Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Rdza. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rdza. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 323 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Hra­bia Jan Ze­mpach, oj­ciec Ste­fa­na, rzad­ko kie­dy za­glą­dał do dóbr swo­ich w Ga­li­cyi, któ­rych za­rząd spo­czy­wał w rę­kach za­ufa­ne­go peł­no­moc­ni­ka. W tym jed­nak wła­śnie cza­sie, kie­dy Ste­fan oświad­czył się o Ire­nę, oj­ciec jego przy­był do Łom­na, głów­nej re­zy­den­cyi swej, a to z po­wo­du in­te­re­sów z pa­nem Kle­inem, któ­re­mu część po­sia­dło­ści sprze­da­wał.

W Łom­nie dwór był duży, ale sta­ry i za­nie­dba­ny. Od­daw­na nie miesz­kał w nim nikt i nikt o jego utrzy­ma­nie się nie trosz­czył. Kil­ka tyl­ko po­koi wy­po­rzą­dzo­ne jako tako na przy­ję­cie pana.

In­te­re­sa z p. Kle­inem po­szły szyb­ko i hr. Jan za­mie­rzał już wy­jeż­dżać, gdy nad­spo­dzie­wa­nie nad­szedł list, któ­ry wpra­wił go w zdu­mie­nie i po­wstrzy­mał.

List wy­sła­ny ze Lwo­wa był krót­kiej tre­ści:

"W spra­wie waż­nej pra­gnę, mu­szę się wi­dzieć. Jako czło­wiek do­brze wy­cho­wa­ny, nie ze – chcesz pan za­pew­ne od­mó­wić, gdyż nie idzie tu ani o re­kry­mi­na­cye co do prze­szło­ści, ani o moją oso­bę, lecz o speł­nie­nie obo­wiąz­ku. Tak da­le­ce li­czą na to, że jed­no­cze­śnie z tym li­stem wy­jeż­dżam – wy­prze­dzi mnie on za­pew­ne tyl­ko o parę go­dzin.

Anna".

List od żony! Co to mo­gło zna­czyć? Od lat wie­lu roz­łą­cze­ni, nie wi­dzie­li się od­tąd ani razu. In­te­re­sa mię­dzy nimi za­ła­twiał peł­no­moc­nik.

W re­la­cyi pana Hie­ro­ni­ma o tej spra­wie było nie­wąt­pli­wie wie­le praw­dy, ale też wie­le plo­tek ludz­kich, a może też wro­dzo­na zło­śli­wość star­ca ka­za­ła mu mi­mo­wol­nie uży­wać barw zbyt ja­skra­wych. Przedew­szyst­kiem było nie­praw­dą, aby hr. Anna mu­sia­ła się pro­ce­so­wać z mę­żem o ali­men­ty. Od­ra­zu, w pierw­szej chwi­li roz­sta­nia, hr. Jan, żą­da­jąc sta­now­czej se­pa­ra­cyi, ofia­ro­wy­wał żo­nie znacz­ną część ma­jąt­ku. Ona jed­no i dru­gie od­rzu­ci­ła. Gdy roz­łą­cze­nie do­bro­wol­ne sta­ło się ko­niecz­no­ścią" se­pa­ra­cyę są­do­wą uwa­ża­ła za for­mal­ność zby­tecz­ną, a nie chcia­ła przy­stać, by jej pła­co­no za krzyw­dę wy­rzą­dzo­ną jej, nie­słusz­nem, jak twier­dzi­ła, po­są­dze­niem. Przy­ję­ła, bo przy­jąć mu­sia­ła, to tyl­ko, co było nie­odzow­nie po­trzeb­ne, aby przy­zwo­icie utrzy­mać się mo­gła i wy­cho­wać cór­kę, któ­ra przy niej po­zo­sta­ła. Nig­dy nic wię­cej nie żą­da­ła i nie od­wo­ły­wa­ła się ani razu do rnę­ża.

I to rów­nież było w re­la­cyi pana Hie­ro­ni­ma prze­sa­dą, aby hr. Jan był chci­wy, lub w in­te­re­sach nie­zbyt su­mien­ny. Ru­chli­wy był, ene­gicz­ny i przed­się­bior­czy, to praw­da, a w in­te­re­sach zim­no ob­li­cza­ją­cy wszyst­ko. Ale nikt żad­ne­go prze­ciw nie­mu pod tym wzglę­dem na se­ryo pod­nieść nie mógł za­rzu­tu. Szczę­śli­we­mi ob­ro­ta­mi po­tro­ił odzie­dzi­czo­ny ma­ją­tek, co obu­dza­ło pew­ną za­zdrość. Nie­raz tez zda­rzy­ło się, że ban­krut, zmar­no­tra­wiw­szy oj­co­wi­znę, od­wo­ły­wał się do po­mo­cy "są­siedz­kiej". Hr. Ze­mpach od­ma­wiał jej sta­now­czo wów­czas, gdy nie wi­dział ra­tun­ku, i to od­ma­wiał w spo­sób dość szorst­ki.

– Nie je­stem tak bo­ga­ty, ani tak lek­ko­myśl­ny – zwykł był ma­wiać – abym pie­nią­dze rzu­cał w bło­to…

To mu przy­spo­rzy­ło wie­lu nie­przy­ja­ciół, któ­rzy po ka­ta­stro­fie ro­dzin­nej sta­nę­li po stro­nie żony i bra­tan­ka Al­fre­da. Echem tych wszyst­kich ga­dań było opo­wia­da­nie pana Hie­ro­ni­ma, a tych ga­dań było wie­le, któ­re do ży­we­go bo­la­ły hra­bie­go Ze­mpa­cha i sta­ły się wresz­cie po­wo­dem jego wy­jaz­du z kra­ju.

Zim­ny z na­tu­ry i za­mknię­ty w so­bie, hr. Zem – pach nie po­zwa­lał ni­ko­mu dyk­to­wać so­bie wa­run­ków lub spo­so­bu po­stę­po­wa­nia. Co uznał za do­bre, do­brem być mu­sia­ło, bo po­dyk­to­wa­ne było przez ści­słą roz­wa­gę i owo sub­tel­ne, wy­ra­fi­no­wa­ne po­czu­cie ho­no­ru, któ­ry był głów­nem jego przy­ka­za­niem i re­gu­la­to­rem po­zba­wio­ne­go wszel­kich uczuć ży­cia.

Zim­ny był ten ho­nor i bez­względ­ny, jak cały cha­rak­ter hr. Ze­mpa­cha; nie wcho­dził w żad­ne kom­pro­mi­sy, dyk­to­wał pra­wa, nie prze­ba­czał ni­ko­mu, wy­da­wał nie­cof­nio­ne wy­ro­ki. Nie­wy­ro­zu­mia­ły był dla in­nych, ale też nie­jed­no­krot­nie ka­zał hr. Ze­mpa­cho­wi być bez­względ­nym dla sie­bie sa­me­go.

To tez w chwi­li naj­sroż­sze­go bolu, ja­kie­go może czło­wiek do­świad­czyć, to po­czu­cie tak po­ję­te­go ho­no­ru nie do­zwo­li­ło hr. Ja­no­wi wyjść ani razu z gra­nic umiar­ko­wa­nia i do­pu­ścić do skan­da­lu. To samo po­czu­cie spra­wi­ło, iż z zim­nym na­po­zór spo­ko­jem ze­rwał z żoną, któ­rą ko­chał. Nie wa­hał się zła­mać swe­go i jej ży­cia, bo nie mógł ani na chwi­lę przy­pu­ścić, aby on, Jan Ze­mpach, po­trze­bo­wał z kim­kol­wiek wal­czyć o ser­ce 'ko­bie­ty. Że go nie po­sia­dał, to wie­dział, że­niąc się. Ale był prze­ko­na­ny, że wza­jem­ność przyj­dzie z cza­sem, że ją po­się­dzie, że ją po­siąść musi, po­stę­pu­jąc z roz­wa­gą, po­wa­gą i sta­now­czo­ścią.

I uło­żył so­bie cały plan po­stę­po­wa­nia, za­po­mi­na­jąc o tem, że w spra­wie zdo­by­wa­nia ser­ca ko­bie­ty, wszel­kie pla­ny nie zda­ły się na nic; że tu roz­strzy­ga­ją ra­czej chwi­la, wra­że­nie, cza­sem fan­ta­zya, pra­wie nig­dy sys­tem, cho­ciaż­by naj­mą­drzej ob­my­śla­ny.

A w sys­te­mie hr. Ze­mpa­cha był nad­to ten błąd za­sad­ni­czy, że nie li­czył się zgo­ła z na­tu­rą i uspo­so­bie­niem ko­bie­ty, któ­rej uczu­ciem za­mie­rzał za­wład­nąć. Sys­tem ten, po­czę­ty w py­sze i wy­so­kiem ro­zu­mie­niu o swej war­to­ści, zim­ny i nie­ubła­ga­ny, nie do­pusz­czał naj­mniej­szych zbo­czeń, nie chciał prze­ba­czyć ani my­śli, ani ser­cu, nie chciał uwzględ­niać, że w ży­ciu tej pięk­nej, szla­chet­nej, choć nie­co eg­zal­to­wa­nej nie­wia­sty, była jed­na wiel­ka mi­łość i je­den wiel­ki ból: Mi­łość, któ­rej ser­ce jej strze­gło jak naj­droż­sze­go skar­bu, i ból, któ­ry je czy­nił obo­jęt­nem na wszyst­ko.

W dzie­cin­nych nie­mal la­tach Anna po­ko­cha­ła hr. Al­fre­da mi­ło­ścią, któ­ra po­tęż­nia­ła z bie­giem cza­su. Po­mię­dzy nimi sta­nę­ło ubó­stwo, to ubó­stwo względ­ne, któ­re by­ło­by bo­gac­twem dla ubo­gich rze­czy­wi­ście, a jest nę­dzą i nie­raz okro – pną nę­dzą dla osób wy­cho­wa­nych mięk­ko, na­wy­kłych do zbyt­ku, nie na­uczo­nych pra­co­wać dla za­rob­ku, oto­czo­nych wpły­wa­mi, któ­rych bez cięż­kiej wal­ki prze­zwy­cię­żyć nie moż­na. Anna by­ła­by zdol­na pod­jąć tę wal­kę, lecz Al­fred, cha­rak­ter mięk­ki, nie­mal ko­bie­cy, uląkł się jej dla sie­bie i dla niej, i gdy w sze­re­gu kon­ku­ren­tów sta­nął stryj jego, hra­bia Jan, usu­nął się, są­dząc, że się po­świę­ca, a w isto­cie po­świę­ca­jąc uko­cha­ną na mę­czar­nię ca­łe­go ży­cia… Po­zo­sta­wio­na so­bie sa­mej, Anna ule­gła na­mo­wom ro­dzi­ny i zo­sta­ła żoną czło­wie­ka, któ­ry ją mro­ził, od­py­chał, prze­ra­żał, do któ­re­go czu­ła żal, że ją po­zba­wił wy­ma­rzo­ne­go szczę­ścia – czu­ła wstręt nie­prze­mo­żo­ny.

Al­fred był ma­rzy­cie­lem, ide­ali­stą, a więc nie­prak­tycz­nym i nie­oględ­nym, Anna zaś nad­to mło­dą i nie­do­świad­czo­ną, by pa­no­wać nad sobą. Z mroź­nej at­mos­fe­ry, jaką ją hra­bia Jan oto­czył wy­ry­wa­ła się z ca­łym mło­dzień­czym za­pa­łem ku Al­fre­do­wi i jego ma­rzy­ciel­skiej mi­ło­ści, któ­ra, nie prze­kra­cza­jąc gra­nic obo­wiąz­ków, na­pa­wa­ła ją chę­cią do ży­cia, okry­wa­ła je uro­kiem. Obo­je od­da­wa­li się złu­dze­niom…

Nie­ba­wem hra­bia Jan, wi­dząc bez­sku­tecz­ność swo­je­go sys­te­mu i czu­jąc wzma­ga­ją­cą się obo – jet­ność Anny, do­tknię­ty w swo­jej mi­ło­ści wła­snej, po­czął po­dej­rze­wać i śle­dzić. Przy­chwy­cił wresz­cie dwa li­sty Al­fre­da, peł­ne unie­sień mi­ło­ści któ­ra wza­jem­no­ści jest pew­na. Li­sty te nie mo­gły być wpraw­dzie do­wo­dem wy­stęp­ku, lecz sta­no­wi­ły do­wód nie­zbi­ty, że pło­mien­ne uczu­cie Al­fre­da było po­dzie­la­ne…

Dla hra­bie­go Jana był to cios strasz­ny. Py­cha, któ­ra w nim gó­ro­wa­ła nad wszyst­kie­mi in­ne­mi uczu­cia­mi, czu­ła się zgnie­cio­ną tym fak­tem, że kto inny mógł być prze­nie­sio­ny nad nie­go, że mógł w oczach tej, któ­ra mia­ła za­szczyt być jego żoną, oka­zać się mil­szym, bar­dziej po­dzi­wu i ko­cha­nia god­nym. A po­tem cier­pia­ło ser­ce, po raz pierw­szy sil­niej po­ru­szo­ne uro­kiem tej ko­bie­ty i cier­pia­ły nad wy­raz zmy­sły czło­wie­ka star­sze­go już wie­kiem, draż­nio­ne cią­gle obo­jęt­no­ścią Anny.

Wal­ka była strasz­na, choć krót­ka. Py­cha hra­bie­go Jana po­dyk­to­wa­ła nie­ba­wem wy­rok nie­odwo­łal­ny i mał­żon­ko­wie roz­sta­li się na za­wsze po krót­kiej roz­mo­wie, bez łez i po­że­gna­nia. Ka­mien­ny spo­kój hr. Ze­mpa­cha nie za­wiódł.

A jed­nak! Od tej chwi­li, je­że­li ener­gia jego nie osła­bła, zda­wa­ła się owszem jesz­cze po­tęż­niej­szą, dzię­ki cze­mu ma­ją­tek jego rósł ol­brzy­mio w śmia­łych spe­ku­la­cy­ach, za gra­ni­cą przed­się­bra­nych, to wszak­że we­wnętrz­ne wal­ki i cier­pie­nia wy­ry­ły swój ślad na ca­łej po­wierz­chow­no­ści hra­bie­go Jana. Po­si­wiał jak go­łąb, twarz okry­ła się zmarszcz­ka­mi, oczy w głąb, za­pa­dły, wy­nio­sła po­stać przy­gar­bi­ła się nie­co. Ale po­mi­mo tych oznak sta­ro­ści, po­zo­stał w tej po­sta­ci za­wsze wy­raz nie­spo­ży­tej siły woli; z oczu za­pad­nię­tych strze­la­ły bły­ski ognia, nie­stłu­mio­ne­go ży­ciem, któ­re wszak­że lek­kiem być nie mo­gło. Na­wet gdy czas za­bliź­niać już nie­co po­czął naj­tkliw­szą ranę, gdy w go­rącz­ko­wej pra­cy wiel­kie­go fi­nan­si­sty i spe­ku­lan­ta hra­bia Ze­mpach usi­ło­wał stłu­mić gnę­bią­ce wspo­mnie­nia prze­szło­ści, ser­ce, za­mknię­te w so­bie i tak zim­ne na po­zór, nie do­zna­wa­ło spo­ko­ju. Od­bie­ra­ły mu go: sądy ludz­kie, opi­nia pu­blicz­na i syn, hra­bia Ste­fan.

Po roz­sta­niu się z żoną, są­dził hra­bia Jan, że oko­li­ca naj­bliż­sza, że całe spo­łe­czeń­stwo sta­nie po jego stro­nie i wraz z nim po­tę­pi wia­ro­łom­ną. Sta­ło się in­a­czej. Al­fred w oko­li­cy po­sia­dał sym­pa­tyę po­wszech­ną, hra­bie­go Jana nie lu­bio­no dla jego wy­so­kich to­nów, dumy i chę­ci prze­wo­dze­nia. To też w kry­tycz­nej chwi­li sym­pa­tye sta­nę­ły po stro­nie Al­fre­da i Anny. W opi­nii ogó­łu Anna sta­ła się mę­czen­ni­cą, Al­fred ofia­rą, a hra­bia Jan ty­ra­nem i okrut­ni­kiem. Prze­wa­ga tej opi­nii była tak wiel­ka, że na­wet naj­bliż­si hra­bie­mu, nie śmie­li jaw­nie sta­nąć po jego stro­nie, a wszy­scy uni­kać go po­czę­li. Obie­ga­ły o nim po­twor­ne wie­ści… Do­tknię­ty w swo­jej py­sze, od­osob­nio­ny, hra­bia Jan uczuł się na­gle ob­cym wśród wła­sne­go spo­łe­czeń­stwa. Nie ko­chał go, czy tez ko­chał sa­mo­lub­nie, więc przy pierw­szym star­ciu się z opi­nią pu­blicz­ną, nie­ko­rzyst­ną dla sie­bie, po­tę­pił je ze wzgar­dą, a znie­na­wi­dził tych wszyst­kich, któ­rych ta opi­nia była wy­ra­zem. Nie ra­czył szu­kać sprzy­mie­rzeń­ców i wal­czyć, wo­lał po­że­gnać swo­je spo­łe­czeń­stwo dum­nym uśmie­chem, wo­lał wy­nieść się za gra­ni­cę i tam w go­rącz­ce spe­ku­la­cyi fi­nan­so­wych szu­kać za­po­mnie­nia. Ma­ją­tek rósł, a z nim duma hr. Ze­mpa­cha; lecz po­mi­mo tego każ­dy po­wrót do stron ro­dzin­nych był mu bo­le­sny, wszel­ka wzmian­ka o prze­szło­ści i za­rzu­tach, ja­kie mu czy­nio­no, otwie­ra­ła daw­ne bli­zny i wy­wo­ły­wa­ła gniew.

Dru­gim po­wo­dem cią­głych udrę­czeń hr. Jana był syn, spad­ko­bier­ca imie­nia. Od dziec­ka ob­ja­wiał on skłon­no­ści złe, któ­re z la­ta­mi ro­sły. Hra­bia Jan nie ko­chał go nig­dy; bez­wied­ne zra­zu uprze­dze­nia czy po­dej­rze­nia od­da­li­ły go od syna i zmro­zi­ły wza­jem­ny ich sto­su­nek. Wy­cho­wa­niem jego sam za­jąć się nie mógł, a gdy­by był na­wet chciał, nie był­by po­tra­fił. A obce ręce nie umia­ły wy­ko­rze­nić wad i złych na­ro­wów. Hra­bia Jan nie szczę­dził kosz­tów; wsku­tek umo­wy z żoną, pod­jąw­szy się wy­cho­wa­nia syna, chciał obo­wiąz­ku tego su­mien­nie do­peł­nić. Ale wszyst­ko szło na mar­ne. Ste­fan bał się zra­zu ojca jak ognia, a po­tem go znie­na­wi­dził i chęt­nie czy­nił mu na prze­kór. Na złość mu, po­mi­mo pew­nych zdol­no­ści, uczyć się nie chciał, żad­nych szkół nie skoń­czył, z woj­ska na­wet, z po­wo­du ja­kiejś bur­dy, wy­stą­pić mu­siał i pro­wa­dził ży­cie swa­wol­ne, hu­lasz­cze, na koszt ojca… Nie z uczu­cia też, lecz tak­że na prze­kór, wi­dy­wał się z mat­ką i o niej jed­nej wy­ra­żał się z pew­nem usza­no­wa­niem, cho­ciaż zim­no…

O młod­szej cór­ce, Wil­mie, hr. Jan nie­wie­le wie­dział i nie trosz­czył się o nią wca­le. Nie do­wia­dy­wał się też nig­dy o żonę, o któ­rej tyl­ko głu­che do­cho­dzi­ły go wie­ści. Z tego wszak­że był rad i to w głę­bi du­szy uzna­wał, że jak­kol­wiek opusz­czo­na mło­dą i pięk­ną, nig­dy do ubli­ża­ją­cych jej god­no­ści po­gło­sek nie dała po­wo­du. Miesz­ka­ła z po­cząt­ku w Pa­ry­żu, po­tem prze­nio­sła się do War­sza­wy, za­ję­ta wy­cho­wa­niem do­ra­sta­ją­cej cór­ki.

To uzna­nie, jak­kol­wiek za sła­be, aby wy­jed­nać dla żony prze­ba­cze­nie, wpły­nę­ło jed­nak na to, że hr. Ze­mpach, otrzy­maw­szy list od niej, po­sta­no­wił nie uni­kać tego spo­tka­nia, któ­re­go ona do­ma­ga­ła się w imię ja­kie­goś obo­wiąz­ku.

Si­ląc się na spo­kój, ale z cięż­ką wal­ką w du­szy ocze­ki­wał przy­by­cia Ani­ty. Od­py­chał od sie­bie wspo­mnie­nia, lecz one­tem na­tar­czy­wiej wra­ca­ły. Na­próż­no po­wta­rzał so­bie: "Co mnie to dzi­siaj jesz­cze ob­cho­dzić może?" a my­ślał usta­wicz­nie o tem, jak wy­glą­da te­raz ta ko­bie­ta " któ­rą ko­chał nie­gdyś je­dy­nie w ży­ciu i przed tylu laty po­że­gnał w nie­ubła­ga­nym gnie­wie.

Dzień był mgli­sty, zim­ny; pierw­szy śnieg pa­dał z desz­czem, gdy przed dwór w Łom­nie za­to­czy­ła się ka­re­ta, wio­zą­ca hra­bi­nę Annę. Ze­mpach na spo­tka­nie nie wy­szedł, ale po­le­cił ka­mer­dy­ne­ro­wi oświad­czyć hra­bi­nie, że cze­ka na nią w sa­lo­nie.

Za chwi­lę drzwi się otwar­ły i na pro­gu sta­nę­ła wy­so­ka, smu­kła po­stać, przy­odzia­na czar­no. Za­trzy­ma­ła się – a hr. Ze­mpach wstał i, oparł­szy się ręką o sto­lik, cze­kał. Mar­mu­ro­wa twarz jego po­bla­dła, ale ani je­den mu­skuł w niej nie drgnął. Oczy miał utkwio­ne sztyw­nie w sto­ją­cą na pro­gu po­stać, a dłu­gi­mi chu­dy­mi pal­ca­mi gła­dził zwol­na buj­ne, siwe fa­wo­ry­ty. Nie­do­strze­że­nie nie­mal ręka mu cza­sem za­drga­ła ner­wo­wo.

Anna od­rzu­ci­ła szyb­kim ru­chem woal ciem­ny z twa­rzy… Twarz wy­chu­dła, mi­zer­na, o ry­sach nie­zmier­nie jesz­cze wy­ra­zi­stych i pięk­nych, ale jak­by przy­sło­nię­tych mgłą cią­głe­go smut­ku. Pod­si­nia­łe oczy, duże… czar­ne, przy­ga­słe nie­co, spo­tka­ły się ze wzro­kiem męża i cof­nę­ły… Usta za­ci­snę­ły się z wy­ra­zem dumy. Po­de­szła parę kro­ków i za­wa­ha­ła się na­gle, chwie­jąc się na no­gach.

Hra­bia Ze­mpach z po­śpie­chem po­dał jej fo­tel.

– Niech pani usią­dzie – ozwał się po fran­cu­sku – i mów­my spo­koj­nie, sko­ro pani tej roz­mo­wy so­bie ży­czy­łaś…

– Mu­sia­łam – od­rze­kła pani Anna, osu­wa­jąc się na fo­tel. – Gdy­by nie ko­niecz­ność, nie by­ła­bym panu wy­rzą­dzi­ła tej przy­kro­ści, tem bar­dziej, że to, co mó­wić mam, nie we­so­łe… lecz…

– W czem mogę pani być po­moc­nym? – spy­tał hr. Jan, sia­da­jąc na­prze­ciw.

– Och, nie mnie!… – za­wo­ła­ła pani Anna – nie mnie! Gdy­by o mnie cho­dzi­ło, nie od­wo­ły­wa­ła­bym się do pana. Idzie tu wszak­że o isto­tę, któ­ra nosi od uro­dze­nia na­zwi­sko pana, któ­ra pana oj­cem na­zy­wa…

– Tak… tak… – prze­rwał z pew­ną nie­cier­pli­wo­ścią hr. Jan – idzie więc o cór­kę pani, o Wil­mę… Wszak ona jest przy pani…

– Nie­ma jej! – krzyk­nę­ła Anna z roz­pa­czą w gło­sie, któ­ry na­gle ścichł i urwał się w ner­wo­wem łka­niu.

Hr. Jan oparł się ple­ca­mi o po­ręcz fo­te­lu. Po ustach jego prze­mknął wy­raz szy­der­stwa.

Za­le­gło mil­cze­nie. On pa­trzył cią­gle sztyw­nie w twarz tej ko­bie­ty, a pierw­sze chwi­lo­we wzru­sze­nie ści­nał zwol­na mróz go­ry­czy. Po­ru­szy­ły go na mo­ment daw­ne wspo­mnie­nia, i na­gle skost­nia­ły na wi­dok te­raź­niej­szo­ści. Ta ko­bie­ta, pięk­na jesz­cze, ale ste­ra­na ży­ciem, ta ko­bie­ta, któ­ra zła­ma­ła i jego ży­cie, za­da­jąc cios naj­bo­le­śniej­szy, po co przy­cho­dzi­ła te­raz, po la­tach tylu, do nie­go?… Mó­wi­ła mu o cór­ce swo­jej, a cóż go ona ob­cho­dzić mo­gła? Wzglę­dem niej nie po­czu­wał się do żad­nych obo­wiąz­ków. A może to była za­sadz­ka? może ta ko­bie­ta, z po­zo­ru taka dum­na, chcia­ła go te­raz, po śmier­ci Al­fre­da, usi­dlić reszt­ka­mi swej uro­dy i nie ma­jąc punk­tu opar­cia zwa­lić na nie­go cały cię­żar obo­wiąz­ków. Wszyst­ko to być mo­gło…

Głu­che mil­cze­nie prze­rwał pierw­szy hr. Jan.

– Pani mu­sisz prze­cie wie­dzieć, gdzie jest jej cór­ka?…

Hr. Anna żach­nę­ła się gwał­tow­nie.

– Po­win­na­bym wie­dzieć! – za­wo­ła­ła – ale nie wiem. Czy­ni­łam wszyst­ko, co mo­głam, aby Wil­mę przy­wią­zać do sie­bie, aby po­zy­skać jej uf­ność…

Hr. Ze­mpach przy­gry­zał wąsy i uśmie­chał się po­gar­dli­wie, już bez żad­nej li­to­ści dla tej ko­bie­ty, któ­ra zgnę­bio­na, mó­wi­ła ury­wa­ne­mi wy­ra­za­mi, cza­sem bez związ­ku. Każ­de sło­wo wy­cho­dzi­ło z jej ust z trud­no­ścią, jak­by jej za­da­wa­ło ból fi­zycz­ny…

– Isto­ta dziw­na – mó­wi­ła da­lej hr. Anna – w so­bie za­mknię­ta, w mia­rę lat sta­wa­ła się co­raz dzik­szą, co­raz mniej przy­stęp­ną, co­raz bar­dziej pra­gną­cą ja­kiejś sa­mo­dziel­no­ści…

– Na­tu­ral­nie… – prze­rwał zim­no hr. Jan, jak­by mó­wił sarn do sie­bie – na­tu­ral­nie…

– Pan to na­tu­ral­nem na­zy­wasz! – za­wo­ła­ła Anna, po­ry­wa­jąc się z miej­sca w unie­sie­niu – a ja na­zy­wam cho­ro­bli­wym wy­ni­kiem tego, co się sta­ło przed laty… roz­dzia­łu ro­dzi­ców, nie­obec­no­ści ojca, gło­wy ro­dzi­ny…

– Prze­pra­szam pa­nią… – od­parł hr. Jan, ru­szyw­szy się tak­że z miej­sca, lecz nie zmie­nia­jąc zim­ne­go tonu – zgo­dzi­łem się na tę roz­mo­wę je­dy­nie pod wa­run­kiem, że prze­szło­ści po­ru­szać nie bę­dzie­my, pani mi to sama przy­rze­kłaś; ze­rwa­nie przy­rze­czeń, ze­rwa­ło­by i tę roz­mo­wę… Uprze­dzam.

– Znam pana nad­to do­brze, abym po­trze­bo­wa­ła tego upo­mnie­nia. Prze­szło­ści po­ru­szać nie my­ślę, ale to prze­cież po­wie­dzieć mu­szę, że je­śli się dziś o po­moc do pana uda­ję, je­że­li tu sto­ję przed pa­nem, zgnę­bio­na mo­jem nie­szczę­ściem, to je­dy­nie dla­te­go, że pan dziś, już bez­wied­nie i mi­mo­wol­nie, je­steś wszak­że wi­nien temu, co się sta­ło.

– Ja?… a to, do­praw­dy, cie­ka­we…

– Cie­ka­wość pana za­spo­ko­ję w dwóch sło­wach. Wil­ma od dziec­ka oka­zy­wa­ła nie­zwy­kły cha­rak­ter, umysł prze­ni­kli­wy i by­stry. Nie­obec­ność ojca i brak wszel­kich z nim sto­sun­ków dzi­wi­ły i za­sta­na­wia­ły ją za­wsze. Za­da­wa­ła mi nie­raz nie­dy­skret­ne py­ta­nia. Ma­łe­mu dziec­ku nie mó­wi­łam oczy­wi­ście praw­dy… na­wet kła­ma­łam nie­raz, da­jąc na jej imie­ni­ny po­da­run­ki od "ta­tu­sia". Chwy­ta­ła je w obie rącz­ki i okry­wa­ła po­ca­łun­ka­mi, a po­tem to­nę­ła we łzach, po­wta­rza­jąc: Ta­tuś mnie nie ko­cha, bo nie przy­je – chał… Wszyst­kie dziew­czyn­ki mają ta­tu­siów, a ja nie!…

Hr. Jan nie­spo­koj­nie po­ru­szył się na fo­te­lu.

– Ale cóż te wszyst­kie dzie­cin­ne szcze­gó­ły mają wspól­ne­go..,

– Za­raz panu wy­ja­śnię – prze­rwa­ła hra­bi­na Anna. – Ani sło­wa nie po­wiem, jaki to był trud z wy­cho­wa­niem dziec­ka, któ­re w buj­nej wy­obraź­ni swo­jej uczy­ni­ło so­bie z nie­obec­ne­go ojca ja­kiś nie­do­ści­gnio­ny ide­ał, coś nie­uchwyt­ne­go a dro­gie­go bar­dzo, do cze­go tę­sk­ni­ło za­wsze. Tak było z dziec­kiem; z do­ra­sta­ją­cą dziew­czyn­ką dzia­ło się sto­kroć go­rzej, gdyż już przed nią wszyst­kie­go uta­ić nie było moż­na. Gdy po raz pierw­szy do­wie­dzia­ła się o na­szem roz­sta­niu sta­now­czem i nie­odwo­łal­nem, po­pa­dła w cięż­ką cho­ro­bę, z któ­rej wy­szła po to tyl­ko, aby dzień i noc drę­czyć się my­ślą: kto wi­nien temu roz­sta­niu?… czy ma za­po­mnieć c tym wy­ma­rzo­nym ojcu, czy li­to­wać się nad mat­ką, a może po­gar­dzić nią i wy­rzec się jej na­wet?…

Głos zła­mał się w pier­si hra­bi­ny Anny. Ta­mo­wa­ła gwał­tem łzy, któ­re ją dła­wi­ły i nie do­zwa­la­ły mó­wić…

– Pani zbyt się po­ru­szasz… – ozwał się Ze­mpach to­nem nie­co bar­dziej uprzej­mym. – Może te wszyst­kie szcze­gó­ły zby­tecz­ne… Może pani od­ra­zu ra­czy mnie ob­ja­śnić, w czem moja po­moc przy­dać się moie… a ja…

– Nie! – prze­rwa­ła – prze­cież lata ta­kiej męki prze­by­łam i żyję… prze­bę­dę i tę roz­mo­wę i po­wiem wszyst­ko, co po­wie­dzieć mu­szę!

Unie­sie­nie Anny po­dzia­ła­ło znów ozię­bia­ją­co na Ze­mpa­cha. Nie­cier­pli­wie ręką ski­nął.

– Ależ, na mi­łość Boga! – rzekł – pan­na Wil­ma, do­ró­sł­szy, po­win­na była do­wie­dzieć się praw­dy… po­win­na była wie­dzieć, że oj­ciec jej…

– Do­wie­dzia­ła się też tej praw­dy! – krzyk­nę­ła, po­ry­wa­jąc się, hra­bi­na – do­wie­dzia­ła się ta­kiej praw­dy, jaką stwo­rzy­ły po­dej­rze­nia pana, moja, przy­zna­ję, lek­ko­myśl­ność, po­zo­ry i ludz­kie ga­da­nia!…. Ta­kiej do­wie­dzia­ła się praw­dy, to jest ohyd­ne­go kłam­stwa, któ­re nas obo­je zgnio­tło i pod któ­re­go cię­ża­rem giną te­raz i Ste­fan i Wil­ma… Jak rdza, prze­ja­dło to kłam­stwo du­sze nas wszyst­kich…

Bla­dy, jak trup, z wy­trzesz­czo­ne­mi oczy­ma, hra­bia Ze­mpach wstał z miej­sca i szedł ku niej z za­ci­śnię­te­mi pię­ścia­mi…

– Kłam­stwo!…. pani to na­zy­wasz kłam­stwem! – szep­tał przez zęby. – Nie za­prze­cza­łaś mu sama nig­dy…

– Nie za­prze­cza­łam, to praw­da. I z tych­że sa­mych po­wo­dów nie za­prze­czy­łam cór­ce mo­jej, gdy na klęcz­kach, ze łza­mi w oczach, bła­ga­ła mnie, abym wy­zna­ła wszyst­ko, abym jej po­zwo­li­ła sza­no­wać sie­bie… Tak samo, jak przed mę­żem, któ­ry wi­nien był bro­nić mnie prze­ciw oszczer­stwu, tak samo i przed dziec­kiem, któ­re­mu po­świę­ci­łam wszyst­kie chwi­le ży­cia, tłó­ma­czyć się nie po­tra­fi­łam i nie po­tra­fię. Tak jej, jak i to­bie, na za­py­ta­nie: czy ko­cham Al­fre­da? od­po­wie­dzia­łam: ko­cham!

Hra­bia Jan wy­pro­sto­wał się sztyw­nie, całą po­sta­cią.

– A więc – rzekł przez za­ci­śnię­te zęby – cze­góż po­trze­ba wię­cej? To sło­wo roz­dzie­li­ło nas na za­wsze przed laty, to sło­wo sta­nę­ło mię­dzy mat­ką a cór­ką… Cóż ja mogę na to po­ra­dzić?…. Po­zwo­li więc pani, że z ca­łem uwiel­bie­niem dla jej otwar­to­ści po­że­gnam ją…

– O, nie, nie jesz­cze! – z roz­pa­czą w gło­sie za­wo­ła­ła Anna, chwy­ta­jąc męża za rękę. – Czyż pan nie wi­dzisz, że je­stem w roz­pa­czy, że roz­pacz od­bie­ra mi przy­tom­ność?…. Ale wy­słu­chaj do koń­ca, cier­pli­wie!

Ze­mpach szorst­ko wy­rwał rękę z uści­sku żony i jak na wstę­pie roz­mo­wy:

– Usiądź, pani – rzekł – i mów­my spo­koj­nie, je­śli wo­gó­le mó­wić mamy.

Sam za­jął daw­ne miej­sce i, za­ło­żyw­szy nogę na nogę, po­ru­szał nią z lek­ka, przy­glą­da­jąc się uważ­nie koń­com swo­ich wy­twor­nych, la­kie­ro­wa­nych bu­ci­ków. Nada­wał so­bie po­zo­ry zu­peł­nej obo­jęt­no­ści i spo­ko­ju, któ­re­go nie czuł w so­bie.

– Słu­cham – ozwał się po chwi­li, gdy hra­bi­na Anna mil­cza­ła.

– Nie­wie­le mam już do­dać – od­rze­kła ona gło­sem stłu­mio­nym – ale wy­po­wie­dzieć mi to trud­no. Da­ruj mi więc pan, że mó­wię po­wo­li, że się roz­pra­szam…

– Pra­gnął­bym jed­nak już wie­dzieć…

Hra­bi­na Anna, po­ru­szo­na do głę­bi tem zim­nem szy­der­stwem, za­czę­ła wów­czas mó­wić szyb­ko, zdy­sza­na:

– Przy­szło do tego, że Wil­ma po­czę­ła mnie uni­kać… Bez mo­jej wie­dzy, po za mo­je­mi ple­ca­mi po­ro­bi­ła róż­ne zna­jo­mo­ści, któ­re jak twier­dzi­ła, mia­ły jej po­słu­żyć do zdo­by­cia sa­mo­dziel­ne­go sta­no­wi­ska. Nie­daw­no, przy­pad­kiem, do­wie­dzia­łam się, że uczęsz­cza do szko­ły dra­ma­tycz­nej, że chce zo­stać ak­tor­ką…

– Jako hra­bian­ka Ze­mpach! – krzyk­nął hr. Jan.

Po bla­dych ustach Anny prze­mknął uśmiech go­ry­czy.

– O, nie lę­kaj się pan! – od­rze­kła, – Wil­mie od­daw­na cię­ży to na­zwi­sko, na­zwi­sko ojca, któ­ry jej znać nie chce. Mó­wi­ła mi sama jesz­cze daw­niej, że sko­ro tyl­ko sa­mo­dziel­nie pra­co­wać bę­dzie mo­gła, na­zwi­sko zmie­ni; wła­śnie ta zmia­na uda­rem­nia te­raz moje po­szu­ki­wa­nia. Znik­nę­ła przed dwo­ma mie­sią­ca­mi, a w War­sza­wie z pew­no­ścią jej nie­ma!….

Hra­bia Jan, wi­docz­nie nie­spo­koj­ny, przy­brał zno­wu po­zór lo­do­wa­tej obo­jęt­no­ści.

– Pani prze­cież mu­sisz wie­dzieć… przy­pusz­czać, kto jej uła­twił uciecz­kę… Prze­cież ktoś taki mu­siał być… Nie­po­dob­na na­wet na chwi­lę przy­pusz­czać, aby mło­da ośm­na­sto­let­nia za­le­d­wie dziew­czy­na i za­pew­ne ład­na…

– Ach, pa­nie! – za­wo­ła­ła hra­bi­na Anna, skła­da­jąc bła­gal­nie ręce – sma­gaj mnie, jak chcesz, szy­der­stwem, ale nie w ten spo­sób! Nie znasz Wil­my. Jest pięk­na, to praw­da, cza­ru­ją­co pięk­na, lecz bar­dziej jesz­cze dum­na… Za­lot­na na zim­no… męż­czy­zna­mi po­gar­dza…

Hra­bia Jan miał ja­kąś szy­der­czą uwa­gę na ustach, lecz nie wy­po­wie­dział jej tym ra­zem. Przy­ciął war­gi i rzekł przez za­ci­śnię­te zęby:

– Ko­niec koń­ców sy­tu­acyą jest taka: pan­na Wil­na od dwóch mie­się­cy znik­nę­ła, na szczę­ście pod ob­cem na­zwi­skiem. Gdzie jest? pani nie wie, ia tem mniej wie­dzieć mogę. Cóż po­ra­dzić zdo­łam?….

Hra­bi­nę Annę dła­wi­ły ja­kieś wy­ra­zy, któ­rych wy­krztu­sić nie mo­gła. Z gło­wą na pier­si spusz­czo­ną, le­d­wie do­sły­szal­nym gło­sem szep­nę­ła wresz­cie:

– Pan wiesz, że ja żad­nych środ­ków nie mam… Po­szu­ki­wa­nia, zwłasz­cza pro­wa­dzo­ne bez roz­gło­su, na czem i panu za­le­żeć może, kosz­tu­ją wie­le… Zresz­tą, gdy Bóg mi do­po­mo­że od­na­leźć Wil­mę… chcia­ła­bym za­pew­nić jej ową wy­ma­rzo­ną przez nią sa­mo­dziel­ność… uła­twić pierw­sze kro­ki… obo­wią­zek ra­to­wa­nia…

– Och, nie mów­my o obo­wiąz­kach… – prze­rwał hra­bia Jan, po­wsta­jąc. – Idzie o pie­nią­dze… Trze­ba było od­ra­zu od tego za­cząć… Pod tym wzglę­dem je­stem za­wsze go­tów za­spo­ko­ić pani ży­cze­nia…

Każ­de sło­wo hra­bie­go Ze­mpa­cha ude­rza­ło w hra­bi­nę Annę, jak cios; szy­der­stwo tonu po­trą­ca­ło o wszyst­kie jej ner­wy na­raz i do­pro­wa­dza­ło do sza­łu nie­mal. Ale drąc chust­kę w rę­kach, za­ci­ska­ła tyl­ko zęby, szep­cąc:

– Znio­sę! wszyst­ko znio­sę!…. I na­raz gło­śniej:

– Po­trze­bo­wa­ła­bym – rze­kła – o ile są­dzę… znacz­niej­szej kwo­ty…,

– O! – prze­rwał hra­bia – cy­frę ze­chce pani wy­mie­nić memu peł­no­moc­ni­ko­wi, któ­ry rzecz od­ra­zu za­ła­twi…

To rze­kł­szy, skło­nił się.

– Ze­gnam pa­nią…

Anna po­wsta­ła z miej­sca, lecz gło­wy nie schy­li­ła i nie od­rze­kła nic… Sztyw­nym, bez­wied­nym wzro­kiem pa­trzy­ła na od­da­la­ją­ce­go się męża, któ­ry szedł zwol­na, kro­kiem mia­ro­wym, bez od­gło­su na mięk­kim pu­szy­stym dy­wa­nie, i znik­nął za drzwia­mi.

Na dwo­rze sza­ru­ga była co­raz więk­sza. Deszcz ze śnie­giem ude­rzał całą siłą z głu­chym od­gło­sem w krysz­ta­ło­we szy­by okiem i spły­wał po nich dłu­gie­mi stru­ga­mi cięż­ko, zwol­na. Sala, w któ­rej od­by­wa­ła się roz­mo­wa, duża, wy­so­ka, ob­wie­szo­na cała go­be­li­na­mi, wy­glą­da­ła po­nu­ro w tym mro­ku, któ­ry to się zwięk­szał, to zmniej­szał, sto­sow­nie do chmur prze­wa­la­ją­cych się po nie­bie. Zda­wa­ło się chwi­la­mi, że ja­kieś ta­jem­ni­cze cie­nie snu­ją się po tej sali i okrą­ża­ją czar­ną po­stać hra­bi­ny Anny, któ­ra sta­ła cią­gle na jed – em miej­scu, nie­po­ru­szo­na, jak ska­mie­nia­ła pod wra­że­niem szy­der­stwa, na któ­re ani jed­nem sło­wem od­po­wie­dzieć nie mo­gła i nie chcia­ła.

Nie chcia­ła mó­wić, gdy był czas, po­cóż mó­wić było te­raz?

W tej sa­mej sali i o tej mniej wię­cej po­rze, w po­dob­ny dzień mgli­stej i sza­rej je­sie­ni, sta­ła ona przed laty przed su­ro­wym mę­żem, któ­ry żą­dał od niej wy­zna­nia praw­dy.

Jesz­cze te­raz dreszcz ją przej­mu­je na wspo­mnie­nie tej chwi­li. Zda­je się jej, że sły­szy cią­gle ten mia­ro­wy a pie­ką­co szy­der­czy głos, któ­ry w spo­koj­nych na po­zór wy­ra­zach ci­skał jej w oczy naj­strasz­niej­szą obe­lgę. To szy­der­stwo za­mknę­ło jej wów­czas usta. Ani jed­nem sło­wem nie chcia­ła uspra­wie­dli­wiać się z za­rzu­tów, nie chcia­ła za­prze­czyć mi­ło­ści…

A gdy hr. Jan, do­tknię­ty do ży­we­go jej upo­rczy­wem mil­cze­niem, gnio­tąc jej rękę w swych pię­ściach, pod­nie­sio­nym na chwi­lę gło­sem krzyk­nął:

– A więc pani wy­zna­jesz!… pani ko­chasz… tego…

Ona, wy­ry­wa­jąc się i pod­no­sząc dum­nie gło­wę, prze­rwa­ła nie chcąc do­pu­ścić obe­lgi:

– Ko­cham go! ko­cham!….

To wy­zna­nie, któ­re było nie­odwo­łal­nym wy­ro­kiem, zda­wa­ło się te­raz jesz­cze roz­brzmie­wać głu­chem echem wśród po­nu­rych mu­rów tej sali.

– Tak… tak… – szep­nę­ła hra­bi­na Anna – to była je­dy­na praw­da mo­je­go ży­cia, je­dy­na i nie­ska­la­na ni­czem!….

Po­gma­twa­ne, bez­ład­ne wspo­mnie­nia ci­snę­ły się do jej udrę­czo­nej du­szy. Pa­trzy­ła sztyw­nie w okno, na ko­ły­szą­ce się ga­łę­zie drzew i spa­da­ją­ce wiel­kie pła­ty śnie­gu, któ­re cią­gle ście­ka­ły męt­ne­mi stru­ga­mi po szy­bach… Wtem sze­lest ja­kiś oprzy­tom­nił ją. Ci­chy­mi, stłu­mio­ny­mi kro­ka­mi szedł ku niej pan Prze­my­ski, peł­no­moc­nik hra­bie­go i jego za­ufa­ny po­wier­nik, ten sam, któ­ry przed laty do­po­ma­gał w przy­chwy­ce­niu li­stów Al­fre­da…

Na jego wi­dok wzdry­gnę­ła się Anna.

On szedł cią­gle w ukło­nach bar­dzo niz­kich, za­cie­ra­jąc ręce. Na ustach bla­dych, mię­si­stych i sze­ro­kich, błą­kał się dwu­znacz­ny uśmiech: uni­żo­ny a iro­nicz­ny. Pan Prze­my­ski ubie­rał się za­wsze wy­twor­nie. I te­raz miał na so­bie nie­po­szla­ko­wa­nej for­my ciem­ny gar­ni­tur, któ­re­go do­sko­na­ło­ści nie do­zwa­lał tyl­ko oce­nić mrok pa­nu­ją­cy w sali. Z tych cie­niów wy­stę­po­wa­ła tyl­ko twarz zmię­ta, bla­da, z ogrom­nym, kro­gul­czym no­sem, oko­lo­na dłu­gie­mi si­we­mi bo­ko­bro­da­mi, bez wą­sów któ­re pan ple­ni­po­tent sta­ran­nie go­lił. Z od­da­li w po­mro­ku, twarz ta zda­wa­ła się wi­sieć sama w po­wie­trzu, pod­par­ta wy­so­kim bia­łym koł­nie­rzy­kiem.

– Pani hra­bi­na ra­czy wła­ści­wie da­ro­wać… – prze­mó­wił pan Prze­my­ski gło­sem chry­pli­wym, któ­re­mu jed­nak usi­ło­wał nadać jak naj­słod­sze i mięk­kie brzmie­nie. – Przy­cho­dzę jed­nak… wła­ści­wie… z roz­ka­zu pana hra­bie­go, któ­ry mi po­le­cił za­sto­so­wać się… wła­ści­wie…

– Do­brze – prze­rwa­ła hra­bi­na Anna to­nem szorst­kim. – Chciej pan ry­chło za­ła­twić for­mal­no­ści.

– Och, for­mal­no­ści! wła­ści­wie żad­nych – od­parł pan ple­ni­po­tent. – Ra­czy tyl­ko pani hra­bi­na pod­pi­sać to oto małe po­kwi­to­wa­nie i wy­mie­nić w niem… wła­ści­wie… sumę żą­da­ną.

– Pro­szę o świa­tło i przy­bo­ry do pi­sa­nia… Bla­da twarz drgnę­ła i pod­nio­sła się, peł­na god­no­ści. Ge­ne­ral­ny i za­ufa­ny peł­no­moc­nik hra­bie­go Ze­mpa­cha przy­no­sić świa­tło i ka­ła­marz! Pan Prze­my­ski zwol­na zbli­żył się do ścia­ny i przy­ci­snął gu­zik od elek­trycz­ne­go dzwon­ka.

Za chwi­lę zja­wił się ka­mer­dy­ner.

– Pani hra­bi­na – rzekł pan Prze­my­ski – ze­chce mu wy­dać wła­ści­wie… roz­ka­zy.

Po­mi­mo przy­gnę­bie­nia, Anna nie mo­gła po­wstrzy­mać się od uśmie­chu, gdy pan Prze­my­ski, ob­ra­żo­ny, co­fał się ku oknu.

Ka­mer­dy­ner wniósł lam­pę, usta­wił ją na sto­le i obok po­ło­żył pa­pier, ka­ła­marz i pió­ro.

Hra­bi­na za­bra­ła się do pi­sa­nia kwi­tu. Lecz Prze­my­ski wnet się zbli­żył.

– Pani hra­bi­na – rzekł – nie po­trze­bu­je wła­ści­wie się tru­dzić, po­kwi­to­wa­nie mam już go­to­we; idzie tyl­ko… wła­ści­wie o sum­kę i pod­pis.

Anna, nie od­po­wia­da­jąc, pi­sa­ła da­lej:

"Otrzy­ma­łam od męża mego hr. Jana Ze­mpa­cha sumę 10, 000 złr. na za­ła­twie­nie wia­do­mych mu spraw fa­mi­lij­nych".

Na­pi­saw­szy, po­da­ła pa­pier ple­ni­po­ten­to­wi.

Pan Prze­my­ski na­ło­żył zwol­na zło­te oku­la­ry i, zbli­żyw­szy się do lam­py, czy­tał po­wo­li i gło­śno, czu­jąc, że tem do­ku­cza.

– To wła­ści­wie – rzekł po chwi­li, pa­trząc na hra­bi­nę z po za oku­la­rów – róż­ni się nie­co od na­sze­go tek­stu… Pani hra­bi­na ży­czy so­bie, aby to było na "wia­do­me in­te­re­si­ki fa­mi­lij­ne" a nasz tekst opie­wa: "na wła­sne żą­da­nie", o fa – wła­ści­wie… in­te­re­si­kach nie mó­wiąc…

– In­ne­go tek­stu nie pod­pi­szę! – od­par­ła wy­nio­śle hra­bi­na. – Czy to może wa­ru­nek?….

– Och, nie!…. wła­ści­wie żad­nych wa­run­ków. Pan hra­bia naj­wy­raź­niej mi po­le­cił za­sto­so­wać się, wła­ści­wie, we wszyst­kiem do ży­czeń pani hra­bi­ny.

– Więc się pan za­sto­suj! – rze­kła, po­wsta­jąc, Anna. – Pro­si­ła­bym ry­chło, bo za­raz chcę od­je­chać…

Małe, za­pa­dłe a błysz­czą­ce oczy Prze­my­skie­go rzu­ca­ły pło­we bły­ski bez­sil­ne­go gnie­wu. Peł­nym jed­nak uda­nej sło­dy­czy, przy­mi­lo­nym gło­sem, od­parł pan peł­no­moc­nik:

– Ośmie­lę się wła­ści­wie za­uwa­żyć, że na po­ciąg lwow­ski bę­dzie już póź­no…

Hra­bi­na Anna nie­cier­pli­wym ru­chem ręki dała tyl­ko do po­zna­nia, że uwa­ga była nie­wła­ści­wa…

– Prze­pra­szam, bar­dzo prze­pra­szam – ozwał się Prze­my­ski – ale po­trze­bu­ję wie­dzieć, w ja­kim kie­run­ku od­jeż­dża pani hra­bi­na. Sto­sun­ko­wo tak znacz­nej… wła­ści­wie… sum­ki nie mar­ny obec­nie tu w ka­sie… Czy więc pani hra­bi­nie wy­star­czy prze­kaz do jed­ne­go z ban­ków lwow­skich?

– Wy­star­czy… Mo­żesz pan ten prze­kaz przy­słać… i nie fa­ty­go­wać się oso­bi­ście. Za­ra­zem kaź moim ko­niom za­jeż­dżać…

Po­dob­nie jak pierw­szym ra­zem pan Prze­my­ski za­dzwo­nił, a gdy wszedł ka­mer­dy­ner, ozwał się z iro­nicz­nym, bar­dzo niz­kim ukło­nem:

– Lo­kaj ocze­ku­je w tym wzglę­dzie, wła­ści­wie, roz­ka­zów..

Ukło­nił się raz jesz­cze, za­tarł ręce i wy­szedł, pe­łen try­um­fu i prze­ko­na­nia, że dum­nej pani, któ­ra jego zna­cze­nia uznać nie chcia­ła, po­tra­fił jed­nak do­ku­czyć…II.

– No, mój Prze­my­ski, cięż­ką dziś prze­by­łem chwi­lę… – mó­wił hra­bia Jan, te­goż jesz­cze wie­czo­ra, do po­wier­ni­ka.

Roz­par­ty w fo­te­lu w swo­im ga­bi­ne­cie, z no­ga­mi wy­cią­gnię­te­mi na mięk­kim pod­nóż­ku, przy­bra­ny w szla­frok wy­god­ny, hra­bia Jan tra­cił wie­le ze swej po­wa­gi i sztyw­no­ści. W roz­mo­wie zresz­tą z za­ufa­nym słu­gą nie po­trze­bo­wał się krę­po­wać.

Prze­my­ski stał na­prze­ciw Ze­mpa­cha, okra­sza­jąc swą szpet­ną fi­zy­ogno­mię jak naj­słod­szym uśmie­chem.

– Bo też wła­ści­wie – ozwał się – pan hra­bia mógł tej roz­mo­wy unik­nąć.. Roz­mo­wa była cięż­ka i wła­ści­wie… kosz­tow­na.

Hra­bia mach­nął ręką.

– Mniej­sza o to… – rzekł – by­le­by się nie po­wta­rza­ła…

Ple­ni­po­tent wzniósł małe oczki do góry, ję­zy­kiem mla­snął i ręce za­ła­mał…

Ru­chy te, wy­ra­ża­ją­ce wąt­pli­wość i ubo­le­wa­nie, uzu­peł­ni­ła sen­ten­cya:

– Bis re­pe­ti­ta pla­cet…

– A, nie – od­parł hra­bia Jan – prze­cież tyle lat mi­nę­ło, a to do­pie­ro pierw­szy wy­pa­dek. Nie! nie! Zresz­tą… mój Prze­my­ski, ja mam sta­now­czy za­miar wy­zbyć się wszyst­kie­go tu­taj… Kle­in ku­pił parę fol­war­ków, może kupi całe Łom­no… Tyl­ko, że on te­raz o ja­kiś tam Zbą­szyn trak­tu­je. Spra­wa z ban­kru­ta­mi – naj­gor­sza!

– A ja za­wsze, wła­ści­wie, po­wta­rzam – ozwał się z ci­cha Prze­my­ski – żeby Łom­na nie po­zby­wać się… Wszak to zło­te jabł­ko!….

– Zło­te… zło­te… – prze­rwał z nie­cier­pli­wo­ścią Ze­mpach – ale wo­ko­ło nie­go osy! Całe spo­łe­czeń­stwo, któ­re mnie tu ota­cza, nie­na­wist­ne!

Cięż­ka chmu­ra osia­dła na czo­le Ze­mpa­cha. Gryzł siwe wąsy i bęb­nił chu­dy­mi pal­ca­mi po sto­le; znak naj­wyż­sze­go obu­rze­nia.

Prze­my­ski, zna­jąc na­tu­rę pana i wie­dząc, co go gry­zło, mil­czał.

– Gdy­by jed­nak pan hra­bia ra­czył wła­ści­wie roz­wa­żyć… – ośmie­lił się po chwi­li prze­mó­wić.

Hra­bia po­rwał się z miej­sca gwał­tow­nie. An­giel­ski spo­kój opu­ścił go cał­ko­wi­cie. Po­czął żywo cho­dzić po po­ko­ju.

– Co roz­wa­żyć? co mam roz­wa­żyć! – krzyk­nął. – Zo­hy­dzo­no mnie tu, spo­twa­rzo­no! Bóg wie, co ga­da­li o mnie ci pół­pan­ko­wie ga­li­cyj­scy, któ­rych to kłu­ło w oczy, że ja mia­łem i ro­bi­łem ma­ją­tek, że mia­łem ro­zum i roz­wa­gę, a łez kro­ko­dy­lich nad nie­do­lą zie­mian nie wy­le­wa­łem… Mó­wi­łem im nie­raz: nie­zdar­ni je­ste­ście! oglą­da­cie się za­wsze na coś, albo na ko­goś, bo nie czu­je­cie już w so­bie sił, aby sta­nąć o wła­snej mocy… To im się nie po­do­ba­ło i ze­mści­li się! Na­pięt­no­wa­li mnie, jako sa­mo­lu­ba, ty­ra­na, wy­zy­ski­wa­cza, brud­ne­go spe­ku­lan­ta, krzyw­dzi­cie­la, gdy skrzyw­dzo­nym naj­cię­żej by­łem ja! A kto się za mną ujął?….

Prze­my­ski, prze­ra­żo­ny tym na­głym wy­bu­chem, któ­ry przy­pi­sy­wał wi­dze­niu się i roz­mo­wie z hra­bi­ną, uznał za sto­sow­ne mil­czeć, tyl­ko miną bar­dzo smut­ną oka­zu­jąc współ­czu­cie. Oczy utkwił w zie­mię, nos kro­gul­czy jesz­cze przy­dłu­żył, zwie­sił gło­wę i stał nie­ru­cho­mo, z rę­ko­ma opusz­czo­ne­mi wzdłuż swo­jej ko­micz­nej po­sta­ci.

– Nikt się nie ujął – po­wtó­rzył hra­bia – ani krew­ni, ani ro­dzi­na, nikt!

– To już tyle lat… wła­ści­wie… – bąk­nął Prze­my­ski.

– A my­ślisz, że te­raz jest in­a­czej?…. Ty wiesz, Prze­my­ski, że i te­raz na mnie ga­da­ją, ale ta­isz…

Prze­my­ski ku­ła­kiem grzmot­nął się w pier­si.

– Jak Boga… wła­ści­wie… ko­cham, nic nie wiem, nie sły­sza­łem. Prze­ciw­nie, nie­któ­rzy ża­łu­ją ta­kie­go są­sia­da…

– Pew­nie im się za­chcie­wa "są­siedz­kiej po­mo­cy"! Tej nie do­sta­ną ode­mnie, nie! Są­sia­dem bę­dzie im Kle­in… Łom­no sprze­dam… wszyst­ko sprze­dam!

Prze­my­skie­mu ta sprze­daż, gro­żą­ca mu utra­tą wy­bor­ne­go i sa­mo­dziel­ne­go sta­no­wi­ska, nie była na rękę, więc rzekł śpiesz­nie:

– Ja w imię tej obo­wiąz­ko­wo­ści… wła­ści­wie su­mien­no­ści… mu­szę panu hra­bie­mu po­wie­dzieć, że to by­ła­by stra­ta, wiel­ka stra­ta… Klucz łom­nień­ski za lat kil­ka bę­dzie wart dwa razy tyle; bu­du­ją ko­lej, dwie na­wet ko­le­je… w dal­szych fol­war­kach, mia­no­wi­cie w Ła­mi­głów­ce, ob­sza­ry naf­to­we znacz­ne. To zło­ty in­te­res, to mi­lio­no­wy in­te­res. Ja, słu­ga wier­ny, mu­szę to po­wie­dzieć… Pan hra­bia może tu nie miesz­kać, ale nie sprze­da­wać, po­cze­kać choć­by tyl­ko lat kil­ka!…. Naf­ta bę­dzie, eks­plo­ata­cya la­sów ogrom­na! A Kle­in co? Ja go znam. On za cały klucz dał­by mniej, niż wart ob­szar naf­to­wy w Ła­mi­głów­ce…

Wy­ra­zy te­raz le­cia­ły z ust Prze­my­skie­go po­to­kiem. Oba­wiał się, że mu hra­bia prze­rwie, więc mó­wił ury­wa­ne­mi wy­ra­za­mi, szyb­ko, aż mu śli­na z ust pry­ska­ła. I zdo­łał w każ­dym ra­zie za­sta­no­wić hra­bie­go.

– Ta naf­ta, to bla­ga! – rzekł po chwi­li Ze­mpach już spo­koj­niej, sia­da­jąc na­po­wrót w fo­te­lu.

– Pa­nie hra­bio – uro­czy­ście ozwał się Prze­my­ski – prze­cież ja… wła­ści­wie… nig­dy nie wpro­wa­dza­łem pana hra­bie­go w błąd. Czyż­bym się ośmie­lił!…. Gdy­by pan hra­bia ra­czył się po­fa­ty­go­wać do Ła­mi­głów­ki, prze­ko­nał­by się sam… Pró­by wy­da­ły nad­spo­dzie­wa­ny re­zul­tat, a, jak już do­no­si­łem panu hra­bie­mu, To­wa­rzy­stwo ame­ry­kań­skie…

– Wiem już, wiem – prze­rwał hra­bia. – In­te­re­su do­bre­go z za­sa­dy nie wy­pusz­czam z ręki, cho­ciaż w tym wy­pad­ku…

– W tym wła­śnie wy­pad­ku – prze­rwał Prze­my­ski – sprze­daż klu­cza łom­nień­skie­go by – łaby – ra­czy pan hra­bia prze­ba­czyć – zmar­no­wa­niem wła­ści­wie da­rów Opatrz­no­ści…

I da­lej mó­wił gło­sem niby od wzru­sze­nia drżą­cym:

– Sta­re­mu, wier­ne­mu słu­dze, któ­ry pana hra­bie­go nig­dy nie od­stą­pił, niech będą… wła­ści­wie… do­zwo­lo­ne te sło­wa zbyt śmia­łe… Ale ja zim­nem ser­cem na krzyw­dy pana hra­bie­go pa­trzeć nie mogę!….

Hra­bia Ze­mpach, któ­ry nig­dy w ni­czy­je uczu­cia nie wie­rzył i wszyst­kich po­dej­rze­wał, jed­ne­mu – rzecz na po­zór dziw­na – Prze­my­skie­mu ufał nie­ogra­ni­cze­nie. I temu na­wet wi­docz­nie uda­ne­mu wzru­sze­niu uwie­rzył, bo wie­rzył w przy­wią­za­nie sta­re­go słu­gi do sie­bie i sam się do nie­go przy­wią­zał. Prze­my­ski po­dzie­lał wszyst­kie jego nie­na­wi­ści, po­dej­rze­nia i wstrę­ty, i to ich ra­zem sprzę­gło. Nie­na­wiść ro­dzi czę­sto bar­dzo ści­słe związ­ki.

Hra­bia Ze­mpach spoj­rzał na kur­czą­cą się w roz­rzew­nie­niu twarz swe­go po­wier­ni­ka i nie­mal do­bro­tli­twie się uśmiech­nął.

– No, mój Prze­my­ski – rzekł – wiem, wiem… tyś do­bry. Z tą sprze­da­żą nic zresz­tą pil­ne­go… Po­my­śli­my jesz­cze o tem, a w każ­dym ra­zie nic sta­now­cze­go bez po­ra­dy z tobą nie przed­się­we­zmę…

Prze­my­ski rzu­cił się do ręki hra­bie­go i po­ca­ło­wał w man­kiet szla­fro­ka.

– O, pa­nie hra­bio!…. pa­nie hra­bio!…… – po­wta­rzał roz­czu­lo­nym gło­sem.

– Ale… ale… – prze­rwał na­gle Ze­mpach, któ­ry czu­łych scen nie zno­sił – coś mia­łeś mi mó­wić waż­ne­go o hra­bi Ste­fa­nie, tyl­ko przy­jazd… tej pani od­wró­cił na­szą uwa­gę od tego mi­łe­go ga­gat­ka…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: