- W empik go
Ratunek - ebook
Ratunek - ebook
Makler z Wall Street, imprezowa dziewczyna, studentka, bezdomny, uzależniony, nastoletnia mama, narkoman - nikt z nich nie potrafi siebie kontrolować. Każdy ma powód do rozpaczy i ranę, która się nie goi. Dopóki nie wydarzy się coś nieoczekiwanego - coś, co zmieni ich życie na zawsze.
“Ratunek” to prawdziwe historie mężczyzn i kobiet, których życie powinno skończyć się źle. Tak się jednak nie dzieje. To, co stało się z każdym z nich, zaskoczy Cię i da nadzieję. Przywróci poczucie, że niezależnie od tego, z czym się mierzysz, Ktoś dobry kontroluje wszechświat. Na szczęście, Ktoś troszczy się o Ciebie. Jeśli Ty lub osoby, na których Ci zależy, stoicie przed wyzwaniami wykraczającymi poza Wasze siły, być może nadszedł czas, aby doświadczyć ratunku.
Jim Cymbala jest pastorem The Brooklyn Tabernacle od ponad dwudziestu pięciu lat. Napisał bestsellerowe książki “Fresh Wind, Fresh Fire”, “Fresh Faith” i “Fresh Power”. Mieszka w Nowym Jorku z żoną Carol, która kieruje nagradzanym Grammy Brooklyn Tabernacle Choir.
Ann Spangler jest autorką najlepiej sprzedających się książek, w tym “Praying the Names of God”, “Women of the Bible” i “Finding the Peace God Promises”. Misją jej publikacji jest pomoc czytelnikom w umocnieniu ich związku z Bogiem poprzez spotkanie z Nim w Piśmie Świętym. Jest matką dwóch nastoletnich córek, które urodziły się w Chinach kontynentalnych.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-66494-13-8 |
Rozmiar pliku: | 708 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
imiona bohaterów zostały zmienione.
RATUNEK
Wielu z nas przytłaczają problemy, których nie da się rozwiązać w łatwy sposób. Zalewani przez media potokiem złych wiadomości, czujemy, jak ogarnia nas pesymizm; nie tylko z powodu tego, co dzieje się na Ziemi, ale z powodu stanu naszego własnego życia i życia naszych bliskich.
Być może dane nam było osiągnąć jakąś miarę sukcesu, ale nadal odczuwamy w środku pustkę, tak jakby czegoś nam brakowało. Niezależnie od tego, ile pieniędzy wydamy, ile przyjaźni czy związków zawrzemy, jak ciężko będziemy pracować, zmagać się, grać czy udawać – nie możemy znaleźć pokoju i szczęścia. Wciąż wiszą nad nami ciemne chmury.
A może toczymy osobistą walkę – siłujemy się z wyzwaniami finansowymi, walczymy z uzależnieniami, stawiamy czoła rozpadowi związku, cierpimy w chorobie albo zmagamy się z efektami nadużyć wobec nas lub nękania.
Podróżując dużo po kraju, często spotykam ludzi tak poturbowanych przez życie, że ich nadzieja przypomina ledwo tlącą się na deszczu świeczkę. Jeszcze jeden podmuch wiatru – jeszcze jedno wyzwanie lub trudność – a migoczący płomień zupełnie zgaśnie, pogrążając ich w mroku. Jeśli nawet nie zniechęca ich życie, jakie wiodą, to martwią się tym, co dzieje się w życiu ich dzieci albo innych bliskich im osób.
Na szczęście nie musimy tak żyć. Nie musimy czuć się przybici wyzwaniami lub trwać bez nadziei na przyszłość. Nieważne, jak silne burze przetaczają się przez nasze życie i jak trudne są okoliczności, możemy wznieść się ponad nie z siłą i nadzieją.
Nieważne, jak silne burze przetaczają się
przez nasze życie i jak trudne są okoliczności,
możemy wznieść się ponad nie z siłą i nadzieją.
Zamiast czuć się zmieszanymi, pokonanymi, wściekłymi czy smutnymi, możemy zacząć doświadczać życia w sposób, który wniesie w nie dogłębne uzdrowienie i głęboki pokój. Nie musimy powtarzać zachowań, które niszczą nas samych, albo padać ofiarą sił, nad którymi nie mamy kontroli. Możemy patrzeć w przyszłość z nadzieją i oczekiwaniem.
Jak tego dokonać? Czy istnieje „plan siedmiu kroków” albo sekretna ścieżka do sukcesu, które zapewniają te korzyści? Czy istnieje przewodnik, który pozwala w magiczny sposób rozwiązać najtrudniejsze problemy? Zapewne wiesz, że nie.
Zamiast zaproponować ci uduchowioną pogadankę, zestaw przekonujących argumentów albo podręcznik samopomocy, który obiecuje naprawić twoje życie, chcę podzielić się z tobą kilkoma niezwykłymi historiami. Choć każda z nich jest jedyna w swoim rodzaju, wszystkie obracają się wokół podobnych problemów i zmagań, których mogłeś doświadczyć także ty lub któryś z twoich bliskich.
Gdybym miał dość duży dom, by pomieścić nas wszystkich, zaprosiłbym cię do swojego salonu wraz z siedmioma bohaterami historii, które opowiadam. Słuchając tych opowieści, mogłoby otworzyć się przed tobą okno, przez które dostrzegłbyś nie tylko ich ból i zagubienie, ale także radość i pokój, jakich doznali z powodu głębokiej przemiany. W tym przytulnym otoczeniu widziałbyś wyraz ich twarzy i słyszałbyś ton ich głosu, kiedy opowiadają, w jaki sposób zostali uratowani z sytuacji zdawałoby się bez wyjścia.
Niestety, mieszkam wraz z żoną w kawalerce na Brooklynie, więc zaproszenie was wszystkich nie jest możliwe. Dlatego też zrobiłem, co w mojej mocy, żeby oddać te historie tak wiernie, jak zostały mi przekazane. Mam nadzieję, że gdy sięgniesz po tę książkę, dzielący nas dystans zniknie, a ty poczujesz się, jakbyś siedział tuż obok moich przyjaciół i słuchał opowieści, w których szczerze i otwarcie dzielą się tym, co ich spotkało.
Co zadecydowało o wyborze tych, a nie innych historii? Mówiąc zupełnie szczerze, bez trudu znalazłbym mnóstwo historii, które równie mocno przykuwałyby uwagę. Dzieją się one każdego dnia w naszym kraju i na całym świecie. Wybrałem te, bo osobiście znam opowiadających je ludzi i ponieważ wierzę, że mają one moc przemiany życia, twojego i tych, na których ci zależy. Moim przyjaciołom, których historie zawarłem w książce – Lawrence’owi, Timiney, Richowi, Robin, Kaitlin, Alexowi oraz Toni – dziękuję za odwagę i szczerość. Jestem Wam dozgonnie wdzięczny, że zechcieliście powiedzieć prawdę, aby pomóc innym. Dziękuję Wam za przywilej, jakim jest podzielenie się waszymi opowieściami.
Do czytelnika: żywię nadzieję, że podobnie jak moich siedmioro przyjaciół, i ty doświadczysz głębokiej zmiany, którą nazywam „ratunkiem” – doświadczeniem, które zmieni twoje życie. Nie będziesz już pokonany przez problemy, przytłoczony zmartwieniami. Nauczysz się natomiast, co to znaczy wieść życie, które niesie radość i daje wieczny pokój.HISTORIA LAWRENCE’A
lawrence punter jest byłym uczelnianym sportowcem i instruktorem pilotażu. spełnionym przedsiębiorcą i biznesmenem. jest także członkiem chóru brooklyn tabernacle, który zdobywał nagrody grammy. gdybyś go spotkał – całe 195 centymetrów jego skromnej osoby – nigdy nie wpadłbyś na to, że ten małomówny człowiek, który swoim świadectwem często dzieli się w więzieniach, był kiedyś chłopcem, którego – wydawało się – nikt nie kocha.
PRZEWRACAM SIĘ NA MATERACU zupełnie wypompowany. Leżę na nim przez większą część dnia – wdzięczny za czyste niebo i znośną temperaturę. Nawet kiedy słońce przebija przez chmury i zmusza mnie do zmrużenia oczu, staram się znów zasnąć, bo jedynie sny dają mi wytchnienie.
Jedynie sny dają mi wytchnienie.
Moja prowizoryczna sypialnia nie jest ulokowana w wygodnym apartamencie czy przytulnym domu. Nie mieści się w domku dla gości u moich przyjaciół ani na osłoniętym ganku. Co noc śpię w miejscu, gdzie nie ma ani okien, ani ścian, na wypłowiałym materacu w alejce pomiędzy dwoma apartamentowcami.
Jestem tu całkiem sam, za wyjątkiem chwil, kiedy ktoś zabłądzi tu, żeby wyrzucić śmieci. Czasem odwiedzi mnie jakiś szczur, regularnie w nocy przylatują też roje komarów. Zastanawiam się, czy ogłuchnę od uderzeń, jakie zadaję sobie w uszy, żeby ich nie słyszeć i zaznać trochę spokoju. Żyję tak od miesięcy – skołowany i samotny.
Dziś wieczorem odczuwam jakiś rodzaj ulgi, jakby dla odmiany coś wreszcie miało pójść jak należy. Niedługo nie będzie już bólu, nie będzie zmagań. Koniec z głodem, z walkami, których nie mogę wygrać. W ręce trzymam pigułki, w drugiej butelkę z wodą. Już za chwilę będę to miał za sobą. Zasnę na zawsze. Nigdy więcej nie będę musiał się budzić.
_____
Jaką drogą młody mężczyzna dochodzi do takiego miejsca? W moim przypadku podróż rozpoczęła się, zanim jeszcze się urodziłem.
Nie wiem, jak spotkali się moi rodzice ani co przyciągnęło ich do siebie. Nie ma to znaczenia. Liczy się fakt, że byli bardzo młodzi, gdy wzięli ślub. Nie wiem, jak zareagował mój ojciec na informację o tym, że będzie miał dziecko. Być może silił się na uśmiech. Może mama udawała, że jest z tego powodu szczęśliwa. Wiem jedynie, że odszedł, kiedy była w dziewiątym miesiącu ciąży.
Nie wiem, czy chodziło o jedną kobietę, czy było ich wiele, ale w krótkim czasie, w jakim rodzice byli małżeństwem, ojciec kilka razy miał romans. Moi rodzice rozwiedli się i przez chwilę byliśmy z mamą sami. Samotne matki to oczywiście nierzadki widok. Większość z nich zmaga się, ciężko pracuje i kocha swoje dzieci bez względu na wszystko. Jednak moja matka była inna. Nie była cichą bohaterką, którą pewnego dnia wszyscy by docenili za poświęcenie, jakiego dokonała. Dla niej byłem jedynie niedogodnością. Podobnie jak mój ojciec, ona także pragnęła nowego początku, a dziecko było jedynie kulą u nogi.
Kiedy miałem dwa lub trzy miesiące, mama zawiozła mnie na Antiguę, wyspę w archipelagu Indii Zachodnich, gdzie mieszkała moja babcia. Potem wróciła do Nowego Jorku.
Przez kilka pierwszych lat byłem szczęśliwy. Jak każde dziecko. Nie przeszkadzało mi, że moja „mama” jest starsza od mam innych dzieci. Nawet tego nie dostrzegałem. Wiedziałem jedynie, że opiekowała się mną i że ją kochałem. Być może mówiła mi nawet o tym, że daleko w obcym miejscu zwanym Nowym Jorkiem żyje moja druga mama. Jeśli tak było, nie pamiętam tego.
Porzucony przez swoją matkę i ojca, pierwsze siedem lat życia spędziłem w Antigui
Zanim skończyłem siedem lat, moja babcia doszła do wniosku, że syn nie powinien wychowywać się bez matki. Poza tym jej córka była już dość dorosła, żeby zająć się swoim dzieckiem. W ten sposób zostałem oddzielony od wszystkiego, co kochałem, i wszystkich, których kochałem, spakowany i odesłany do Nowego Jorku, gdzie miałem zamieszkać z niechętną i obcą mi osobą, która – jak się złożyło – była moją matką.
Nadużycia z jej strony zaczęły się niewinnie i narastały z czasem. Byłem bardzo podobny do ojca i przypominałem matce o jej niechlubnej przeszłości i całym złu, jakie ją spotkało.
Kiedy zdarzało mi się wylać mleko, biła mnie. Kiedy odezwałem się nie tak, biła mnie. Dość szybko zaczęła do tego używać pasków albo butów. Raz złamała obcas swojego ulubionego buta, okładając mnie po głowie.
Krótko po tym zaczęła używać przedłużaczy. Skręcała je jak bicz i lała mnie odcinkiem z wtyczką, co zostawiało pręgi na moim ciele.
Mieliśmy w mieście rodzinę, która wiedziała o znęcaniu się, bo matka nie próbowała się z tym w żaden sposób kryć, nawet podczas rodzinnych wizyt. „Przestań, zabijesz to dziecko!” – krzyczała ciotka. Ale matka nie przestawała, a oni nigdy tego nie zgłosili. Z powodu złego traktowania stałem się bardzo zamknięty w sobie, niezwykle cichy i wstydliwy.
W szkole także mnie nękano. Dzieci dokuczały mi, bo mówiłem z dziwnym akcentem. Byłem inny i było to widać. Na Antigui miałem przyjaciół i kogoś, kto mnie kochał. W Nowym Jorku byłem sam.
Na Antigui miałem przyjaciół i kogoś,
kto mnie kochał.
W Nowym Jorku byłem sam.
Kiedy chodziłem do szkoły średniej, gangi to była codzienność. Dzisiaj możesz usłyszeć o Cripsach lub Bloodsach1, czy Zbirach od Kupy Kasy2 albo Szczwanych Gangsterach3. W tamtych czasach były Tomahawki, Czarne Szpady i Radosne Buciory. Jeśli jesteś fanem sportu, być może wiesz, że Mike Tyson przyłączył się do Radosnych Buciorów w wieku jedenastu lat.
Pewnego dnia, gdy wracałem ze szkoły, okrążyło mnie dwudziestu lub trzydziestu chłopaków. „Zostałeś wybrany do Radosnych Buciorów” – powiedzieli, jak gdyby to było już postanowione. „Widzimy się dzisiaj o jedenastej wieczorem na podwórku”. Byłem tylko naiwnym dzieciakiem z Indii Zachodnich i nie chciałem mieć nic wspólnego z gangami, więc ich zignorowałem.
Kiedy dopadli mnie następnego dnia, przytrzymali mnie przy ziemi, kopiąc i okładając pięściami. „Dzisiaj o jedenastej widzimy cię na spotkaniu” – powiedzieli. Przez głowę przeszła mi myśl, żeby powiedzieć o tym matce, ale bałem się, że się zezłości i oberwę jeszcze od niej. Przestraszony i zagubiony, tym razem też zostałem w domu.
Nazajutrz znów mnie znaleźli, przytrzymali i deptali butami. „Wiemy, gdzie mieszkasz i jakim autobusem twoja matka jeździ do roboty. Jak dzisiaj nie przyjdziesz, stanie się jej coś złego”. Pomimo tego, że w moim przekonaniu matka mnie nienawidziła, nie chciałem, żeby ją skrzywdzili.
Pomimo tego, że w moim przekonaniu
matka mnie nienawidziła,
nie chciałem, żeby ją skrzywdzili.
Matka pracowała wówczas na nocną zmianę w szpitalu jako pielęgniarka, więc opuszczenie domu bez jej wiedzy nie stanowiło problemu. Kiedy wyszła do pracy, ja poszedłem na podwórko. Tej nocy dowiedziałem się, jak nowi członkowie wstępują do gangu. Stajesz do walki jeden na jednego z liderem gangu. W moim przypadku to była zwykła podpucha. Jak trzynastolatek mógł równać się z dwudziestolatkiem? Wiedziałem, że to będzie rzeź.
Pamiętam, jak to się zaczęło – jego pięść wylądowała na moim podbródku. Przeciwnik okładał mnie tak szybko i mocno, że nie byłem w stanie wyprowadzić żadnego ciosu. Po kolejnych kopniakach z kolana w brzuch zgiąłem się, a jego pięści jak młot lądowały na mojej głowie, aż upadłem. Po kopniakach i deptaniu pozwolił przyłączyć się innym, a gdy uznał, że mam już dość, przestali.
Leżąc na ziemi i spoglądając z dołu na wyrostków, którzy tak brutalnie na mnie napadli, pamiętam, jak dziwnym było widzieć uśmiechające się do mnie twarze. Potem wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Lider gangu podniósł mnie z ziemi i postawił na nogi, a potem objął jak najlepszego kumpla i powiedział: „Teraz jesteś jednym z nas. Jesteśmy rodziną. Ktokolwiek z tobą zadrze – zadarł z nami”. Potem czterdziestu lub pięćdziesięciu gości po kolei ściskało mnie i mi gratulowało.
Zamiast czuć się zraniony czy wściekły z powodu tego, co zaszło – byłem szczęśliwy, wręcz wniebowzięty. W końcu ktoś chciał, żebym był częścią jego grupy. Czułem, że przynależę do nich. Po gratulacjach lider wręczył mi mundur Radosnego Buciora: dżinsową kurtkę z obciętymi rękawami i insygniami gangu wymalowanymi na plecach.
Każdy miał jakąś ksywkę, jak „Gruby”, „Chuderlak” albo „Duch”. To był sposób na wzmocnienie naszej gangsterskiej tożsamości. Ja byłem wysoki jak na swój wiek, więc paradoksalnie mówili na mnie „Mały”.
Kiedy następnego dnia pojawiłem się w szkole w mundurze Buciorów, nikt już nie zawracał mi głowy. Szkolni zawadiacy, którzy wcześniej mnie nękali, okazali się zwykłymi tchórzami, przerażonymi tym, co gang mógłby im zrobić, gdyby mnie tknęli.
Wow! Już czerpałem korzyści z bycia w gangu. Należałem do tych gości, a oni należeli do mnie. Ale przynależność wiązała się ze zobowiązaniami. Musiałem wykonywać swoją robotę.
W tamtym czasie w gangu było około stu dwudziestu Buciorów. Specjalizowaliśmy się w obrabianiu niewielkich sklepów spożywczych albo ludzi wprost na ulicy. Większość chłopaków miała osiemnaście, dziewiętnaście albo dwadzieścia lat. Ja byłem najmłodszy i traktowali mnie jak swoją maskotkę. „Mały – mówili – dzisiaj robimy bodegę” (mały sklep spożywczy). „Nie chcemy, żeby coś ci się stało, więc staniesz na czatach. Jak ktoś się pojawi, kiedy będziemy w środku – krzycz”.
Pamiętam pewien mały stragan, który regularnie okradaliśmy. To był mały sklepik prowadzony przez małżeństwo w podeszłym wieku. Za każdym razem ta dwójka starszych ludzi kuliła się za rogiem, obserwując, jak gangsterzy plądrowali półki, zabierali piwo z lodówek i pieniądze z kasy fiskalnej. Kiedy kończyli, przychodziłem po swoją dolę i napychałem kieszenie słodyczami i gumą balonową.
Osoby, które padły naszą ofiarą, wciąż stoją mi przed oczami – szczególnie ta starsza para. Czułem się okropnie, robiąc to wszystko, ale nie wiedziałem, jak to przerwać.
Czułem się okropnie, robiąc to wszystko,
ale nie wiedziałem, jak to przerwać.
Pomimo tego, że byłem członkiem gangu, w domu nadal byłem cichym, zamkniętym w sobie dzieckiem. „Jesteś taki sam jak twój ojciec!” – wykrzykiwała matka. „Jesteś bezużyteczny, do niczego się nie nadajesz!” Biła mnie cały czas, a ja nigdy nie próbowałem się nawet bronić. Sądziłem, że rodzice właśnie tak traktują swoje dzieci. Matka nie zdawała sobie wtedy sprawy z tego, że kiedy ona wychodzi do pracy, ja krążę po ulicach. Chodziłem też na wagary, spędzałem czas z gangsterami i piłem z nimi piwo.
Bycie członkiem Radosnych Buciorów oznaczało nie tylko to, że jesteśmy rodziną – mieliśmy także wspólnych wrogów. Uliczne wojny mogły wybuchnąć bardzo szybko, jeśli tylko inny gang uznał, że wkroczyłeś na ich terytorium, albo jeśli ktoś poczuł, że okazałeś brak szacunku, albo kiedy poszło o jakąś dziewczynę. Za broń służyły nam głównie noże, pałki, kastety albo łańcuchy, ale pistolety także się zdarzały.
Pewnego dnia rozeszła się wieść, że mamy się pojawić uzbrojeni i gotowi do walki z Tomahawkami. Kiedy tylko zaczęła się bitwa, stało się jasne, kto odniesie zwycięstwo – przeciwnicy mieli solidną przewagę liczebną. Wszyscy z mojego gangu uciekli… poza mną. Liczyłem na to, że moi kumple będą mnie bronić, ale to była czysta fantazja. Byli zbyt przerażeni.
Zanim zdołałem się zorientować, co się dzieje, leżałem na betonie okładany przez dwadzieścia osób. Zmieniali się i po kolei kopali mnie i deptali po mojej głowie. Ktoś dźgnął mnie metalowym szpikulcem.
„To koniec” – pomyślałem. „Mam trzynaście lat i zaraz umrę. Rozerwą mnie na strzępy, połamią mi ręce, nogi, żebra, wszystko!” Przyjmowałem uderzenie za uderzeniem, aż cały zdrętwiałem od bólu. Zwinięty w kłębek z rękoma na głowie, wiedziałem, że jeśli zaraz nie przestaną, umrę. Czułem, jak powoli tracę świadomość.
Aż tu nagle, niczym grom z jasnego nieba, usłyszałem syreny. Kiedy gliniarze przyjechali, wszyscy się rozpierzchli. Nie wiem, co ich ściągnęło. Może zwyczajnie patrolowali okolicę, choć miejsce, gdzie toczyła się walka, nie było widoczne z ulicy. Wielokrotnie zdarzało się, że o walkach dowiadywali się dopiero po ich zakończeniu albo nie dowiadywali się wcale. Jednak tej nocy pojawili się w samą porę, żeby uratować mi życie.
Tomahawki porządnie mnie zlali. Moja twarz była tak opuchnięta, że nie mogłem otworzyć oczu, ale przeżyłem. Zamiast wrócić do domu i stawić czoła złości matki, postanowiłem zatrzymać się u ciotki, aż mi się poprawi.
Ciotka przekonała matkę, że jeśli zostanę na Brooklynie, albo skończę za kratami, albo w grobie, więc w ciągu jednej nocy zapadła decyzja o naszej wyprowadzce do Miami. Różnica była kolosalna. W porównaniu z Nowym Jorkiem było tam jak w raju. Piękne domy, zadbane trawniki.
Zamiast ganiać z gangiem, zacząłem interesować się sportem. Każdy pytał: „Do jakiej drużyny dołączysz?”. Kiedy trener koszykówki zobaczył, jak jestem wysoki, powiedział: „Chcę mieć cię w drużynie”. Kiedy zobaczył mnie trener footballu, powiedział: „Nie ma mowy, będziesz chodził na football”.
W domu też zaczęło się poprawiać. Jeszcze zanim skończyłem szesnaście lat, matka zaczęła dawać mi więcej swobody. Bicie zdarzało się rzadziej, chociaż nadal nazywała mnie nikczemnym młodocianym delikwentem, który zabiera tylko miejsce na Ziemi. Słyszałem to tak często, że uznałem to za prawdę.
Na szczęście byłem dobry w koszykówkę – bardzo dobry. Zacząłem grać zaraz po podstawówce i zanim jeszcze ukończyłem szkołę średnią, zostałem wybrany Najbardziej Wartościowym Zawodnikiem i powołany do składu All-American4. Wraz z tytułami przyszło pięć propozycji stypendiów sportowych na studia. Zwykle, gdy osiągasz coś podobnego w liceum, twoi rodzice są dumni. „Wow, mamo, możesz w to uwierzyć? Tato, wezmą mnie do All-American! Dostałem pięć propozycji stypendiów! Które mam wybrać?”
Tylko że ojca nie było w pobliżu, a matka miała to gdzieś. Ani myślała wysyłać mnie na studia. Mój trener pomógł mi wybrać najlepszą opcję. College Auburn zaproponował mi darmowe kształcenie, ale bez zakwaterowania, więc zdecydowaliśmy się na mniejszą uczelnię w Atlancie, która pokrywała wszystkie koszty.
Początkowo zarówno na boisku, jak i na zajęciach wszystko układało się dobrze. Zaczynałem czuć się ze sobą lepiej i nabierałem nadziei na przyszłość. Być może matka myliła się co do mnie. Może coś jednak ze mnie będzie. Jednak na drugim roku poważna kontuzja nogi zakończyła moją karierę koszykarską. Bez stypendium musiałem przerwać studia. Wróciłem do domu z nogą w gipsie aż do uda.
Tym razem jednak w domu było inaczej. Moja matka miała nowego męża i dziecko, dla mnie nie było już tam miejsca. Nie chciała mieć nic wspólnego ze swoim pożałowania godnym synem, który przypominał jej o byłym mężu.
Jak tylko moja noga została uwolniona z gipsu, wróciłem do Nowego Jorku i znalazłem pracę na wakacje. Zawsze marzyłem o szkole latania, ale ponieważ miałem 195 centymetrów wzrostu i byłem o 2,5 centymetra za wysoki, by wstąpić do Sił Powietrznych, znalazłem szkołę w Tulsie w stanie Oklahoma, na której reklamę natrafiłem w gazecie. Pieniądze, które zarobiłem, oraz prezent od ciotki i wujka pozwoliły mi zebrać tysiąc dolarów i z tą kwotą wsiadłem do autobusu w kierunku Tulsy.
Zapisałem się do szkoły. Szybko znalazłem współlokatora oraz pracę na zmywaku w restauracji u Denny’ego. To była kolejna szansa, żeby się odbić. „Co z tego, że nie mam rodziców” – pomyślałem. „Sam dostałem się do All-American i zdobyłem tytuł najlepszego gracza. Sam świetnie sobie radzę”. I tak było.
Wkrótce straciłem pracę w restauracji. Szef zapewnił, że zatrudni mnie, jak tylko interesy się poprawią. „To nie potrwa długo” – przekonywał. Na szczęście mój współlokator był gotowy opłacać czynsz sam, dopóki nie wrócę do pracy. Ale od Danny’ego nikt nie dzwonił, a ja nie mogłem znaleźć innej pracy. Po kilku tygodniach mój współlokator niechętnie poprosił, żebym się wyprowadził. Potrzebował kogoś, kto dołożyłby się do czynszu.
Byłem zdeterminowany,
żeby pokazać mojej rodzinie,
że było mnie na coś stać.
Ponieważ wydawało mi się, że jest to tylko chwilowy problem, nie miałem zamiaru wracać do Nowego Jorku. Byłem zdeterminowany, żeby pokazać mojej rodzinie (zwłaszcza tej części, która nie reagowała na nadużycia ze strony mojej matki), że było mnie na coś stać.
Przez jakiś czas mogłem polegać na znajomych z knajpy, którzy na zmianę pozwalali mi spać u siebie. Obiecywałem sobie, że wezmę się w garść, ale staczałem się. Kiedy nie było już więcej przyjaciół, którzy mogliby mnie przyjąć, skończyłem na ulicy.
Większość osób sądzi, że ludzie bezdomni to uzależnieni albo chorzy psychicznie. Jako sportowiec unikałem alkoholu i narkotyków, nawet gdy inni wciągali kokainę i brali pigułki. Miałem za to depresję, tak silną, że samo przebywanie ze mną musiało być trudne.
Nie mając dokąd pójść, osiadłem w alejce za budynkiem, w którym wcześniej mieszkałem. Pewnego dnia zauważyłem, jak z jednego z mieszkań wyprowadza się jakaś rodzina. Wyrzucili sporo niepotrzebnych rzeczy na śmietnik, w tym stary materac. Kiedy tylko odeszli, zabrałem go i odtąd spałem na wypłowiałym materacu pomiędzy dwoma apartamentowcami.
Jeden przyjaciel z restauracji nadal chciał mi pomagać. Wystawiał dla mnie resztki jedzenia w plastikowej torebce koło śmietnika. Jednak także on po jakimś czasie przestał to robić. Desperacko potrzebowałem pieniędzy, więc zacząłem oddawać osocze w stacji krwiodawstwa dwa razy w tygodniu. Każda wizyta pozwalała mi zarobić 7 dolarów; wydawałem je na chleb.
Dlaczego nie poszedłem do schroniska dla bezdomnych? Sądziłem, że są one raczej dla starych ludzi albo dla włóczęgów. Ja należałem do All-American, uczyłem się, by zostać pilotem. Miałem zamiar samemu wykaraskać się z kłopotów.
Kiedy mieszkasz na ulicy, nie możesz się umyć. Nigdy nie czujesz się bezpieczny i nie masz prywatności. Nie ma schronienia przed złą pogodą i nigdy nie najadasz się do syta. Pamiętam, jak leżałem w alejce, zastanawiając się, jak mogłem tak nisko upaść. Jak się tu znalazłem? Nie było innej odpowiedzi niż ta, której zawsze udzielała mi moja matka: jestem bezwartościowy, nikczemny, jestem wielkim zerem – jak ojciec. Byłem śmieciem i mieszkałem na śmietniku. Wszystkie jej przewidywania na mój temat się spełniły.
Wszystkie przewidywania mojej matki
na mój temat się spełniły.
Sen stał się dla mnie sposobem na ucieczkę. Kiedy spałem, nie czułem się samotny ani głodny.
Pamiętam, jak śnił mi się raz w bardzo realistyczny sposób stary film Dźwięki muzyki. Nie byłem tylko obserwatorem, brałem w nim udział, biegając i pląsając razem z Julie Andrews na tej zielonej łące. Tak długo, jak mogłem śnić, byłem szczęśliwy. Potem się budziłem i znów byłem brudny, głodny i pozbawiony nadziei. Kręciło mi się w głowie, byłem oszołomiony i samotny. Oddałem już takie ilości osocza, że pielęgniarka miała poważne problemy, żeby znaleźć jakąkolwiek żyłę, w którą mogłaby się wkłuć.
W końcu podjąłem decyzję. „Wiesz co?” – powiedziałem do siebie. „Kocham spać tak bardzo, że pójdę spać i nigdy się już więcej nie obudzę. Mam dość takiego życia. Nie chcę już nigdy więcej otworzyć oczu. Mój ojciec ma mnie gdzieś. Wszyscy mają mnie gdzieś. Nie mogę dłużej tak żyć. Mam tego dość”.
Pieniądze za krew postanowiłem przeznaczyć nie na chleb, tylko na opakowanie pigułek na sen. Chciałem pójść spać i pozostać na tej górskiej łące na zawsze, pląsając dokoła w słońcu.
Mój materac znajdował się pomiędzy dwoma budynkami, więc zdążyłem już przywyknąć do brzęczenia radioodbiorników i telewizorów na cały regulator. Tego wieczora siedziałem na nim, w jednej dłoni trzymałem pigułki, a w drugiej butelkę wody, gdy nagle usłyszałem głos jakiegoś mężczyzny. Dochodził z pobliskiego mieszkania.
Głośno i wyraźnie słyszałem głos i jestem pewny, że należał do jakiegoś kaznodziei. „Bóg cię kocha” – mówił. „Jezus oddał swoje życie za ciebie”. Słyszałem w tym głosie tyle dobroci i tyle czułości, że zacząłem płakać bez opamiętania. Miałem wrażenie, że powiedział to do mnie. „On umarł, by dać ci nowy początek” – jego słowa wśliznęły się do najciemniejszych zakamarków mojego serca, gdzie nie było żadnej nadziei. Czułem, jakby ktoś zdjął ze mnie jakiś ciężar, jakby coś w moim wnętrzu się zmieniało. Nie przestawałem słuchać.
Jego słowa wśliznęły się
do najciemniejszych zakamarków mojego serca,
gdzie nie było żadnej nadziei.
Czułem, jakby ktoś zdjął ze mnie jakiś ciężar,
jakby coś w moim wnętrzu się zmieniało.
Skłamałbym, mówiąc, że zaskoczyło mnie to, co usłyszałem. Nie – to mnie zwaliło z nóg. „Naprawdę istnieje Bóg, który mnie kocha!” Mężczyzna mówił, żeby zaprosić Jezusa do swojego serca. Spojrzałem w nocne niebo i powiedziałem: „Przyjmuję Cię, przyjmuję Cię, przyjmuję Cię do mojego życia. Nie wiem, co to znaczy, ale przyjmuję Cię”. Błagałem Jezusa, by przyszedł do mojego życia, a On to zrobił, przynosząc mi niezwykły pokój. On mnie obmył, byłem Nim otoczony.
Następnego ranka obudziło mnie słońce. Wciąż leżałem na wypłowiałym materacu w brudnej alejce, ale wszystko się zmieniło. Czułem się inaczej, jakby coś we mnie uległo zmianie. „On się mną zajmie” – pomyślałem. „Wszystko będzie w porządku”.
_____
Kiedy patrzę wstecz, jestem zdumiony tym, jaką radość można przeżywać pomimo tak dramatycznych okoliczności.
Jeszcze tego dnia poszedłem do restauracji U Danny’ego, żeby poprosić znajomego o coś do jedzenia. „Posłuchaj – powiedział – menedżer szuka kogoś na zmywak raz w tygodniu. Może pogadam z nim, żeby przyjął cię z powrotem”. Potem zabrał mnie do swojego mieszkania, żebym mógł się umyć i ubiegać o pracę.
Okazało się, że to praca za najniższe wynagrodzenie i chodzi tylko o jeden wieczór w tygodniu, ale dostałem tę posadę. W krótkim czasie z jednego wieczoru zrobiły się trzy, a to oznaczało pełen etat. Żeby dorobić, podjąłem pracę w motelu po drugiej stronie ulicy, przy której znajdował się bar U Danny’ego. Od siódmej rano do piętnastej byłem złotą rączką w motelu, gdzie naprawiałem łóżka i krzesła, a od dwudziestej trzeciej do siódmej pracowałem na zmywaku. Dość szybko miałem wystarczająco dużo pieniędzy, żeby wynieść się z alejki, wynająć pokój i wrócić do szkoły pilotażu.
Wkrótce zdobyłem licencję pilota. Nigdy nie zapomnę mojego pierwszego samodzielnego lotu. Udało się! Nie miało znaczenia, że rodzice mnie nie wspierali – Bóg mnie wspierał. Wszystko, co powiedziała o mnie moja matka, było jednym wielkim kłamstwem. Ono nie kierowało już moim życiem i nie rzutowało na moją przyszłość.
Po ukończeniu szkoły dla pilotów wróciłem do Nowego Jorku. Miałem wszystkie możliwe licencje – na loty komercyjne, licencję instruktora latania oraz licencję instruktora drugiego stopnia, która uprawniała do nauczania kandydatów na instruktorów.
Kiedy mój wujek dowiedział się, jak dobrze sobie radziłem, znalazł mi pracę w związku budowniczych, która przynosiła więcej dochodu, niż kiedykolwiek mógłbym zarobić jako instruktor pilotażu. I tak zacząłem pracę na Manhattanie w ciągu tygodnia, a w weekendy pracowałam jako instruktor. Jakiś czas później otworzyłem dwie własne firmy – remontową i latającą taksówkę. Wówczas radziłem sobie tak dobrze, że nie musiałem martwić się o finanse.
Kilka lat po tym, jak doświadczyłem miłości Chrystusa w ciemnej alejce w Tulsie, zacząłem powoli oddalać się od Boga. Wiedziałam, że Jezus mnie uratował, ale nie wzrastałem w wierze. Gdy już czułem się bezpieczny pod względem finansowym, zacząłem myśleć, że mogę poradzić sobie sam.
Mając dwadzieścia jeden lat, ożeniłem się, ale nie miałem pojęcia, jak być dobrym mężem. Mieliśmy z żoną tyle problemów, że nasze małżeństwo posypało się dwa lata po ślubie. Potem zamieszkałem z dziewczyną, z którą miałem dziecko. Po roku i ten związek przestał istnieć.
Któregoś dnia pewna dziewczyna zaprosiła mnie na koncert chóru w Madison Square Garden. Mieliśmy spotkać się w środku, ale nie przyszła. Był piątek, a ja nie miałem nic do roboty, więc zamiast wracać do domu, postanowiłem wejść do środka na kilka minut. Pomyślałem, że posłucham przez chwilę muzyki, a potem wyjdę. Byłem też ciekawy, jak to możliwe, że kościelny chór zdołał przyciągnąć pełną salę ludzi?
Okazało się, że muzyka była tak piękna, a historie ludzi opowiadających o Bogu i o tym, jak On zmienił ich życie, tak niezwykłe, że mógłbym tam spędzić całą noc.
Wtedy zaczął przemawiać jakiś mężczyzna. Nie pamiętam każdego słowa, ale mówił o Bożej miłości w taki sposób, że przeszyło to moje serce. Czułem się, jakby sam Bóg siedział obok mnie i obejmując mnie swoim ramieniem, mówił: „Przez wszystkie te lata szukałeś ojca; kogoś, kto ochroniłby cię i opiekował się tobą. Ale ty masz ojca i On jest tutaj razem z tobą. Dam ci miłość, której tak pragniesz. Pomogę ci wygrywać twoje walki i żyć twoim życiem”.
Dam ci miłość, której tak pragniesz.
Pomogę ci wygrywać twoje walki
i żyć twoim życiem.
W tamtej chwili całkowicie poddałem swoje życie Jezusowi. Zrozumiałem, że jest mostem do mojego Niebiańskiego Ojca.
„Mój Ojcze, Tato, Tatusiu, mój Boże” – mówiłem do Niego. Ja, dawny gangster, młodociany delikwent, sportowiec, tak mówię do Boga, ponieważ stał się miłością mojego życia.
Po tym wydarzeniu zacząłem chodzić do kościoła, który sponsorował koncert. Gdy się modliłem i gdy inni modlili się ze mną, Bóg zaczął mnie uzdrawiać. Wszystkie blizny spowodowane tym, co mnie spotkało, zaczęły znikać. Wcześniej czułem się pusty w środku – teraz ta pustka zaczęła się wypełniać. Już nie miało znaczenia, że rodzice nigdy nie powiedzieli mi, że mnie kochają, i że pewnie nigdy tego nie zrobią. Miałem całą miłość, jakiej potrzebowałem. Moje uzdrowienie zależało od Boga, nie od nich.
Gdy czasem wyobrażam sobie Jezusa, widzę Go ze śladami po gwoździach w dłoniach. Myślę wtedy o moich własnych ranach. Ponieważ Jezus powstał z martwych, Jego blizny mówią o zwycięstwie. A ponieważ ja należę do Niego – moje blizny to także ślady zwycięstwa.
Jakiś czas później poznałem kobietę, która chodziła do tego kościoła. Zamiast cieszyć się związkiem, byłem przerażony tym, co do niej czułem. Już wcześniej doszedłem bowiem do wniosku, że nie będzie ze mnie ani dobry mąż, ani dobry ojciec ze względu na moją historię. Czy moje wcześniejsze próby odnalezienia bliskości nie potwierdziły tej tezy wystarczająco jasno?
„Kiedy będziesz mnie widziała – powiedziałem jej – unikaj mnie. Najlepiej idź w inną stronę”. Przez następne pół roku schodziliśmy sobie z drogi. Kiedy widywała mnie w kościelnym lobby albo na balkonie, odwracała się i szła w innym kierunku. Ja robiłem tak samo.
W tym czasie powiedziałem do Boga: „Kocham Cię bardziej niż życie, ale nigdy się nie ożenię, bo wszystkie moje poprzednie związki skończyły się klapą”. Pewnego dnia, kiedy się modliłem, odniosłem wrażenie, jakby Bóg powiedział do mnie: „Myśląc w ten sposób, stracisz najlepszą rzecz, jaka mogłaby Cię spotkać”. Czułem, jakby przemawiał do mnie Ojciec, który obiecuje, że wszystkiego mnie nauczy, abym tylko nie stracił kobiety, którą kocham.
Wkrótce potem udało mi się zwrócić na siebie jej uwagę, chociaż ona nadal starała się mnie unikać. Choć nie rozmawialiśmy ze sobą od sześciu miesięcy, słowa same zdawały się wyrywać z moich ust: „Nie wiem, jak być dobrym mężem i ojcem, ale kocham cię i nie sądzę, żeby Bóg chciał, abym z ciebie rezygnował. Czy dasz mi jeszcze jedną szansę ?”.
Świętowanie chwili, o której nigdy nie myślałem,
że się wydarzy
Czułem się tak zmieszany, że nie miałem pojęcia, co ona sobie myśli. A ona nawet na mnie nie spojrzała, odwróciła się i odeszła. Czułem się jak głupek.
Godzinę później zadzwoniła. Powiedziała, że też mnie kocha. Kilka miesięcy później byliśmy już małżeństwem. Pomimo mojej przeszłości Bóg pobłogosławił mnie niesamowitą kobietą. Po ośmiu latach małżeństwa mogę spojrzeć na całą miłość, jaką na mnie przelała, i widzę, jak Bóg za jej pomocą wniósł do mojego życia uzdrowienie.
Dwa miesiące temu urodziła się nam córeczka. Nadaliśmy jej imię Grace, co znaczy łaska. Mała Gracie przypomina nam obojgu błogosławieństwa, które Bóg na nas wylał, chociaż wiemy, że na nie nie zasłużyliśmy.
Jest taka pieśń Bóg śpiewa nade mną. Ja wiem, że Bóg wyśpiewał nade mną swoją pieśń. Widział moje cierpienia i słyszał mój płacz. We właściwym czasie powiedział: „Dość tego!”. Dosyć bólu, ciemności, dosyć tego, że Go nie znałem. Nadszedł czas wyzwolenia.
Od tej nocy w alejce wielokrotnie zadawałem sobie pytania: „Dlaczego telewizor był ustawiony na ten konkretny program? Dlaczego kaznodzieja zaczął mówić o miłości Chrystusa, gdy właśnie miałem zamiar połknąć pigułki? Co by się stało, gdyby ludzie, którzy tam mieszkali, postanowili wyjść tego wieczoru? Co by było, gdyby nie otworzyli okien?”. Koczowałem w tej alejce przez kilka miesięcy i wcześniej nigdy nie słyszałem, żeby ktokolwiek mówił o Bogu czy Jego miłości. Dlaczego to wszystko się tak poskładało tej nocy?
Ponieważ Bóg wiedział. Wiedział, kiedy będzie właściwy czas; moment, kiedy moje serce otworzy się na Niego.
Prawda jest taka, że On zna właściwy moment w życiu każdego człowieka.
Bóg nie ignoruje naszego wołania o pomoc. Jeśli powierzymy Mu siebie, On odkręci każde kłamstwo, jakie wróg nam kiedykolwiek sprzedał. Uzdrowi nas i umocni.
Jeśli powierzymy Mu siebie,
On odkręci każde kłamstwo,
jakie wróg nam kiedykolwiek sprzedał.
Czasem ludzie zbliżają się do Boga, a potem odchodzą, tak jak ja. Ich zapał dla Niego stygnie. Ale nawet wtedy On o nas zabiega, biegnie za nami. On z pewnością jest tym, za kogo się podaje – to Ojciec sierot, który jest gotowy wziąć nas w objęcia i przyjąć do siebie.