- promocja
- W empik go
Rehab - ebook
Rehab - ebook
Alkoholizm jest chorobą i trzeba uzmysłowić to sobie z całą jasnością i wszelkimi konsekwencjami takiej diagnozy. Chorobą, którą można jednak pokonać, choć nie należy to do zadań łatwych. Nie wystarczy bowiem przestać pić – nawet trzeźwy pozostaje alkoholikiem...
„Myślałem do dzisiaj, że moje życie to praca przerywana okresami pijaństwa. A przecież mogę widzieć swoje życie jako pijaństwo czasem przerywane okresami pracy”, napisał autor.
Rehab to przesłanie, świadectwo dla wszystkich, którzy borykają się z alkoholizmem, a także dla tych, którzy starają się tę chorobę zrozumieć. To książka o problemach czekających osobę, która chce przestać pić, o pytaniach, które musi sobie zadać, o odpowiedziach, które musi znaleźć, i o nadziei na poprawę. Pokazuje, jak trudne i powolne jest dochodzenie do prawdy o samym sobie, jak zdradliwy i podstępny potrafi być własny umysł. Z całą surowością demaskuje ludzkie słabości, a zwłaszcza słabości alkoholika. Ale daje wiarę i wskazuje drogę wyjścia.
Nagrodzona w IV konkursie miesięcznika i wydawnictwa Znak im. księdza Józefa Tichnera w kategorii publicystyki lub eseistyki na tematy społeczne.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0266-3 |
Rozmiar pliku: | 319 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od kilku dni zastanawiał się, po co w ogóle ma tam jechać. Przecież już nie miał problemu, sam sobie poradził. Od ostatniego razu, 22 kwietnia, minęło prawie pięć miesięcy. W tym czasie wykładał na uniwersytetach w Los Angeles i San Francisco, przygotował poważną pracę naukową, a później, gdy znów został sam w Nowym Jorku, pisał książkę. Właśnie skończył ją nad ranem, przespał się godzinę, zawiózł maszynopis do wydawcy i wsiadł do autobusu.
Wszystkie książki zawsze kończył nad ranem. Spał krótko albo w ogóle nie spał i zanosił maszynopis. Był dumny z pracy, z jej rezultatu, a zwłaszcza ze zmęczenia. Z wytrwałości, która pozwalała mu odizolować się od świata i pisać. Trzy tygodnie, miesiąc, półtora. Wtedy wierzył, że ma silną wolę i charakter. Redaktorom, którzy zazwyczaj nie kryli zdumienia, że tak szybko przyniósł nową książkę, chętnie mówił o swoim wysiłku, o zmęczeniu. Słynął z pracowitości. Zyskiwał aprobatę, czuł się podziwiany. Wtedy szedł do kawiarni i zamawiał zimne piwo. Miał w ustach suchy, metaliczny posmak z niewyspania i zmęczenia, i choć nie lubił piwa, wiedział, że poprawi mu nastrój. Potem pił drugie piwo i zjadał kanapkę. Później wypijał koniak albo wódkę. Pierwszą, drugą, trzecią. Czuł, jak wychodzi z niego zmęczenie i wchodzi weń energia. Energia życia, zupełnie inna niż energia pracy. Rozluźniona energia zasłużonego urlopu. Mawiał, że jedni jeżdżą na urlop do Zakopanego albo Międzyzdrojów, a on do knajpy. Bo musi wyciszyć mózg. Na plaży bez przerwy myśli, co można by było o tej plaży napisać. W górach – że powinien coś napisać o górach. A jak pije, to o niczym nie myśli. I rozum mu wypoczywa. A dokładniej, po tygodniu, dwóch albo nawet i sześciu, gdy wypocznie i już dostatecznie się ześwini, tak że fizycznie i psychicznie będzie mu trudno znieść ciężar dalszego picia, wtedy wraca do pracy, żeby się uczłowieczyć. Mawiał, że najbardziej twórczą siłą, jaką zna, są wyrzuty sumienia.
Tego ranka zamiast na piwo poszedł na dworzec autobusowy. W drodze czytał broszurki, które mu przysłano do Nowego Jorku po uzgodnieniu daty przyjazdu na Farmę. Wryło mu się w pamięć zdanie z jednej z nich: „Zdajemy sobie sprawę, że lecząc alkoholizm, leczymy jedynie zewnętrzne objawy, a nie istotę choroby”. Zdziwiło go, że największe restrykcje dotyczyły lekarstw. Wszystkie, nawet zapisane przez lekarza, trzeba było zdeponować w biurze. Leki, uznane za niezbędne przez miejscowego lekarza, miały być wydawane przez pielęgniarki. Przy sobie można było mieć tylko nitroglicerynę, jeśli komuś groził zawał.
Zdziwiło go to, ale nie zaniepokoiło, bo leków nie używał. Zwrócił uwagę na regulamin. Przez pierwszy tydzień nie miał prawa do ćwiczeń fizycznych, spacerów i odwiedzin. Po tygodniu wręcz wskazane były odwiedziny przez rodzinę, ale jego rodzina była daleko. Miał prawo do trzech rozmów telefonicznych tygodniowo, ale personel mógł ograniczyć nawet tę liczbę. Wyglądało to tak, jakby jakaś ściana dzieliła Farmę od reszty świata. Wewnątrz też zresztą były liczne ograniczenia. Ostrzegano go mianowicie, że po kilku dniach aklimatyzacji może zacząć silnie odczuwać takie emocje, jak samotność, czułość czy romantyczny nastrój. Może poczuć zaciekawienie lub pociąg do kogoś. Poddanie się takiemu uczuciu zniweczy cały wysiłek, jest więc surowo wzbronione. Zmartwił się, bo podświadomie chyba liczył na jakąś przygodę.
Wszystko to zrodziło w nim niepokój, który nasilił się, gdy na dworcu nie spotkał nikogo z Farmy. Zatelefonował z automatu. Dowiedział się, że kierowca zaraz przyjedzie. Wszedł do sklepu naprzeciw dworca. Kupił flanelową koszulę w czerwoną kratę, trzy ciepłe podkoszulki, bordową bluzę i szarą pikowaną kamizelkę. Później zdał sobie sprawę, że te zakupy nie były przypadkowe.
Przyjechał kierowca. Przed dwoma laty sam był pacjentem, a teraz pracuje na Farmie jako człowiek do wszystkiego. W. zapytał, czy tam leczą lżejsze przypadki, bo już od dawna w ogóle nie pił. Kierowca powiedział, żeby W. się nie obawiał, poprzedniego dnia przywiózł ze stacji gościa, który od trzynastu lat nie miał alkoholu w ustach i też przyjechał się leczyć. Tego W. nie mógł zrozumieć.
Jechali około dwudziestu minut krętą drogą pod górę. Zatrzymali się na parkingu koło szpitala. Poszli do biura w suterenie innego budynku. Tam przejął go Ben, który akurat pełnił nocny dyżur. Ben był bardzo poważny i jakby lekko usztywniony. Upewnił się, że W. nie ma przy sobie lekarstw, i powtórzył zasady regulaminu. Powiedział, że o 8.45 wieczorem można zjeść kanapki, lody, ciastka i owoce. Od jedenastej obowiązuje cisza nocna. Ben zapytał retorycznie, co W. tu sprowadza. Zaciekawił się, jakie książki W. pisuje, ale nie chciał wchodzić w szczegóły. Po chwili rozmowy powiedział, że W. będzie w grupie terapeutycznej numer 1, prowadzonej przez Lindę. Jego monitorem zostanie Ann. Ben zapisał to na karteczce, a potem pokazał W. wstępną umowę między pacjentem a zakładem. Cztery punkty były wydrukowane, takie same dla wszystkich: musi chodzić na wykłady i na wszystkie inne zajęcia; powinien przeczytać „Wielką księgę”, zaczynając od rozdziału piątego, który musi przeczytać w ciągu pierwszego tygodnia; ma utrzymywać w czystości swoją połowę pokoju oraz spędzać jak najwięcej czasu w saloniku „omawiając z innymi pacjentami zdarzenia, które doprowadziły go do przyjazdu na Farmę”. Pod tym Ben dopisał punkt piąty, specjalnie dla niego: „Rozmawiaj z innymi pacjentami o konkretnych przypadkach, kiedy picie powodowało problemy w twoim życiu”. Ben sam podpisał umowę i podsunął ją W. Następnie uścisnął mu rękę, mówiąc: Welcome aboard, czyli „Witaj na pokładzie”. Dał mu notatnik i „Wielką księgę”, czyli grubą książkę w niebieskiej płóciennej okładce, zatytułowaną „Alcoholics Anonymous”. Na koniec powiedział, że sam też jest alkoholikiem i również się tu leczył, po czym zaprowadził go do pokoju numer 55.
Pokój znajdował się w długim parterowym baraku, jednym z dwu, jakie stały prostopadle do głównego, trzypiętrowego budynku, w którym mieściły się biura, pokoje lekarzy, salonik i tarasy, gdzie przesiadywali pacjenci. W pokoju stały dwa łóżka, podzielona na dwie części szafa, dwie szafki nocne; była tam też łazienka z prysznicem. Nie było telewizora ani radia. Współlokatorem okazał się Dole, czterdziestoletni Murzyn, przyjazny, ale niezbyt rozmowny.
W. rozpakował torbę i poszedł do saloniku. Było tam dużo dymu papierosowego; jedni czytali, inni rozmawiali, jeszcze inni coś pisali w zeszytach. Czuł niewidzialną barierę między sobą a pozostałymi, ale nie mógł jej przełamać. Gdy ktoś go o coś zapytał, odpowiadał zdawkowo. W jadalni, przy kanapkach, gdy zobaczył, jak dorośli mężczyźni obejmują się, pozostając dość długo w uścisku, poczuł obrzydzenie. Trochę nasłuchiwał rozmów, które prowadzili inni. Niewiele do niego docierało. A już zupełnie nie potrafił zacząć rozmowy z innymi pacjentami o tym, że picie spowodowało problemy w jego życiu.
Dużo myślał o tym, co powiedział Ben: „Ja też jestem alkoholikiem”. Ubodło go to „też”. Owszem, przyznawał, że ma problem. Na spotkaniach AA przedstawiał się tak jak inni: „Na imię mam W. i jestem alkoholikiem”, ale od jakiegoś czasu już nie był o tym tak bardzo przekonany jak wiosną. Czyż nie dał sobie rady przez ostatnie miesiące? Podobnie uważali ludzie z jego otoczenia, przeważnie też pisarze, dziennikarze, naukowcy. „Po co ci ta kuracja? Skoro tak długo nie pijesz, to nie jesteś alkoholikiem. Przecież masz silną wolę” – przekonywali.
On też tak uważał. Także później często rozpamiętywał, dlaczego w ogóle pojechał na Farmę. Po siedemnastodniowym ciągu w Waszyngtonie ktoś doradził mu, by spotkał się z Jimem, dyrektorem jednej z wielkich korporacji w Nowym Jorku. Jim najpierw zapytał o jego problemy. Chwilę słuchał, po czym przerwał i powiedział, żeby W. się nie martwił, bo on sam przez to przechodził, jak tysiące innych ludzi. Opowiedział o sobie. Gdy mówił o uczuciu samotności, o poczuciu winy i wstydzie, z którymi budził się każdego ranka, o lęku, z jakim reagował na dźwięk telefonu – W. uświadomił sobie, że on sam też miewał podobne uczucia. Potem Jim powiedział, że już od sześciu lat czuje się inaczej. W południe zaprowadził go na mityng AA, a potem zaproponował, by W. pojechał na cztery tygodnie na Farmę. To właśnie tam Jim powrócił do życia.
W. nie mógł jechać, bo musiał pracować i opiekować się rodziną, która przyjechała na trzy miesiące w odwiedziny. Jim powiedział, że nic nie szkodzi, będzie mógł to zrobić, gdy rodzina wyjedzie. W. nie miał jednak ubezpieczenia ani pieniędzy na kurację, która kosztowała blisko cztery tysiące dolarów. Po kilku dniach Jim zadzwonił z wiadomością, że zostanie przyjęty bez pieniędzy, będzie mógł zwrócić należność za kurację w przyszłości. Na razie ma nie pić, chodzić na spotkania AA i co jakiś czas dzwonić do Jima. W. chodził raz lub dwa razy w tygodniu i słuchał, jak alkoholicy opowiadali o koszmarze picia i radości trzeźwienia. Po dziewięćdziesięciu dniach W. miał sam opowiedzieć o sobie. Powiedział, że już nie pije, pisze książkę, czuje się dobrze i pewnie, ale wciąż chodzi do AA, bo dzięki temu, co tu słyszy, nadal boi się pić. Gdy się dłużej nie odzywał, Jim telefonował do niego. Nie nalegał, tylko pytał, jak W. się czuje i czy jest już gotów. Nie był. Gdy rodzina wyjechała, ważniejszy był kontrakt na książkę, który podpisał z amerykańskim wydawcą. Na początku września nie miał już powodów, by odwlekać wyjazd. Tylko że już nie uważał kuracji za niezbędną. Przecież doskonale sobie radził, zwłaszcza zawodowo.
Dziś W. jest przekonany, że pojechał na Farmę, bo nie potrafił powiedzieć Jimowi „nie”. Czuł się zobowiązany jego bezinteresowną troską i pomocą. Jim zrobił dla niego tak wiele, że W. czułby się niewdzięcznikiem, gdyby nie pojechał. Bał się dezaprobaty Jima. Ale wówczas jeszcze o tym nie wiedział, bo nie potrafił się przyznać przed samym sobą do tego lęku. Uzasadnił swoją decyzję inaczej. W Ameryce dokuczała mu samotność, miał nadzieję, że na Farmie pozna kogoś ciekawego, może jakąś dziewczynę. Uznał też, że kuracja przecież mu nie zaszkodzi, nawet jeśli jej nie potrzebuje. Zwłaszcza że niedługo miał wracać do Polski, gdzie wszyscy namawiają do picia, a więc dobrze będzie trochę się wzmocnić. Ale przede wszystkim wierzył, że przywiezie stamtąd książkę. Przecież był reporterem, zbierał tematy po całym świecie, szkoda zmarnować taką okazję. Zresztą także znajomi, którzy wątpili w potrzebę kuracji, aprobowali pomysł wyjazdu, gdy tylko wspominał o planach literackich.
I chociaż sam się trochę bał tych planów i do końca nie wiedział, dlaczego i po co znalazł się na Farmie, postanowił prowadzić dziennik. Wieczorem w dniu przyjazdu zapisał:
Skoro nie jestem z detoksu i prawie pięć miesięcy nie piłem, to dlaczego tu w ogóle przyjechałem?
Alkoholizm to rak duszy.
(Potem to zdanie skreślił).
Nie igrać z emocjami.
Dziś już nie pamięta, czy od razu zasnął.
DZIEŃ PIERWSZY, ŚRODA
Przez cały dzień czuł przemożną senność. Wstał o 5.45, nigdy tak wcześnie nie wstawał. Śniadanie było o 6.30. Każdy podchodził do bufetu i wybierał sobie, co chciał. Jajka na kilka sposobów: sadzone, gotowane, jajecznica – z szynką, bekonem albo kiełbasą. Kilkanaście rodzajów płatków śniadaniowych, różne owoce, soki, trzy rodzaje mleka: tłuste, półtłuste i bez tłuszczu, kawa, wiele rodzajów herbat – naturalnych i ziołowych. Na kartce trzeba było napisać swoje imię i wybrany rodzaj gorącego posiłku, który później przynosili do stołu pacjenci – kelnerzy. W pamięta, jak trudno mu było dokonać wyboru; zamówił wszystko, co mógł, mimo że nie był głodny.
O 8.15 zebrali się w sali wykładowej, która mieściła około siedemdziesięciu krzeseł, pacjentów było sześćdziesięciu. Na ścianach wisiały dwie kartonowe tablice: na jednej było wypisane „12 kroków”, a na drugiej „12 tradycji” AA. Nad sceną wisiał portret założyciela Farmy.
W wiedział już, że „kroki” i „tradycje” zostały spisane przez pierwszych anonimowych alkoholików pięć lat po powstaniu ruchu w 1935 roku. W „krokach” zapisali oni to, co robili i dzięki czemu potrafili wytrwać w trzeźwości. Dlatego „kroki” są sformułowane w pierwszej osobie liczby mnogiej i w czasie przeszłym. Założyciele AA mówili w ten sposób do innych: „Popatrz, co nam pomogło. Jeśli chcesz, możesz spróbować tego samego. Może tobie też pomoże”.
O ile „12 kroków” odnosi się do treści programu wyzdrowienia z alkoholizmu, to „12 tradycji” z kolei dotyczyło samych zasad funkcjonowania wspólnoty AA.
Wykład zaczął się od pytania, czy jest ktoś nowy. W. z trudem wykrztusił słowa: „Na imię mam W…”. Odpowiedziało mu chłodne milczenie. Wtedy dodał: „Mam problemy z alkoholem”. Dostał brawa. To go ośmieliło i powiedział, że jest z Polski. Dostał jeszcze większe brawa. Potem wstawali inni ludzie i mówili rzeczy dla W. niezrozumiałe. „Na imię mam Claudia i jestem alkoholiczką. Mam wam powiedzieć o tym, że jestem w porządku”. Brawa. Albo: „Na imię mam Robert i jestem alkoholikiem. Nie przyjechałem tu dlatego, że jestem zły i mam stać się dobry, ale dlatego, że jestem chory i mam wyzdrowieć”. Albo: „Na imię mam Rick i nie muszę się wstydzić swoich uczuć. Kocham was wszystkich. Siebie też kocham”. Wszyscy dostawali brawa.
Potem zaczął mówić starszy pan w kowbojskim kapeluszu. Tematem wykładu była analiza ostatnich trzech z „12 kroków”. W nic z tego nie rozumiał, zwłaszcza że starszy pan sporo mówił o bogu, ale nie o określonym bogu, lecz o takim „jakkolwiek każdy go rozumie”. W już od dwudziestu pięciu lat nie potrzebował Boga rozumieć, więc puszczał to mimo uszu. Zauważył tylko, że wykładowca mówił dowcipnie i ciekawie. A także to, że w tym, co mówił, w ogóle nie było żadnej teorii, tylko fakty i przykłady z życia. Zapamiętał fragment dotyczący poświęcania czasu rodzinie i dzieciom: „Kiedy piłem, nie miałem dla nich czasu. Teraz chodzę na spotkania AA i nadal nie mam czasu. Ale trzeba go znaleźć”. W też często miewał wyrzuty sumienia, że nie ma czasu dla rodziny.
Po wykładzie był czas wolny na pracę własną. Ale już o 9.15 Warren zwołał spotkanie grupy 1. Na Farmie było sześć grup terapeutycznych, mniej więcej po dziesięć osób w każdej. Kiedy jedni uczestnicy odchodzili z grupy po skończonym leczeniu, na ich miejsce przychodzili nowi, w efekcie w każdej grupie byli ludzie o różnym stażu na Farmie. W grupie i Ken był już dwadzieścia sześć dni i za dwa dni miał wracać do domu. Warren i Liz też już byli na wylocie. Maria miała za sobą ponad dwadzieścia dni kuracji. Erik, Jack i Helena byli mniej więcej w połowie pobytu. Adam przyszedł tydzień przed W., Bill kilka dni po Adamie, a Rick okazał się tym niepijącym od trzynastu lat pacjentem, którego poprzedniego dnia przywiózł kierowca.
Warren zwołał zebranie, bo uważał, że Jack i Erik mają za silne ego i nie chcą przyznać się, że są bezsilni wobec alkoholu. W. nie wiedział, o czym mowa: zawsze przypuszczał, że trzeba mieć silną wolę, zwłaszcza wobec alkoholu, a tutaj już pierwszego dnia kilka razy usłyszał radę, by „zabić swoje ego” i zapomnieć o silnej woli.
Na początku spotkania Ken poprosił, żeby W. się przedstawił. Powiedział o planach napisania książki i o tym, że chce wzmocnić swoją wolę przed powrotem do Polski. Dokładnie zresztą nie pamięta, co powiedział, ale opisując wieczorem w dzienniku tę wypowiedź, dopisał innym kolorem: „bzdury”. Potem kolejno opowiadali: Jack o swoim małżeństwie, Erik o pierwszej dziewczynie i Adam o własnej słabości.
O 11.45 był lunch. Najpierw trzeba było stanąć w kolejce do bufetu, z którego można było wybrać najróżniejsze sałatki i zupę, a później kelnerki i kelnerzy – pacjenci – roznosili zimne i ciepłe kanapki. Jadalnia była czysta, stoły pięknie nakryte, a jedzenie świetne. W. pomyślał, że co jak co, ale podje tu solidnie. Po obiedzie uciął sobie drzemkę, która niewiele mu pomogła, nadal czuł senność.
We wtorki, środy i czwartki o wpół do drugiej były zajęcia grupowe z terapeutą, zwanym na Farmie counselorem. Poza tym grupa obowiązkowo zbierała się sama, bez terapeuty, w niedzielę o wpół do siódmej wieczorem. Ponadto każdy pacjent miał prawo zwołać spotkanie swojej grupy, kiedykolwiek uznał to za potrzebne. Większość pacjentów korzystała z tego prawa w nadmiarze. W. był zmęczony ciągłymi spotkaniami, bo nie miał chwili spokoju, by się zastanowić nad tym, co wokół siebie widzi, nie miał nawet czasu na prowadzenie starannych notatek.
Terapeutką grupy i była Linda, kobieta przy kości, pod sześćdziesiątkę, z krągłą twarzą, pokrytą zmarszczkami. Twarda, ostra w pytaniach, od pierwszego zdania widać było, że myśli bardzo precyzyjnie.
Na początku zapytała W., kim jest.
– Pisarzem – odpowiedział.
– Ale chyba nie trafiłeś tu dlatego, że masz kłopoty z pisaniem?
– O, przepraszam, zapomniałem. Miewam problemy z alkoholem.
– Co to znaczy?
– Myślę, że mogę być alkoholikiem.
– Możesz czy jesteś?
– Nie wiem. Chyba przyszedłem tu właśnie po to, żeby się o tym przekonać.
– Na razie to zostawmy. Ale nie chcesz mieć kłopotów z alkoholem. Więc jeśli zapomnisz o alkoholu, a także o tym, że jesteś pisarzem, to kim jesteś?
Tego W. nie wiedział. Nikt nigdy nie zadał mu takiego pytania. On sam też nigdy go sobie nie postawił. Po chwili milczenia Linda powiedziała:
– Nie wiesz. To też zostawmy. Będziesz miał dużo czasu, by szukać na to odpowiedzi.
Zwróciła się do Erika:
– A ty co miałeś na dzisiaj przygotować? Historię picia?
W. poczuł się nagle opuszczony, jakby zawieszony w próżni. Chciał ciągnąć temat, dowiedzieć się, kim jest, a może tylko nadal rozmawiać, bo zawsze kiedy mówił, czuł się pewniej, niż gdy po prostu był. Więc gdy Erik na samym początku powiedział, że alkoholizm to choroba, bo prowadzi do śmierci, W. przerwał mu pytaniem, czy palenie to też choroba, skoro również prowadzi do śmierci. Erik na to, że palenie to nie choroba, ale rak to choroba.
Co zatem różni alkoholizm od palenia? Zgadzam się, że to choroba, ale chyba nie tylko dlatego, że prowadzi do śmierci – skonkludował W., dumny ze swego rozumowania.
Linda nawet na niego nie spojrzała.
– Czy ta intelektualna dyskusja do czegoś prowadzi? – zapytała grupę. Nikt nie potwierdził. – To czemu tego nie przerwiecie, przecież to strata waszego czasu.
Erik, trzydziestoletni, dobrze zbudowany Murzyn, opowiadał swoją historię picia. Kiedy powiedział, że pił w wojsku, bo wszyscy tam pili, Linda znów mu przerwała:
– Ty masz mówić o sobie, a nie o innych, o tym, jak alkohol ci przeszkadzał w życiu, a nie o tym, dlaczego piłeś.
– A czy ty piłeś, kiedy rodziły się twoje dzieci? – zwróciła się do Adama. Pił. Dziś ma problem. Jego ojciec, też ostro pijący, nie akceptuje tego, że syn uznał siebie za alkoholika. Adam nie może znieść krytycyzmu i potępienia ze strony ojca.
– A kiedy piłeś, mogłeś mieć właściwy stosunek do dzieci? – zapytała Linda.
– Nie.
– Twój ojciec pije?
– Tak.
– To czemu oczekujesz od niego rzeczy niemożliwych? Adam to rozumie, ale trudno mu się z tym pogodzić. Teraz Bill. Ma trudności z mówieniem, bardzo się jąka.
Mówi o żonie. Gdy przestał pić osiem miesięcy temu, odszedł od niej. Później chciał wrócić, ale ona już go nie chciała. Wciąż jest na nią wściekły. Nie chce nawet myśleć o powrocie do domu; chce nie pić i być trzeźwym dla siebie samego, a nie dla żony.
– Chyba bujasz, bo przecież ona aż tutaj przysyła ci kwiaty – mówi Ken.
– Nie chcę o tym myśleć – mówi cicho Bill.
Liz. Młoda dziewczyna, która nie wie, czy ma wrócić do pracy, czy nie. W pracy sporo się pije. Liz nie dostrzega tego ani związanych z tym zagrożeń. Co chwilę zaprzecza samej sobie. Jest bardzo impulsywna. Gdy inni o coś ją pytają, natychmiast wpada w ton kłótni. Linda nie ingeruje. Na końcu tylko mówi, że obawia się o Liz.
W. zwrócił uwagę, że u wszystkich mężczyzn, którzy mówili o sobie, alkohol był ściśle związany ze stosunkami z kobietami. Z poszukiwaniem ciepła, z miłością, a także z lękami na tym tle.
Po wczesnej kolacji, o 5.15, Warren znów zwołał grupę, bo Liz obraziła się na Lindę i chce wyjeżdżać – na pięć dni przed końcem kuracji. Ken, Warren i Maria tłumaczą, że to jej wypowiedzi były niejasne, a Linda wyraziła jedynie troskę o jej zdrowie, i Liz zostaje. Bill mówi, że postanowił napisać kartkę do żony. Ktoś mu radzi, żeby wpierw przeczytał ją grupie. Helena mówi, że sama też napisała kilka dni wcześniej list do brata, który zmarł przed trzynastu laty. „Był dla mnie jak ojciec. Dopiero teraz będę mogła pójść na jego grób z kwiatami, a nie ze łzami”.
O siódmej wieczorem odbył się kolejny wykład dla całej społeczności. Tematem była miłość. Miłość jako rozwój, a dokładniej – rozwój dwojga ludzi. „Kocham kogoś, bo się z tym kimś rozwijam albo chcę rozwijać”. W. nie potrafił dopasować tego do swoich przeżyć i przemyśleń. Dla niego miłość miała dwa wymiary: seksu, czyli zdobycia kobiety, i poświęcenia dla drugiego człowieka. Od tych, którzy go kochali, mógł oczekiwać więcej niż od innych. Potem była mowa o miłości jako odpowiedzialności, ale tego W. już nie słyszał, bo zasnął. Po wykładzie wymigał się od uścisków, którymi obecni obdarzali się wzajemnie, poszedł do pokoju i padł jak kłoda na łóżko.
Nazajutrz wczesnym rankiem zapisał w dzienniku, przy opisie spotkania grupy w sprawie Lindy:
Zasadnicza sprawa, o którą chyba tu chodzi, to zmiana spojrzenia na fakty, tak żeby: 1/ dostrzec, ile problemów alkohol spowodował; 2/ uznać, że się jest bezsilnym wobec pijaństwa. U mnie problemy są oczywiste, no i na dodatek wątroba. A bezsilność: chyba jej przejawem był początek picia, ni z tego, ni z owego w marcu w Waszyngtonie. No i później ciąg w kwietniu. Pytanie: Co się za tym kryje? Czemu wpadłem w ten ciąg? Dlaczego zaczynałem pić?
Drugie spostrzeżenie dotyczyło jego samego:
Myślałem do dzisiaj, że moje życie to była praca przerywana okresami pijaństwa. A przecież mogę widzieć swoje życie jako pijaństwo czasem przerywane okresami pracy.
Na koniec notatki z całego dnia zapisał, czego się nauczył:
1. Kwestia percepcji.
2. Myślenie ma do czegoś prowadzić.
3. Uznanie bezsilności wobec alkoholu.
4. Rola rodziny i związków z drugim człowiekiem, miłości.
Moje problemy to związki z innymi. Lęki, miłość i seks. Drugi człowiek. Czekanie na telefon. Zazdrość.