedy najprzód niezłą polszczyzną, tylko z cudzoziemska zarywając wymową, że wieczór był duszny i burzy się spodziewać należało.
Potwierdziłem tę obserwacyą, rad że mu nasz język nie obcy. Wnet się zawiązała między nami rozmowa z łatwością wielką, bom nie znał człowieka jako ten, coby się prędzej umiał przyswoić.
Nie bawiąc zaprezentował mi się jako kawaler La Porte, porucznik niegdy pułku książąt Massalskich, oddawna w Polsce już bawiący i na wielkich dworach znajomy.
Przyznał się, iż zdyzgustowany od Radziwiłłów i Sanguszków, u których rezydował, do Warszawy ciągnął, mając tam pewne widoki.
Jam też nazwisko swoje mu wyjawił, nie tając, że do stolicy w prywatnych dążę interesach.
Rozmówny bardzo i przylegający jak rzadko, przystał do mnie, w rozmowie sypiąc książęty a panami, z którymi, jak powiadał, w wielkiej był zażyłości. Zdało mi się tedy, że taką mając konfidencyą z magnatami i mnieby mógł być pomocą. Dlategom był ze szczególną dlań atencyą. A że dla mnie na wieczerzę coś z domowych zapasów przygotowano, choć z nieśmiałością wielką odważyłem się go inwitować na mój chleb podróżny.
Przyjął to bardzo wdzięcznie, wyznając otwarcie, iż zapasów z sobą nie wiózł żadnych, a gdyby nie ja, musiałby się żydowską rybą i kwaśnem piwem sustentować: to mi wielką uczyniło przyjemność. Wieczerza była prosta, ale choć francuz do pańskich pulpetów był nawykły, wcale nią nie pogardził. Raz i drugi napiliśmy się wódki starej, którąm miał z sobą, a i ta mu wybornie smakowała.
Przy stole zaś rozmowa się na dobre wszczęła, którą chętnie przedłużał, uprosiwszy sobie wódki do ciepłej wody i tak ją popijając. Przyczem ja odmienny gust oświadczyłem, wyznając, że wódkę osobno, a wodę osobno lubię, ale mięszanych nie znoszę.
Anim się postrzegł, jak mi ciągle bzdurząc do późna zabawił, miał bowiem dykteryjek o różnych panach naszych mnogość taką, że gdyby kury pierwsze nie zapiały, do białego dniaby mu ich starczyło.
Jam słuchał i śmiał się, moc Bożą admirując w tym człowieku, jakiegom dotąd nie widział. Słowo mu płynęło tak, że się ani zająknął, a toby fraszką było, gdyby ladajakie; lecz u niego doborowe jak zboże z pod młynka wyskakiwało, że ciągle się tylko za boki trzeba było trzymać a w ręce klaskać: tom też obserwował, że o kobietach dużo albo i nadto mówił a nieszczególnie, choć twierdził, że mało u której nie bywał w łaskach. W tem go zaś reflektować nie moja rzecz była.
Tak z tym Laportem przebaraszkowawszy do pierwszych kurów, szliśmy na siano spać.
Nazajutrz zaś, ponieważ droga w jedną, wiodła stronę, cośmy mieli każdy z osobna do bryczki leźć i drzemać wlokąc się po piaskach, usadowiliśmy się razem na bryczce Laporta, dalej zdążając ku Warszawie.
Jemu się i tego dnia gęba nie zamykała. Dojechaliśmy do popasu w najlepszej komitywie, tak żem sobie z niego przyjaciela obiecywał, którego mi sam Bóg zesłał ku pomocy.
Z mowy jego wnosząc, wielkiego sukursu mogłem się spodziewać, powiadał bowiem, że dlań drzwi były wszystkie otworem, że znał wszystkich, kochali go możni, a ucho miał łaskawe i na pokojach królewskich.
Tem więcejem go menażował i lepiej karmił.
Już tego dnia próbował ze mnie wyciągnąć niektóre okoliczności tyczące się fortunki mej, stosunków, mianowicie z czem jechałem, jakie miałem środki w stolicy, i byłbym mu narazie wyspiewał wszystko, gdyby nie instrukcya pani starościnej; wstrzymałem się tedy, ażbym kawalera lepiej poznał, nie dla suspicyi żadnej, bom tej nie miał, ale przez posłuszeństwo dla pani Motuńskiej ciotki i dobrodziejki.
Zdążyliśmy na nocleg, wedle planu mojego, do wioski na trakcie, której nazwiska nie pomnę dziś, alem ją miał zanotowaną, że austeryą dobrą w niej znaleźć można i pożywić się w potrzebie.
Jaby sam jadąc cudzego nie łaknął, bom z do mu ruszył uprowidowany na jedną osobę, ale francuza karmić począwszy, już mi nie wypadało się go pozbywać, zwłaszcza że coraz mi się potrzebniejszym wydawał.
Na nocleg zajeżdżając, patrzę ja, że sieni były otwarte naprzestrzał, stoi w pośrodku powóz pański, tylko co wyprzężony, a ludzie się około niego zwijają. Francuz już zdaleka czegoś wypatrujący, gdy to zobaczył, prędko bardzo z bryczki skoczył i pobiegł tak, że mnie to wprawiło w zdumienie.
Kiedy spojrzę, podjeżdżając aż przed austeryą, stoi osoba urodziwa, lat średnich, twarzy pięknej i wielce ujmującej, kobieta; o ilem miarkował, lat może trzydziestu, oczu czarnych, dziwnie ekspresyjnych, a francuz do niej przypadłszy, w rękę ją całuje i coś już paple poufnie a prędko. Wtem oboje jak stali, pobrawszy się, zaraz weszli do austeryi i znikli mi z oczów.
Jam się tedy instalował w izdebce jednej, jaka była, jak się okazało obok tej pani, z którą już mój Laporte prowadził rozmowę, jakby kto suknie trzepał. Nicem ja z niej zrozumieć nie mógł, oprócz że z sobą w wielkiej byli konfidencyi.
Francuza ani było słychać, tak ugrzązł u owej… pani, a jam się rozgaszczał o wieczerzy myśląc, której mi się połowa zaoszczędzić miała, bom suponował że Laporte do jejmości zaproszony zostanie.
W tem się nie omyliłem, lecz nadspodziewanie wszelkie się stało, iż gdym ja do bigosu mojego miał siadać, francuz wszedł napastliwie prosząc i zaklinając mnie, abym do pani strażnikowej, która mnie chce poznać, szedł na podróżną przekąskę.
Napróżno go reflektowałem żem był po podróżnemu odziany, w butach kozłowych, w kitlu lekkim, a tak się nie godziło prezentować damie, którą z nazwiska znałem. Wiedziałem że wdową była od lat kilku, a chwalono ją powszechnie z wesołego humoru i pańskiej fantazyi.
Nie pomogło to i prawie gwałtem pociągnął mnie do izby, gdzie pani strażnikowa już na nas u stołu zastawionego czekała. Nigdym się tak przyjętym być nie spodziewał, co mnie prawie skonfundowało, nietylko bowiem wyszedłszy przeciw mnie, rękę podała do pocałowania, lecz wspomniawszy familią i ciotkę starościnę, w sposób tak przyjacielski animować się ranie starała, iż mnie to wprost za serce chwyciło.
Nie będę księdzu kanonikowi taił, iż zdawna dam nie widując, a do obcowania z płcią białą nie będąc nawykły, zostałem, mogę powiedzieć, oczarowany przez strażnikowe.
A jakem nie miał nim być, kiedy tak wdzięcznej postaci, jakem żyw nie spotkałem, ani żeby mi się tak uprzejmie uśmiechała, a tak patrzała na mnie. Wprawdzie równie albo i milej jeszcze wdzięczyła się do francuza, lecz co na moją schedę przypadło, starczyło, by upoić.
Siedliśmy tedy do stołu, do którego jejmość parę butelek wina z powozu przynieść kazała, a francuz podczaszował przy niem, i sam susząc kieliszki i mnie zmuszając do tego.