Redaktorka - ebook
Redaktorka - ebook
Poruszająca opowieść z niezapomnianą Jackie w roli głównej. Po latach niepowodzeń James Smale w końcu podpisuje umowę z nowojorskim wydawnictwem. Jego redaktorką zostaje nie kto inny jak… była Pierwsza Dama z Białego Domu, Jacqueline Kennedy Onassis. Jackie (czy raczej pani Onassis) zakochuje się w autobiograficznej historii, w której autor przedstawia koleje losu swojej dysfunkcyjnej rodziny. Dzień premiery książki nieuchronnie się zbliża, lecz opowieść jest wciąż niedokończona - James boi się ostatecznej konfrontacji z najbliższymi potrzebnej do napisania autentycznego finału. Jackie staje jednak na wysokości zadania i skłania Jamesa do powrotu do domu. Gdy na jaw zaczynają wychodzić kolejne sekrety, mężczyzna zdaje sobie sprawę, że plany jego redaktorki bynajmniej nie ograniczają się do samej książki. Co wymyśliła dla niego pani Onassis? I jaką tajemnicę kryje matka głównego bohatera? Oparta na nieznanym epizodzie z życia najsłynniejszej kobiety Ameryki, opowieść Stevena Rowleya doskonale łączy fakty z literacką fikcją. Cóż za oszałamiający portret rodzinny! Rowley zabawnie i przejmująco opisuje niezapomnianą historię syna próbującego zrozumieć swoją matkę. "Redaktorka" jest jedną z tych wyjątkowych opowieści, których lektura dostarcza nie tylko przyjemności, lecz także materiału do refleksji. Zaparło mi dech w piersiach. Taylor Jenkins Reid Rowley celowo wydobywa emocjonalność więzi matki i syna, ale umiejętnie omija rafy sentymentalizmu; jego powieść to udana refleksja nad rodziną, przebaczeniem i sławą. "Publishers Weekly"
Steven Rowley jest autorem bestsellerowych powieści, które poruszają w czytelnikach najczulsze struny. Przetłumaczono je już na ponad 20 języków, trwają również prace nad ich ekranizacjami. Zanim został pisarzem, Rowley pracował jako freelancer, dziennikarz i scenarzysta. Pochodzi z Portlandu w stanie Maine, a obecnie mieszka w Palm Springs w Kalifornii. "Redaktorka" to jego trzecia książka - po "Gujciu" i "Do widzenia, Lily".
.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-480-7 |
Rozmiar pliku: | 501 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
powieść Jamesa Smale’a
Wpokoju jest ciepło, zdecydowanie za ciepło, pomyślał Russell, żeby dzielić go ze zwłokami, ale najwyraźniej nikomu poza nim to nie przeszkadzało. Goście nosili ciasno przewiązane w talii płaszcze, jakby dzięki temu nie musieli długo tu zostawać. W głębi pokoju stał duży srebrny ekspres do kawy; drugi czajnik służył do parzenia herbaty. Matka, po wypiciu trzech filiżanek czarnej kawy, krążyła niczym kobiety w Pyramid Shopping Centre – nazywano je sklepochodziarkami – jakimś cudem nawiązując kontakt z każdym, kto stanął jej na drodze, i jednocześnie unikając wszystkich co do jednego.
– Spójrz na nią – odezwał się Russell, obserwując trasę matki ze swojego punktu obserwacyjnego przy trumnie. – Kiedy będzie już po wszystkim, przysięgam, że zamknę ją w pokoju.
– Kogo? – Sean próbował nadążyć za rozbieganym wzrokiem brata.
– Mamę.
– Mamę. Dlaczego?
– Dlaczego? – To chyba oczywiste. Bo jedynie ona im została. Szarpnął za węzeł krawata. – Czy tu jest ciepło?
– Cholernie.
Russell przeciągnął dłonią po zamkniętym wieku trumny; ojciec i tak miał najgorzej, wciśnięty w znienawidzony garnitur, który wkładał jedynie do kościoła. A może właśnie miał z nich wszystkich najlepiej. Gdyby tylko Russell mógł mu wpuścić trochę powietrza.
– Powinna wyjaśnić nam parę kwestii.
Sean uścisnął dłoń państwu Speighom, którzy właśnie do nich podeszli i skinęli z powagą głowami w kierunku Russella oraz jego brata, synów Dicka Mulligana.
– Dziękujemy za przybycie.
– Dick był porządnym człowiekiem – oznajmił pan Speigh. Jego nos był dwa razy większy niż kiedyś, nie od mówienia nieprawdy, lecz ze starości. – To przykre, co zro…
– Co się stało – weszła mu w słowo pani Speigh, ciągnąc męża za rękaw. Nikt nie ośmielił się powiedzieć tego na głos.
– Wasz ojciec pożyczył ode mnie parę narzędzi…
– Oczywiście – skwitował Sean. Będą w końcu musieli sprzątnąć garaż.
– Nie teraz, Arthurze. – Tym razem pani Speigh z całych sił pociągnęła męża w stronę drzwi.
Sean zaczekał, aż starsi sąsiedzi odejdą na bezpieczną odległość.
– Jakich kwestii? Co będzie nam musiała wyjaśnić?
– Różne rzeczy! Bardzo różne. Bez krążenia po pokoju, bez uciekania. Twarzą w twarz. Bez zwłoki.
– Akurat teraz? Myślisz, że to odpowiedni moment…
Bez zwłoki w obliczu… zwłok.
– TAK.
– A jak ma nam to wszystko wyjaśnić, siedząc zamknięta w pokoju?
Russell wpatrywał się w brata zaczerwienionymi od płaczu oczami.
– Zamknę się tam razem z nią.
Właśnie wtedy w jego głowie narodził się pomysł Kwarantanny. W momencie, gdy jego matka – okrążając pokój po raz kolejny – minęła stół, na którym stały filiżanki ze spodeczkami, i postanowiła je ustawić od nowa. Kiedy Sean zdjął marynarkę i podwinął sobie rękawy koszuli niczym polityk przystępujący do kampanii wyborczej. Gdy jego siostra Fiona trzymała wszystkich za ręce i po raz kolejny wysłuchiwała tych samych ponurych opowieści. A jemu głowa pulsowała z udręki i żalu. Kwarantanna. Russell nie wróci do domu, do Kalifornii. Zostanie w Itace, zamknięty w pokoju ze swoją matką, dopóki wszystkiego sobie nie wyjaśnią i nie zjedzą razem beczki soli. Jak przystało na ludzi, w których żyłach płynęła ta sama krew. Tylko w ten sposób zrozumie sens wystrzału, który pozbawił jego ojca połowy twarzy.
Szkoda, że nie rozwalił wszystkiego.Jeden
Szybkim i zdecydowanym krokiem przemierza ciasny korytarz pomiędzy labiryntem boksów a szeregiem drzwi do gabinetów. Emanuje z niej powaga; mam w głowie tysiąc pytań, lecz jej żwawy chód sugeruje, że powinienem wybrać jedno. Góra dwa. Nie, jednak jedno. Rozglądam się wokół, usiłując zapamiętać każdy szczegół – będę chciał je później odtworzyć, przeżyć jeszcze raz w swojej głowie – ale za szybko się przemieszczamy. Widzę papier. Mnóstwo papieru. I pinezki, chyba, powbijane w ściany boksów, przytrzymujące kalendarze, plany, notatki oraz ważne listy (jeszcze więcej papieru!) na swoim miejscu. Standy reklamowe prezentują tytuły, które ukażą się „już wkrótce”, a na ścianie między framugami drzwi pysznią się rozwieszone w równych odstępach, niczym dzieła sztuki w galerii, okładki książek. Przechodząc obok nich, mam wrażenie, jakbym oglądał je przez zoetrop2.
– Przepraszam, dokąd idziemy? – I tak oto zmarnowałem moje jedyne pytanie. Jestem na siebie wściekły za to „przepraszam”. Zaproszono mnie tutaj i powinienem się zachowywać, jakbym był u siebie, zanim się zorientują, że mają do czynienia z niewłaściwą osobą. Impostorem. Oszustem.
– Do sali konferencyjnej – wyjaśnia kobieta, nie oglądając się za siebie. – Na końcu korytarza. – I zaraz dodaje: – Napijesz się wody, James? – Jestem zaskoczony, że zwróciła się do mnie po imieniu. Ona nazywa się Lila. Powiedziała mi to przy windach, gdzie się poznaliśmy. Według asystentki mojego agenta ma na imię Lisa, ale to w stylu Donny. Na szczęście Lila przedstawiła mi się, zanim zdążyłem się do niej zwrócić niewłaściwym imieniem. Wtedy nasza znajomość miałaby naprawdę niefortunny początek. Lila jest blondynką, ale nie do tego stopnia, żeby nie dało się jej traktować poważnie. Podobają mi się jej buty.
– Nie. Żadnej wody, dziękuję.
Nie wyobrażam sobie chodzenia w takim tempie ze szklanką wody w ręce, bez rozchlapywania jej na prawo i lewo, zmoczenia własnego rękawa lub też – Boże, uchowaj – przodu spodni.
– Przepraszam za spóźnienie. – Kolejne przeprosiny, jednak tym razem usprawiedliwione.
– Przyszedłeś pięć minut przed czasem.
Naprawdę?
– Zwykle zjawiam się dziesięć minut za wcześnie, więc w tym znaczeniu się spóźniłem.
Lila prowadzi mnie do pokoju na końcu korytarza.
– To tutaj. Sala konferencyjna. – Wpatruje się we mnie i dopiero wtedy zauważam jej nienaganny strój. Mam przed sobą prawdziwe ucieleśnienie beżowej dziewczyny. Słyszałem, że tak właśnie mówi się na młode kobiety z branży wydawniczej. Nie przepadam za tym określeniem; niepotrzebnie ocieka seksizmem. Te dziewczyny nazywa się beżowymi, ponieważ noszą monotonne ubrania i swetry dobrane pod kolor. Jednak ta dziewczyna (kobieta!) to całkiem inny typ. Drapieżny beż. Coś jak odcień café au lait, wielbłądzi albo écru.
– Ładnie tu – kwituję głupio wystrój. Zabrzmiało to tak, jakbym nigdy nie widział sali konferencyjnej, co jest kompletną bzdurą. Obskoczyłem prawie wszystkie biura w śródmieściu, w ramach łańcuszka toksycznych, depresyjnych robót na zlecenie. Ta sala konferencyjna wygląda dokładnie tak samo jak każda inna, z tablicą ogłoszeń, tablicą do pisania, aparatem telefonicznym pośrodku długiego stołu (a przynajmniej wydaje mi się, że jest to telefon; przypomina nieco podświetlaną grę, którą miałem w dzieciństwie) i zestawem suchościeralnych markerów.
– Spełnia swoje zadanie. – Jej entuzjazm jest zdecydowanie mniejszy niż mój.
Tak, można w niej konferować. Z jakiegoś powodu zależy mi na aprobacie Lili.
– Ma wszystko, co potrzeba. Nawet okno – mówię, a po chwili dodaję: – Czy ktoś już przez nie wyskoczył?
– Przez okno? – Jest zbulwersowana. Bez dwóch zdań. Zakłada sobie włosy za ucho, sznurując usta.
– No bo… wyobrażam sobie, że te spotkania bywają czasem… to znaczy, sam czuję się nieco… – Spięty? Drapieżny Beż wpatruje się we mnie milcząco. – Przepraszam. – Mimowolnie się wzdrygam. To moje trzecie przeprosiny w ciągu dwóch minut. – Pewnie nie interesuje pani moja czcza paplanina.
Po raz pierwszy od początku naszej krótkiej znajomości Lila się ożywia.
– Interesuje, jeśli masz zamiar wyskoczyć przez okno.
– Przysięgam, że tego nie zrobię.
Wzdycha. Jest zawiedziona? Niewykluczone.
– To może usiądziesz.
Oficjalnie wyczerpały nam się tematy do rozmowy.
Zapada milczenie.
Którego nie cierpię.
Odsuwam krzesło od stołu i już mam usiąść, ale się powstrzymuję. Zaczyna mi głośno dzwonić w uszach, tak jak w dzieciństwie, po wielu godzinach pływania w Lake George.
– Zawsze mi się wydawało, że wybrałbym raczej tabletki.
– Jeszcze więcej czczej paplaniny? – Na jej twarzy pojawia się cień uśmiechu. Żartuje ze mną, żebym się rozluźnił.
– Ha, nie. Po prostu nie lubię po sobie zostawiać bałaganu. – Tak długa rozmowa o samobójstwie może się okazać gwoździem do mojej zawodowej trumny. Postanawiam zmienić temat na nieco bardziej związany z pracą.
– A więc, mój maszynopis. Czytałaś go?
– Owszem.
Odtwarzam w pamięci to, co przed chwilą powiedziałem – kiepsko to zabrzmiało.
– Nie żebym uważał swój maszynopis za bałagan! Tak dla jasności.
– To było jasne. – Lila sięga po leżący na stole marker i odkłada go na krawędź tablicy. Jej ruchy stają się łagodniejsze. – A nawet jeśli nie było, na tym czasami polega praca redaktora. Na ogarnięciu bałaganu.
– Jesteś zainteresowana? Rolą mojej redaktorki?
– Zadajesz mnóstwo pytań.
– To pewnie z nerwów. Mam tendencję do… – Wykonuję dłońmi taki gest, jakbym wymiotował słowami. Lila chwyta stojący w kącie kosz na śmieci i podstawia mi go. Znowu się uśmiecha, tym razem szerzej. Dochodzę do wniosku, że ją lubię; potrafi się przystosować.
– Nie – odpowiada.
– Och. – Rumienię się.
– Masz się tu spotkać z kimś innym.
– O rany. Przepraszam. Asystentka mojego agenta kazała pytać o Lilę. Cóż, właściwie to o Lisę, ale ta kobieta bazgrze jak kura pazurem. – Będę musiał zmyć Donnie głowę za to, że postawiła mnie w tak niezręcznej sytuacji.
– James, wszystko w porządku. Umówiłam was na to spotkanie.
– I podobało mu się? Redaktorowi, z którym mam się spotkać?
– Redaktorce.
– Przepraszam. – Po raz czwarty! Krzywię się. Chyba właśnie ustanowiłem rekord.
– Oddychaj głęboko. W naszej branży rzadko zapraszamy do siebie pisarzy, żeby osobiście poinformować ich o tym, jak bardzo nie spodobała nam się ich praca.
Co za ulga.
– Tak, pewnie szkoda wam na to czasu.
– Zdecydowanie łatwiej wysłać list.
– Dostałem ich całkiem sporo – mówię, a dopiero później dociera do mnie, że należało się ugryźć w język. – No, może nie tak sporo. Przeciętnie. – Zawieszam głos. – Lila. – Używam jej imienia w charakterze znaku przestankowego, nie wiedząc, czy zabrzmiało to bardziej jak wykrzyknik, czy kropka.
Wysuwa krzesło i klepie dłonią w oparcie.
– Za chwilę tu będzie. Może jednak usiądziesz?
Robię to, żeby jeszcze bardziej się nie pogrążyć, a Lila wychodzi z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Mógłbym przysiąc, że słyszę jej chichot, zanim zdąży zniknąć w korytarzu.
Gdy już zostaję sam, sprawdzam, czy mam w torbie egzemplarz maszynopisu, na wypadek gdyby chcieli go zobaczyć. Mam. Podchodzę do okna i przyciskam czoło do szyby, by popatrzeć na sunące w dole pojazdy przypominające resoraki. PLASK. Wystarczy. Wracam do telefonu. Jak się nazywała ta gra? Simon. Dostrzegam pojedynczy guzik, który bez zastanowienia wciskam. Podskakuję na dźwięk głośnego piknięcia, po którym rozlega się sygnał wybierania. Szybkim ruchem naciskam przycisk jeszcze raz i znów zapada cisza. Modlę się, żeby hałas nie zwabił tu Lili. Pewnie nie byłaby zachwycona.
Piszę od dziesięciu lat. Odkąd skończyłem koledż. A może od dwudziestu pięciu. Zależy, jak liczyć. Gdy byłem dzieckiem, moja matka miała starą maszynę do pisania marki Swiss Hermes; nie mam pojęcia, jak i dlaczego weszła w jej posiadanie, lecz maszyna wydawała mi się przepiękna. Miała błękitny kolor i pokrywę, po której zamknięciu wyglądała jak elegancka, chociaż dosyć nieporęczna aktówka. Klawisze stukały, dzwonek brzdękał, a gdy pociągałem za dźwignię wierszaka, za każdym razem czułem się tak, jakbym oddawał decydujący głos w najważniejszych wyborach.
– Nie piszesz o mnie, prawda? – pamiętam, że pytała mnie o to, kiedy miałem zaledwie siedem czy osiem lat. Tak jak wiele innych jej pytań, to również brzmiało jak rozkaz.
– Nie – odpowiadałem i wtedy to była prawda. Moje historie były krótkie, banalne, opowiadały o kotach i sąsiadach, którzy mieli stajnie, oraz leśnym stawie, niewiele większym od sadzawki. Nadawałem im jednak literacką wartość, wystukując słowa na maszynie. Maszynopisanie wydawało mi się zbliżone do publikowania. Żyłem dla tej maszyny i cierpiałem katusze, kiedy taśma się splątała albo klawisze zacięły i musiałem prosić matkę o pomoc. Dla niej naprawa maszyny nie była tak ważna jak dla mnie. A kiedy się na to skarżyłem, przewracała oczami, mówiąc: „Opowiesz o tym kiedyś swojemu terapeucie”. Wygłaszała podobne komentarze wiele razy. Jednak zamiast poszukać sobie później terapeuty, zostałem pisarzem. Zamiast zwierzać się jednej osobie, postanowiłem opowiedzieć o tym całemu światu.
Przestawiam pinezki na tablicy ogłoszeń, tworząc z nich symbol pokoju, i znowu siadam na krześle. A przynajmniej wydaje mi się, że jest to symbol pokoju. Albo logo marki Mercedes-Benz. Zwykle mi się mylą, więc znowu wstaję i zmieniam układ pinezek, żeby zająć czymś myśli.
Odniosłem już pierwsze sukcesy. Jako pisarz. Dwa czasopisma literackie opublikowały moje opowiadania. W swej młodzieńczej naiwności sądziłem, że już zawsze tak będzie, ale guzik z tego. Imałem się różnych zajęć, żeby mieć z czego płacić rachunki, wmawiając sobie, że dzięki tym pracom nabędę życiowego doświadczenia – a to przecież bardzo istotne dla pisarza, który chce mieć coś ważnego do powiedzenia. Niczego się jednak nie nauczyłem, może poza umiejętnością parzenia kawy, bycia niewidzialnym w pokoju pełnym ludzi i walki z pogłębiającą się depresją. Minęły lata, odkąd ujrzałem swoje nazwisko w druku; było ich tak dużo, że nie wiem, czy wciąż mam prawo nazywać siebie pisarzem. Już sama ta myśl jest depresyjna, więc osuwam się na krzesło. Jakiś człowiek, redaktor, w końcu zainteresował się moją pracą, powtarzam sobie, więc powinienem wykorzystać ten zalążek sukcesu. Muszę pozwolić mu wykiełkować.
I wyrosnąć aż do nieba.
Moszczę się na krześle, kiedy drzwi się otwierają. Do pokoju wchodzi kobieta, błyskawicznie odwracając się do mnie plecami, więc dostrzegam tylko, że jest smukłą, wysoką brunetką. Zamyka drzwi, starając się to zrobić jak najciszej.
Zrywam się na równe nogi, uderzając kolanem w blat stołu z ogłuszającym łupnięciem. Chociaż mam ochotę wrzasnąć z bólu, usiąść z powrotem i rozmasować sobie nogę, w momencie gdy ta kobieta się odwraca i nasze spojrzenia się krzyżują, nieruchomieję. A później, o dziwo, zaczynam się jej kłaniać.
Bo… bo… nie znam obowiązującego protokołu.
Nie mam bladego pojęcia, jak się zachować w podobnej sytuacji.
Przynajmniej nie czuję już bólu. Nie pamiętam, żebym w ogóle miał kolana, żeby ktokolwiek na świecie miał kolana ani do czego one służą. Wpatruję się jak zahipnotyzowany w jej włosy, zaczesane do tyłu i spływające na ramiona, oraz powściągliwy uśmiech, nieśmiały i promienny jednocześnie. Wbijam wzrok w podłogę, jakbym coś upuścił, absolutnie pewien, że kiedy spojrzę w górę, zobaczę kogoś innego, być może jej sobowtóra, kobietę naśladującą jej styl.
Jednak gdy unoszę wzrok, to wciąż jest…
Ona.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
------------------------------------------------------------------------
2 Opatentowane w XIX wieku przez Williama George’a Hornera cylindryczne urządzenie, które – dzięki wykorzystaniu efektu stroboskopowego – pozwalało oglądać ruchome scenki.