Recepta na szczęście - ebook
Recepta na szczęście - ebook
Przystojny doktor Marco Ranieri i atrakcyjna doktor Sydney Collins poznają się w niezwykłych okolicznościach: na gzymsie wieży szpitala w Londynie, z której Sydney zgodziła się zejść, asekurowana liną. Ich spotkaniu towarzyszył prawdziwy dreszcz emocji, który potem przerodził się w zauroczenie. Sydney i Marco umawiają się na niezobowiązujący romans, mający trwać do końca kontraktu Marca w Londynie. Tymczasem pewien drobny incydent wszystko zmienia...
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9130-7 |
Rozmiar pliku: | 536 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Śmiało! Jeden mały krok!
Sydney codziennie przezwyciężała strach. Zejście po linie z wieży szpitala London Victoria – zbierano fundusze na specjalistyczny sprzęt dla oddziału ratownictwa – nie powinno stanowić dla niej problemu. Nie mogła stchórzyć.
Spojrzała w dół. Zobaczyła biały kamienny gzyms, a za nim przepaść. Od ziemi dzieliło ją osiemdziesiąt metrów.
Dwa miesiące temu, w szpitalu, pomysł wydawał się jej genialny. Ale dziś, kiedy stała na krawędzi, wiedziała, że to najgłupsza rzecz, na jaką kiedykolwiek się zgodziła.
Miała na sobie uprząż i kask. Będzie asekurowana; eksperci nie pozwolą jej spaść. Wszystko to wiedziała. Musiała jedynie wykonać jeden krok.
Nogi jednak odmawiały jej posłuszeństwa.
– Dasz radę, Sydney. Jeden mały krok.
Jeden krok. W stronę przepaści. Słyszała głos instruktora, ale nie była w stanie mu odpowiedzieć. Nawet nie pamiętała jego imienia, chociaż jeszcze przed chwilą rozmawiali. Stała jak posąg. Nie mogła przesunąć nogi do tyłu, do przodu zresztą też nie. Boże, dlaczego poszła na pierwszy ogień? Chyba oszalała. Za nic w świecie nie zdoła zejść. Do końca życia pozostanie na tym gzymsie.
Po chwili obok instruktora pojawił się ktoś inny.
– Cześć. – Nigdy dotąd go nie widziała. Przystojny, ciemnowłosy, o oczach w kolorze roztopionej czekolady i oliwkowej karnacji przypominał aktora, w którym od lat się kochała. – Jestem Marco.
Głos miał niski, przyprawiający o dreszcz, z leciutkim akcentem. Skoro podał swoje imię, wypadało podać mu swoje. Ale podobnie jak nogami, językiem również nie była w stanie poruszyć.
– Ty jesteś Sydney?
– Eee...
Potraktował to jako potwierdzenie.
– Dobra. A teraz, Sydney, pośpiewamy. – Zwariował? – Znasz Toma Petty’ego „Free Falling”?
Ha, ha, bardzo śmieszne. Free falling, czyli swobodne spadanie. Jej kumple ze szpitala pewnie zaproponowaliby ten sam utwór. Najwyraźniej lekarze i ludzie od wspinaczek mają identyczne poczucie humoru. Posłała Marcowi mordercze spojrzenie.
– Śpiew pomoże ci się odprężyć. Przysięgam. Jeśli zacznę, przyłączysz się?
Skinęła głową, a mężczyzna błysnął zębami w uśmiechu. Gdyby nie była skamieniała ze strachu, pewnie zakręciłoby się jej w głowie.
– Doskonale, tesoro. Teraz prawą ręką sięgnij za siebie, ściśnij linę statyczną i zrób mały krok do tyłu. Poczujesz szarpnięcie, ale nie denerwuj się; lina przejmie twój ciężar. Potem wysuń rękę w bok i ruszaj w dół. Jeśli zechcesz przystanąć, ponownie sięgnij za siebie. Rozumiesz?
Kolejne skinienie.
– Okej. A „Walking on Sunshine” znasz?
Tak, świetnie znała ten szybki rytmiczny utwór.
Skinęła głową po raz trzeci. Marco zaczął śpiewać. Po chwili przyłączyła się do niego.
– Krok do tyłu – powiedział przy refrenie.
O dziwo, wykonała jego polecenie. Wszystko się zachybotało, potem uspokoiło. Marco wciąż śpiewał. Nadal dotrzymywał jej towarzystwa. Uda się, pomyślała. Czuła, że fałszuje, ale to nie miało znaczenia.
Szła – nie w promieniach słońca, jak głosiły słowa piosenki, a po ścianie budynku, lecz szła.
I wreszcie koniec! Znalazła się na dole. Nogi się jej trzęsły, ręce również. Ledwo odpięła uprząż.
– Schodzisz? – spytał instruktor.
– Ja? – Ostatni raz uprawiał wspinaczkę na Capri. Niewątpliwie budynek w centrum Londynu to znacznie bezpieczniejsze miejsce; poza wszystkim innym nie trzeba się martwić o przypływ.
Marco spojrzał na zegarek. Zejście po murze zajmie mu tyle samo czasu, co skorzystanie z windy. Od uprzęży trochę się wygniecie garnitur, ale w nawale zajęć w szpitalu nikt nie zwróci na to uwagi.
– Chętnie. Tylko że nie jestem na liście...
– Nie szkodzi. Gdyby nie ty, Sydney nadal by tu stała. To co?
Pracę w szpitalu zaczynał za pół godziny.
– Dobra.
Zapiął uprząż, stanął na krawędzi, wykonał krok do tyłu i... Uwielbiał ten skok adrenaliny. Po raz pierwszy od śmierci Sienny poczuł, że żyje.
Pierwszą osobą, jaką ujrzał, kiedy jego nogi dotknęły ziemi, była Sydney.
– Wszystko w porządku? – spytał cicho.
Sydney wciąż dygotała.
– Tak – skłamała, po czym nieopatrznie podniosła wzrok. To on! Ten przystojniak z wieży! Przed chwilą zszedł po ścianie i wyglądał tak, jakby nic się nie stało. Nawet czoła nie miał zroszonego potem. – Dzięki, że mnie sprowadziłeś.
– Drobiazg. Na pewno dobrze się czujesz?
– Tak. Za kilka minut zaczynam dyżur. – Do tego czasu się pozbieram.
Marco ujął jej twarz w swoje ręce.
– Twój pierwszy raz?
– Pierwszy i ostatni. Następnym razem, jak ktoś wpadnie na tak genialny pomysł, po prostu wypiszę czek.
Uśmiechnął się.
– Jeszcze nie nastąpił przypływ adrenaliny.
– Jakiej adrenaliny?
– Spójrz. – Wskazał budynek. Jakaś postać w górze właśnie zeszła z gzymsu. – Przed chwilą ty tam stałaś.
– Byłam sparaliżowana strachem. – Na moment zamilkła. – Nie sądziłam, że mam lęk wysokości, ale nigdy w życiu tak się nie bałam.
– Mimo to poradziłaś sobie. Jesteś niesamowita.
– Ja? – Dawno nikt tak o niej nie mówił.
– Właśnie ty. Bo ja i inni, którzy robią to dla zabawy... my nie jesteśmy odważni. Prawdziwą odwagę wykazują ci, którzy schodzą mimo strachu, którym przyświeca ważny cel. – Nie była pewna, które z nich wykonało pierwszy krok, ale nagle ujął ją za brodę i przywarł wargami do jej ust. Po chwili miły i niewinny pocałunek stał się gorący i namiętny. Przeszył ją dreszcz. A może w końcu poczuła ten przypływ adrenaliny, o którym Marco wspomniał?
Kiedy oderwał usta, wciąż drżała, ale z innego powodu. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz nogi miała miękkie.
– Wreszcie błyszczą ci oczy.
– To ta spóźniona adrenalina – powiedziała, nie chcąc, aby pomyślał, że tak na nią podziałał pocałunek.
Roześmiał się.
– Miło było cię poznać, Sydney. Chętnie bym dłużej pogadał, ale za kwadrans zaczynam nową pracę.
Nową pracę? Przypuszczalnie w London Victoria, pomyślała, w przeciwnym razie nie znalazłby się tutaj.
– Mnie też było miło – odrzekła. – Na którym oddziale będziesz pracował?
– Ratownictwa.
– To tam, gdzie ja. – Nagle doznała olśnienia. Wcześniej była zbyt przerażona, aby skojarzyć imię Marca z lekarzem oddelegowanym z Rzymu. – Ojej, pan jest doktorem Marco Ranieri?
– Owszem. Ale wolałem, kiedy mówiłaś do mnie ty.
– Sydney Collins – przedstawiła się. – Znacznie lepszy ze mnie lekarz niż „zjeżdżacz” po linie. – Wyciągnęła na powitanie dłoń.
Chyba jeszcze całkiem do siebie nie doszła, bo wystarczył dotyk ręki Marca, by kolana się pod nią ugięły.
– Długo tu pracujesz? – zapytał.
– Pięć lat. To znakomity oddział. Wszyscy są fantastyczni. Może poza Maxem Fentonem, który wpadł na pomysł z tą liną. – Skrzywiła się. – Chyba straciłam do niego sympatię.
Marco roześmiał się wesoło.
– Nieprawda. To fajny facet.
– I ma bardzo fajną żonę, Marinę. Poznałeś ją? Też jest Włoszką. Pracuje na pół etatu, a za kilka miesięcy znów przechodzi na urlop macierzyński. Często się wspinasz?
Wzruszył ramionami.
– Miałem w życiu taki okres, kiedy namiętnie uprawiałem sporty ekstremalne.
– Dla przyjemności? Brr! – Wzdrygnęła się. – Chyba dziś będą śnić mi się koszmary.
Utkwiła wzrok w jego twarzy. Miał piękne oczy. I usta. Cholera, nie powinna o nich myśleć.
– Wielu osobom pomagasz zejść, śpiewając?
– Z gzymsu? Nie. Śpiew głównie służy mi podczas leczenia dzieci. Niweluje ich strach.
– Wiem. – Sama też stosowała tę metodę. – Ja zwykle wybieram „Starego MacDonalda”.
Ponownie wybuchnął śmiechem.
– Słusznie. A ja wybrałem „Walking on Sunshine”, bo to taka radosna piosenka. Słuchając jej, wyobrażam sobie jazdę kabrioletem w ciepły słoneczny dzień.
Sydney zmrużyła oczy. Przystojny, sympatyczny, doskonale ubrany... Podejrzewała, że Marco niejednej kobiecie złamał serce. I niejednej złamie. Ale nie jej. Ona już nie wzdycha do mężczyzn. Przekonała się, że nie warto. Jedyną osobą, na której może polegać, jest ona sama.
– To co? Idziesz teraz na rozmowę z Ellen? – Ellen była szefową oddziału. – Mogę zaprowadzić cię do jej gabinetu.
– Dzięki.
Sydney Collins była prześliczna. Miała krótko przycięte kasztanowe włosy, oczy koloru morza u wybrzeży Capri oraz ujmującą twarz w kształcie serca. Teraz, gdy już nie dygotała ze strachu, sprawiała wrażenie osoby ciepłej i pogodnej. Marco poczuł do niej instynktowną sympatię.
A ten pocałunek... Właściwie sam nie rozumiał, jak do niego doszło. Nie miał zwyczaju całować obcych kobiet. Może działał pod wpływem adrenaliny? Wargi nadal go piekły. Sydney też coś czuła; domyślił się po jej spojrzeniu. Rozum mówił mu, że to szaleństwo. Nie szukał kobiety, nie zależało mu na związku, ale serce mówiło co innego: że dawno z nikim tak dobrze mu się nie rozmawiało; że powinien skorzystać z okazji i wprowadzić trochę radości do swojego życia.
– To tu – powiedziała.
– Dzięki za wskazanie drogi.
– A ja za ściągnięcie mnie z tej przeklętej wieży. – Pomachawszy na pożegnanie, ruszyła na oddział.
Marco wziął głęboki oddech. Za chwilę spotka się ponownie z szefową oddziału i rozpocznie nową pracę. Czekało go pół roku w jednym z największych szpitali w Londynie. Uwielbiał takie wyzwania.
– Proszę! – zawołała Ellen, kiedy zapukał do drzwi gabinetu. – Witam, doktorze. – Uśmiechnęła się szeroko. – Czy to Sydney pana tu przyprowadziła?
– Tak. Była uprzejma wskazać mi drogę.
– A pan był uprzejmy pomóc jej zejść z dachu.
– Wiadomości szybko się rozchodzą.
– O, tak – przyznała ze śmiechem. – Syd dopiero robi specjalizację, ale jest znakomitym lekarzem. – Zmrużyła oczy. – Podobno ma pan świetny głos.
– Może namówię parę osób i założymy chór?
– To byłby ciekawy eksperyment. Chodźmy, pokażę panu oddział i przedstawię kolegom.
Nagle kilka osób, między innymi Sydney, wypadło zza zakrętu, pchając nosze. Marco usłyszał strzępy rozmowy: Na rowerze... potrącony przez samochód... Kask uratował życie... Połamane ręce, żebra...
Istniało poważne niebezpieczeństwo odmy opłucnowej.
Marco popatrzył pytająco na Ellen.
– Czy mógłbym...?
– Od razu pierwszego dnia? – Wzruszyła ramionami. – Proszę bardzo. Powodzenia, doktorze.
Podbiegłszy parę kroków, zrównał się z Sydney.
– Przydałaby ci się jeszcze jedna para rąk?
– Tak. Za moment druga karetka przywiezie kierowcę.
Marco błyskawicznie zamienił marynarkę na biały fartuch. Teoretycznie był wyższym rangą lekarzem, ale Sydney lepiej orientowała się, gdzie co jest.
– Mów, co mam robić – poprosił.
Jego słowa zaskoczyły ją, ale i sprawiły przyjemność.
– Okej, dzięki. – Skierowała wzrok na pacjenta. – Colin, to jest doktor Ranieri. Pomoże mi się panem zająć. Najpierw damy panu środek przeciwbólowy, a potem pana zbadamy. – Nie podała rannemu mieszaniny podtlenku azotu i tlenu. Najwyraźniej również podejrzewała odmę opłucnową; entonox pogorszyłby stan pacjenta. – Colinie, w którym miejscu odczuwa pan największy ból?
– R...ramię. I że...żebra.
Marco zauważył, że ranny ma coraz płytszy oddech.
– Zbyt duże ciśnienie – szepnęła Sydney, która osłuchała płuca pacjenta.
– Nakłucie?
Skinęła głową.
– Podam ci sprzęt i będę obserwował monitor.
– Dobra. Colinie, z maską tlenową będzie panu łatwiej oddychać. – Delikatnie przyłożyła mu ją do ust. – W tej chwili powietrze dostaje się do jamy opłucnej i powoduje ucisk. Muszę go zmniejszyć, czyli wbić igłę w opłucną i odprowadzić nadmiar gazów. To nie będzie bolało.
Ranny zamrugał na znak zgody, a Marco podał jej kaniulę.
– Dziękuję. – Uśmiechnęła się, a on przypomniał sobie pocałunek. Ale to nie był czas ani miejsce na rozpamiętywanie takich rzeczy. Sydney umieściła kaniulę w drugiej przestrzeni międzyżebrowej, po czym wyciągnęła igłę. Rozległ się cichy syk. – Świetnie. A teraz, Colinie, trzeba wykonać drenaż ssący, żeby odprowadzić nadmiar płynów i gazów. – Wyjaśniła rowerzyście, na czym polega procedura. – Czy wyraża pan zgodę?
Pacjent podniósł z twarzy maskę.
– Tak, oczywiście.
– Dobrze. Postaram się być delikatna.
Stella, jedna ze starszych pielęgniarek, oczyściła pacjentowi skórę i przykryła ją jałowym opatrunkiem. Marco podał igłę. Sydney zrobiła zastrzyk znieczulający, przygotowała drenaż. Wszystko wykonywała płynnie.
Marco obserwował monitory.
– Puls i ciśnienie w porządku. Notować?
– Mógłbyś? – Badając ostrożnie Colina, dyktowała: – Podejrzenie mnogiego złamania żeber, ale bez odłamków kostnych. To dobrze – zwróciła się do pacjenta. Następnie obejrzała jego ramię i sprawdziła saturację krwi tętniczej. – Myślę, że ma pan złamany łokieć, tym się zajmie ortopeda. Na razie wyślę pana na prześwietlenie. Czy chce pan, żebyśmy kogoś zawiadomili?
– Moją żonę, Janey. – Pacjent podał numer.
– Zadzwonię do niej – obiecała Sydney.
– A ja zawiozę pana na prześwietlenie – oznajmił Marco.
– Wiesz, gdzie jest sala RTG? – zapytała cicho Sydney, tak by pacjent nie słyszał.
– Trafię po strzałkach.
Kiedy wrócili, Sydney zajmowała się kierowcą, sprawcą wypadku. Podejrzewając wstrząśnienie mózgu, poleciła zatrzymać mężczyznę na obserwacji. W tym czasie na ekranie pojawiły się już wyniki Colina.
– Marco, obejrzysz ze mną?
– Chętnie.
– Hm. – Zmrużyła oczy. – Nie wszystkie złamania widać na zdjęciu klatki piersiowej, ale chyba miałam rację: nie ma odłamków. – Skrzywiła się na widok łokcia. – Oj, paskudnie. Ortopedę czeka ciężka praca. – Podeszła do Colina. – No więc tak: obejrzałam zdjęcia. Dobra wiadomość jest taka, że z żebrami nic nie robimy; zostawiamy, żeby same się zrosły. Natomiast do naprawy łokcia trzeba będzie użyć kilku gwoździ. Zaraz przyjdzie chirurg-ortopeda i zabierze pana na operację.
Colin zsunął maskę tlenową.
– Co z Janey?
– Jest w drodze. Jeśli przyjedzie, kiedy będzie pan operowany, zaprowadzę ją do poczekalni.
Przez cały dzień na oddziale panował gwar i ruch, ale Marco nie narzekał. Przyjazd do Londynu był doskonałym pomysłem. Z tym miastem nie wiązały się żadne wspomnienia. Może po dwóch latach, kiedy żył dręczony wyrzutami sumienia, wreszcie zdoła się otrząsnąć, zapomnieć o przeszłości.
Pod koniec dyżuru ponownie wpadł na Sydney. Powitała go promiennym uśmiechem.
– Jak minął pierwszy dzień?
– Dobrze. Miałaś rację, to znakomity oddział. A ty zdecydowanie lepiej radzisz sobie w szpitalu niż na linie. – Najbardziej podobał mu się jej stosunek do chorych. – Tak się zastanawiałem... co robisz wieczorem?
– Dziś? – Sprawiała wrażenie zmęczonej.
– Jeśli nie masz planów, to może gdzieś wyskoczymy?
– Wszyscy? Masz na myśli wieczorek zapoznawczy?
– Nie wszyscy, tylko ty i ja. – Wiedział, że musi zadać to pytanie. – Chyba że w domu ktoś na ciebie czeka?