Reguły wojny - ebook
Reguły wojny - ebook
„Nikt nie pisze [militarnego s-f] lepiej niż Marko Kloos. Jego cykl Frontlines jest godnym następcą takich klasyków jak „Kawaleria kosmosu” Heinleina, czy „Wieczna wojna” Haldemana. – George R.R. Martin
Minęły cztery lata, odkąd Ziemia rzuciła cała swoją militarną potęgę przeciwko obcym. Ludzkość cofnęła się znad krawędzi zagłady. W Układzie Słonecznym jest spokojnie. Póki co.
Być może ocalali Dryblasi wycofali się w strachu, ale zagrożenie nie zniknęło. Należy zlikwidować nieprzyjaciela na dobre, zanim podejmie kontratak, i do tego potrzebna jest nowa ofensywa. Andrew i jego zespół do działań specjalnych wyruszają na pokładzie pancernika typu Mściciel na niezwykle ważną misję poszukiwawczą. Tym razem mają działać na terenie Dryblasów.
Bez bohaterstwa na pokaz. Bez niepotrzebnego ryzyka. Wyłącznie szybkie uderzenie we wrogim systemie Capella. Rozwalić okręt nasienny obcych w drzazgi i spadać z powrotem na Ziemię. Tak przynajmniej wygląda cel.
Jednak czy na wojnie cokolwiek idzie zgodnie z planem?
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-741-5 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
POŻEGNANIA
Niebo nad cmentarzem było błękitne, a promienie słoneczne przesączały się przez czerwone i pomarańczowe liście wiszące na drzewach. Jesień zawsze była jej ulubioną porą roku, zatem wydawało się stosowne, że pogrzeb odbywał się właśnie tego dnia i łączył ją na wieki z miejscem oraz okresem, który najbardziej uwielbiała. Był środek października i już przed tygodniem pojawiły się pierwsze przymrozki. Choć świeciło słońce, nie miało już wystarczającej mocy, żeby złagodzić chłód poranka, cieszyłem się więc, że założyłem cywilną kurtkę z warstwami zaawansowanej technicznie izolacji termicznej. Staliśmy przy grobie, słuchając kazania wygłaszanego przez księdza. Gdy wypowiadał słowa modlitwy, powtarzałem je bezgłośnie, mimo że już w nie nie wierzyłem. Ona jednak wierzyła i dawały jej otuchę w ciężkich chwilach życia, więc nie miałem nic przeciwko nim, ponieważ były przeznaczone dla niej, nie dla mnie.
Gdy kapłan zakończył uroczystość, nadeszła chwila, żeby pożegnać się na dobre, choć wiedziałem, że kobieta, którą składaliśmy na spoczynek, już odeszła, że została z niej jedynie kupka popiołów zamkniętych w małej urnie ze stali nierdzewnej. Patrzyliśmy, jak duchowny wkłada urnę do cylindrycznej tuby, w której miała zostać tak długo, jak bliscy będą utrzymywali odpowiednie saldo na koncie, żeby wystarczyło na coroczną opłatę. Nawet odpowiedni grób stanowił luksus dostępny wyłącznie dla mieszkańców przedmieść. W Dzielnicach Zakwaterowania Komunalnego dostawało się urnę tylko wtedy, gdy jacyś żyjący krewni mogli złożyć wniosek z załączonym aktem zgonu. I nawet wówczas już po roku pozbywano się prochów i ponownie wykorzystywano pojemnik, żeby zrobić miejsce dla kogoś innego. Tutaj, w Liberty Falls, pamięć nie miała terminu przydatności, jeśli tylko co rok ktoś płacił rachunek.
Oto miara życia, pomyślałem. Rura w ziemi mieszcząca urnę i mała polimerowa tabliczka o wymiarach dziesięć centymetrów na dwadzieścia, wskazująca, czyje szczątki pod nią pochowano. Owszem, była to niewielka nieruchomość, ale miała należeć do niej, dopóki tylko będę żył, a wiedziałem, że nie obchodziłoby jej, co stanie się z jej prochami, gdy nie zostanie już nikt, kto by ją pamiętał. Na razie jednak tabliczka tam tkwiła, śnieżnobiała ze złotymi literami, a większość osób o jej pochodzeniu nie miałaby szansy liczyć nawet na tak nieznaczny skrawek ziemi, czy to po śmierci, czy przed nią.
PHOEBE GRAYSON, widniało tam po prostu. 3 PAŹDZIERNIKA 2067 – 13 PAŹDZIERNIKA 2120.
Moja matka zmarła zaledwie dziesięć dni po swoich pięćdziesiątych trzecich urodzinach. Nie osiągnęła średniej długości życia, nawet tej skromniejszej, typowej dla obywateli żyjących z zasiłków. Na przedmieściach zazwyczaj osiągano niemal setkę. W DZK było to sześćdziesiąt siedem lat. Zdołaliśmy skolonizować planety leżące w odległości stu lat świetlnych, wykorzystując do tego statki, w których gorzały ich własne miniaturowe słońca, ale nie udało nam się wyeliminować raka, ponieważ nikt nie traktował priorytetowo finansowania choroby, która występowała głównie wśród populacji komunałek.
Nieco pocieszała mnie myśl, że mama zmarłaby już pięć lat wcześniej, gdyby nie trafiła tu, do Liberty Falls, i że mogła spędzić ten podarowany czas w czystym powietrzu i z dostępem do opieki zdrowotnej typowej dla klasy średniej. Przez większość życia egzystowała na nie swoich warunkach, jednak ostatnich dziesięć lat należało wyłącznie do niej. Byłem zadowolony, że mogła je przeżyć w takim miejscu. Halley oparła mi głowę o ramię, a ja objąłem ją ręką i przyciągnąłem bliżej, czerpiąc otuchę z jej obecności. Tego poranka zebrało się kilkanaście osób, żeby pożegnać się z moją matką.
Był tutaj chorąży Kopka wraz z kilkorgiem miejscowych, których mama poznała przez ostatnią dekadę. Przyjąłem ich kondolencje i podziękowałem za przyjście.
– Wciąż może się pan tu zatrzymywać, gdy będzie pan na przepustce – oznajmił chorąży. – Jeśli chodzi o mnie, to nic się nie zmienia.
– Dziękuję panu – odparłem. – Za wszystko, co pan dla niej zrobił.
– Zasłużyła sobie na to. I to kilkakrotnie. Niech pan sobie nie myśli, że przygarnąłem ją z litości. Nie chciała już dostawać czegokolwiek za darmo.
– I tak jestem pańskim dłużnikiem. Za to, że w ogóle wziął pan mamę do siebie. Że dzięki temu można ją było wyciągnąć z DZK.
– Niczego nie jest mi pan winien – odrzekł Kopka. – Nic a nic. Nikt z nas tu, na dole, nie zdoła odpłacić się za to, co pan dla nas robi. Wiem, że wielu z tych ludzi z przedmieść obecnie prycha i patrzy krzywo, gdy widzą kogoś w mundurze Korpusu Obronnego Wspólnoty. Ale oni nie mają pojęcia, jak to jest. Ja wiem, i to cholernie dobrze. Zatem nie zamierzam słuchać, co pan swoim zdaniem jest komu winien. Jasne?
– Jasne – odpowiedziałem. – Ale niech mi pan pozwoli mimo wszystko odczuwać wdzięczność. W jej imieniu.
– Jak się czujesz? – spytała Halley, gdy pozostali uczestnicy pogrzebu już odeszli i jako jedyni zostaliśmy przy grobie. Przez chwilę zastanawiałem się nad odpowiedzią.
– Jakby ubyła część mnie – oznajmiłem. – Przeważającą część żalu poczułem w noc jej śmierci. Teraz czuję się tylko mniejszy. Zupełnie jakby mój świat skurczył się do zaledwie ciebie i mnie.
Położyła głowę na moim ramieniu. Spoglądaliśmy na kolejne rzędy tabliczek na ziemi. Każda z nich zakrywała niewielki obszar. Dawniej na Ziemi znajdowało się wystarczająco miejsca, żeby można było chować ciała zmarłych w całości, w drewnianych trumnach. Jednak teraz, w dwudziestym drugim wieku, przy populacji stu miliardów, kremacja była obowiązkowa nawet w tym górskim miasteczku dla klasy średniej. Cmentarz podzielono na maleńkie parcele i obszar, na którym kiedyś pogrzebano by jedną osobę, obecnie mieścił pięćdziesiąt urn.
Grób mamy znajdował się niemal w samym środku parceli i na razie jej nazwisko było ostatnie. Połowa miejsc pozostawała pusta i wiedziałem, że minie trochę, zanim się wypełni – kilka miesięcy, może rok. W tej okolicy ludzie żyli dłużej, do tego miasteczko było nieistotnie małe w porównaniu z DZK. Po śmierci matka znów będzie ze wszystkich stron otoczona sąsiadami, zupełnie jak wtedy, gdy mieszkała w bloku komunalnym. Jednak niebo ponad nią będzie częściej niebieskie, a zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej będą rosły prawdziwe drzewa, których liście szeleściły teraz na chłodnym październikowym wietrze.
Halley przyklęknęła przy nazwiskach. Pogładziła tabliczkę mamy, śledząc litery opuszkami palców.
– Będę za nią tęskniła. Była dla mnie rodziną. Szkoda, że moi rodzice nie umieli być tacy dla ciebie. Nigdy im tego nie wybaczę.
– Nie martw się tym. Ja się nie przejmuję.
Pokręciła powoli głową.
– Twoja matka nie miała niczego. Nie pochodziła z żadnego wyjątkowego miejsca. Nie znała nikogo ważnego. Dla nich byłaby nikim. Jednak traktowała mnie z sympatią, odkąd się poznałyśmy. A oni mają czelność uważać się za lepszych.
– Nie złość się z tego powodu. Nie dziś – poprosiłem.
Halley podniosła się i wsunęła dłonie w boczne kieszenie kamizelki termicznej.
– Nigdy nie przestałam się złościć z tego powodu, Andrew. Mój świat skurczył się do ciebie i mnie, gdy wyszliśmy z ich domu. – Odetchnęła powoli, po czym pocałowała mnie w policzek. – Masz rację. To nie jest dobra chwila. Przepraszam.
Pożegnałem się z mamą osobiście, gdy wciąż jeszcze mogła mnie widzieć i słyszeć przez mgłę środków przeciwbólowych. Wydawało mi się bezcelowe, żeby powtarzać wypowiedziane wtedy słowa przy tabliczce grobowej i cylindrze wypełnionym prochami. Czymkolwiek była podczas swojej egzystencji, już odeszła, molekuły składające się na jej ciało rozproszyły się w atmosferze, by zostać ponownie wykorzystanymi w niekończącym się cyklu życia i śmierci. Jej świadomość zniknęła i w tej stalowej rurce nie zostało już nic, co mogłoby mnie usłyszeć i zrozumieć. Gdybym jednak odszedł teraz bez wykonania ostatniego gestu, wydawałoby się to bezduszne, przyklęknąłem zatem przy parceli i powtórzyłem to, co wcześniej zrobiła Halley – przesunąłem dłonią po tabliczce, kciukiem wyczuwając krawędzie wyrytych liter.
– Do zobaczenia pośród gwiazd – powiedziałem. – Kocham cię.
Cmentarz leżał na skraju miasteczka, trzy kilometry od lokalu chorążego. Halley i ja przeszliśmy ten dystans, zamiast wzywać transport. Przez ostatnich jedenaście lat oboje większość czasu spędziliśmy na okrętach kosmicznych, zatem gdy tylko przyjeżdżaliśmy tu na przepustki, korzystaliśmy z nieograniczonego dostępu do świeżego powietrza i możliwości odbywania długich spacerów.
– Cieszę się, że mogła przeżyć kilka spokojnych lat – rzekłem, gdy zbliżaliśmy się do stacji tranzytowej. – Bez codziennego zagrożenia ze strony Dryblasów.
– Cztery lata pokoju – odparła Halley. – Jeśli nie liczyć maruderów, których wciąż zabijamy na Marsie.
– Podczas swojej ostatniej tury widziałem trzech Dryblasów. W sześć miesięcy. Z początku więcej trafiało się podczas jednego patrolu. Kiedyś wracaliśmy do kurnika z pustą wyrzutnią rakiet i opróżnionymi zasobnikami amunicyjnymi w desantowcu. Teraz mijają całe tygodnie bez oddania jednego strzału.
– Ale to dobrze. To oznacza, że zlikwidowaliśmy większość z nich.
– Może. Albo nauczyli się nas unikać. Ich tunele sięgają głęboko.
– W systemie od czterech lat nie zauważono nawet jednego ich okrętu – oznajmiła Halley. – Chcę wierzyć, że dopadliśmy już niemal wszystkie. A te nieliczne, które zostały, kryją się ze strachu.
– Mam nadzieję, że potrafią odczuwać strach – odparłem. – Ale nigdy nie widziałem, żeby któryś z nich wahał się albo uciekał.
Szliśmy właśnie przez trawnik przed stacją kolejową, zaścielony czerwonymi i brązowymi liśćmi z okolicznych drzew. W myślach bezwiednie wyskoczyło mi wspomnienie: wraz z matką kroczyliśmy tą samą ścieżką osiem lat wcześniej, niedługo po tym, jak z pomocą chorążego zdołałem wyciągnąć ją z DZK. Ziemię pokrywał wtedy śnieg, a ona zachwycała się czystą, niezbrukaną warstwą bieli. Wydawało mi się, że do tej pory pogodziłem się już z jej śmiercią, jednak na to wspomnienie poczułem, jak żal wzbiera mi w piersi, ściska serce i skręca je boleśnie. Za kilka dni w górach spadnie pierwszy śnieg, a ona nie będzie mogła tego zobaczyć.
Podszedłem do jednego z pobliskich drzew i dotknąłem pnia, żeby poczuć pod palcami szorstką korę, podobnie jak ona zrobiła, gdy pierwszy raz ujrzała to miejsce. Tutejsi ludzie biorą taki luksus za oczywistość, jednak żyjące z zasiłku szczury z DZK mogą od narodzin do śmierci nigdy nie mieć okazji dotknąć prawdziwego drzewa. Halley przystanęła kilka kroków za mną i obserwowała moją dłoń.
– Chorąży mówi, że nic się nie zmieniło – powiedziałem. – Ale nie jestem pewien, czy to prawda.
– Nie chcesz tu już wracać, skoro jej nie ma?
Obróciłem się do Halley. Wszędzie wokół nas w Liberty Falls toczyło się wygodne życie klasy średniej, nieświadomej nagłego rozdarcia, jakie nastąpiło w moim osobistym wszechświecie.
– Nie jestem pewien. Oczywiście podoba mi się tutaj. Od lat przyjeżdżamy tu na przepustki. Nie wiem jednak, czy mogę wracać do lokalu chorążego. Wszystko będzie mi tam ją przypominało.
Podszedłem do swojej żony, słuchając odgłosów liści kruszących się pod podeszwami butów. Takich rzeczy nie da się usłyszeć na okręcie kosmicznym albo w środku osiedla komunalnego.
– I zdaję sobie sprawę, że chorąży nie miałby nic przeciwko temu, żebyśmy dalej zatrzymywali się u niego za darmo. Mam jednak wrażenie, że wtedy nadużywalibyśmy jego gościnności. Nie jest zobowiązany do zapewniania nam dachu nad głową i wyżywienia, aż przejdziemy na emeryturę. Nawet jeśli w grę wchodzi tylko kilka tygodni co roku.
Halley zamrugała w południowym słońcu i wzruszyła ramionami.
– To co teraz? Szukamy sobie nowego miejsca? Czy może każdą przepustkę będziemy teraz spędzać w jakiejś gównianej placówce rekreacyjnej? Bo nie zamierzam jeździć do San Antonio i przebywać z moimi rodzicami.
– Nie jestem pewien – powtórzyłem. – Po prostu teraz czuję się jakby wytrącony z równowagi. Spytaj mnie znowu, gdy trafi się kolejna przepustka.
– Nie musimy o niczym decydować. Przynajmniej nie teraz. A już na pewno nie dziś – odparła.
Skręciliśmy w Main Street w kierunku restauracji chorążego Kopki, gdzie zwykle spędzaliśmy czas przepustek w niewielkim pokoju gościnnym na górze, który udostępniał nam stary żołnierz. W cywilnych strojach nie wyróżnialiśmy się już wśród mieszkańców. Po czterech latach bez okrętu Dryblasów w Układzie Słonecznym nie musieliśmy już zakładać mundurów, gdy nie pełniliśmy służby, nie kazano nam też stale nosić przy sobie broni i lekkiego pancerza. Z początku myśl, że jestem nieuzbrojony, na tyle wyprowadzała mnie z równowagi, że przez jakiś czas chowałem pod zwykłymi ciuchami nielegalny pistolet M-17, jednak jakoś przed rokiem czy dwoma zacząłem zostawiać go w szafce. Spacerowanie bez broni nie powinno wydawać się dziwne, jednak wciąż się do tego nie przyzwyczaiłem, nie po tylu latach nieustannego zagrożenia.
– Cztery dni urlopu okolicznościowego, a dwa z nich już straciliśmy na podróż – rzekła Halley. – To bardzo szczodre ze strony korpusu.
– I tak mieliśmy szczęście, że jesteśmy bez przydziału. Powrót z Marsa zajmuje ponad pół tygodnia.
– Kiedy wracasz na uniwersytet kapsli? – spytała.
– Transport do Keflaviku odchodzi jutro o wpół do dziewiątej wieczorem z Falmouth. Chyba wsiądę w pociąg o czwartej i dotrę tam z zapasem czasu. A ty?
Moja żona machnęła lekceważąco ręką.
– Mogę wskoczyć na prom z Burlington w dowolnej chwili od teraz do jutrzejszego wieczoru. Eskadra będzie dyslokowana dopiero za sześć miesięcy. Na razie odbębniamy tylko szkolenie i konserwację pojazdów. Nie jestem pewna, czy kiedyś przywyknę, że mam do dyspozycji pełen grafik pilotów i wszystkie potrzebne mi desantowce.
– Rozumiem, o co ci chodzi. Zgłaszam wniosek o nowy sprzęt i od razu go dostaję. To dziwne.
– Zmieniamy się w armię czasu pokoju. Nie to, żebym narzekała. Już od jakiegoś czasu nie musiałam pisać do rodzin poległych żołnierzy.
Wciąż miałem problemy z postrzeganiem nas jako starszych oficerów, jako ludzi, którzy muszą pisać oficjalne zawiadomienia z kondolencjami. Gdy się zaciągaliśmy, uważaliśmy majorów i podpułkowników za wiekowych ludzi. Teraz oboje nosiliśmy dębowe liście starszych oficerów. Przez jakiś czas dorównywałem żonie stopniem, kiedy w zeszłym roku awansowali mnie na majora, ale później Halley została podpułkownikiem i otrzymała własną eskadrę okrętów desantowych. W dawnym korpusie trzeba było mieć za sobą przynajmniej szesnaście lat woja, żeby dorobić się takiego stopnia, jednak przy braku wyższych oficerów i wyróżniającym przebiegu służby Halley otrzymała odpowiednie insygnia już po dwunastu latach. W tym tempie za kolejnych pięć lat zostanie zapewne pełnym pułkownikiem, a za dziesięć generałem. Prawdę mówiąc, nie podobała jej się szczególnie ta perspektywa, ponieważ oznaczała, że będzie musiała na dobre pożegnać się z kokpitem.
– Czyli zostaje nam niewiele ponad dzień – stwierdziła. – Co chciałbyś robić?
Zastanowiłem się nad jej pytaniem. Gdy mieliśmy przepustkę, zwykle jadaliśmy w lokalu chorążego i spędzaliśmy czas w pokoiku gościnnym, ale uznałem, że dziś nie byłoby w porządku trzymać się tego schematu, jakby nic się nie zmieniło.
– Chodźmy dokądś – zaproponowałem.
– Ale dokąd? Masz jakieś konkretne miejsce na myśli?
– Poza miasto. Z dala od ludzi. Możemy zabrać namiot i coś do jedzenia. Powędrujmy gdzieś w góry. Może tym szlakiem nad rzeką, którym łaziliśmy zeszłej wiosny. Noce nie są jeszcze takie zimne.
– Tylko ty, ja i wiewiórki – powiedziała Halley. – W porządku. Odmroźmy sobie tyłki i zjedzmy zimne kanapki pod gwiazdami. I tak zaraz będziemy się znów kisić na okręcie.
Ujęła moją dłoń i ścisnęła ją mocno. Mój żal wciąż był świeży i wiedziałem, że długo będę opłakiwał matkę, ale gdy tak szliśmy ramię w ramię ulicą w jesiennym blasku słońca, świat, który rano wydawał się krzywy, nieco naprostował się z powrotem.ROZDZIAŁ 2
POMIĘDZY ŚWIATAMI
Nigdy nie łudziłem się myślą, że Liberty Falls jest prawdziwym światem. Rzeczywistością było to, co widziałem przez szybę pociągu magnetycznego sunącego z prędkością trzystu kilometrów na godzinę i wbijającego się w dzielnice, które stawały się tym gęściej zabudowane, im bardziej zbliżaliśmy się do metropleksu Wielki Boston. To właśnie był prawdziwy świat, te skupiska komunalnych wieżowców sięgających na pół kilometra w niebo, dziesiątki tysięcy maleńkich mieszkanek spiętrzonych jedno na drugim, żeby na jak najmniejszym skrawku gruntu dało się upchnąć jak najwięcej ludzi. Tak wyglądało nasze życie, zanim zaciągnąłem się do wojska i wydostałem mamę z DZK.
Jednak nawet ten świat stał się wyraźnie lepszy przez ostatnie lata. Usprawnienia wydawały się drobne, lecz widoczne. Pociągi były czystsze i lepiej utrzymane, a w mijanych przez nas okolicach dało się zauważyć mniej rozpadających się i wypalonych bloków. Na stacjach tranzytowych zmniejszyła się liczba śluz bezpieczeństwa, nie dostrzegałem też nawet ćwierci sił policyjnych, które pilnowały dworców, zanim pewnego dnia komunałki stanęły w ogniu, a Dryblasy pojawili się na orbicie. Czymkolwiek byliśmy przed wybuchem wojny z obcymi, zagrożenie, które udało nam się przetrwać, pozwoliło Wspólnocie Północnoamerykańskiej zredefiniować priorytety. Pierwszy raz w życiu miałem wrażenie, że wreszcie większość z nas ciągnęła za jeden koniec liny. Owszem, metropolie nie stały się żadnym rajem, jednak przynajmniej nie stanowiły już przedsionków piekieł.
Znów miałem na sobie mundur, zgodnie z przepisami dotyczącymi przemieszczania się z miejsca odbywania służby i na nie. Podczas postoju na stacji Boston Południe wagon wypełnił się do ostatniego miejsca i jakiś młodzieniec usiadł bezpośrednio naprzeciwko mnie. Skinął mi z szacunkiem głową, a ja odwzajemniłem gest i znów popatrzyłem za szybę. Uniform zwracał teraz na siebie większą uwagę niż dawniej, kiedy żołnierze stanowili jedynie ciekawostkę, relikty abstrakcyjnej profesji, zajmujące się jakimiś niewyjaśnionymi sprawami w koloniach pośród gwiazd. Po inwazji Dryblasów już wszyscy wiedzieli, czym się zajmowaliśmy i dlaczego tu byliśmy.
– Przepraszam, sir, czy służy pan we flocie? – spytał w końcu chłopak po kilku minutach ukradkowego zerkania na mój mundur.
– Owszem, służę.
– Tak sądziłem. Po prostu nigdy dotąd nie widziałem nikogo z takim czerwonym beretem jak pański.
Spojrzałem na szkarłatne nakrycie głowy wsunięte pod mój lewy naramiennik.
– I nie zobaczy ich pan wiele – wyjaśniłem. – To beret kontrolera walki. Jest nas może sto pięćdziesięcioro w całej flocie.
– A co robicie? To znaczy jeśli mogę spytać. Chyba że to tajemnica.
– Kontrolerzy walki lądują na wrogich planetach wraz z siłami desantowymi. Wzywamy wsparcie lotnicze, oznaczamy cele dla myśliwców bojowych, tego typu rzeczy.
– Brał pan udział w walce? – zapytał chłopak. Dostrzegałem, że praktycznie buzował od ledwo powstrzymywanego zainteresowania. Popatrzyłem na niego, próbując określić jego pochodzenie i pozycję społeczną. Miał białe i proste zęby, był też dobrze ubrany, zatem mieszkał na przedmieściach. Wyglądał na dobrze odżywionego i zdrowego osiemnasto- lub dziewiętnastolatka.
– Brałem. Walczę od jedenastu lat. Od rozpoczęcia wojny z Dryblasami. Chyba uczestniczyłem we wszystkich wielkich bitwach.
– Na Marsie też?
– Byłem tam. Ale nie nazwałbym tego przyjemnymi chwilami. Żadnej z bitew bym tak nie nazwał.
– Mogę sobie wyobrazić.
Taa, jasne, dzieciaku, pomyślałem.
– Jak... jak to jest? To znaczy tam. Walczyć z tymi istotami.
Spojrzałem na szczerą twarz przed sobą i nagle poczułem się bardzo stary, choć zapewne od tego chłopaka dzieliło mnie nieco ponad dekadę. Gdy rozmawiałem o tym, jak wygląda wojna, z życzliwymi cywilami, miałem wrażenie, jakbym porozumiewał się z nimi za pośrednictwem tłumacza, który nie do końca radzi sobie z przekładem. Bo czy zdołam mu przekazać, jak to jest stać na powierzchni innej planety i widzieć grupę dwudziestometrowych stworów zbliżających się do linii ognia, gdy broń w dłoni nagle wydaje się słaba i nieskuteczna? Czy zdołam ująć w słowa, co dzieje się w głowie, kiedy trzeba zejść do czarnego jak smoła tunelu, żeby wykurzyć z niego potwory, które mogłyby zmiażdżyć człowieka na krwawą paćkę jednym zamachem ramienia? Może i byłem od chłopaka starszy zaledwie o dziesięć, dwanaście lat, ale w tym czasie widziałem i robiłem rzeczy tak odbiegające od jego doświadczeń życiowych, że w tym momencie byliśmy niemal jak przedstawiciele odrębnych gatunków. Brakowało mu płaszczyzny odniesienia, żeby zdołał umieścić usłyszane ode mnie informacje w kontekście, który miałby dla niego sens.
– Jest przerażająco – rzekłem zamiast tego, choć nawet to słowo było zupełnie niewystarczające. Jednak właśnie tego oczekiwał, chciał usłyszeć o emocji, którą potrafił ogarnąć, więc pokiwał ze zrozumieniem głową.
– Złożyłem wniosek w punkcie werbunkowym – oznajmił. – Chcę trafić na okręt kosmiczny. Zostać technikiem od broni czy czymś w tym stylu. Ale mój przyjaciel mówi, że rekrutom przydzielają stanowiska, do których według nich się najlepiej nadają. Twierdzi, że pewnie wyląduję w piechocie, bo tam zawsze potrzeba ludzi. I że powinienem po prostu wycofać papiery, dopóki jeszcze mogę.
– Życie piechociarza daje w kość. Nawet jeśli kontrakt to tylko cztery lata.
Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Mój przystanek był następny, więc gdy system ogłosił, że zbliżamy się do stacji Falmouth, podniosłem się, by wziąć worek i skierować się do drzwi na końcu wagonu.
– Może pan coś poradzić? – odezwał się chłopak. – W razie gdyby mnie przyjęli?
Wiedziałem, że jako oficer Korpusu Obronnego Wspólnoty powinienem wspierać werbunek nowych rekrutów, zachęcać ich do zaciągu, przedstawiać im pozytywny obraz służby. Byłem dumny ze wszystkiego, czego dokonałem w tym mundurze, i w najmniejszym nawet stopniu nie wstydziłem się korpusu. Nie potrafiłem jednak zmusić się, żeby zaserwować jakieś entuzjastyczne bzdury naiwnemu młodzikowi, który nie miał pojęcia, jak to jest budzić się niemal każdej nocy z koszmarów o potwornych istotach czających się w głębokich, ciemnych miejscach. Nie miał pojęcia, na co decydował się z własnej woli, nie był przygotowany na lata kumulujących się urazów, które zniszczą mu ciało i umysł, i nie wiedział, że nigdy nie zdoła się po tym wszystkim do końca poskładać, nieważne, jak by się starał.
– Niech pan posłucha przyjaciela – powiedziałem. – Wydaje się bardzo mądrym człowiekiem.
Moim transportem okazał się regularny lot zaopatrzeniowy do Keflaviku. Zająłem miejsce z tyłu na siedzisku splecionym z pasów i dzieliłem ładownię z dziesięciorgiem innych żołnierzy KOW oraz kilkoma tonami palet z zaopatrzeniem przypiętych do podłogi. Statek transportowy był ciasny i hałaśliwy, ale już od tak dawna służyłem w wojsku, że umiałem zdrzemnąć się w dowolnym miejscu, zatem oparłem głowę o balistyczną wyściółkę kadłuba i odpłynąłem na większość trzygodzinnego lotu.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.O AUTORZE
MARKO KLOOS jest autorem dwóch serii w realiach militarnego science fiction: „Frontlines” i „Wojny palladowe”, oraz członkiem pisarskiej grupy George’a R. R. Martina tworzącej we wspólnym uniwersum „Dzikie karty”. Urodził się i wychował w niemieckim mieście Münster. Bywał żołnierzem, księgarzem, dokerem i administratorem sieci w korporacji, zanim uznał, że tak naprawdę chciałby robić w życiu coś twórczego – dla rozrywki i dla zysku. Pisze przede wszystkim science fiction i fantasy, ponieważ pasjami uwielbia te gatunki, odkąd zaczął wydawać kieszonkowe głównie na niemieckie pulpowe serie SF. Lubi księgarnie, miłych ludzi, październik w Nowej Anglii, wieczne pióra i zegarki na rękę. Marko rezyduje w Mroźnym Zamku w amerykańskim stanie New Hampshire wraz z żoną, dwójką dzieci i wędrowną sforą żarłocznych jamników. Jego oficjalna strona to www.markokloos.com.PODZIĘKOWANIA
Książka, którą właśnie trzymacie w formie papierowej lub elektronicznej, jest moją dziewiątą powieścią wydaną od 2013 roku. Mam mnóstwo podziękowań do napisania. Jeśli jednak zauważacie, że za każdym razem pojawiają się u mnie te same nazwiska, to dlatego, że mam szczęście posiadać stabilną sieć wsparcia w postaci rodziny, przyjaciół, redaktorów oraz zaufanych kolegów.
Pierwsza na liście jest zawsze moja żona Robin, która dba, by wszystko było w porządku w Zamku, dzięki czemu mogę każdego dnia znikać w swoim gabinecie i gadać w głowie z wyobrażonymi ludźmi.
Dziękuję ekipie z 47North: moim redaktorom Adrienne i Jasonowi, Andrei Hurst odpowiadającej za redakcję głęboką, redaktorce technicznej Laurze Barrett, zespołowi marketingowemu i wszystkim innym, którzy przyczynili się do tego, by ta książka trafiła do czytelników. W 2019 roku dwa moje opowiadania zostały zekranizowane jako odcinki animowanego serialu na Netfliksie i jeden z reżyserów napisał mi w e-mailu, że siedemdziesiąt osób pracowało nad jednym trzynastominutowym odcinkiem przez sześć miesięcy. Branża filmowa i telewizyjna to dość efektowny biznes, co rzadko zdarza się branży wydawniczej, podejrzewam jednak, że grono osób działających nad książką zapewne dorównuje liczebności tamtej ekipy telewizyjnej lub nawet ją przewyższa. Być może nigdy was wszystkich nie poznam, żeby podziękować wam osobiście, ale wiedzcie, że jestem wam wdzięczny i doceniam wykonywaną przez was pracę.
Piszę te słowa w czerwcu 2020 roku, kiedy świat znalazł się w dziwnym miejscu. Szaleje globalna pandemia, kraj jest podzielony politycznie i wydaje się stać na krawędzi, a turystyka międzynarodowa osiągnęła dno. W tym roku nie mogłem pojechać na żaden konwent ani odwiedzić rodziny, co zapewne przez jakiś czas nie ulegnie zmianie. Pisarstwo to praca samotnicza i przyzwyczaiłem się już, że spędzam mnóstwo czasu zamknięty w czterech ścianach, więc to wszystko nie stanowi dla mnie zbyt radykalnej zmiany. Jednak w takich czasach nasze sieci znajomych stają się ważniejsze niż wcześniej, a ja mam to szczęście, że posiadam dobrych, miłych, mądrych przyjaciół, którzy dają mi radość. Są to osoby z ekipy Doge: Tracie, Paul, Tam, Stacy i Monica; moi lokalni przyjaciele Kate i Seth, Heather, Jana, Michael i Sophia, David, Christina, Kristin i Morgan; moja pisarska i konwentowa kumpela Melissa Olson oraz mój przyjaciel i pisarski partner Kris Herndon. Wszyscy jesteście wspaniałymi osobami. Przyjaźń z wami pozwala mi pewniej stać na nogach i daje szczęście.
Dziękuję George’owi R.R. Martinowi, Melindzie Snodgrass i reszcie zespołu „Dzikich kart” za to, że pozwoliliście mi stać się częścią czegoś większego i lepszego niż suma elementów, a także za waszą przyjaźń, wsparcie i porady, jakie od was dostaję od lat.
I podobnie jak pierwsze podziękowania zawsze kieruję do żony, tak na koniec zawsze dziękuję moim czytelnikom. To dzięki wam wszystko to, co robię, jest możliwe, dzięki waszemu wsparciu mogę każdego dnia zasiadać do pracy. Mam nadzieję, że zostaniecie ze mną przy kolejnych pozycjach.