Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rebel Fleet. Tom 2. Flota Oriona - ebook

Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
17 kwietnia 2019
Ebook
34,90 zł
Audiobook
32,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Rebel Fleet. Tom 2. Flota Oriona - ebook

Czy istnieje wróg bardziej przerażający niż bezduszna, obca maszyna?

Rok temu Imperium Kherów zmuszono do wycofania się, ale go nie pokonano. Tym razem Imperialni wracają z nową bronią. Gigantyczny okręt sterowany przez sztuczną inteligencję obraca w proch planetę za planetą. Ten niepowstrzymany wróg nie odczuwa strachu ani litości, a Rebelianci rozpoczynają desperacką walkę o to, by choć trochę go spowolnić.

Leo Blake wyrusza w kosmos na pokładzie pierwszego ziemskiego okrętu kosmicznego, by znaleźć sposób na zatrzymanie napastnika. Niestety, z jego winy Ziemia stała się dla Imperium ważnym celem. Nawet jeśli Blake zwycięży, być może to właśnie on doprowadzi do zagłady ojczystej planety.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65661-91-3
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Pierwsze ziemskie sondy międzygwiezdne nazwano „gwiezdnymi strzałami”. Miały formę dysków wielkości dwudziestopięciocentówki. Gdy wystrzeliliśmy pierwszą z nich, przebywałem w laboratorium w Los Alamos i nigdy nie zapomnę wydarzeń, które nastąpiły niedługo później.

– Poruczniku ­Blake – odezwał się do mnie surowo doktor Abrams. Miał jeden z tych niemiło brzmiących europejskich akcentów. Pasował do niego. – Proszę się cofnąć.

Abrams przypominał mi wkurzonego ptaka. Był niewielkiego wzrostu, poruszał się szybko i zawsze miał na sobie biały kitel. Do tego wszystkiego spod grubych okularów wystawał mu spiczasty, przypominający dziób nos.

– Jasne, doktorze. – Odstąpiłem o pół kroku.

Abramsa wyraźnie to nie usatysfakcjonowało, ale nie marudził więcej. Dla niego byłem tylko stertą węgla na bożej Ziemi. A co gorsza, przebywając w laboratorium, naruszałem jego przestrzeń osobistą. Ku jego niezadowoleniu góra nalegała na moją obecność przy tym i kolejnych eksperymentach, przy konferencjach prasowych i naradach. To był pierwszy dzień mojego nadzoru i wyraźnie mu to przeszkadzało.

Gdyby mógł, wyrzuciłby mnie stamtąd i nawet nie miałbym nic przeciwko. Podejrzewałem, że politycy chcieli, żeby z powodów pijarowych moja twarz firmowała kosmiczne projekty Abramsa, ale do niego to nie docierało.

Abrams westchnął i znów spojrzał na swoje przyrządy. Niecierpliwym gestem nakazał rozpoczęcie eksperymentu. Sześciu techników w białych kombinezonach zabrało się do roboty. Regulowali, ustawiali, sprawdzali każdy cyfrowy wskaźnik pokazujący parametry kosmicznego działa, wokół którego staliśmy. Z szerokiego cylindra unosiły się opary lodowatego gazu, co sprawiło, że zrobiłem w końcu to, do czego nie udało się mnie skłonić Abramsowi.

Naukowiec odwrócił się do kręgu dronów z kamerami oraz żywych dziennikarzy i zmusił do lekkiego uśmiechu.

– Jesteśmy gotowi. Eksperyment Gwiezdna Strzała 1.7. Tym razem wystrzelimy prawdziwą sondę, nie kolejny kawałek diamentu. Celem jest Proxima Centauri.

Mechanizm ciekawił nawet mnie. Abrams wyjaśnił to dziennikarzom krok po kroku, mimo że wszystko zostało doskonale opisane w informacji prasowej.

– Nanosonda to kilkugramowa płytka, sporządzona ze sztucznie wyhodowanego diamentu. Zawiera kamery, fotonowe silniczki, baterię z plutonu i nadajnik radiowy.

Dziennikarze na razie nie byli pod szczególnym wrażeniem i bawili się urządzeniami nagrywającymi.

– Najbardziej niesamowity – kontynuował doktor Abrams – jest koszt każdej z sond. Chociaż to prototypy, kosztują mniej niż samochód.

Oczywiście nie wspomniał o ogromnym koszcie samej wyrzutni.

– Więc to coś wystrzeliwuje diamentową kulkę w kosmos? – spytał jeden z dziennikarzy.

Abrams spojrzał na niego z triumfem.

– Nie! Wcale nie! To częsty błąd. To urządzenie jest źródłem energii, w zasadzie ogromnym laserem. Gwiezdna strzała już jest na orbicie. Wyrzutnia również tam jest i składa się z kilku kilometrów kwadratowych światłoczułego materiału, który nazywamy żaglem świetlnym. Żagiel łapie promień wystrzelony z tego lasera.

Dziennikarz zmarszczył czoło, a szczęka mu nieco opadła. Abrams był cały czas poirytowany, ale starał się to ukrywać. Zacisnął zęby i znów zmusił się do uśmiechu.

– Niech pan pomyśli o laserze jak o wiatraku, a o żaglu jak o latawcu. Za pomocą wiatraka na Ziemi nadamy mu ciąg. Przyspieszenie będzie ogromne.

– Jakie? – spytała jedna z dziennikarek.

Była to ładna młoda kobieta z dużymi oczami, o nawiedzonym wzroku. Od razu miałem ochotę się z nią umówić – moje skłonności samobójcze sprawiały, że leciałem na takie kobiety.

– Ten laser generuje ponad sto gigawatów mocy. Promień będzie rozproszony, żeby się nie przepalił na wylot, ale żagiel powinien osiągnąć trzydzieści procent prędkości światła w ciągu około dwudziestu minut.

To w końcu wywarło wrażenie na dziennikarzach. Projekt był ambitny, trudno było im sobie wyobrazić takie przyspieszenie.

– Jak to możliwe? – spytała ładna dziennikarka. Najwyraźniej uważała na lekcjach fizyki.

– Proszę pamiętać, że w kosmosie praktycznie nie ma tarcia – wyjaśnił Abrams. – Przyłożenie siły do powierzchni spowoduje więc ogromny nacisk, rozpędzający cel do ogromnej prędkości.

– Siły? – spytał ten sam facet, co wcześniej. Udało mu się już zamknąć usta i teraz zamiast dezorientacji miał na twarzy wymalowane niedowierzanie. – Jak laser może przyłożyć siłę?

– Po prostu może – odparł niecierpliwie Abrams. – Niech mi pan zaufa. Optyka to moje hobby.

Pozostali roześmiali się, a głupek zamilkł i poczerwieniał.

– To kwestia matematyki – ciągnął Abrams. – Przyłożenie znacznej siły do niewielkiego obiektu powoduje znaczne przyspieszenie. Sonda jest bardzo lekka, waży tylko parę gramów. Żagiel ostatecznie ulegnie zniszczeniu, ale sonda jest dużo bardziej wytrzymała i stanie się pociskiem lecącym w stronę odległej gwiazdy.

Publika wyglądała na usatysfakcjonowaną wyjaśnieniami i z wyczekiwaniem spoglądała na ekrany.

Abrams klasnął tak głośno, że wszyscy podskoczyli.

– Już czas! Rozpocząć odliczanie!

Zaczęły migotać żółte światła. Ryknęły syreny ostrzegawcze. To było skuteczniejsze niż marudzenie Abramsa. Wszyscy odsunęli się od kosmicznego działa, czy też raczej wielkiego lasera. Z niepokojem spoglądaliśmy na to, jak chłodnice pokryły się lodem i zaczęła się nad nimi unosić lodowata mgiełka.

– Maksymalny poziom układów chłodzących – z błyskiem w oku powiedział Abrams. – Żadnych błędów: musi nam się udać.

Zegar zaczął odliczać i rozległo się jakieś brzęczenie. Wszyscy dostaliśmy ciemne gogle, ale ja nic nie widziałem.

– To już? – spytałem, zaskoczony. – Nie widzę promienia.

– Oczywiście, że nie! – warknął Abrams. – Gdyby pan go widział, pańskie oczy stałyby się już jajkami na twardo!

Wzruszyłem ramionami i patrzyłem przed siebie. Nieco mnie to rozczarowało. Nie było kolumny ognia czy ryku, po prostu cyferki na ekranach i przygarbieni nad nimi technicy.

Zdjąłem gogle i położyłem je na konsoli. Dziennikarka, która zwróciła wcześniej moją uwagę, podeszła bliżej i przeszyła mnie wzrokiem.

– Myśli pan, że to bezpieczne? – spytała.

– Jeśli to monstrum wybuchnie, wszyscy mamy przerąbane. Odrobina plastiku nas nie uratuje.

Z wahaniem również zdjęła gogle i położyła je obok moich. Westchnęła ciężko.

– Coś jest nie tak? – spytałem.

Machnęła ręką.

– Nie wiem. To wielki krok naprzód, ale niewiele w porównaniu z tym, co widzieliśmy. Kosmici mają ogromne okręty. Błyskawicznie przemieszczają się między gwiazdami. My wystrzeliwujemy w stronę najbliższej gwiazdy pocisk, który będzie leciał całe lata.

Rozumiałem jej rozczarowanie. To, co mogłoby stanowić fantastyczne osiągnięcie kilka lat temu, teraz bladło w porównaniu z technologią, jaką dysponowali kosmiczni Rebelianci, nie mówiąc już o Imperium.

– Mamy co nieco w zanadrzu – zapewniłem ją cicho. – Proszę się nie martwić. Ziemia nie jest bezbronna.

W jej oczach pojawił się błysk.

– Wie pan o tym… osobiście?

Odchrząknąłem i wzruszyłem ramionami. I tak za dużo powiedziałem. W myślach kopnąłem się w tyłek. Jako wojskowy powinienem bardziej uważać.

– Przykro mi, to tajne. – Uśmiechnąłem się. – Jest pani stąd, czy może z Waszyngtonu?

Próbowałem zmienić temat.

– Z Nowego Jorku – odparła. Podeszła bliżej i ściszyła głos. – Mam na imię Robin. Może pójdziemy coś zjeść, jak już skończy się przedstawienie?

Instynkt podpowiadał mi, że prawidłowa odpowiedź brzmi „nie”, ale go nie słuchałem. Rzadko mi się zresztą udawało w takich okolicznościach.

– Jasne, Robin.

Wiedziałem, jak to się potoczy, ale nie mogłem się oprzeć. Przez kilka miesięcy po powrocie na Ziemię spotykałem się z Gwen, ale na dłuższą metę nic z tego nie wyszło. Oznaczało to, że mówiąc potocznie, znów byłem dostępny na rynku.

Wtedy właśnie działo wydało z siebie dziwny dźwięk. Niepokojący. Oderwał się od niego pokryty stalą wąż, który teraz wił się i rozpylał białą mgiełkę. Mgła była lodowata i nawet z takiej odległości dało się to odczuć.

Technicy padli na ziemię, z wrzaskiem zakrywając twarze. Ich włosy zrobiły się białe, a skóra czerwona.

– Parzy ich – odezwała się Robin i chwyciła mnie mocno za rękę.

Ruszyłem naprzód i szarpnąłem przewód. Zapiekła mnie ręka, ale dzięki temu jego oderwany już całkiem od urządzenia koniec był wyżej i nie rozpylał mgiełki prosto na skulonych techników.

– Cholera, zimne. – Cofnąłem się. Technicy wkrótce opanowali awarię, ale nie wyglądali na zadowolonych.

– Straciliśmy dziewięćdziesiąt procent przyspieszenia – jęknął Abrams. – Musieliśmy wcześniej wyłączyć laser. To ledwie trzy procent prędkości światła. Porażka.

Nie przejmował się szczególnie obrażeniami swoich ludzi ani uszkodzonym sprzętem – tylko tą cholerną sondą.

– Proszę się nie martwić. W kosmosie znaleźć można zabawki, przy których ta sonda to nic. Wkrótce się tam wybierzemy.

Spojrzał na mnie z ukosa, ale nic nie powiedział, po czym wrócił do warczenia na swoich ludzi. Zamierzał zrzucić winę na jednego z nich, pozostało tylko ustalić którego.

Tymczasem Robin przyjrzała się stalowemu wężowi. Szturchnęła go rysikiem od tabletu.

– Jest stalowy i cały pokryty lodem. Jak się panu udało oderwać go gołymi rękami?

– Zakryłem rękawem – skłamałem.

Pokręciła głową.

– Napijemy się? To chyba koniec eksperymentu.

– Trzeba by coś zjeść.

– To możemy zrobić później.

Zastanowiłem się i nawet przez parę sekund rozważałem odmowę. Ostatecznie jednak razem wyszliśmy z laboratorium.2

Los Alamos w Nowym Meksyku położone jest wysoko, w południowej części Gór Skalistych. Samo laboratorium znajduje się ponad dwa kilometry nad poziomem morza. W sąsiadującym z nim miasteczku nie ma zbytnio co robić.

Robin i ja pojechaliśmy dalej, do Santa Fe – pół godziny drogi krętą szosą. Kobieta okazała się zdeterminowana. Jedliśmy wspólnie jakąś godzinę po wypadku w laboratorium – jeśli można nazwać jedzeniem wyławianie co lepszych orzechów z miseczki w hotelu.

Robin piła jak zawodowiec – zamówiła burbon z Kentucky z lodem. Znała się nawet na markach: Jim Beam, Wild Turkey i tak dalej.

– Sporo wiesz – powiedziała po drugim drinku. – Myślałam, że jesteś tylko pilotem złapanym przez kosmitów, ale chodzi o coś więcej.

Jej przeszywające oczy były duże i brązowe. Przypominały oczy Mii. Cholera, tęskniłem za tą szaloną kocicą. Przez chwilę zastanawiałem się, co się z nią stało – miałem nadzieję, że dobrze jej się żyło na Ral, ojczystej planecie.

– Mylisz się – odparłem. – Nic nie wiem. Jestem tylko rekwizytem do pokazywania przed kamerami.

Powoli pokręciła głową z niedowierzaniem.

– No dalej, Leo. Daj mi cokolwiek. Po co te tajemnice? Przecież obcy nas nie obserwują. Nie obchodzi ich, co robimy tu, na Ziemi.

– Może spytaj doktora Abramsa?

Parsknęła.

– Bardziej interesuje go to całe kosmiczne działo niż cokolwiek innego. Może nawet nie wiedzieć o pozostałych sprawach. Ale ty wiesz. Widziałam to w twoich oczach.

Wyciągnęła rękę i delikatnie podrapała moją dłoń pomalowanymi na różowo paznokciami.

Uważam, że dobrze odczytuję intencje ludzi, a ona wysyłała jasne sygnały. Wyraźnie próbowała mnie podejść.

W takich chwilach mężczyzna jak ja zawsze ma problem. Mogłem zabrać ją teraz na górę i dobrze się zabawić, a potem wybrać jedną z możliwych opcji – coś jej powiedzieć albo odmówić i ją wkurzyć, albo też coś wymyślić i ją okłamać. O mojej dysfunkcjonalnej osobowości świadczyło to, że trzecia opcja zdawała się najbardziej kusząca.

Zamiast tego wzruszyłem ramionami i przełamałem jej zaklęcie.

– Chcesz zjeść jakąś kolację? Alkohol na pusty żołądek źle na mnie działa.

Robin wyglądała na rozczarowaną i zabrała rękę.

– Przykro mi, że zmarnowałam twój czas – stwierdziła, wstając.

– Gdzie idziesz?

Przełknęła trunek, odstawiła z hukiem szklankę na bar i spojrzała na mnie.

– Widzę, że nic mi nie powiesz. Ale jeśli zmienisz zdanie, zadzwoń.

Myślałem, że wyjdzie wściekła, ale było inaczej. Pochyliła się i szepnęła mi do ucha:

– Dzięki. Niby mnie nie wydymałeś… ale jednak to zrobiłeś. Serio, zadzwoń.

Pocałowała mnie w policzek, ścisnęła dłoń i odeszła. Spoglądałem na nią z żalem. Od tyłu wyglądała jeszcze lepiej niż z przodu.

Jakieś dziewięćdziesiąt sekund później na jej miejscu usiadł facet w czarnym garniturze.

– Słuszna decyzja, Leo – powiedział, nie patrząc na mnie. Zamówił piwo.

– Tak… – odparłem. – Nie nadaję się do tajnych spraw. Kazano ci mnie obserwować? Nie widziałem cię wcześniej.

– Mylisz się. Świetnie nadajesz się do tajnych spraw. Niezły z ciebie oszust.

Spojrzałem na niego z irytacją, ale nie kłóciłem się.

– Czytałem wszystko, co o tobie mieli, ­Blake. Oszuści świetnie radzą sobie z trzymaniem informacji dla siebie. Czy ty też je dalej skrywasz? Przed własnym rządem?

W jego głosie słychać było samozachwyt. Cieszył się, że dziennikarka sobie poszła. Jasne, pewnie był po prostu kolejnym szpiegiem, który miał mnie śledzić, ale wydawał się jednak kimś więcej.

– Jak się nazywasz? – spytałem.

– Smith. John Smith.

Skinąłem głową.

– Wiesz co, Smith? Jak usłyszę od ciebie prawdziwą odpowiedź, odwdzięczę się.

Wstałem i ruszyłem w stronę wyjścia, ale on poszedł za mną. Czekał, aż znajdziemy się w windzie, po czym nagle wyciągnął nóż i próbował wbić go w mój kręgosłup.

Udało mi się jednak złapać go za rękę. Wykręciłem ją jak dziecku i przycisnąłem go do ściany windy. Z głośnika wydobywała się ckliwa muzyka.

– Teraz próbujesz mnie zabić? Dlaczego?

Obaj ciężko dyszeliśmy. Jedną dłonią trzymałem go za wykręconą rękę, a drugą zacisnąłem na jego gardle.

– Nie próbuję cię zabić… – Jęknął z bólu. – Chciałem tylko sprawdzić, czy jesteś tak szybki, jak mówią.

– I co? Ciekawość zaspokojona?

– Nie jesteś człowiekiem. Za szybki… za silny…

– Gówno prawda. No dalej, mów. Szybko.

– Wykonałem ruch, bo jest tu kamera. Uznałem, że nie zabijesz mnie na widoku.

Spojrzałem w górę. Oczywiście miał rację. Pracownicy hotelu musieli już wezwać gliny. Zauważyłem, że prawie dojechaliśmy na siódme piętro. Czas wysiadać.

– Po co w ogóle to zrobiłeś?

– Żeby upewnić się, że jesteś prawdziwym Leo, zanim pogadamy.

Nadeszła pora na podjęcie decyzji. Zastanowiłem się przez chwilę nad sytuacją i w końcu dokonałem wyboru. Dwukrotnie walnąłem jego głową o ścianę windy. Kabiną zatrzęsło, a wyblakły egzemplarz menu hotelowej restauracji spadł na podłogę.

Gdy puściłem Smitha, osunął się, zostawiając na ścianie smugę krwi.

Chwilę później odezwał się dzwonek windy, a ja podniosłem menu. Zaciekawiony uniosłem brwi.

„Dojrzewające na sucho steki” brzmiało dobrze. Czemu nie zjeść kolacji?

Drzwi otworzyły się i wyszedłem. Smith wyciąg­nął rękę, żeby powstrzymać je przed ponownym zamknięciem. Leżał na podłodze i nie wyglądało na to, żeby mógł wstać bez pomocy.

– ­Blake…

– Co?

– Pomóż mi, porozmawiajmy.

Stałem przez jakieś pięć sekund, po czym westchnąłem i podniosłem go z podłogi. Trzymałem jęczącego agenta z daleka od swoich ciuchów. Ze złamanego nosa leciała mu krew. Wyglądał dość żałośnie.

– Mój nóż… Możesz go zabrać? Odciski palców.

– Jezu… – mruknąłem. Podniosłem ostrze i wrzuciłem je do śmietnika w sieni, z dala od kamer. – Czas zacząć gadać, inaczej będziemy musieli się roz­­stać.

– Co chcesz wiedzieć?

– Na początek jak naprawdę się nazywasz.

Przez sekundę się zawahał, po czym spojrzał mi prosto w oczy i wziął głęboki oddech.

– Agent Godwin. Paul Godwin.

– Jakie służby?

– Czy to ważne?

Westchnąłem.

– Może i nie. Słuchaj, Godwin, jestem głodny i mnie nudzisz. Nie ma co żywić urazy, ale na razie.

Godwin mógł już stać, co dowodziło, że twardy z niego gość. Nie miał w ciele obcego symbionta odbudowującego komórki.

Wyciągnął rękę i instynktownie ją zablokowałem, ale tym razem nie próbował mnie zaatakować. Zamiast tego dotknął menu, które nadal trzymałem.

– Chcesz stek? Stawiam. Osiemdziesiąt dolarów za półkilowy kawałek mięsa.

Zaburczało mi w brzuchu na samą myśl. Znalazł moją piętę achillesową.

Pytająco uniósł brwi i chwycił za portfel, który miał w kieszeni na piersi.

– Firmowa karta kredytowa…

– Dobra, ale najpierw doprowadzimy cię do porządku.

Zabrałem Godwina do swojego pokoju i czekałem, podczas gdy on zakrwawiał moje białe ręczniki. Nie spuszczałem go jednak z oka. Gdyby chował jeszcze jakąś broń, chciałem mieć go w zasięgu ręki. Ani trochę mu nie ufałem.

Gdy wyglądał już nieco lepiej, ruszyliśmy do restauracji na górnym piętrze. Nos miał wciąż opuchnięty, ale przynajmniej przestał krwawić i wyglądał mniej krzywo.

– To co, możesz już gadać? – spytał.

– Ty pierwszy.

– Dobra. Należę do projektu.

– Jakiego projektu? – instynktownie rżnąłem głupa.

– Dobrze wiesz jakiego. Ikara.

Nawet ja nie powinienem znać tej nazwy. Zaskoczyło mnie, że wie o Ikarze, ale zachowałem pokerową twarz.

– Co to takiego?

Pochylił się w moją stronę i ściszył głos. Rozejrzał się wokół, by upewnić się, że nikt nas nie podsłuchuje.

– Daj spokój, wiem, co przywiozłeś ze sobą do domu. Wiem o tym więcej niż ty. A przynajmniej co działo się z tą rzeczą od chwili, gdy przekazałeś ją Pentagonowi. Twój okręt przeniesiono do bazy pod górą Cheyenne, do dawnej siedziby NORAD. Wiedziałeś o tym?

Zamrugałem, ale starałem się zachować beznamiętny wyraz twarzy.

– Nie powinienem o tym rozmawiać.

– Oczywiście, że nie. Ale jestem tu, bo wszystko idzie nie tak. Szefostwo popełniło pewne… błędy.

Przez chwilę nie wiedziałem, co powiedzieć. Wiedziałem, co powinienem zrobić – co powinienem był zrobić, gdy tylko ten błazen próbował zwrócić na siebie moją uwagę. Powinienem był skontaktować się ze swoim zwierzchnikiem i to zgłosić.

Ale udało mu się mnie zaciekawić.

– Jakie błędy? Kto jest szefem projektu?

– Abrams.

– Abrams? Ten apodyktyczny maniak od projektu Gwiezdnej Strzały?

– Tak. Gwiezdna Strzała to tylko przykrywka, żeby prasa miała o czym pisać. Zmyłka.

Skinąłem głową. Brzmiało to dość sensownie. Dla każdego, kto miał jakiekolwiek pojęcie o Ikarze, oczywiste było, że Gwiezdna Strzała jest żartem. Przestarzała ziemska technologia, niemająca znaczenia przy wiedzy, jaką teraz posiedliśmy o naszej międzygwiezdnej konkurencji.

– Jakie błędy? – znów spytałem.

– Zbudowali ziemski okręt oparty na „Młocie”, ale większy.

– To brzmi jak naturalny pierwszy krok.

– Być może. Ale chcą go wystrzelić. Już teraz.

Zastanowiłem się nad tym i westchnąłem.

– I co z tego? – udawałem, że nie znam odpowiedzi.

– To ty wyjaśniłeś w swoim raporcie, że Rebelianci obserwują Ziemię. Że mają zasady, które od razu byśmy naruszyli.

– Wewnętrzna rywalizacja? O to w tym wszystkim chodzi? Jakiś dyrektor z którejś agencji wywiadowczej przysłał cię tu, żeby mnie zwerbować, tak?

– To coś więcej, zaufaj mi.

Roześmiałem się.

– Obawiam się, że to niemożliwe. Zaufanie przestało wchodzić w grę od momentu, gdy próbowałeś mi wbić nóż w plecy. To był bardzo smaczny stek, ale…

– Poruczniku ­Blake, proszę posłuchać. Polećmy tam. Choćby teraz. Posłuchają cię.

– To nie mój poziom wtajemniczenia. – Wstałem od stołu. – Porozmawiaj z prezydentem albo kimś innym, kto tu rządzi.

Właśnie wtedy zauważyłem, że Godwin trzyma coś pod stołem. Czarny cylinder, ale nie wyglądało mi to na broń. Raczej jakiś mały spray. Co zamierzał z tym zrobić?

Cokolwiek sobie myślał, dało się zauważyć, że przygotowuje się do naciśnięcia spustu. Miał zdecydowaną, gniewną twarz. Rozglądał się po ludziach wokół.

– Ha! – Wskazałem za jego plecy. – Gliny w końcu przyjechały. Trochę im to zajęło.

Sztuczka zadziałała. Godwin odwrócił się, żeby zobaczyć rzekomych policjantów.

Moja ręka wystrzeliła w jego stronę i dostał mocny cios w skroń. Jego oczy rozszerzyły się, po czym opadł na bok. Gdy całkiem osunął się pod stół, ktoś zauważył i pomyślał, że Godwin się krztusi czy coś w tym stylu. Kelnerka zaczęła krzyczeć.

Byłem już w połowie drogi do wyjścia.

– On zapłaci – powiedziałem do zdumionej kelnerki, wskazując nieprzytomnego Godwina. – Ma kartę kredytową w kieszeni na piersi.

Szybko ruszyłem na korytarz, ale zamiast windy wybrałem schody. Na zewnątrz błyskało na niebiesko i czerwono, ale nie wyły żadne syreny. Najwyższy czas spadać.

Zostawiłem bagaże i wynajęty samochód. Trochę to bolało, ale nie miałem ochoty odpowiadać na dalsze pytania. Czy to gliniarzom, czy komukolwiek innemu.3

Na chłodnych nocnych ulicach Santa Fe nie było nikogo oprócz mnie i świerszczy. Sięgnąłem po telefon. Trochę się ociągałem, ale Waszyngton musiał się o tym wszystkim dowiedzieć.

Szybko jednak zorientowałem się, że mój telefon zniknął.

– Cholera – mruknąłem.

Zatrzymałem się i obejrzałem za siebie, na hotel. Na parkingu stały dwa radiowozy. Powrót nie był teraz optymalnym rozwiązaniem. Ktoś na pewno by mnie rozpoznał – w końcu cieszyłem się niejaką sławą.

Wyjąłem z portfela wizytówkę, którą zostawiła mi Robin, i sprawdziłem adres. Nocowała w innym hotelu, położonym całkiem niedaleko.

Dwudziestominutowy spacer nieco mnie orzeźwił. Górskie powietrze było czyste i przypominało mi rodzinne miasteczko, Evergreen w Kolorado.

Gdy dotarłem do hotelu, zabajerowałem recepcjonistkę i zadzwoniłem do pokoju Robin. Odebrała już po pierwszym sygnale.

– Zmieniłeś zdanie? – spytała uwodzicielsko.

– No cóż… powiedzmy, że świat je zmienił za mnie. Możesz mnie stąd zabrać?

– Z hotelu?

Recepcjonistka przyglądała mi się, ale bez zauroczenia w oczach. Wyglądała raczej na podejrzliwą. Może lokalne wiadomości już wyświetlały moją twarz?

– Tak – odpowiedziałem Robin, stając tyłem do recepcjonistki. – Spotkajmy się przed wejściem, dobra? Przejdę się nieco.

– Znowu masz kłopoty, co? – spytała po chwili milczenia.

– Coś ty.

Moje kłamstwo było jednak dość przejrzyste. Któryś z policjantów zmienił zdanie, jeśli chodzi o brak syren – a może tym razem to karetka jechała po Godwina? W każdym razie słyszałem charakterystyczne zawodzenie. Najwyraźniej Robin też.

– Cholera. Zaraz będę.

Odłożyłem słuchawkę, podziękowałem recepcjonistce i szybko wyszedłem przez drzwi frontowe.

Robin nie ociągała się. Niecałe trzy minuty później podjechała samochodem i otworzyła drzwi.

– Wsiadaj, wariacie.

– Naprawdę nie powinna pani zapraszać do samochodu obcych ludzi – odparłem z przekąsem.

Ruszyła ostro, zanim jeszcze zdążyłem zamknąć drzwi. Po chwili jechaliśmy sto kilometrów na godzinę. Dotarliśmy do skrzyżowania z główną drogą i zniknęliśmy wśród innych samochodów.

– Możesz już zwolnić. Nikt nas nie śledzi.

Spojrzała na mnie nerwowo.

– O co tu chodzi? Problemy z kosmitami?

– Podobają mi się niektóre z ich kobiet. A to potrafi wkurzyć resztę Kherów… Ale wiesz, że to tak naprawdę nie są obcy? Genetycznie to nasi dalecy kuzyni.

Robin pokręciła głową i westchnęła.

– Nie wiem, czemu cię zabrałam. Teraz pewnie mnie zabijesz, co? Albo coś wyskoczy spod ziemi, owinie mnie mackami i zawładnie moim ciałem?

Roześmiałem się.

– Nie ściga nas nikt poza uzbrojonymi ludźmi.

– A tym się nie przejmujesz?

– Bywałem w gorszych tarapatach. Możesz mi oddać telefon?

Spojrzała na mnie z ukosa, po czym wyciągnęła go z torebki i rzuciła do mnie. Złapałem go w powietrzu i odblokowałem.

– Upuściłeś w barze.

– Wyszłaś przede mną.

– Tak, ale… wróciłam tam, a ciebie nie było i barman…

– Jasne – uciąłem, żeby nie musieć słuchać dalszych kłamstw.

Na chwilę zamilkła i wpatrzyła się we mnie. Wybrałem ciąg cyfr i podniosłem telefon do ucha. Kod został rozpoznany. To nie był normalny numer i nie pokazywał się na liście ostatnich połączeń – ani na moim telefonie, ani u operatora.

Zamiast sygnału po dłuższej ciszy usłyszałem kliknięcie.

– Kod? – odezwał się cichy głos.

– Orion.

– Proszę czekać.

Dlaczego rządowe typki zawsze kazały ludziom czekać? Pierwsze słowa Alexandra Bella do asystenta musiały chyba brzmieć właśnie „proszę czekać”.

Robin spoglądała raz na mnie, raz na drogę. Musiała próbować wcześniej wyciągnąć z mojego telefonu jakieś informacje, ale bezskutecznie. Nie było w tym nic dziwnego. Tego rodzaju sprzęt dają tylko tajnym agentom. Wygląda normalnie, ale ma specjalnie zaprogramowany firmware.

– Operator – odezwał się dwie minuty później męski głos.

– Tu porucznik Leo ­Blake, Marynarka Stanów Zjednoczonych, w czynnej służbie.

– Tak, poruczniku ­Blake, o co chodzi?

– Potrzebuję bezpiecznego schronienia. Wpadłem w pewne kłopoty…

– Widzieliśmy raporty. Przestaliśmy pana śledzić trzy tygodnie temu i nagle ma pan na koncie próbę morderstwa oraz ucieczkę z miejsca zbrodni. Dlaczego nie…

– Zostałem zaatakowany. Nożem, od tyłu.

Operator zamilkł.

Nie znałem jego nazwiska. Ani nawet kryptonimu. Był tylko gościem, który zawsze odbierał, gdy używałem kodu.

– Zaatakowany? Mamy wcześniejszą informację o napaści w windzie… to też był pan? Dlaczego od razu pan nie zadzwonił?

Spojrzałem z ukosa na Robin.

– Ktoś ukradł mi telefon. Odzyskałem go i jestem cały, ale nie wiem, gdzie teraz jechać. Nie mam pojęcia, co tu się dzieje.

– Dobrze… Zgodnie z protokołem proszę udać się do najbliższej instytucji federalnej.

– Nie wysyłajcie mnie do jakiegoś biura FBI w Santa Fe, gdzie na nocnej zmianie siedzi tylko stróż.

– Dobrze… wyślemy pana z powrotem do laboratoriów.

– Są zamknięte.

Roześmiał się.

– Mamy kosmitów na niebie, ­Blake. Laboratoria nigdy nie są teraz zamknięte. Przed wejściem będzie na pana czekała przepustka.

Spojrzałem na Robin.

– Mam kogoś ze sobą. Mogą być dwie przepustki?

Mężczyzna westchnął.

– Poderwałeś jakąś dupę, co?

– Lubię dupy – odparłem. Pomyślałem o Mii.

Robin krzywo na mnie spojrzała.

– Cholera, ­Blake, masz kłopoty. Dobra, wejdzie, ale zostanie odeskortowana na bok i pozostanie pod nadzorem.

– Dobry pomysł. I jeszcze coś.

– Co takiego?

– Kim jest agent Godwin?

Na linii zapadła cisza. Było tak cicho, że przez chwilę myślałem, że się rozłączył.

– Operator, jesteście tam?

– Tak. Dopytam się. Jedźcie do laboratoriów.

W końcu się rozłączył, a obok mnie Robin zaczęła panikować.

– Co to miało być, do cholery?! Co to za szpiegowskie podchody? I jaka znowu dupa?

Wzruszyłem ramionami.

– To twój kryptonim. Każdy jakiś dostaje, gdy wmiesza się w coś takiego.

Ku mojemu zaskoczeniu kupiła to.

– I mnie nazwano Dupa? A jaki jest twój?

Sam dostałem dawno temu ksywę od pewnych agentów.

– Łamacz Szczęk – odparłem.

– Dupa? To niesprawiedliwe i seksistowskie.

– Tak. Ale pasuje, co?

Robin jechała dalej, wyraźnie naburmuszona. Za­częła zasypywać mnie pytaniami, które odbijałem jak mistrz ping-ponga. Gdy dotarliśmy do bramy Los Alamos, jej ciekawość wciąż nie została zaspokojona.

Samochód, który wjechał na tamtejszy parking, zalało światło reflektora. Otoczyli nas mężczyźni w ciężkich butach, z bronią automatyczną w gotowości.

Laboratorium nie zawsze miało tyle ochrony, ale zwiększono jej poziom, gdy ludzie z gwiazd zaczęli składać niezapowiedziane wizyty.

Gdy potwierdziliśmy swoją tożsamość, strażnicy kazali nam wsiąść na tylne siedzenia humvee i zawieźli nas do OT91. W Obszarze Technicznym 91 pracowano nad projektem Gwiezdnej Strzały.

Gdy szliśmy po betonowych schodach, przyszło mi na myśl, że może stary doktor Abrams wciąż się tam krząta i nadal rozpacza po swoim kosmicznym działku.4

Abrams czekał na nas w środku. Na Robin patrzył niemal tak podejrzliwie jak na mnie.

– Spotkał się pan z agentem Godwinem? – spytał, gdy tylko weszliśmy. – Co pana z nim łączy?

Wzruszyłem ramionami.

– Śledził mnie od paru tygodni. Myślałem, że to kolejny tutejszy tajniak. Wygląda jednak na to, że knuje coś na własną rękę.

– Cokolwiek robił czy mówił, nie miał do tego upoważnienia – warknął Abrams. – Co panu powiedział?

– Najciekawsze rzeczy dotyczyły pana. Mówił tak, jakby sporo o panu wiedział.

Abrams zesztywniał. Wskazał długim palcem na Robin.

– Panie ­Blake, proszę pamiętać, kto to. To dziennikarka. Może panu dzisiaj pomogła, ale proszę myśleć trzeźwo, na tyle, na ile to możliwe w obecności młodej kobiety.

Robin prychnęła.

– To może wyjdę na papierosa – stwierdziła i wyciągnęła paczkę z torebki. Torebkę położyła na stole i wyszła.

Patrzyłem, jak wychodzi, i zauważyłem, że Abrams również. Był stary i zgorzkniały, ale nadal potrafił docenić niezły tyłek.

Robin wychodziła, kołysząc biodrami. Czy robiła to celowo? Próbowała przykuć naszą uwagę?

Gdy tylko wyszła, otworzyłem jej torebkę. Abrams syknął, ale wyjąłem z niej telefon. Uruchomiła aplikację do nagrywania.

Abrams mruknął pod nosem.

Odezwałem się do urządzenia.

– Dupa? Tu Łamacz Szczęk. Jesteś mi coś winna za kradzież telefonu.

Wyłączyłem aplikację i odłożyłem komórkę do torebki. Odwróciłem się do Abramsa.

– Widzi pan? – odezwał się. – Ze względu na słabość charakteru sprowadził pan tu dziennikarkę, która…

– Doktorku, wyłączyłem nagrywanie. Jest czysto. A teraz pogadajmy poważnie. Kieruje pan projektem Ikar, tak? I pod górą Cheyenne budujecie nowy okręt? Chętnie go zobaczę. Jak rozumiem, został oparty na budowie „Młota”?

Abrams chyba nigdy do tej pory nie był w takim szoku. Wybałuszył oczy i na chwilę odebrało mu mowę. Gdy zaczął się jąkać, ja znów się odezwałem.

– Doskonale rozumiem. Dzięki – stwierdziłem. – W takim razie pańska reakcja na Godwina jest prawdziwa? I nowy okręt to też prawda? Jest gotów do startu, co? Kto chciałby to powstrzymać? Kto się martwi, że nie spodoba się to Kherom?

– ­Blake… – odezwał się Abrams, gdy nieco się opanował – nie możesz o tym mówić. Nikt nie wie o Ikarze. I nie potwierdzam nic więcej z tego, co powiedziałeś.

Zaśmiałem się lekko.

– Nie musi pan nic potwierdzać, doktorku. Niech pan pamięta, żeby nigdy nie grać w pokera. Z nikim.

– Proszę przestać tak mnie nazywać. Nie znoszę tego kryptonimu.

Na chwilę zamarłem, po czym załapałem. Agenci naprawdę musieli nazwać go Doktorkiem.

– Dobra, doktorku. Co pan na to? Pokaże mi pan tę nową łajbę czy jak?

Machnął rękami z wyraźną frustracją.

– Dobrze. A nuż pan pomoże. W grę wchodzi polityka, a pan jest zwierzęciem politycznym. Ten laser… – Wskazał na działo, nad którym tak ciężko dziś pracował, a które teraz wyglądało na martwe, wycelowane niemal pionowo w sufit. – Nie jest tak znowu bezużyteczny, jak uważają niektórzy. To część Ikara. Nawet krytyczna część, powiedziałbym.

Usiadłem na krześle i skinąłem głową. Patrzyłem na wielki cylinder tak, jakby mnie obchodził.

– Proszę kontynuować.

– Widzi pan, nie chodzi o wystrzeliwanie rzeczy do innych układów słonecznych. Nie bezpośrednio. Sondy mają lecieć do międzygwiezdnych punktów skoku. Do tego, co nazwałby pan gwiezdnym przepływem.

W końcu mnie zainteresował.

– Strzelacie tym w rozdarcia w czasoprzestrzeni? Po co?

Gestem nakazał mi być cicho. Zastosowałem się.

– Widzę, że rozumie pan wagę tej kwestii. Nie możemy wystrzelić nowego okrętu do gwiazd, nie wiedząc wszystkiego o tym, gdzie leci. Mamy tylko jeden okręt… Jak możemy zaryzykować wysłanie go w nieznane na pierwszą misję?

– Dobra, rozumiem czemu, ale skąd biorą się te rozdarcia?

– Jak pan wie, obserwują nas pańscy Kherowie. Co jakiś czas odwiedza nas nowy okręt i sprawdza, co u nas słychać. Robią to w losowych odstępach czasu, ale częstotliwość się zwiększa.

– Ze względu na wasze eksperymenty?

Wzruszył ramionami.

– Wątpię. Ale niektórzy formułowali taką hipo­tezę.

Zaczynałem chwytać. Wewnątrz grupy pracującej nad projektem trwała walka, a doktor Abrams był po stronie, która wolała podjąć ryzyko. W takim razie mógłbym go uznać za sojusznika, jako że sam lubiłem ryzykowne strategie.

– Proszę powiedzieć więcej. Jak wykrywa pan te wizyty Kherów?

Na chwilę spuścił wzrok, po czym w końcu podjął decyzję.

– Rząd wiedział o nich od jakiegoś czasu. Ale dopiero gdy otwarcie się pokazali, dostaliśmy budżet na ich śledzenie. Jesteśmy teraz w stanie wykryć ich za każdym razem, gdy zjawią się w naszej okolicy, to znaczy wśród planet wewnętrznych Układu Słonecznego.

– Dobra… Używacie satelitów, tak?

– Oczywiście. Zapewne od lat słyszał pan o tajnych wojskowych lotach na orbitę, prawda?

– Tak.

– No cóż, nie wszystkie unosiły się nad Azją i szukały pocisków balistycznych.

– Rozumiem… Proszę powiedzieć mi o…

– Z mojej strony to tyle. Jest pan gotów mi pomóc czy nie? Jeśli wprowadzę pana do projektu, pomoże mi pan osiągnąć cele?

Trudno było na to odpowiedzieć. W końcu nie wiedziałem do końca, co planuje. Ale gdybym teraz mu odmówił albo zażądał dalszych informacji, mógłby zmienić zdanie. Z zewnątrz nie miałbym szans na dostęp do bazy pod górą Cheyenne.

– Pomogę.

Abrams zmarszczył czoło.

– Żadnych obiekcji? Żądań?

– Żadnych. Chcę w to wejść. Sprowadziłem tu pierwszy okręt po to, by pomóc Ziemi zbudować własną flotę. Chętnie zrobię, co tylko w mojej mocy, aby w tym pomóc.

Abrams pozwolił sobie na cień uśmiechu.

– To miła niespodzianka, ­Blake. Zobaczę, co da się zrobić. A teraz prosiłbym…

Wskazał na drzwi. Gdy ruszyłem w ich stronę, wpadłem na Robin. Nie była jednak sama. Po jej bokach stało dwóch strażników, którzy wepchnęli ją do środka. Wyglądali na bardzo wkurzonych.5

– Doktorze Abrams – odezwał się jeden z ludzi – złapaliśmy tę kobietę z urządzeniem szpiegowskim. Nasłuchiwała pod pańskim gabinetem.

Abrams stukał palcami po biurku.

– A, tak. Znaleźliśmy jej telefon i go wyłączyliśmy.

Robin spuściła wzrok.

– Chcę porozmawiać z adwokatem. Nie bez powodu mamy w tym kraju wolność prasy.

Z nieciekawą miną przeglądałem jej torebkę. Spojrzała na mnie z ukosa, ale zignorowałem to. Znalazłem kolejne urządzenie, nadajnik podłączony do power banku. Gdy go podniosłem, wzruszyła ramionami.

– Musiałam zostawić to przypadkiem. Jestem dziennikarką, noszę ze sobą urządzenia nagrywające. To chyba nic dziwnego?

– To może być przestępstwo – odezwał się jeden ze strażników i zabrał mi urządzenie.

– Nic tu nie podpisywałam – powiedziała Robin z niepokojem.

– To nie ma znaczenia. Mamy nowe prawo, odkąd pojawili się kosmici. Słyszała pani o przepisach do spraw nieludzi? Musi je pani znać.

Nie patrzyła nam w oczy.

– Zniszczę to wszystko.

– To nie wystarczy – odparł strażnik. Zabrał jej komórkę oraz inne urządzenia i wrzucił do worka. Następnie znalazł młotek, którego używał jeden z techników przy kosmicznym dziale, i roztrzaskał zawartość.

– To nadal za mało – stwierdził Abrams. – Upubliczni wszystko, co tu widziała i słyszała, gdy tylko opuści ten ośrodek. Aresztować ją.

– Zaczekaj, doktorku – odezwałem się. – To ja ją w to wplątałem i…

Odwrócił się w moją stronę.

– Tak, owszem. Cieszę się, że poczuwa się pan do odpowiedzialności. Był pan w naszym nowym ośrodku federalnym, tym, który wykopaliśmy pod ziemią, prawda?

Mówił o specjalnych „ośrodkach internowania”. W jednym z nich rząd umieścił komandora porucznika Jonesa. Pomogłem go stamtąd wyciągnąć, podobnie jak innych, na których stan umysłu wpływali Kherowie i ich symbiotyczne implanty.

– Tak, byłem.

– Tam właśnie trafi ta kobieta. I to pańska wina.

– Mam swoje prawa! – skarżyła się Robin. – Nie możecie mnie przetrzymywać bez procesu! Nie możecie…

– Przepisy do spraw nieludzi zawierają mnóstwo paragrafów dotyczących wyjątkowych okoliczności – oznajmił Abrams. – Wśród nich jest zawieszenie praw w razie zidentyfikowania nie tylko wrogich kosmitów, ale także ich agentów na Ziemi.

– Nazywa mnie pan obcym szpiegiem? Mówi pan poważnie?

– Dura lex sed lex – stwierdził beznamiętnie naukowiec.

Wykrzywiłem usta ze złości.

– W takim razie ja nie pomogę panu osiągnąć pańskich celów, doktorku.

Wyglądał na zaskoczonego. Robin również.

– Myślałem, że powiedział pan, iż nie ma relacji seksualnej z tą kobietą.

Jeden ze strażników odchrząknął, ale wszyscy go zignorowali.

– Tu chodzi o zasady. Popełniła pewne błędy, ale nie jest szpiegiem obcych.

Abrams był poirytowany. Oparł chude dłonie o szczupłe biodra i spojrzał na nas jak na zbłąkane dzieci.

– Co więc mamy z nią zrobić, ­Blake?

– Zabiorę ją do ośrodka. Dacie nam obojgu przepustki.

Parsknął i pokręcił głową.

– Nie słucha mnie pan? – Zmarszczyłem brwi. – Proszę dać jej przepustkę i kazać podpisać umowę o poufności. Jeśli ją naruszy, możecie ją uwięzić i wyrzucić klucze. Wtedy będziecie pewni, że nie przekaże nikomu tego, co dziś słyszała.

– Nic takiego nie podpiszę! – zaprotestowała. – Jestem dziennikarką!

– Już nie – powiedziałem. – Pomyśl o tym w ten sposób: zyskasz informacje z najlepszego źródła. Jeśli kiedyś projekt zostanie upubliczniony, będziesz mog­ła napisać o tym książkę.

– Mało prawdopodobne – wtrącił Abrams. – Ale tak czy siak, to wykluczone. Czym miałaby się zajmować? Mamy już wyszkolonych i godnych zaufania techników. Nawet personel sprzątający…

Robin wyglądała, jakby miała znów eksplodować. Podniosłem ręce, żeby uspokoić ich oboje.

– A macie pijarowca? – spytałem. – Na razie niczego nie ogłaszacie, ale coś trzeba będzie powiedzieć, gdy to poleci. Prędzej czy później sprawa stanie się publiczna, a ona świetnie was na to przygotuje.

Abrams wziął głęboki wdech, po czym wypuścił powietrze. Widziałem, że wolałby wrzucić Robin do lochu.

– Dobrze. Ale żadnych takich wpadek na przyszłość, ­Blake. To się nie może roznieść. Nikt, kto nie jest godny zaufania, nie może nic wiedzieć, przynajmniej na razie.

– Zgoda.

Wyciągnąłem do niego rękę. Zamiast ją uścisnąć, odwrócił się i wrócił do pracy.

– Proszę się zjawić rano. O siódmej odlatujemy.

Wyciągnąłem Robin na zewnątrz, gdy tylko strażnicy ją puścili. Odeskortowali nas do bramy.

Gdy byliśmy znów w jej samochodzie, odetchnęła głęboko.

– Nie lubię podziękowań, ale tym razem naprawdę mam za co być ci wdzięczna.

– Cieszę się, że zdajesz sobie z tego sprawę. Sporo ryzykowałaś, próbując nas nagrywać. Oni nie żartują.

– Nie… A co z Abramsem? Myślisz, że będzie tam pracować całą noc?

Spojrzałem na budynek. Tu i ówdzie wciąż paliły się światła. Jedno z nich na pewno w jego gabinecie.

– Tacy jak on dużo nie sypiają. Nieumarli tak już mają.

Roześmiała się i odwiozła nas do hotelu. Nie oponowałem, bo nie miałem gdzie się zatrzymać. Zaprosiła mnie do swojego pokoju i znów nie zgłaszałem obiekcji. Wtedy zaczęła powoli rozbierać siebie i mnie.

– Jesteś tego pewna? – spytałem.

– W każdej chwili możesz mnie powstrzymać.

Nie powstrzymywałem jej. Było miło i wkrótce zasnęliśmy, leżąc rozciągnięci na pościeli.6

Następnego ranka obudziło mnie brzęczenie. Był to budzik w moim telefonie.

Przez zasłony zaczynało prześwitywać światło dnia. Słyszałem szum prysznica, pod którym przebywała Robin.

Gdy zdążyliśmy się już umyć i ubrać, ledwie mieliśmy czas, by cokolwiek zjeść w samochodzie po drodze do laboratorium. Spakowała wszystkie swoje rzeczy, a ja zazdrościłem jej, że ma co pakować. Miałem na sobie wciąż wczorajsze ubranie, bo nie chciałem wracać do swojego hotelu i ryzykować aresztowania.

Gdy dotarliśmy na miejsce, śmigłowiec stał na lądowisku. Łopaty powoli wirowały – dopiero co wylądował.

Abrams spojrzał na zegarek, który zawsze nosił na ręce.

– Spóźniliście się.

– Tylko cztery minuty – stwierdziła Robin.

Spojrzał na nią surowym wzrokiem.

– Nie do pani mówię. Nie lubię czekać, ­Blake. Żądam, aby moi pracownicy okazywali mi szacunek, nie marnując mojego czasu.

Robin przygryzła wargę, ale nic nie powiedziała.

Wsiedliśmy do helikoptera, gdzie zaskoczył mnie widok znajomej walizki.

– Hej, to moje rzeczy!

– Wykonałem kilka telefonów do policji – wyjaśnił Abrams. – Skonfiskowali pańskie rzeczy, ale udało mi się z nimi porozumieć. Zarzuty zostały od­dalone.

– Ee… dzięki.

Abrams chłodno skinął głową i w końcu oderwaliśmy się od ziemi. Na dużej wysokości z helikopterami zdarzały się problemy, ale nasz sprawował się dobrze. Był to rządowy transportowiec.

Góra Cheyenne znajdowała się ponad trzysta kilometrów na północ od nas. Podróż samochodem zajęłaby sześć godzin, ale drogą powietrzną dotarliśmy tam w jedną. Góry Skaliste pod nami zachwycały surowym pięknem.

Robin wpatrywała się w krajobraz, ale od czasu do czasu drżała z zimna. Nie ubrała się dość ciepło na taką podróż.

Gdy wreszcie dotarliśmy do góry Cheyenne, zabrano nas do tamtejszej bazy lotnictwa i zaprowadzono do sterylnego pomieszczenia z migającymi fluorescencyjnymi światłami, a po jakimś czasie przyniesiono umowy do podpisu. Po krótkiej odprawie zostawiono nas samych z dokumentami.

Podpisałem je od razu – w końcu nie mieliśmy szczególnego wyboru.

– Od tego momentu nasze tyłki należą do rządu – stwierdziłem.

Robin wyglądała na zaniepokojoną. Ja, po wieloletniej służbie w marynarce, byłem przyzwyczajony do takich sytuacji, ale dla niej było to coś nowego.

– Czy na pewno powinniśmy to zrobić? – szepnęła.

– A jaki mamy wybór? Chcesz trafić do tajnego więzienia?

– A co z tobą? Tobie nic nie zrobią. Nie mogą… jesteś bohaterem.

– No cóż… Uwierz mi, na pewno coś by wymyślili.

Odłożyła długopis, odchyliła się na krześle i skrzyżowała ręce.

– Wstrzymam się. Będę negocjować. Prawnicy potrafią zdziałać cuda.

Zagwizdałem, po czym wstałem i podałem jej rękę. Na ten widok zrobiła kwaśną minę.

– Jestem pod wrażeniem – stwierdziłem. – Nie miałem cię za upartego więźnia. Chyba się myliłem.

– Nie wsadzą mnie do więzienia – odparła niepewnie.

– Nie. Nie do końca. Opowiem ci, jak wyglądają te specjalne ośrodki internowania.

Byłem tam, w tych mrocznych lochach. Trzymano tam szczególnych ludzi. Wielu z nich, jak mój stary przyjaciel komandor porucznik Jones, nosiło w sobie symbionty Kherów. Zrobiłem, co mogłem, by ich uwolnić, oswobadzając ich umysły.

Wyraźnie była w szoku.

– Czy to tajne informacje? – spytała.

– Nie do końca. Ale też nie są szeroko znane. Ludzie, którzy tam siedzą, przegrali i nikt nie interesował się ich losem. Media skupiały się na zwycięzcach, którzy polecieli w kosmos, jak ja.

– To mogłaby być niezła historia. Wiele można z niej wyciągnąć. – Oczy wyraźnie jej zabłysły.

– Owszem. Ale zapewne nie wcześniej, niż wypełnisz warunki umowy. Czy ma datę wygaśnięcia?

– Tak. Jakieś cztery lata. To szaleństwo.

Wzruszyłem ramionami.

– Gdy się jest w samym środku tego wszystkiego, czas leci bardzo szybko.

Robin prychnęła lekceważąco.

Zaczynałem mieć dość jej nastawienia, więc wyszedłem i zostawiłem ją samą z myślami. Gdy wychodziłem, stukała nerwowo długopisem o papier, robiąc czarne kropki.

Na zewnątrz powitała mnie znajoma twarz. Był to nikt inny jak komandor porucznik Jones, wysoki, dobrze zbudowany czarny mężczyzna tuż przed pięćdziesiątką.

– To ty, Jones? – zawołałem i podałem mu rękę. – Dobrze cię widzieć. Nieźle wyglądasz!

Jones uśmiechnął się szeroko i mocno uścisnął mi dłoń. Zauważyłem, że wrócił do munduru marynarki. To była niespodzianka. Gdy ostatnio się z nim widziałem, był niespełna rozumu i siedział zamknięty w celi.

– Dobrze cię widzieć, poruczniku – odparł. – Czekałem tu od jakiegoś czasu. Zaczynałem się zastanawiać, czy ty i ta dziennikarka nie robicie tam aby nic zdrożnego.

– Nie ma tak dobrze. Problem w tym, że nie chce nic podpisywać. Nie rozumie, że tutaj wszystko jest na poważnie.

– Jesteśmy poważni, ­Blake. Śmiertelnie.

Spojrzeliśmy sobie prosto w oczy. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że Jones musi być częścią zespołu pracującego nad projektem.

– Maczasz w tym palce, co? Nie jesteś tu tylko gościnnie?

Roześmiał się.

– To nie Disneyland. Każdy jest tu służbowo, a teraz również ty.

– Rozumiem. Po prostu nieco zaskoczyło mnie, że jesteś…

– Nie musisz tego mówić. – Wyprostował się sztywno. – Nie jestem już człowiekiem, którego widziałeś w tamtej celi. Przekonanie do tego innych zajęło mi miesiące, ale w końcu uwierzyli. Sprowadzili mnie, bo byłem w kosmosie, nawet jeśli niezbyt długo. Jestem najwyższym stopniem ziemskim oficerem, jaki znalazł się kiedykolwiek na okręcie Kherów.

Skinąłem głową w zamyśleniu.

Jones dotknął jednej ze ścian, która jakby rozpłynęła się, a za nią ukazała się Robin, siedząca w niewielkim pomieszczeniu. Wyglądała jednocześnie na wkurzoną, zmartwioną i znudzoną.

Zamrugałem ze zdziwienia. Musiałem na przyszłość zapamiętać, że nie tylko lustra są tu przezroczyste. Nawet ściany nas szpiegowały.

– Nie martw się o nią – rzekł Jones. – W końcu się zdecyduje. Albo przez dłuższy czas jej nie zobaczysz. W każdym razie mamy do omówienia ważniejsze rzeczy.

Poprowadził mnie wzdłuż korytarza. Wsiedliśmy do dżipa, który zawiózł nas w głąb góry. Dziwnie było znaleźć się w tym zabytku z czasu zimnej wojny. Był to jeden wielki schron przeciwatomowy, wydrążony w twardym granicie. Gdy zjechaliśmy na sam dół, nad nami piętrzyło się sześćset metrów skał. Cała baza zajmowała powierzchnię pięciu hektarów.

– Dokonaliśmy pewnych modyfikacji, nieco odwiertów – powiedział mi po drodze Jones. – Sam okręt budowany jest w postaci osobnych modułów. Gdy będzie gotowy, wywieziemy go na powierzchnię i złożymy w całość w Peterson, w Colorado Springs.

– Dobra, a jak dużo wam zostało?

Był wyraźnie zakłopotany.

– Niektórzy powiedzieliby, że już jesteśmy gotowi.

– Ale inni wolą czekać? Chcą uziemić okręt w tej dziurze?

Jones wzruszył ramionami.

– To nie moja decyzja. Jestem tylko konsultantem. Sugeruję, żebyś też zatrzymał swoje opinie dla siebie.

– Zrozumiano, sir – odparłem sztywno.

Kłamać należy zawsze zdecydowanym głosem. W myślach już postanowiłem dogłębnie zbadać tę dysputę o to, jak i kiedy należy odsłonić nowy okręt. W końcu po to sprowadził mnie tu Abrams – no, nie licząc tego, że żartowniś nazwiskiem Godwin próbował wbić mi nóż w plecy.

Wkrótce zaczęliśmy wycieczkę po bazie i trudno było nie zauważyć, że wygląda inaczej niż w czasach zimnej wojny. Widziałem tylko zdjęcia, ale ośrodek zdecydowanie zmodernizowano. Zamiast przyćmionych pomieszczeń, skał i pulpitów z przyciskami zobaczyłem centralny obszar otoczony łącznikami prowadzącymi do mnóstwa przeszklonych biur. W oknach zainstalowano żaluzje, ale większość drzwi była otwarta.

Wszędzie widziałem plątaninę stalowych rur. Zrobiono z nich schody, łączniki, nawet barierki wokół niektórych stacji roboczych. Miało to sens – wszystko musiało być wytrzymałe.

Na jednej ze ścian głównego pomieszczenia operacyjnego znajdowało się kilka wielkich ekranów, przedstawiających wysokiej rozdzielczości obrazy Ziemi z różnych satelitów oraz diagramy Układu Słonecznego – a w szczególności bezpośredniej okolicy Ziemi.

– To Księżyc, Mars, Wenus – stwierdziłem, przyjrzawszy się globom otaczającym symbolicznie przedstawione Słońce. – Ale co to za kropki? Zielone, czerwone, niebieskie?

Większość z punktów otaczała Ziemię, ale niektóre znajdowały się dalej. Zwłaszcza czerwone były niemal poza mapą.

– Uważny jesteś – stwierdził Jones i podprowadził mnie bliżej ekranów.

Przyjrzałem się uważniej.

– Czerwone to jednostki wroga. Widzisz nazwy? Beta, Tango, November.

– Wroga? Rosjanie czy Chińczycy?

Spojrzał na mnie zdumiony.

– Nie, nie. Oni nie są teraz naszymi wrogami. Może rywalami, ale niegroźnymi. Zielone kropki to nasze sondy. Niebieskie to sondy innych ziemskich krajów. Obecnie jesteśmy w praktyce sojusznikami i dzielimy się danymi.

– A czerwone?

– Obce. Nieznanego pochodzenia.

W milczeniu przyglądałem się mapie układu. Jej skala przyprawiała mnie o dreszcze.

Jasne, byłem tam. Porwali mnie Kherowie i siłą wcielili do swojej armady, ale nie myślałem, że wciąż krążą wokół Ziemi. Miało to sens, ale sama myśl była dość przerażająca.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: