- W empik go
Rdza. Tom 2 - ebook
Rdza. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 323 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Hrabia Jan Zempach, ojciec Stefana, rzadko kiedy zaglądał do dóbr swoich w Galicyi, których zarząd spoczywał w rękach zaufanego pełnomocnika. W tym jednak właśnie czasie, kiedy Stefan oświadczył się o Irenę, ojciec jego przybył do Łomna, głównej rezydencyi swej, a to z powodu interesów z panem Kleinem, któremu część posiadłości sprzedawał.
W Łomnie dwór był duży, ale stary i zaniedbany. Oddawna nie mieszkał w nim nikt i nikt o jego utrzymanie się nie troszczył. Kilka tylko pokoi wyporządzone jako tako na przyjęcie pana.
Interesa z p. Kleinem poszły szybko i hr. Jan zamierzał już wyjeżdżać, gdy nadspodziewanie nadszedł list, który wprawił go w zdumienie i powstrzymał.
List wysłany ze Lwowa był krótkiej treści:
"W sprawie ważnej pragnę, muszę się widzieć. Jako człowiek dobrze wychowany, nie ze – chcesz pan zapewne odmówić, gdyż nie idzie tu ani o rekryminacye co do przeszłości, ani o moją osobę, lecz o spełnienie obowiązku. Tak dalece liczą na to, że jednocześnie z tym listem wyjeżdżam – wyprzedzi mnie on zapewne tylko o parę godzin.
Anna".
List od żony! Co to mogło znaczyć? Od lat wielu rozłączeni, nie widzieli się odtąd ani razu. Interesa między nimi załatwiał pełnomocnik.
W relacyi pana Hieronima o tej sprawie było niewątpliwie wiele prawdy, ale też wiele plotek ludzkich, a może też wrodzona złośliwość starca kazała mu mimowolnie używać barw zbyt jaskrawych. Przedewszystkiem było nieprawdą, aby hr. Anna musiała się procesować z mężem o alimenty. Odrazu, w pierwszej chwili rozstania, hr. Jan, żądając stanowczej separacyi, ofiarowywał żonie znaczną część majątku. Ona jedno i drugie odrzuciła. Gdy rozłączenie dobrowolne stało się koniecznością" separacyę sądową uważała za formalność zbyteczną, a nie chciała przystać, by jej płacono za krzywdę wyrządzoną jej, niesłusznem, jak twierdziła, posądzeniem. Przyjęła, bo przyjąć musiała, to tylko, co było nieodzownie potrzebne, aby przyzwoicie utrzymać się mogła i wychować córkę, która przy niej pozostała. Nigdy nic więcej nie żądała i nie odwoływała się ani razu do rnęża.
I to również było w relacyi pana Hieronima przesadą, aby hr. Jan był chciwy, lub w interesach niezbyt sumienny. Ruchliwy był, enegiczny i przedsiębiorczy, to prawda, a w interesach zimno obliczający wszystko. Ale nikt żadnego przeciw niemu pod tym względem na seryo podnieść nie mógł zarzutu. Szczęśliwemi obrotami potroił odziedziczony majątek, co obudzało pewną zazdrość. Nieraz tez zdarzyło się, że bankrut, zmarnotrawiwszy ojcowiznę, odwoływał się do pomocy "sąsiedzkiej". Hr. Zempach odmawiał jej stanowczo wówczas, gdy nie widział ratunku, i to odmawiał w sposób dość szorstki.
– Nie jestem tak bogaty, ani tak lekkomyślny – zwykł był mawiać – abym pieniądze rzucał w błoto…
To mu przysporzyło wielu nieprzyjaciół, którzy po katastrofie rodzinnej stanęli po stronie żony i bratanka Alfreda. Echem tych wszystkich gadań było opowiadanie pana Hieronima, a tych gadań było wiele, które do żywego bolały hrabiego Zempacha i stały się wreszcie powodem jego wyjazdu z kraju.
Zimny z natury i zamknięty w sobie, hr. Zem – pach nie pozwalał nikomu dyktować sobie warunków lub sposobu postępowania. Co uznał za dobre, dobrem być musiało, bo podyktowane było przez ścisłą rozwagę i owo subtelne, wyrafinowane poczucie honoru, który był głównem jego przykazaniem i regulatorem pozbawionego wszelkich uczuć życia.
Zimny był ten honor i bezwzględny, jak cały charakter hr. Zempacha; nie wchodził w żadne kompromisy, dyktował prawa, nie przebaczał nikomu, wydawał niecofnione wyroki. Niewyrozumiały był dla innych, ale też niejednokrotnie kazał hr. Zempachowi być bezwzględnym dla siebie samego.
To tez w chwili najsroższego bolu, jakiego może człowiek doświadczyć, to poczucie tak pojętego honoru nie dozwoliło hr. Janowi wyjść ani razu z granic umiarkowania i dopuścić do skandalu. To samo poczucie sprawiło, iż z zimnym napozór spokojem zerwał z żoną, którą kochał. Nie wahał się złamać swego i jej życia, bo nie mógł ani na chwilę przypuścić, aby on, Jan Zempach, potrzebował z kimkolwiek walczyć o serce 'kobiety. Że go nie posiadał, to wiedział, żeniąc się. Ale był przekonany, że wzajemność przyjdzie z czasem, że ją posiędzie, że ją posiąść musi, postępując z rozwagą, powagą i stanowczością.
I ułożył sobie cały plan postępowania, zapominając o tem, że w sprawie zdobywania serca kobiety, wszelkie plany nie zdały się na nic; że tu rozstrzygają raczej chwila, wrażenie, czasem fantazya, prawie nigdy system, chociażby najmądrzej obmyślany.
A w systemie hr. Zempacha był nadto ten błąd zasadniczy, że nie liczył się zgoła z naturą i usposobieniem kobiety, której uczuciem zamierzał zawładnąć. System ten, poczęty w pysze i wysokiem rozumieniu o swej wartości, zimny i nieubłagany, nie dopuszczał najmniejszych zboczeń, nie chciał przebaczyć ani myśli, ani sercu, nie chciał uwzględniać, że w życiu tej pięknej, szlachetnej, choć nieco egzaltowanej niewiasty, była jedna wielka miłość i jeden wielki ból: Miłość, której serce jej strzegło jak najdroższego skarbu, i ból, który je czynił obojętnem na wszystko.
W dziecinnych niemal latach Anna pokochała hr. Alfreda miłością, która potężniała z biegiem czasu. Pomiędzy nimi stanęło ubóstwo, to ubóstwo względne, które byłoby bogactwem dla ubogich rzeczywiście, a jest nędzą i nieraz okro – pną nędzą dla osób wychowanych miękko, nawykłych do zbytku, nie nauczonych pracować dla zarobku, otoczonych wpływami, których bez ciężkiej walki przezwyciężyć nie można. Anna byłaby zdolna podjąć tę walkę, lecz Alfred, charakter miękki, niemal kobiecy, uląkł się jej dla siebie i dla niej, i gdy w szeregu konkurentów stanął stryj jego, hrabia Jan, usunął się, sądząc, że się poświęca, a w istocie poświęcając ukochaną na męczarnię całego życia… Pozostawiona sobie samej, Anna uległa namowom rodziny i została żoną człowieka, który ją mroził, odpychał, przerażał, do którego czuła żal, że ją pozbawił wymarzonego szczęścia – czuła wstręt nieprzemożony.
Alfred był marzycielem, idealistą, a więc niepraktycznym i nieoględnym, Anna zaś nadto młodą i niedoświadczoną, by panować nad sobą. Z mroźnej atmosfery, jaką ją hrabia Jan otoczył wyrywała się z całym młodzieńczym zapałem ku Alfredowi i jego marzycielskiej miłości, która, nie przekraczając granic obowiązków, napawała ją chęcią do życia, okrywała je urokiem. Oboje oddawali się złudzeniom…
Niebawem hrabia Jan, widząc bezskuteczność swojego systemu i czując wzmagającą się obo – jetność Anny, dotknięty w swojej miłości własnej, począł podejrzewać i śledzić. Przychwycił wreszcie dwa listy Alfreda, pełne uniesień miłości która wzajemności jest pewna. Listy te nie mogły być wprawdzie dowodem występku, lecz stanowiły dowód niezbity, że płomienne uczucie Alfreda było podzielane…
Dla hrabiego Jana był to cios straszny. Pycha, która w nim górowała nad wszystkiemi innemi uczuciami, czuła się zgniecioną tym faktem, że kto inny mógł być przeniesiony nad niego, że mógł w oczach tej, która miała zaszczyt być jego żoną, okazać się milszym, bardziej podziwu i kochania godnym. A potem cierpiało serce, po raz pierwszy silniej poruszone urokiem tej kobiety i cierpiały nad wyraz zmysły człowieka starszego już wiekiem, drażnione ciągle obojętnością Anny.
Walka była straszna, choć krótka. Pycha hrabiego Jana podyktowała niebawem wyrok nieodwołalny i małżonkowie rozstali się na zawsze po krótkiej rozmowie, bez łez i pożegnania. Kamienny spokój hr. Zempacha nie zawiódł.
A jednak! Od tej chwili, jeżeli energia jego nie osłabła, zdawała się owszem jeszcze potężniejszą, dzięki czemu majątek jego rósł olbrzymio w śmiałych spekulacyach, za granicą przedsiębranych, to wszakże wewnętrzne walki i cierpienia wyryły swój ślad na całej powierzchowności hrabiego Jana. Posiwiał jak gołąb, twarz okryła się zmarszczkami, oczy w głąb, zapadły, wyniosła postać przygarbiła się nieco. Ale pomimo tych oznak starości, pozostał w tej postaci zawsze wyraz niespożytej siły woli; z oczu zapadniętych strzelały błyski ognia, niestłumionego życiem, które wszakże lekkiem być nie mogło. Nawet gdy czas zabliźniać już nieco począł najtkliwszą ranę, gdy w gorączkowej pracy wielkiego finansisty i spekulanta hrabia Zempach usiłował stłumić gnębiące wspomnienia przeszłości, serce, zamknięte w sobie i tak zimne na pozór, nie doznawało spokoju. Odbierały mu go: sądy ludzkie, opinia publiczna i syn, hrabia Stefan.
Po rozstaniu się z żoną, sądził hrabia Jan, że okolica najbliższa, że całe społeczeństwo stanie po jego stronie i wraz z nim potępi wiarołomną. Stało się inaczej. Alfred w okolicy posiadał sympatyę powszechną, hrabiego Jana nie lubiono dla jego wysokich tonów, dumy i chęci przewodzenia. To też w krytycznej chwili sympatye stanęły po stronie Alfreda i Anny. W opinii ogółu Anna stała się męczennicą, Alfred ofiarą, a hrabia Jan tyranem i okrutnikiem. Przewaga tej opinii była tak wielka, że nawet najbliżsi hrabiemu, nie śmieli jawnie stanąć po jego stronie, a wszyscy unikać go poczęli. Obiegały o nim potworne wieści… Dotknięty w swojej pysze, odosobniony, hrabia Jan uczuł się nagle obcym wśród własnego społeczeństwa. Nie kochał go, czy tez kochał samolubnie, więc przy pierwszym starciu się z opinią publiczną, niekorzystną dla siebie, potępił je ze wzgardą, a znienawidził tych wszystkich, których ta opinia była wyrazem. Nie raczył szukać sprzymierzeńców i walczyć, wolał pożegnać swoje społeczeństwo dumnym uśmiechem, wolał wynieść się za granicę i tam w gorączce spekulacyi finansowych szukać zapomnienia. Majątek rósł, a z nim duma hr. Zempacha; lecz pomimo tego każdy powrót do stron rodzinnych był mu bolesny, wszelka wzmianka o przeszłości i zarzutach, jakie mu czyniono, otwierała dawne blizny i wywoływała gniew.
Drugim powodem ciągłych udręczeń hr. Jana był syn, spadkobierca imienia. Od dziecka objawiał on skłonności złe, które z latami rosły. Hrabia Jan nie kochał go nigdy; bezwiedne zrazu uprzedzenia czy podejrzenia oddaliły go od syna i zmroziły wzajemny ich stosunek. Wychowaniem jego sam zająć się nie mógł, a gdyby był nawet chciał, nie byłby potrafił. A obce ręce nie umiały wykorzenić wad i złych narowów. Hrabia Jan nie szczędził kosztów; wskutek umowy z żoną, podjąwszy się wychowania syna, chciał obowiązku tego sumiennie dopełnić. Ale wszystko szło na marne. Stefan bał się zrazu ojca jak ognia, a potem go znienawidził i chętnie czynił mu na przekór. Na złość mu, pomimo pewnych zdolności, uczyć się nie chciał, żadnych szkół nie skończył, z wojska nawet, z powodu jakiejś burdy, wystąpić musiał i prowadził życie swawolne, hulaszcze, na koszt ojca… Nie z uczucia też, lecz także na przekór, widywał się z matką i o niej jednej wyrażał się z pewnem uszanowaniem, chociaż zimno…
O młodszej córce, Wilmie, hr. Jan niewiele wiedział i nie troszczył się o nią wcale. Nie dowiadywał się też nigdy o żonę, o której tylko głuche dochodziły go wieści. Z tego wszakże był rad i to w głębi duszy uznawał, że jakkolwiek opuszczona młodą i piękną, nigdy do ubliżających jej godności pogłosek nie dała powodu. Mieszkała z początku w Paryżu, potem przeniosła się do Warszawy, zajęta wychowaniem dorastającej córki.
To uznanie, jakkolwiek za słabe, aby wyjednać dla żony przebaczenie, wpłynęło jednak na to, że hr. Zempach, otrzymawszy list od niej, postanowił nie unikać tego spotkania, którego ona domagała się w imię jakiegoś obowiązku.
Siląc się na spokój, ale z ciężką walką w duszy oczekiwał przybycia Anity. Odpychał od siebie wspomnienia, lecz onetem natarczywiej wracały. Napróżno powtarzał sobie: "Co mnie to dzisiaj jeszcze obchodzić może?" a myślał ustawicznie o tem, jak wygląda teraz ta kobieta " którą kochał niegdyś jedynie w życiu i przed tylu laty pożegnał w nieubłaganym gniewie.
Dzień był mglisty, zimny; pierwszy śnieg padał z deszczem, gdy przed dwór w Łomnie zatoczyła się kareta, wioząca hrabinę Annę. Zempach na spotkanie nie wyszedł, ale polecił kamerdynerowi oświadczyć hrabinie, że czeka na nią w salonie.
Za chwilę drzwi się otwarły i na progu stanęła wysoka, smukła postać, przyodziana czarno. Zatrzymała się – a hr. Zempach wstał i, oparłszy się ręką o stolik, czekał. Marmurowa twarz jego pobladła, ale ani jeden muskuł w niej nie drgnął. Oczy miał utkwione sztywnie w stojącą na progu postać, a długimi chudymi palcami gładził zwolna bujne, siwe faworyty. Niedostrzeżenie niemal ręka mu czasem zadrgała nerwowo.
Anna odrzuciła szybkim ruchem woal ciemny z twarzy… Twarz wychudła, mizerna, o rysach niezmiernie jeszcze wyrazistych i pięknych, ale jakby przysłoniętych mgłą ciągłego smutku. Podsiniałe oczy, duże… czarne, przygasłe nieco, spotkały się ze wzrokiem męża i cofnęły… Usta zacisnęły się z wyrazem dumy. Podeszła parę kroków i zawahała się nagle, chwiejąc się na nogach.
Hrabia Zempach z pośpiechem podał jej fotel.
– Niech pani usiądzie – ozwał się po francusku – i mówmy spokojnie, skoro pani tej rozmowy sobie życzyłaś…
– Musiałam – odrzekła pani Anna, osuwając się na fotel. – Gdyby nie konieczność, nie byłabym panu wyrządziła tej przykrości, tem bardziej, że to, co mówić mam, nie wesołe… lecz…
– W czem mogę pani być pomocnym? – spytał hr. Jan, siadając naprzeciw.
– Och, nie mnie!… – zawołała pani Anna – nie mnie! Gdyby o mnie chodziło, nie odwoływałabym się do pana. Idzie tu wszakże o istotę, która nosi od urodzenia nazwisko pana, która pana ojcem nazywa…
– Tak… tak… – przerwał z pewną niecierpliwością hr. Jan – idzie więc o córkę pani, o Wilmę… Wszak ona jest przy pani…
– Niema jej! – krzyknęła Anna z rozpaczą w głosie, który nagle ścichł i urwał się w nerwowem łkaniu.
Hr. Jan oparł się plecami o poręcz fotelu. Po ustach jego przemknął wyraz szyderstwa.
Zaległo milczenie. On patrzył ciągle sztywnie w twarz tej kobiety, a pierwsze chwilowe wzruszenie ścinał zwolna mróz goryczy. Poruszyły go na moment dawne wspomnienia, i nagle skostniały na widok teraźniejszości. Ta kobieta, piękna jeszcze, ale sterana życiem, ta kobieta, która złamała i jego życie, zadając cios najboleśniejszy, po co przychodziła teraz, po latach tylu, do niego?… Mówiła mu o córce swojej, a cóż go ona obchodzić mogła? Względem niej nie poczuwał się do żadnych obowiązków. A może to była zasadzka? może ta kobieta, z pozoru taka dumna, chciała go teraz, po śmierci Alfreda, usidlić resztkami swej urody i nie mając punktu oparcia zwalić na niego cały ciężar obowiązków. Wszystko to być mogło…
Głuche milczenie przerwał pierwszy hr. Jan.
– Pani musisz przecie wiedzieć, gdzie jest jej córka?…
Hr. Anna żachnęła się gwałtownie.
– Powinnabym wiedzieć! – zawołała – ale nie wiem. Czyniłam wszystko, co mogłam, aby Wilmę przywiązać do siebie, aby pozyskać jej ufność…
Hr. Zempach przygryzał wąsy i uśmiechał się pogardliwie, już bez żadnej litości dla tej kobiety, która zgnębiona, mówiła urywanemi wyrazami, czasem bez związku. Każde słowo wychodziło z jej ust z trudnością, jakby jej zadawało ból fizyczny…
– Istota dziwna – mówiła dalej hr. Anna – w sobie zamknięta, w miarę lat stawała się coraz dzikszą, coraz mniej przystępną, coraz bardziej pragnącą jakiejś samodzielności…
– Naturalnie… – przerwał zimno hr. Jan, jakby mówił sarn do siebie – naturalnie…
– Pan to naturalnem nazywasz! – zawołała Anna, porywając się z miejsca w uniesieniu – a ja nazywam chorobliwym wynikiem tego, co się stało przed laty… rozdziału rodziców, nieobecności ojca, głowy rodziny…
– Przepraszam panią… – odparł hr. Jan, ruszywszy się także z miejsca, lecz nie zmieniając zimnego tonu – zgodziłem się na tę rozmowę jedynie pod warunkiem, że przeszłości poruszać nie będziemy, pani mi to sama przyrzekłaś; zerwanie przyrzeczeń, zerwałoby i tę rozmowę… Uprzedzam.
– Znam pana nadto dobrze, abym potrzebowała tego upomnienia. Przeszłości poruszać nie myślę, ale to przecież powiedzieć muszę, że jeśli się dziś o pomoc do pana udaję, jeżeli tu stoję przed panem, zgnębiona mojem nieszczęściem, to jedynie dlatego, że pan dziś, już bezwiednie i mimowolnie, jesteś wszakże winien temu, co się stało.
– Ja?… a to, doprawdy, ciekawe…
– Ciekawość pana zaspokoję w dwóch słowach. Wilma od dziecka okazywała niezwykły charakter, umysł przenikliwy i bystry. Nieobecność ojca i brak wszelkich z nim stosunków dziwiły i zastanawiały ją zawsze. Zadawała mi nieraz niedyskretne pytania. Małemu dziecku nie mówiłam oczywiście prawdy… nawet kłamałam nieraz, dając na jej imieniny podarunki od "tatusia". Chwytała je w obie rączki i okrywała pocałunkami, a potem tonęła we łzach, powtarzając: Tatuś mnie nie kocha, bo nie przyje – chał… Wszystkie dziewczynki mają tatusiów, a ja nie!…
Hr. Jan niespokojnie poruszył się na fotelu.
– Ale cóż te wszystkie dziecinne szczegóły mają wspólnego..,
– Zaraz panu wyjaśnię – przerwała hrabina Anna. – Ani słowa nie powiem, jaki to był trud z wychowaniem dziecka, które w bujnej wyobraźni swojej uczyniło sobie z nieobecnego ojca jakiś niedościgniony ideał, coś nieuchwytnego a drogiego bardzo, do czego tęskniło zawsze. Tak było z dzieckiem; z dorastającą dziewczynką działo się stokroć gorzej, gdyż już przed nią wszystkiego utaić nie było można. Gdy po raz pierwszy dowiedziała się o naszem rozstaniu stanowczem i nieodwołalnem, popadła w ciężką chorobę, z której wyszła po to tylko, aby dzień i noc dręczyć się myślą: kto winien temu rozstaniu?… czy ma zapomnieć c tym wymarzonym ojcu, czy litować się nad matką, a może pogardzić nią i wyrzec się jej nawet?…
Głos złamał się w piersi hrabiny Anny. Tamowała gwałtem łzy, które ją dławiły i nie dozwalały mówić…
– Pani zbyt się poruszasz… – ozwał się Zempach tonem nieco bardziej uprzejmym. – Może te wszystkie szczegóły zbyteczne… Może pani odrazu raczy mnie objaśnić, w czem moja pomoc przydać się moie… a ja…
– Nie! – przerwała – przecież lata takiej męki przebyłam i żyję… przebędę i tę rozmowę i powiem wszystko, co powiedzieć muszę!
Uniesienie Anny podziałało znów oziębiająco na Zempacha. Niecierpliwie ręką skinął.
– Ależ, na miłość Boga! – rzekł – panna Wilma, dorósłszy, powinna była dowiedzieć się prawdy… powinna była wiedzieć, że ojciec jej…
– Dowiedziała się też tej prawdy! – krzyknęła, porywając się, hrabina – dowiedziała się takiej prawdy, jaką stworzyły podejrzenia pana, moja, przyznaję, lekkomyślność, pozory i ludzkie gadania!…. Takiej dowiedziała się prawdy, to jest ohydnego kłamstwa, które nas oboje zgniotło i pod którego ciężarem giną teraz i Stefan i Wilma… Jak rdza, przejadło to kłamstwo dusze nas wszystkich…
Blady, jak trup, z wytrzeszczonemi oczyma, hrabia Zempach wstał z miejsca i szedł ku niej z zaciśniętemi pięściami…
– Kłamstwo!…. pani to nazywasz kłamstwem! – szeptał przez zęby. – Nie zaprzeczałaś mu sama nigdy…
– Nie zaprzeczałam, to prawda. I z tychże samych powodów nie zaprzeczyłam córce mojej, gdy na klęczkach, ze łzami w oczach, błagała mnie, abym wyznała wszystko, abym jej pozwoliła szanować siebie… Tak samo, jak przed mężem, który winien był bronić mnie przeciw oszczerstwu, tak samo i przed dzieckiem, któremu poświęciłam wszystkie chwile życia, tłómaczyć się nie potrafiłam i nie potrafię. Tak jej, jak i tobie, na zapytanie: czy kocham Alfreda? odpowiedziałam: kocham!
Hrabia Jan wyprostował się sztywnie, całą postacią.
– A więc – rzekł przez zaciśnięte zęby – czegóż potrzeba więcej? To słowo rozdzieliło nas na zawsze przed laty, to słowo stanęło między matką a córką… Cóż ja mogę na to poradzić?…. Pozwoli więc pani, że z całem uwielbieniem dla jej otwartości pożegnam ją…
– O, nie, nie jeszcze! – z rozpaczą w głosie zawołała Anna, chwytając męża za rękę. – Czyż pan nie widzisz, że jestem w rozpaczy, że rozpacz odbiera mi przytomność?…. Ale wysłuchaj do końca, cierpliwie!
Zempach szorstko wyrwał rękę z uścisku żony i jak na wstępie rozmowy:
– Usiądź, pani – rzekł – i mówmy spokojnie, jeśli wogóle mówić mamy.
Sam zajął dawne miejsce i, założywszy nogę na nogę, poruszał nią z lekka, przyglądając się uważnie końcom swoich wytwornych, lakierowanych bucików. Nadawał sobie pozory zupełnej obojętności i spokoju, którego nie czuł w sobie.
– Słucham – ozwał się po chwili, gdy hrabina Anna milczała.
– Niewiele mam już dodać – odrzekła ona głosem stłumionym – ale wypowiedzieć mi to trudno. Daruj mi więc pan, że mówię powoli, że się rozpraszam…
– Pragnąłbym jednak już wiedzieć…
Hrabina Anna, poruszona do głębi tem zimnem szyderstwem, zaczęła wówczas mówić szybko, zdyszana:
– Przyszło do tego, że Wilma poczęła mnie unikać… Bez mojej wiedzy, po za mojemi plecami porobiła różne znajomości, które jak twierdziła, miały jej posłużyć do zdobycia samodzielnego stanowiska. Niedawno, przypadkiem, dowiedziałam się, że uczęszcza do szkoły dramatycznej, że chce zostać aktorką…
– Jako hrabianka Zempach! – krzyknął hr. Jan.
Po bladych ustach Anny przemknął uśmiech goryczy.
– O, nie lękaj się pan! – odrzekła, – Wilmie oddawna cięży to nazwisko, nazwisko ojca, który jej znać nie chce. Mówiła mi sama jeszcze dawniej, że skoro tylko samodzielnie pracować będzie mogła, nazwisko zmieni; właśnie ta zmiana udaremnia teraz moje poszukiwania. Zniknęła przed dwoma miesiącami, a w Warszawie z pewnością jej niema!….
Hrabia Jan, widocznie niespokojny, przybrał znowu pozór lodowatej obojętności.
– Pani przecież musisz wiedzieć… przypuszczać, kto jej ułatwił ucieczkę… Przecież ktoś taki musiał być… Niepodobna nawet na chwilę przypuszczać, aby młoda ośmnastoletnia zaledwie dziewczyna i zapewne ładna…
– Ach, panie! – zawołała hrabina Anna, składając błagalnie ręce – smagaj mnie, jak chcesz, szyderstwem, ale nie w ten sposób! Nie znasz Wilmy. Jest piękna, to prawda, czarująco piękna, lecz bardziej jeszcze dumna… Zalotna na zimno… mężczyznami pogardza…
Hrabia Jan miał jakąś szyderczą uwagę na ustach, lecz nie wypowiedział jej tym razem. Przyciął wargi i rzekł przez zaciśnięte zęby:
– Koniec końców sytuacyą jest taka: panna Wilna od dwóch miesięcy zniknęła, na szczęście pod obcem nazwiskiem. Gdzie jest? pani nie wie, ia tem mniej wiedzieć mogę. Cóż poradzić zdołam?….
Hrabinę Annę dławiły jakieś wyrazy, których wykrztusić nie mogła. Z głową na piersi spuszczoną, ledwie dosłyszalnym głosem szepnęła wreszcie:
– Pan wiesz, że ja żadnych środków nie mam… Poszukiwania, zwłaszcza prowadzone bez rozgłosu, na czem i panu zależeć może, kosztują wiele… Zresztą, gdy Bóg mi dopomoże odnaleźć Wilmę… chciałabym zapewnić jej ową wymarzoną przez nią samodzielność… ułatwić pierwsze kroki… obowiązek ratowania…
– Och, nie mówmy o obowiązkach… – przerwał hrabia Jan, powstając. – Idzie o pieniądze… Trzeba było odrazu od tego zacząć… Pod tym względem jestem zawsze gotów zaspokoić pani życzenia…
Każde słowo hrabiego Zempacha uderzało w hrabinę Annę, jak cios; szyderstwo tonu potrącało o wszystkie jej nerwy naraz i doprowadzało do szału niemal. Ale drąc chustkę w rękach, zaciskała tylko zęby, szepcąc:
– Zniosę! wszystko zniosę!…. I naraz głośniej:
– Potrzebowałabym – rzekła – o ile sądzę… znaczniejszej kwoty…,
– O! – przerwał hrabia – cyfrę zechce pani wymienić memu pełnomocnikowi, który rzecz odrazu załatwi…
To rzekłszy, skłonił się.
– Zegnam panią…
Anna powstała z miejsca, lecz głowy nie schyliła i nie odrzekła nic… Sztywnym, bezwiednym wzrokiem patrzyła na oddalającego się męża, który szedł zwolna, krokiem miarowym, bez odgłosu na miękkim puszystym dywanie, i zniknął za drzwiami.
Na dworze szaruga była coraz większa. Deszcz ze śniegiem uderzał całą siłą z głuchym odgłosem w kryształowe szyby okiem i spływał po nich długiemi strugami ciężko, zwolna. Sala, w której odbywała się rozmowa, duża, wysoka, obwieszona cała gobelinami, wyglądała ponuro w tym mroku, który to się zwiększał, to zmniejszał, stosownie do chmur przewalających się po niebie. Zdawało się chwilami, że jakieś tajemnicze cienie snują się po tej sali i okrążają czarną postać hrabiny Anny, która stała ciągle na jed – em miejscu, nieporuszona, jak skamieniała pod wrażeniem szyderstwa, na które ani jednem słowem odpowiedzieć nie mogła i nie chciała.
Nie chciała mówić, gdy był czas, pocóż mówić było teraz?
W tej samej sali i o tej mniej więcej porze, w podobny dzień mglistej i szarej jesieni, stała ona przed laty przed surowym mężem, który żądał od niej wyznania prawdy.
Jeszcze teraz dreszcz ją przejmuje na wspomnienie tej chwili. Zdaje się jej, że słyszy ciągle ten miarowy a piekąco szyderczy głos, który w spokojnych na pozór wyrazach ciskał jej w oczy najstraszniejszą obelgę. To szyderstwo zamknęło jej wówczas usta. Ani jednem słowem nie chciała usprawiedliwiać się z zarzutów, nie chciała zaprzeczyć miłości…
A gdy hr. Jan, dotknięty do żywego jej uporczywem milczeniem, gniotąc jej rękę w swych pięściach, podniesionym na chwilę głosem krzyknął:
– A więc pani wyznajesz!… pani kochasz… tego…
Ona, wyrywając się i podnosząc dumnie głowę, przerwała nie chcąc dopuścić obelgi:
– Kocham go! kocham!….
To wyznanie, które było nieodwołalnym wyrokiem, zdawało się teraz jeszcze rozbrzmiewać głuchem echem wśród ponurych murów tej sali.
– Tak… tak… – szepnęła hrabina Anna – to była jedyna prawda mojego życia, jedyna i nieskalana niczem!….
Pogmatwane, bezładne wspomnienia cisnęły się do jej udręczonej duszy. Patrzyła sztywnie w okno, na kołyszące się gałęzie drzew i spadające wielkie płaty śniegu, które ciągle ściekały mętnemi strugami po szybach… Wtem szelest jakiś oprzytomnił ją. Cichymi, stłumionymi krokami szedł ku niej pan Przemyski, pełnomocnik hrabiego i jego zaufany powiernik, ten sam, który przed laty dopomagał w przychwyceniu listów Alfreda…
Na jego widok wzdrygnęła się Anna.
On szedł ciągle w ukłonach bardzo nizkich, zacierając ręce. Na ustach bladych, mięsistych i szerokich, błąkał się dwuznaczny uśmiech: uniżony a ironiczny. Pan Przemyski ubierał się zawsze wytwornie. I teraz miał na sobie nieposzlakowanej formy ciemny garnitur, którego doskonałości nie dozwalał tylko ocenić mrok panujący w sali. Z tych cieniów występowała tylko twarz zmięta, blada, z ogromnym, krogulczym nosem, okolona długiemi siwemi bokobrodami, bez wąsów które pan plenipotent starannie golił. Z oddali w pomroku, twarz ta zdawała się wisieć sama w powietrzu, podparta wysokim białym kołnierzykiem.
– Pani hrabina raczy właściwie darować… – przemówił pan Przemyski głosem chrypliwym, któremu jednak usiłował nadać jak najsłodsze i miękkie brzmienie. – Przychodzę jednak… właściwie… z rozkazu pana hrabiego, który mi polecił zastosować się… właściwie…
– Dobrze – przerwała hrabina Anna tonem szorstkim. – Chciej pan rychło załatwić formalności.
– Och, formalności! właściwie żadnych – odparł pan plenipotent. – Raczy tylko pani hrabina podpisać to oto małe pokwitowanie i wymienić w niem… właściwie… sumę żądaną.
– Proszę o światło i przybory do pisania… Blada twarz drgnęła i podniosła się, pełna godności. Generalny i zaufany pełnomocnik hrabiego Zempacha przynosić światło i kałamarz! Pan Przemyski zwolna zbliżył się do ściany i przycisnął guzik od elektrycznego dzwonka.
Za chwilę zjawił się kamerdyner.
– Pani hrabina – rzekł pan Przemyski – zechce mu wydać właściwie… rozkazy.
Pomimo przygnębienia, Anna nie mogła powstrzymać się od uśmiechu, gdy pan Przemyski, obrażony, cofał się ku oknu.
Kamerdyner wniósł lampę, ustawił ją na stole i obok położył papier, kałamarz i pióro.
Hrabina zabrała się do pisania kwitu. Lecz Przemyski wnet się zbliżył.
– Pani hrabina – rzekł – nie potrzebuje właściwie się trudzić, pokwitowanie mam już gotowe; idzie tylko… właściwie o sumkę i podpis.
Anna, nie odpowiadając, pisała dalej:
"Otrzymałam od męża mego hr. Jana Zempacha sumę 10, 000 złr. na załatwienie wiadomych mu spraw familijnych".
Napisawszy, podała papier plenipotentowi.
Pan Przemyski nałożył zwolna złote okulary i, zbliżywszy się do lampy, czytał powoli i głośno, czując, że tem dokucza.
– To właściwie – rzekł po chwili, patrząc na hrabinę z po za okularów – różni się nieco od naszego tekstu… Pani hrabina życzy sobie, aby to było na "wiadome interesiki familijne" a nasz tekst opiewa: "na własne żądanie", o fa – właściwie… interesikach nie mówiąc…
– Innego tekstu nie podpiszę! – odparła wyniośle hrabina. – Czy to może warunek?….
– Och, nie!…. właściwie żadnych warunków. Pan hrabia najwyraźniej mi polecił zastosować się, właściwie, we wszystkiem do życzeń pani hrabiny.
– Więc się pan zastosuj! – rzekła, powstając, Anna. – Prosiłabym rychło, bo zaraz chcę odjechać…
Małe, zapadłe a błyszczące oczy Przemyskiego rzucały płowe błyski bezsilnego gniewu. Pełnym jednak udanej słodyczy, przymilonym głosem, odparł pan pełnomocnik:
– Ośmielę się właściwie zauważyć, że na pociąg lwowski będzie już późno…
Hrabina Anna niecierpliwym ruchem ręki dała tylko do poznania, że uwaga była niewłaściwa…
– Przepraszam, bardzo przepraszam – ozwał się Przemyski – ale potrzebuję wiedzieć, w jakim kierunku odjeżdża pani hrabina. Stosunkowo tak znacznej… właściwie… sumki nie marny obecnie tu w kasie… Czy więc pani hrabinie wystarczy przekaz do jednego z banków lwowskich?
– Wystarczy… Możesz pan ten przekaz przysłać… i nie fatygować się osobiście. Zarazem kaź moim koniom zajeżdżać…
Podobnie jak pierwszym razem pan Przemyski zadzwonił, a gdy wszedł kamerdyner, ozwał się z ironicznym, bardzo nizkim ukłonem:
– Lokaj oczekuje w tym względzie, właściwie, rozkazów..
Ukłonił się raz jeszcze, zatarł ręce i wyszedł, pełen tryumfu i przekonania, że dumnej pani, która jego znaczenia uznać nie chciała, potrafił jednak dokuczyć…II.
– No, mój Przemyski, ciężką dziś przebyłem chwilę… – mówił hrabia Jan, tegoż jeszcze wieczora, do powiernika.
Rozparty w fotelu w swoim gabinecie, z nogami wyciągniętemi na miękkim podnóżku, przybrany w szlafrok wygodny, hrabia Jan tracił wiele ze swej powagi i sztywności. W rozmowie zresztą z zaufanym sługą nie potrzebował się krępować.
Przemyski stał naprzeciw Zempacha, okraszając swą szpetną fizyognomię jak najsłodszym uśmiechem.
– Bo też właściwie – ozwał się – pan hrabia mógł tej rozmowy uniknąć.. Rozmowa była ciężka i właściwie… kosztowna.
Hrabia machnął ręką.
– Mniejsza o to… – rzekł – byleby się nie powtarzała…
Plenipotent wzniósł małe oczki do góry, językiem mlasnął i ręce załamał…
Ruchy te, wyrażające wątpliwość i ubolewanie, uzupełniła sentencya:
– Bis repetita placet…
– A, nie – odparł hrabia Jan – przecież tyle lat minęło, a to dopiero pierwszy wypadek. Nie! nie! Zresztą… mój Przemyski, ja mam stanowczy zamiar wyzbyć się wszystkiego tutaj… Klein kupił parę folwarków, może kupi całe Łomno… Tylko, że on teraz o jakiś tam Zbąszyn traktuje. Sprawa z bankrutami – najgorsza!
– A ja zawsze, właściwie, powtarzam – ozwał się z cicha Przemyski – żeby Łomna nie pozbywać się… Wszak to złote jabłko!….
– Złote… złote… – przerwał z niecierpliwością Zempach – ale wokoło niego osy! Całe społeczeństwo, które mnie tu otacza, nienawistne!
Ciężka chmura osiadła na czole Zempacha. Gryzł siwe wąsy i bębnił chudymi palcami po stole; znak najwyższego oburzenia.
Przemyski, znając naturę pana i wiedząc, co go gryzło, milczał.
– Gdyby jednak pan hrabia raczył właściwie rozważyć… – ośmielił się po chwili przemówić.
Hrabia porwał się z miejsca gwałtownie. Angielski spokój opuścił go całkowicie. Począł żywo chodzić po pokoju.
– Co rozważyć? co mam rozważyć! – krzyknął. – Zohydzono mnie tu, spotwarzono! Bóg wie, co gadali o mnie ci półpankowie galicyjscy, których to kłuło w oczy, że ja miałem i robiłem majątek, że miałem rozum i rozwagę, a łez krokodylich nad niedolą ziemian nie wylewałem… Mówiłem im nieraz: niezdarni jesteście! oglądacie się zawsze na coś, albo na kogoś, bo nie czujecie już w sobie sił, aby stanąć o własnej mocy… To im się nie podobało i zemścili się! Napiętnowali mnie, jako samoluba, tyrana, wyzyskiwacza, brudnego spekulanta, krzywdziciela, gdy skrzywdzonym najciężej byłem ja! A kto się za mną ujął?….
Przemyski, przerażony tym nagłym wybuchem, który przypisywał widzeniu się i rozmowie z hrabiną, uznał za stosowne milczeć, tylko miną bardzo smutną okazując współczucie. Oczy utkwił w ziemię, nos krogulczy jeszcze przydłużył, zwiesił głowę i stał nieruchomo, z rękoma opuszczonemi wzdłuż swojej komicznej postaci.
– Nikt się nie ujął – powtórzył hrabia – ani krewni, ani rodzina, nikt!
– To już tyle lat… właściwie… – bąknął Przemyski.
– A myślisz, że teraz jest inaczej?…. Ty wiesz, Przemyski, że i teraz na mnie gadają, ale taisz…
Przemyski kułakiem grzmotnął się w piersi.
– Jak Boga… właściwie… kocham, nic nie wiem, nie słyszałem. Przeciwnie, niektórzy żałują takiego sąsiada…
– Pewnie im się zachciewa "sąsiedzkiej pomocy"! Tej nie dostaną odemnie, nie! Sąsiadem będzie im Klein… Łomno sprzedam… wszystko sprzedam!
Przemyskiemu ta sprzedaż, grożąca mu utratą wybornego i samodzielnego stanowiska, nie była na rękę, więc rzekł śpiesznie:
– Ja w imię tej obowiązkowości… właściwie sumienności… muszę panu hrabiemu powiedzieć, że to byłaby strata, wielka strata… Klucz łomnieński za lat kilka będzie wart dwa razy tyle; budują kolej, dwie nawet koleje… w dalszych folwarkach, mianowicie w Łamigłówce, obszary naftowe znaczne. To złoty interes, to milionowy interes. Ja, sługa wierny, muszę to powiedzieć… Pan hrabia może tu nie mieszkać, ale nie sprzedawać, poczekać choćby tylko lat kilka!…. Nafta będzie, eksploatacya lasów ogromna! A Klein co? Ja go znam. On za cały klucz dałby mniej, niż wart obszar naftowy w Łamigłówce…
Wyrazy teraz leciały z ust Przemyskiego potokiem. Obawiał się, że mu hrabia przerwie, więc mówił urywanemi wyrazami, szybko, aż mu ślina z ust pryskała. I zdołał w każdym razie zastanowić hrabiego.
– Ta nafta, to blaga! – rzekł po chwili Zempach już spokojniej, siadając napowrót w fotelu.
– Panie hrabio – uroczyście ozwał się Przemyski – przecież ja… właściwie… nigdy nie wprowadzałem pana hrabiego w błąd. Czyżbym się ośmielił!…. Gdyby pan hrabia raczył się pofatygować do Łamigłówki, przekonałby się sam… Próby wydały nadspodziewany rezultat, a, jak już donosiłem panu hrabiemu, Towarzystwo amerykańskie…
– Wiem już, wiem – przerwał hrabia. – Interesu dobrego z zasady nie wypuszczam z ręki, chociaż w tym wypadku…
– W tym właśnie wypadku – przerwał Przemyski – sprzedaż klucza łomnieńskiego by – łaby – raczy pan hrabia przebaczyć – zmarnowaniem właściwie darów Opatrzności…
I dalej mówił głosem niby od wzruszenia drżącym:
– Staremu, wiernemu słudze, który pana hrabiego nigdy nie odstąpił, niech będą… właściwie… dozwolone te słowa zbyt śmiałe… Ale ja zimnem sercem na krzywdy pana hrabiego patrzeć nie mogę!….
Hrabia Zempach, który nigdy w niczyje uczucia nie wierzył i wszystkich podejrzewał, jednemu – rzecz na pozór dziwna – Przemyskiemu ufał nieograniczenie. I temu nawet widocznie udanemu wzruszeniu uwierzył, bo wierzył w przywiązanie starego sługi do siebie i sam się do niego przywiązał. Przemyski podzielał wszystkie jego nienawiści, podejrzenia i wstręty, i to ich razem sprzęgło. Nienawiść rodzi często bardzo ścisłe związki.
Hrabia Zempach spojrzał na kurczącą się w rozrzewnieniu twarz swego powiernika i niemal dobrotlitwie się uśmiechnął.
– No, mój Przemyski – rzekł – wiem, wiem… tyś dobry. Z tą sprzedażą nic zresztą pilnego… Pomyślimy jeszcze o tem, a w każdym razie nic stanowczego bez porady z tobą nie przedsięwezmę…
Przemyski rzucił się do ręki hrabiego i pocałował w mankiet szlafroka.
– O, panie hrabio!…. panie hrabio!…… – powtarzał rozczulonym głosem.
– Ale… ale… – przerwał nagle Zempach, który czułych scen nie znosił – coś miałeś mi mówić ważnego o hrabi Stefanie, tylko przyjazd… tej pani odwrócił naszą uwagę od tego miłego gagatka…