- promocja
- W empik go
Rehabilitacja - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2012
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Rehabilitacja - ebook
Ostatnia część autobiograficznej i autoterapeutycznej opowieści z tomów Rehab i Litacja.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0267-0 |
Rozmiar pliku: | 355 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szósty rok
Po zakończeniu czwartego kroku W. poczuł się lekko i szczęśliwie. Wstawał wczesnym rankiem, nie szczędził czasu studentom. Chodził na AA. Mniej pracował, a więcej spotykał się z ludźmi. Odwiedził go Herb, ten sam przyjaciel, który przed laty skierował W. do doktora Franka w Waszyngtonie. Razem pojechali w góry, długo w nocy gawędzili o życiu. Gdy kilka dni później W. dokonywał przeglądu ostatnich tygodni, po raz pierwszy najpierw wypisał długą listę pozytywnych uczuć, a dopiero później dolegliwe, głównie zmęczenie i głód.
W. postanowił jak najszybciej zrobić kolejny, piąty krok. Brzmiał on: „Wyznaliśmy sobie, Bogu i drugiemu człowiekowi istotę naszych błędów”. Miał on prowadzić do pogodzenia ze sobą i z innymi, dać pewność akceptacji, podnieść poczucie własnej wartości. Ten krok polegał na tym, by podzielić się z drugim człowiekiem nie tylko wadami, ale i swoim bólem. Ten krok jako jedyny wymagał aktywnego uczestnictwa drugiej osoby, niekoniecznie alkoholika. Mógł nim być każdy, kto umie słuchać i stara się zrozumieć alkoholika. Słuchacz był w tym kroku najważniejszy, bo przecież samego siebie, a nawet Boga W. doskonale umiał oszukiwać.
Tym razem jednak on sam poczuł się oszukany.
Do odebrania piątego kroku za radą Stefana W. wybrał księdza, który często robił to dla pacjentów Cornerstone Institute. W. zapytał również Stefana, jak ma się do tego kroku przygotować. Ten doradził, by W. wybrał do wyznania te wady, które najbardziej zagrażają jego trzeźwości, a także by zaczął od siebie jako człowieka, nie alkoholika. Dodał też, by postrzegał siebie nie jako grzesznika, lecz człowieka wartościowego, który napotkał w życiu pewne trudności. Ma zatem pamiętać o swoich zaletach, nie tylko o wadach.
W poradniku do piątego kroku W. przeczytał, że najlepiej w tym kroku opowiedzieć własną historię. Zacząć od dzieciństwa, bo tam, zarówno w stosunkach z rodzicami, rodzeństwem, kolegami, jak w historii uczuć, które nadal go nękają, może tkwić klucz do późniejszych destruktywnych zachowań. W tym celu W. musiał jeszcze raz spojrzeć na czwarty krok. Pisząc go, koncentrował się na poszczególnych wadach, a teraz musiał to wszystko zrekonstruować w jedną historię życia.
W przeddzień spotkania z księdzem W. był zdekoncentrowany, ale przygotował się najlepiej, jak mógł. Potem zapisał sentencję, którą gdzieś wyczytał:
„Życie jest darem Boga dla ciebie.
To, jak żyjesz, jest twoim darem dla Boga.
Staraj się, by dar ten był wspaniały”.
Nazajutrz przyjechał ksiądz. W. miał ze sobą zeszyty z czwartym krokiem i nowe zapiski o tym, co i w jakiej kolejności opowiedzieć. Ale ksiądz nie bardzo go słuchał. W. liczył na rozmowę, a ksiądz zachowywał się tak, jakby chciał dać mu rozgrzeszenie. W. był rozczarowany. Bał się, że krok, o którym tyle słyszał i na który tak bardzo liczył, nic mu nie dał. Nawet jeśli w przyszłości okaże się, że coś mu dał, to przeszło to niepostrzeżenie.
Wieczorem zrezygnowany raz jeszcze wziął do ręki broszurę na temat piątego kroku. Niektórzy ludzie mówili o nim w kategoriach wybaczenia, nowo odnalezionej harmonii i uwolnienia od poczucia winy. Inni nie mieli tak dobrych doświadczeń. Piąty krok przyniósł im rozczarowanie, przygnębienie, czuli się wyczerpani. Ale W. czuł się przede wszystkim oszukany, bo za ten krok musiał zapłacić. Nie zrobił go w AA, ale w odpłatnym ośrodku terapeutycznym, opartym na programie AA. Więc wypisał czek na sto pięćdziesiąt dolarów. Teraz myślał, że przepłacił. Tyle mu zostało w pamięci z piątego kroku. Na pocieszenie pomyślał, że będzie zapewne jedynym alkoholikiem w Polsce, który ma za ten krok pokwitowanie. Pomyślał jeszcze, że zawsze będzie mógł go powtórzyć – tym razem już w AA. Ale nigdy nawet tego nie spróbował.
Po powrocie do Charlottesville W. nie bardzo mógł znaleźć sobie miejsca. Już dokuczała mu samotność, chociaż miał wrażenie, że na odległość bardziej kocha żonę i córkę niż na co dzień. Oczekiwał ich przyjazdu na ponad miesiąc w listopadzie. Po przyjeździe przeżyli chwile szczęścia, Natalia była bardzo zadowolona ze szkoły, którą W. jej znalazł. Za to teraz W. miał mniej radości z zajęć i więcej złości na uniwersytet, jakby przeszkadzały mu one być w prawdziwym, rodzinnym życiu. Po kilku dniach pojawiły się trudności organizowania codziennego życia, oczekiwania i wątpliwości. W dziennikach uczuć było trochę więcej czerwonego, choć wciąż przeważał kolor zielony.
Na przełomie listopada i grudnia Ewa pojechała na Farmę na tygodniowy trening dla terapeutów. W. został sam z Natalią. Radzili sobie lepiej niż zazwyczaj, gdy byli we trójkę. Kiedyś, gdy córka była w szkole, a W. nie miał akurat zajęć, zaczął self parenting. Kiedy przeczytał książkę doktora Pollarda, zrobił bardzo wymagające ćwiczenia i dokładnie zapisał cały proces. Wtedy też zdał sobie sprawę z różnicy między przeczytaniem książki a jej przerobieniem. Większość książek służy do czytania. Tylko niektóre trzeba starannie przerobić. Te są najważniejsze.
Pollard pisał, że w każdym człowieku kłócą się ze sobą różne głosy. Ważny jest głos dziecka o poziomie emocji siedmiolatka. To wewnętrzne dziecko kieruje się uczuciami i pragnieniami, po prostu chce. Ale rodzic wewnętrzny nie zawsze daje dziecku to, czego ono chce. Jego zadaniem jest przede wszystkim troszczyć się. I tak jak prawdziwy rodzic może być dobry albo zły, tak rodzic wewnętrzny może być pozytywny lub negatywny. Ten pierwszy otacza troską, uspokaja w stresie i lęku, wprowadza rozsądek, dokonuje wyborów i zapewnia poczucie bezpieczeństwa. Ten drugi przede wszystkim ocenia i osądza, wygłasza kazania, doradza i straszy oraz wyśmiewa uczucia wewnętrznego dziecka. Idealny rodzic wewnętrzny powinien kochać, wspierać i karmić dziecko wewnętrzne, które włada energią emocjonalną całego człowieka. Tylko ono może zapewnić dziecku i rodzicowi entuzjazm i szczęście. To ono lubi bawić się i cieszyć, to ono potrafi obdarzać świat i innych uczuciami, ma też lepszy od rodzica kontakt z fizycznym organizmem człowieka.
U dziecka bitego, zaniedbywanego, wykorzystywanego albo po prostu poddanego negatywnym emocjom rodziców naturalna potrzeba radowania się i zabawiania innych zostaje wyparta przez odruchy buntu i protestu. Podobnie pod wpływem negatywnego rodzica dziecko wewnętrzne może pozbawić całego człowieka entuzjazmu, radości, motywacji i energii. Głos wewnętrznego dziecka może zostać zagłuszony przez kary, prześmiewki czy też wezwania, by „wydorośleć”. Rezultatem bywają nuda, apatia, depresja i ostatecznie zachowania kompulsywne, alkoholizm czy inne uzależnienia.
W takim przypadku trzeba koniecznie przywrócić poczucie bezpieczeństwa wewnętrznemu dziecku. Można to zrobić w każdej chwili, nawet na starość. Ale może to zrobić tylko wewnętrzny rodzic, który musi na powrót wsłuchać się w zduszony głos wewnętrznego dziecka. Służy temu zapisywanie wewnętrznych rozmów dziecka z rodzicem. Dziecko mówi: czuję, chcę, a rodzic odpowiada głosem odpowiedzialności.
Dziecko mówi:
– Chcę nowy notesik do zapisywania tych ćwiczeń.
Rodzic odpowiada: – Nie musisz mieć nowego, możesz to robić w tym, w którym piszesz.
– Ale ten jest do obrachunku i wdzięczności.
– Nic nie szkodzi, możesz pisać od drugiej strony.
– Ale ten nowy jest ładniejszy.
– Szkoda wyrzucać pieniędzy.
Takie dialogi toczą się niemal bez przerwy w głowie każdego człowieka, tylko na ogół nikt nie zwraca na nie uwagi. Ale to w tych rozmowach wyraża się większość konfliktów wewnętrznych – prawie zawsze między potrzebami wewnętrznego rodzica i wewnętrznego dziecka. Zdaniem Pollarda konflikty takie można rozwiązać właśnie dzięki pozytywnemu samorodzicielstwu. Wewnętrzny rodzic powinien troszczyć się również o potrzeby wewnętrznego dziecka.
W. miał wrażenie, że przypomina to teorię Zygmunta Freuda. Wewnętrzne dziecko było jak id, reprezentujące przeważnie wrodzone popędy i impulsy charakteryzujące dziecko. Tak jak dziecko id niewiele rozumiało, działało nieświadomie, szukało przyjemności lub unikało bólu. To ono przejawiało się w dobrym lub złym wewnętrznym dziecku. Wewnętrzny rodzic miał cechy superego, które wnosiło do triady Freuda element powinności. Mówiło, co jest dobre, a co złe, nagradzało to pierwsze i karało za drugie. Nagradzające superego przypominało pozytywnego rodzica wewnętrznego, każące było rodzicem negatywnym. Ego u Freuda szukało kompromisu między id a superego. U Pollarda kompromis taki miał być rezultatem świadomego dialogu wewnętrznego, któremu służyły ćwiczenia. W. miał nadzieję, że ten dialog wewnętrzny może okazać się drogą do siebie na skróty, bez potrzeby wielu lat psychoanalizy.
Z największą trudnością wsłuchiwał się w wewnętrzny dialog, gdyż trudno mu było odróżniać głos rodzica i dziecka. Zrazu miał wrażenie, jakby jego wewnętrzne dziecko mówiło niemal dokładnie tym samym głosem i to samo, co rodzic. Dopiero po kilku dniach systematycznego wsłuchiwania się w siebie – w izolacji od świata i ludzi – W. zaczął słyszeć stłumiony głosik dziecka. Kiedy nauczył się go nie oceniać, przystąpił do codziennych półgodzinnych zajęć, podczas których zadawał wewnętrznemu dziecku pytania sugerowane przez doktora Pollarda i zapisywał odpowiedzi.
Podczas dwu tygodni pracy W. sporo sobie uświadomił. Piątego dnia po raz kolejny zdał sobie sprawę z tego, że lubi grać w tenisa, ale tylko z wesołymi ludźmi, grać w brydża, rozmawiać godzinami po obiedzie i po kolacji w domach pracy twórczej, chodzić do muzeów i do kina, a przede wszystkim spacerować po lesie. Najbardziej ze wszystkiego lubi chodzić po górach. W odpowiedzi na następne pytanie Pollarda W. zdał sobie sprawę z tego, że lubił to wszystko, bo wtedy mógł zapomnieć o sobie i o wszystkich narzuconych sobie (teraz już wiedział, że przez negatywnego wewnętrznego rodzica) powinnościach. Poczuć się sobą, naturalnym i odprężonym. Kilka dni później, gdy pojawił się ten sam temat, W. przypomniał sobie, jak w dzienniku uczuć wyczytał, że lubi być na powietrzu, a całe życie przesiedział w domu. Teraz dostrzegł, że to jego dziecko wewnętrzne ze swej natury najbardziej lubi przebywać na łące, w lesie, właśnie w górach. Ale wewnętrzny rodzic zamknął W. niemal na zawsze w pomieszczeniach: pracowniach, bibliotekach, salach wykładowych, redakcjach.
W. uświadomił też sobie przywiązanie do córki oraz poczucie winy wobec swojej matki, głównie o to, że wyprowadzając się z domu, opuścił ją. Pomyślał o jej chorobie, a także o swoich. Wydało mu się, że w jego przypadku choroby były mechanizmem obrony wewnętrznego dziecka przed rygorami i obowiązkami narzucanymi mu przez negatywnego wewnętrznego rodzica. Potem zobaczył, że właściwie nie ma przyjaciół. W podsumowaniu jednej z sesji napisał głosem wewnętrznego dziecka, że jest przerażone. Nigdy nie miałem żadnego zwierzątka, nigdy nie dostałem żadnego prezentu, który naprawdę by mnie uradował, nie pamiętam ani jednej chwili prawdziwego entuzjazmu i radości z życia, nie mam przyjaciół i na dodatek nie mam żadnego przywiązania do dóbr materialnych. Czuję się, jakbym był pozbawiony samego siebie.
W odpowiedzi na skierowane do wewnętrznego dziecka pytanie, czy pamięta, kiedy ostatnio coś stworzyło, wspomniał o duchowym reportażu ze Związku Radzieckiego, jaki napisał kilka tygodni wcześniej. Jego wewnętrzne dziecko czuło wysiłek, ale potem – chwałę i entuzjazm. Było bardzo, bardzo szczęśliwe. Ale gdy to napisał, pogubił się. Nie wiedział, czy to odpowiada dziecko, czy rodzic. Czy może znowu rodzic narzucił dziecku swoje wartości. Na pytanie, co najbardziej lubił w szkole, odpowiedział, że codzienny bieg z kolegami naokoło filtrów na dużej przerwie, smażenie i sprzedawanie pączków oraz dwa obozy wędrowne w górach. Ale od razu sobie też przypomniał przypadki odrzucenia, gdy dzieci nie chciały się z nim bawić albo fałszywie go oskarżały. Teraz też zrobiło mu się smutno. Tak smutno, że przerwał te ćwiczenia, mimo że zostało mu już tylko sześć dni. Później kilkakrotnie myślał, żeby do nich wrócić i dokończyć, ale za każdym razem bał się bólu. Może nawet nie tyle bólu, co smutku.
Po powrocie Ewy zaczęli się przygotowywać do wyjazdu. Początkowo myśleli, że pojadą do Stefana na Florydę, wrócą do Charlottesville i dopiero wtedy zapakują się przed podróżą do Waszyngtonu, a następnie Nowego Jorku. Ale W. postanowił od razu wyjechać. Poinformował o tym Lucy, swoją gospodynię. Ta powiedziała, że może robić, co chce, ale za mieszkanie musi zapłacić do końca semestru. „To nie jest hotel, my tutaj wynajmujemy mieszkania na cały semestr albo wcale”. W. akurat pracował nad asertywnością i się uparł, pomimo potwierdzenia od osób postronnych, że Lucy może mieć rację. Ostatniego dnia zapisał w dzienniczku uczuć: Czułem się dobrze, kiedy nie poddałem się presji. Dopiero po kilku latach zobaczył, że wyrabiał asertywność cudzym kosztem, bo najzwyczajniej w świecie oszukał Lucy. Wtedy tego nie widział, teraz zastanowił się, ile innych osób płaciło cenę jego rozwoju.
W Orlando było ciężko. Stefan i Marion byli gościnni i przyjaźni, ale W. nie umiał sobie poradzić z drobiazgami – wszyscy razem musieli się umyć, zjeść śniadanie, przygotować do wyjazdu; mieli różne potrzeby i różne plany. Na drugi dzień mieli pojechać razem ze Stefanem, bo nie znali drogi. Umówili się na 8.20, ale wyszli z pokoju pięć minut później i Stefana już nie było. Zdziwili się, że nie poczekał, później wytłumaczył im, że sądził, iż się rozmyślili. To była wielka nauczka: czekanie jest formą enabling, czyli zachęca do spóźniania się i w ogóle do braku odpowiedzialności.
Wtedy W. jeszcze o tym nie wiedział, więc się wkurzył. Irytował się zresztą tak często, że zeszyt znów był prawie w całości czerwony. Gdy W. kiedyś zapytał Stefana, co ma robić z nową falą złości, ten znów wstał od biurka, podszedł do biblioteki i wręczył mu książkę.
– Dopiero się ukazała – powiedział.
W. przeczytał tytuł: Feel that Fear and Do It Anyway (Nie bój się bać). Nie było tam słowa o złości. Zdziwiony spojrzał na Stefana.
– Przerób ją starannie. Nic lepszego nie mogę ci doradzić.
Święta spędzili u przyjaciół w Waszyngtonie i w Nowym
Jorku. W Nowy Rok byli w górach w Chatham w stanie Nowy Jork. Ostatnie zapiski w zeszycie W. zrobił pod datą 29-31 grudnia 1988. Zobaczył, że był to rok ogromnej pracy – nad sobą i nad stosunkami w rodzinie. Poczuł, że mimo potknięć i trudności ma prawo być z siebie dumny. I że należy mu się urlop.
Potem jeszcze przez miesiąc jeździli po Ameryce. Pierwszy raz od wyjścia z Farmy ponad pięć lat wcześniej W. zaniechał wieczornych zapisków, dziennika uczuć i mityngów AA. Próbował pozbyć się ciężaru powinności. Nie chciał wciąż musieć robić to i jeszcze to, i jeszcze co innego. Skoncentrował się na samym życiu – na wykładach, na podróżach, na odwiedzinach znajomych, na muzeach, koncertach i nartach.
Niedługo potem odczuł wzrost nerwowości, a w drodze do Polski – głęboki kryzys tożsamości. Już w samolocie postanowił powrócić do wieczornych zapisków, a także do porannych medytacji i lektur.
* * *
Najpierw przeczytał poleconą, a raczej nakazaną przez Stefana książkę o perfekcjonizmie. Jej autorem był Brian L., trzeźwiejący alkoholik. Już na samym początku zaciekawił W. słowami: „Perfekcjoniści mają bardzo wiele osiągnięć i bardzo mało radości”.
W. nie musiał studiować zanalizowanych w książce objawów perfekcjonizmu, gdyż już miał je czarno na białym w swoim obrachunku. Nigdy nie potrafił przyznać się do błędu. Błąd był dla niego klęską, a nie okazją, by czegoś się nauczyć. Z tego samego powodu starał się za wszelką cenę udowadniać, że to on zawsze ma rację. Wiązał się z tym lęk przed krytyką, a jednocześnie paraliżujący strach, że coś, co robi, może okazać się niedoskonałe. Stąd blok pisarski, który nie pozwalał mu całymi tygodniami napisać pierwszego zdania artykułu czy książki. Dopiero po jego przełamaniu potrafił pisać dość wartko. Ale odkładając – właśnie z powodu tego bloku – zadania na ostatnią chwilę, wykonywał je nadludzkim wysiłkiem. To z kolei prowadziło go do wniosku, że wszystko może zrobić niemal natychmiast. Kiedyś zresztą sam napisał w dwa tygodnie dużą gazetę „Druk”, zamówioną u niego przez zarząd poligrafii na czterechsetlecie drukarstwa polskiego. Mając taką zdolność, W. brał na siebie zbyt wiele zobowiązań i przyjmował nierealistyczne terminy. Wiązało się to z jednej strony z nieumiejętnością odmawiania, a z drugiej – z zachłannością na wszystko, zwłaszcza na sukces i uznanie. W. chciał być najlepszy, doskonały, podziwiany; nic mu nie sprawiało takiej satysfakcji jak pochwała, że nikt inny nie zrobiłby czegoś tak dobrze i tak szybko jak on.
Perfekcjonizm powodował u W. dwubiegunowe widzenie samego siebie. Albo był doskonały, albo – gdy ta doskonałość mu się nie udawała – od razu uważał, że nic nie jest wart. Na wet gdy raz nie zrobił gimnastyki, uznał, że od razu padała cała jego hierarchia wartości. Kiedyś zapijał, potem wpadał w okresy lęku, niepokoju, rozdrażnienia i złości. Oczywiście perfekcjonizm rodził u W. również niecierpliwość wobec niedoskonałości innych ludzi.
W czasie trzeźwienia niewiele się zmieniło. Może nieco łatwiej pisał, zwłaszcza od kiedy Dan F. powiedział mu na jednym z pierwszych mityngów AA w Warszawie, że pisanie to stawianie czarnych znaczków na papierze. Alvin Toffler z kolei powiedział W., że myśląc o bloku pisarskim, może sobie wyobrazić dwukilogramową kurę, która chce znieść pięciokilowe jajko. Odtąd, siadając do pisania, W. powtarzał sobie, że ma tylko pisać jedno zdanie po drugim, jakby kura znosiła małe jajeczka. Pomagało, choć nie zawsze. Niemal nigdy, kiedy W. sądził, że to, co chce napisać, ma być ważne. Mniej też było bipolarnego widzenia; gdy coś się nie udało, W. potrafił to zaakceptować bez takiego poczucia klęski jak dawniej. Ale to wszystko były niewielkie wyspy na oceanie perfekcjonizmu, którego najlepszym dowodem – nie tylko dla Stefana – był sposób, w jaki pracował nad czwartym krokiem.
Brian L. pisał o jeszcze innych skutkach perfekcjonizmu, na które W. nie zwrócił uwagi w swoim obrachunku, ale które teraz w sobie odnalazł. Choćby manipulacja i załatwianie za innych ich spraw, które zapewnia perfekcjonistom poczucie ważności i władzy. Przykładem mogą być małżonkowie dominujący swoich partnerów, nadopiekuńczy rodzice oraz zbyt wiele wymagający pracodawcy. W. z tym natychmiast się utożsamił. Zawsze starał się załatwiać sprawy innych ludzi, a teraz zobaczył, iż robił to po to, żeby samemu się dowartościować. Zapisał więc: Nie dawaj nikomu rad, dopóki cię nie poproszą. I nie załatwiaj nikomu ich spraw, nawet jeśli cię poproszą.
Środkami na perfekcjonizm miały być akceptacja i pokora. Akceptacja własnej sytuacji, słabości i błędów, a także niedoskonałości innych ludzi. Pomocne jest również ograniczanie oczekiwań wobec siebie i innych oraz wykorzenienie myślenia w kategoriach: jakie to straszne, że coś się nie udało, że czegoś nie umiałem, że ktoś coś zrobił. Unikanie słów „muszę” i „powinienem” oraz stawianie realistycznych celów od dawna było na liście zmian, nad którymi W. pracował.
Czytając książkę Briana L. oraz zastanawiając się nad własnym perfekcjonizmem, W. doszedł do ogólniejszych wniosków. Uważał, że rezultatem perfekcjonizmu jest pogorszenie własnego samopoczucia. Niskie poczucie własnej wartości, nadmierny krytycyzm wobec samego siebie, pycha i podobne uczucia są wewnętrznymi sprawami człowieka. Ale środki na te niejako „wewnętrzne” dolegliwości znajdują się w stosunkach z innymi ludźmi. Pokora, uczciwość, skromność, dojrzałość przejawiają się w kontaktach między ludźmi, ale poprawiają nastrój wewnętrzny. Z drugiej strony perfekcjonizm pogarsza stosunki z innymi ludźmi. Nietolerancja, nadmierne oczekiwania, krytycyzm, zazdrość – wszystko to oddziela od ludzi. Ale środki zaradcze polegają niemal wyłącznie na zmianie postaw „wewnętrznych” człowieka, czyli tego, co znajduje się w nim. W. zapisał: Kluczem do zwalczenia perfekcjonizmu są moje postawy. Ale nie mogę ich zmienić bez innych ludzi. Potrzebuję innych po to, by dostrzec własny perfekcjonizm. Potrzebuję innych po to, bym stawał się lepszy, i po to, bym nie chciał być doskonały.
Być może napisał to nie tylko pod wpływem książki Briana L., lecz także pracy o altruizmie, którą pisał. Rozmawiał przy tej okazji z wieloma mądrymi ludźmi. Najbardziej utkwiła mu w pamięci długa rozmowa z księdzem Tischnerem. Wyszedłszy z niej zapisał: Potrzebujemy innych, aby zrozumieć samych siebie. Teraz wiedział, że potrzebujemy ich nie tylko po to, żeby zrozumieć, także po to, by siebie kształtować.
Czytając książkę Briana L., W. starał się wprowadzić w życie nauki Stefana w sprawie organizacji czasu oraz planowania zajęć i wydatków. Ułożył sobie bardzo ogólny plan dnia. Zapisał, na co musi mieć ile pieniędzy i co chciałby kupić sobie i rodzinie za pozostałe. Zrobił listę możliwości życiowych: gdzie mógłby pracować i co mógłby pisać. Potem skreślił połowę i zostawił najważniejsze. I tak zostało tego dużo za dużo. Ale wyglądało to nieźle. Musiał dbać o trzeźwość i własny rozwój, pracować, mieć czas dla rodziny i znajomych, na służbę w AA, na organizację życia i pracy, na posiłki i na odpoczynek. Chciał znaleźć czas na sport, wycieczki, koncerty lub słuchanie muzyki w domu, czasem na kino lub wizyty u znajomych, trochę na telewizję. Miał nadzieję na podróże i narty.
Potem zaczął zapisywać, jak mu to wychodzi. Zrobił tabelkę czasu na każdy dzień tygodnia i zaczął wpisywać, co kiedy robił. Obliczał łączny czas przeznaczony na każdą kategorię. Korygował. Mniej więcej po tygodniu był w tym samym punkcie i w takim samym stanie, jak miesiąc wcześniej, kiedy zatrzymały się zegary. Dostrzegł, że chciał osiągnąć perfekcyjny plan dnia w czasie, gdy akurat pracował nad perfekcjonizmem. Zrozumiał, że obsesji nie można się pozbyć samym postanowieniem. Że może to wymagać dłuższego czasu. Na razie zrezygnował z jakichkolwiek obliczeń i tabelek. Nie medytował codziennie rano, tylko czasami. Dość szybko poczuł ulgę.
Kolejna książka pozwoliła W. inaczej spojrzeć na to, czego właśnie się uczył, i na siebie samego. Nosiła tytuł Understanding. Eliminating Stress and Dissatisfaction in Life and Relationships (Zrozumienie. Wyeliminowanie stresu i niezadowolenia z życia i z relacji z innymi ludźmi). Jej autorką była Jane Nelsen. Już na samym początku ogromne wrażenie wywarła na W. przytoczona w książce historia Dorene i Charlesa, którzy nie potrafili się wyzwolić spod fałszywych systemów wierzeń z przeszłości i nadal działali, opierając się na nich. „Dawno temu Dorene miała zdarzenie, które zinterpretowała jako dowód, że jest nic niewarta. Przekształciła tę interpretację w przekonanie, które odtąd zniekształcało każde jej doświadczenie życiowe. Nie zdając sobie z tego sprawy, przez całe życie szukała dowodów na potwierdzenie jej przekonania, że się nie liczy. Była tak na tym skoncentrowana, że nie dostrzegała żadnych dowodów, które mogłyby podważyć to jej przeświadczenie”.
W. przeczytał ten fragment raz, drugi, dziesiąty. Przecież w jego przypadku dokładnie taką samą rolę odegrało przekonanie, że jest odrzucany. I lęk przed odrzuceniem. W. nie wiedział, skąd się to wzięło, nie mógł przypomnieć sobie konkretnego zdarzenia, kiedy ten lęk się w nim osadził, ale wiedział, że on nim kierował. Że patrzał na świat przez pryzmat tego lęku i w każdym, nawet najbardziej niewinnym zachowaniu widział odrzucenie.
Zapisał więc: Mój ojciec wcale mnie nie odrzucał. Kochał mnie tak, jak umiał. Dzieci w szkole wcale mnie nie odrzucały. One działały pod wpływem własnych uczuć, niepewności i lęków. Mój brat nie odrzucał mnie, postępował tak jak każdy starszy brat. Krytycyzm nie był odrzuceniem. To tylko ja to tak interpretowałem. NIE BYŁEM ODRZUCONY, chociaż całe moje życie było oparte na bezpodstawnym lęku przed odrzuceniem, a później na przekonaniu o tym, że byłem. Ono też kształtowało moje relacje ze światem. Nelsen pisała, że myśląc, iż zostaniemy odrzuceni, zachowujemy się w sposób, który rzeczywiście zachęca innych do odrzucenia. Albo dopatrujemy się odrzucenia w zachowaniach, które nie mają z nim nic wspólnego. W. przypomniał sobie, jak często próbował znaleźć wyjaśnienia poczucia odrzucenia oraz jego przyczyn, by zmniejszyć swój ból. Teraz zobaczył, że to wszystko było niepotrzebne. Odczuł ulgę.
W dalszej części książki Nelsen podważała wiele potocznych mitów na temat rodzicielstwa. Choćby ten, że problemy wychowawcze trzeba rozwiązywać natychmiast. Albo że dzieci mają być widziane, ale nie słyszane. W. zapisał sobie: nie karać, być przewodnikiem, być przyjacielem dziecka, nie rozwiązywać kryzysów od razu, dać czas ochłonąć, nie zważać na oceny innych oraz pozwolić dzieciom mówić; słuchać ich.
Chyba właśnie od tej książki zaczął się zmieniać jego stosunek do dzieci i relacje z nimi. Uznał, że się czegoś nauczył, gdy
Magda powiedziała mu, że jest jedynym dorosłym, który naprawdę słucha, co dzieci mówią.
Na koniec lektury książki Jane Nelsen W. wpisał do zeszytu swoich ulubionych medytacji następujący fragment:
Kamieniem węgielnym złudnego, ale zniewalającego więzienia umysłu są myśli, które tworzą poczucie braku bezpieczeństwa. Ściany tego więzienia są zbudowane ze wszystkich form, jakie może przybierać brak poczucia bezpieczeństwa: własnej ważności, niepokoju, nieumiarkowanego picia, obżarstwa, osądzania i oczekiwań pod adresem innych, stresu, braku satysfakcji, depresji, obwiniania. Sufit stanowi przekonanie, że te myśli odzwierciedlają rzeczywistość.
Po zakończeniu czwartego kroku W. poczuł się lekko i szczęśliwie. Wstawał wczesnym rankiem, nie szczędził czasu studentom. Chodził na AA. Mniej pracował, a więcej spotykał się z ludźmi. Odwiedził go Herb, ten sam przyjaciel, który przed laty skierował W. do doktora Franka w Waszyngtonie. Razem pojechali w góry, długo w nocy gawędzili o życiu. Gdy kilka dni później W. dokonywał przeglądu ostatnich tygodni, po raz pierwszy najpierw wypisał długą listę pozytywnych uczuć, a dopiero później dolegliwe, głównie zmęczenie i głód.
W. postanowił jak najszybciej zrobić kolejny, piąty krok. Brzmiał on: „Wyznaliśmy sobie, Bogu i drugiemu człowiekowi istotę naszych błędów”. Miał on prowadzić do pogodzenia ze sobą i z innymi, dać pewność akceptacji, podnieść poczucie własnej wartości. Ten krok polegał na tym, by podzielić się z drugim człowiekiem nie tylko wadami, ale i swoim bólem. Ten krok jako jedyny wymagał aktywnego uczestnictwa drugiej osoby, niekoniecznie alkoholika. Mógł nim być każdy, kto umie słuchać i stara się zrozumieć alkoholika. Słuchacz był w tym kroku najważniejszy, bo przecież samego siebie, a nawet Boga W. doskonale umiał oszukiwać.
Tym razem jednak on sam poczuł się oszukany.
Do odebrania piątego kroku za radą Stefana W. wybrał księdza, który często robił to dla pacjentów Cornerstone Institute. W. zapytał również Stefana, jak ma się do tego kroku przygotować. Ten doradził, by W. wybrał do wyznania te wady, które najbardziej zagrażają jego trzeźwości, a także by zaczął od siebie jako człowieka, nie alkoholika. Dodał też, by postrzegał siebie nie jako grzesznika, lecz człowieka wartościowego, który napotkał w życiu pewne trudności. Ma zatem pamiętać o swoich zaletach, nie tylko o wadach.
W poradniku do piątego kroku W. przeczytał, że najlepiej w tym kroku opowiedzieć własną historię. Zacząć od dzieciństwa, bo tam, zarówno w stosunkach z rodzicami, rodzeństwem, kolegami, jak w historii uczuć, które nadal go nękają, może tkwić klucz do późniejszych destruktywnych zachowań. W tym celu W. musiał jeszcze raz spojrzeć na czwarty krok. Pisząc go, koncentrował się na poszczególnych wadach, a teraz musiał to wszystko zrekonstruować w jedną historię życia.
W przeddzień spotkania z księdzem W. był zdekoncentrowany, ale przygotował się najlepiej, jak mógł. Potem zapisał sentencję, którą gdzieś wyczytał:
„Życie jest darem Boga dla ciebie.
To, jak żyjesz, jest twoim darem dla Boga.
Staraj się, by dar ten był wspaniały”.
Nazajutrz przyjechał ksiądz. W. miał ze sobą zeszyty z czwartym krokiem i nowe zapiski o tym, co i w jakiej kolejności opowiedzieć. Ale ksiądz nie bardzo go słuchał. W. liczył na rozmowę, a ksiądz zachowywał się tak, jakby chciał dać mu rozgrzeszenie. W. był rozczarowany. Bał się, że krok, o którym tyle słyszał i na który tak bardzo liczył, nic mu nie dał. Nawet jeśli w przyszłości okaże się, że coś mu dał, to przeszło to niepostrzeżenie.
Wieczorem zrezygnowany raz jeszcze wziął do ręki broszurę na temat piątego kroku. Niektórzy ludzie mówili o nim w kategoriach wybaczenia, nowo odnalezionej harmonii i uwolnienia od poczucia winy. Inni nie mieli tak dobrych doświadczeń. Piąty krok przyniósł im rozczarowanie, przygnębienie, czuli się wyczerpani. Ale W. czuł się przede wszystkim oszukany, bo za ten krok musiał zapłacić. Nie zrobił go w AA, ale w odpłatnym ośrodku terapeutycznym, opartym na programie AA. Więc wypisał czek na sto pięćdziesiąt dolarów. Teraz myślał, że przepłacił. Tyle mu zostało w pamięci z piątego kroku. Na pocieszenie pomyślał, że będzie zapewne jedynym alkoholikiem w Polsce, który ma za ten krok pokwitowanie. Pomyślał jeszcze, że zawsze będzie mógł go powtórzyć – tym razem już w AA. Ale nigdy nawet tego nie spróbował.
Po powrocie do Charlottesville W. nie bardzo mógł znaleźć sobie miejsca. Już dokuczała mu samotność, chociaż miał wrażenie, że na odległość bardziej kocha żonę i córkę niż na co dzień. Oczekiwał ich przyjazdu na ponad miesiąc w listopadzie. Po przyjeździe przeżyli chwile szczęścia, Natalia była bardzo zadowolona ze szkoły, którą W. jej znalazł. Za to teraz W. miał mniej radości z zajęć i więcej złości na uniwersytet, jakby przeszkadzały mu one być w prawdziwym, rodzinnym życiu. Po kilku dniach pojawiły się trudności organizowania codziennego życia, oczekiwania i wątpliwości. W dziennikach uczuć było trochę więcej czerwonego, choć wciąż przeważał kolor zielony.
Na przełomie listopada i grudnia Ewa pojechała na Farmę na tygodniowy trening dla terapeutów. W. został sam z Natalią. Radzili sobie lepiej niż zazwyczaj, gdy byli we trójkę. Kiedyś, gdy córka była w szkole, a W. nie miał akurat zajęć, zaczął self parenting. Kiedy przeczytał książkę doktora Pollarda, zrobił bardzo wymagające ćwiczenia i dokładnie zapisał cały proces. Wtedy też zdał sobie sprawę z różnicy między przeczytaniem książki a jej przerobieniem. Większość książek służy do czytania. Tylko niektóre trzeba starannie przerobić. Te są najważniejsze.
Pollard pisał, że w każdym człowieku kłócą się ze sobą różne głosy. Ważny jest głos dziecka o poziomie emocji siedmiolatka. To wewnętrzne dziecko kieruje się uczuciami i pragnieniami, po prostu chce. Ale rodzic wewnętrzny nie zawsze daje dziecku to, czego ono chce. Jego zadaniem jest przede wszystkim troszczyć się. I tak jak prawdziwy rodzic może być dobry albo zły, tak rodzic wewnętrzny może być pozytywny lub negatywny. Ten pierwszy otacza troską, uspokaja w stresie i lęku, wprowadza rozsądek, dokonuje wyborów i zapewnia poczucie bezpieczeństwa. Ten drugi przede wszystkim ocenia i osądza, wygłasza kazania, doradza i straszy oraz wyśmiewa uczucia wewnętrznego dziecka. Idealny rodzic wewnętrzny powinien kochać, wspierać i karmić dziecko wewnętrzne, które włada energią emocjonalną całego człowieka. Tylko ono może zapewnić dziecku i rodzicowi entuzjazm i szczęście. To ono lubi bawić się i cieszyć, to ono potrafi obdarzać świat i innych uczuciami, ma też lepszy od rodzica kontakt z fizycznym organizmem człowieka.
U dziecka bitego, zaniedbywanego, wykorzystywanego albo po prostu poddanego negatywnym emocjom rodziców naturalna potrzeba radowania się i zabawiania innych zostaje wyparta przez odruchy buntu i protestu. Podobnie pod wpływem negatywnego rodzica dziecko wewnętrzne może pozbawić całego człowieka entuzjazmu, radości, motywacji i energii. Głos wewnętrznego dziecka może zostać zagłuszony przez kary, prześmiewki czy też wezwania, by „wydorośleć”. Rezultatem bywają nuda, apatia, depresja i ostatecznie zachowania kompulsywne, alkoholizm czy inne uzależnienia.
W takim przypadku trzeba koniecznie przywrócić poczucie bezpieczeństwa wewnętrznemu dziecku. Można to zrobić w każdej chwili, nawet na starość. Ale może to zrobić tylko wewnętrzny rodzic, który musi na powrót wsłuchać się w zduszony głos wewnętrznego dziecka. Służy temu zapisywanie wewnętrznych rozmów dziecka z rodzicem. Dziecko mówi: czuję, chcę, a rodzic odpowiada głosem odpowiedzialności.
Dziecko mówi:
– Chcę nowy notesik do zapisywania tych ćwiczeń.
Rodzic odpowiada: – Nie musisz mieć nowego, możesz to robić w tym, w którym piszesz.
– Ale ten jest do obrachunku i wdzięczności.
– Nic nie szkodzi, możesz pisać od drugiej strony.
– Ale ten nowy jest ładniejszy.
– Szkoda wyrzucać pieniędzy.
Takie dialogi toczą się niemal bez przerwy w głowie każdego człowieka, tylko na ogół nikt nie zwraca na nie uwagi. Ale to w tych rozmowach wyraża się większość konfliktów wewnętrznych – prawie zawsze między potrzebami wewnętrznego rodzica i wewnętrznego dziecka. Zdaniem Pollarda konflikty takie można rozwiązać właśnie dzięki pozytywnemu samorodzicielstwu. Wewnętrzny rodzic powinien troszczyć się również o potrzeby wewnętrznego dziecka.
W. miał wrażenie, że przypomina to teorię Zygmunta Freuda. Wewnętrzne dziecko było jak id, reprezentujące przeważnie wrodzone popędy i impulsy charakteryzujące dziecko. Tak jak dziecko id niewiele rozumiało, działało nieświadomie, szukało przyjemności lub unikało bólu. To ono przejawiało się w dobrym lub złym wewnętrznym dziecku. Wewnętrzny rodzic miał cechy superego, które wnosiło do triady Freuda element powinności. Mówiło, co jest dobre, a co złe, nagradzało to pierwsze i karało za drugie. Nagradzające superego przypominało pozytywnego rodzica wewnętrznego, każące było rodzicem negatywnym. Ego u Freuda szukało kompromisu między id a superego. U Pollarda kompromis taki miał być rezultatem świadomego dialogu wewnętrznego, któremu służyły ćwiczenia. W. miał nadzieję, że ten dialog wewnętrzny może okazać się drogą do siebie na skróty, bez potrzeby wielu lat psychoanalizy.
Z największą trudnością wsłuchiwał się w wewnętrzny dialog, gdyż trudno mu było odróżniać głos rodzica i dziecka. Zrazu miał wrażenie, jakby jego wewnętrzne dziecko mówiło niemal dokładnie tym samym głosem i to samo, co rodzic. Dopiero po kilku dniach systematycznego wsłuchiwania się w siebie – w izolacji od świata i ludzi – W. zaczął słyszeć stłumiony głosik dziecka. Kiedy nauczył się go nie oceniać, przystąpił do codziennych półgodzinnych zajęć, podczas których zadawał wewnętrznemu dziecku pytania sugerowane przez doktora Pollarda i zapisywał odpowiedzi.
Podczas dwu tygodni pracy W. sporo sobie uświadomił. Piątego dnia po raz kolejny zdał sobie sprawę z tego, że lubi grać w tenisa, ale tylko z wesołymi ludźmi, grać w brydża, rozmawiać godzinami po obiedzie i po kolacji w domach pracy twórczej, chodzić do muzeów i do kina, a przede wszystkim spacerować po lesie. Najbardziej ze wszystkiego lubi chodzić po górach. W odpowiedzi na następne pytanie Pollarda W. zdał sobie sprawę z tego, że lubił to wszystko, bo wtedy mógł zapomnieć o sobie i o wszystkich narzuconych sobie (teraz już wiedział, że przez negatywnego wewnętrznego rodzica) powinnościach. Poczuć się sobą, naturalnym i odprężonym. Kilka dni później, gdy pojawił się ten sam temat, W. przypomniał sobie, jak w dzienniku uczuć wyczytał, że lubi być na powietrzu, a całe życie przesiedział w domu. Teraz dostrzegł, że to jego dziecko wewnętrzne ze swej natury najbardziej lubi przebywać na łące, w lesie, właśnie w górach. Ale wewnętrzny rodzic zamknął W. niemal na zawsze w pomieszczeniach: pracowniach, bibliotekach, salach wykładowych, redakcjach.
W. uświadomił też sobie przywiązanie do córki oraz poczucie winy wobec swojej matki, głównie o to, że wyprowadzając się z domu, opuścił ją. Pomyślał o jej chorobie, a także o swoich. Wydało mu się, że w jego przypadku choroby były mechanizmem obrony wewnętrznego dziecka przed rygorami i obowiązkami narzucanymi mu przez negatywnego wewnętrznego rodzica. Potem zobaczył, że właściwie nie ma przyjaciół. W podsumowaniu jednej z sesji napisał głosem wewnętrznego dziecka, że jest przerażone. Nigdy nie miałem żadnego zwierzątka, nigdy nie dostałem żadnego prezentu, który naprawdę by mnie uradował, nie pamiętam ani jednej chwili prawdziwego entuzjazmu i radości z życia, nie mam przyjaciół i na dodatek nie mam żadnego przywiązania do dóbr materialnych. Czuję się, jakbym był pozbawiony samego siebie.
W odpowiedzi na skierowane do wewnętrznego dziecka pytanie, czy pamięta, kiedy ostatnio coś stworzyło, wspomniał o duchowym reportażu ze Związku Radzieckiego, jaki napisał kilka tygodni wcześniej. Jego wewnętrzne dziecko czuło wysiłek, ale potem – chwałę i entuzjazm. Było bardzo, bardzo szczęśliwe. Ale gdy to napisał, pogubił się. Nie wiedział, czy to odpowiada dziecko, czy rodzic. Czy może znowu rodzic narzucił dziecku swoje wartości. Na pytanie, co najbardziej lubił w szkole, odpowiedział, że codzienny bieg z kolegami naokoło filtrów na dużej przerwie, smażenie i sprzedawanie pączków oraz dwa obozy wędrowne w górach. Ale od razu sobie też przypomniał przypadki odrzucenia, gdy dzieci nie chciały się z nim bawić albo fałszywie go oskarżały. Teraz też zrobiło mu się smutno. Tak smutno, że przerwał te ćwiczenia, mimo że zostało mu już tylko sześć dni. Później kilkakrotnie myślał, żeby do nich wrócić i dokończyć, ale za każdym razem bał się bólu. Może nawet nie tyle bólu, co smutku.
Po powrocie Ewy zaczęli się przygotowywać do wyjazdu. Początkowo myśleli, że pojadą do Stefana na Florydę, wrócą do Charlottesville i dopiero wtedy zapakują się przed podróżą do Waszyngtonu, a następnie Nowego Jorku. Ale W. postanowił od razu wyjechać. Poinformował o tym Lucy, swoją gospodynię. Ta powiedziała, że może robić, co chce, ale za mieszkanie musi zapłacić do końca semestru. „To nie jest hotel, my tutaj wynajmujemy mieszkania na cały semestr albo wcale”. W. akurat pracował nad asertywnością i się uparł, pomimo potwierdzenia od osób postronnych, że Lucy może mieć rację. Ostatniego dnia zapisał w dzienniczku uczuć: Czułem się dobrze, kiedy nie poddałem się presji. Dopiero po kilku latach zobaczył, że wyrabiał asertywność cudzym kosztem, bo najzwyczajniej w świecie oszukał Lucy. Wtedy tego nie widział, teraz zastanowił się, ile innych osób płaciło cenę jego rozwoju.
W Orlando było ciężko. Stefan i Marion byli gościnni i przyjaźni, ale W. nie umiał sobie poradzić z drobiazgami – wszyscy razem musieli się umyć, zjeść śniadanie, przygotować do wyjazdu; mieli różne potrzeby i różne plany. Na drugi dzień mieli pojechać razem ze Stefanem, bo nie znali drogi. Umówili się na 8.20, ale wyszli z pokoju pięć minut później i Stefana już nie było. Zdziwili się, że nie poczekał, później wytłumaczył im, że sądził, iż się rozmyślili. To była wielka nauczka: czekanie jest formą enabling, czyli zachęca do spóźniania się i w ogóle do braku odpowiedzialności.
Wtedy W. jeszcze o tym nie wiedział, więc się wkurzył. Irytował się zresztą tak często, że zeszyt znów był prawie w całości czerwony. Gdy W. kiedyś zapytał Stefana, co ma robić z nową falą złości, ten znów wstał od biurka, podszedł do biblioteki i wręczył mu książkę.
– Dopiero się ukazała – powiedział.
W. przeczytał tytuł: Feel that Fear and Do It Anyway (Nie bój się bać). Nie było tam słowa o złości. Zdziwiony spojrzał na Stefana.
– Przerób ją starannie. Nic lepszego nie mogę ci doradzić.
Święta spędzili u przyjaciół w Waszyngtonie i w Nowym
Jorku. W Nowy Rok byli w górach w Chatham w stanie Nowy Jork. Ostatnie zapiski w zeszycie W. zrobił pod datą 29-31 grudnia 1988. Zobaczył, że był to rok ogromnej pracy – nad sobą i nad stosunkami w rodzinie. Poczuł, że mimo potknięć i trudności ma prawo być z siebie dumny. I że należy mu się urlop.
Potem jeszcze przez miesiąc jeździli po Ameryce. Pierwszy raz od wyjścia z Farmy ponad pięć lat wcześniej W. zaniechał wieczornych zapisków, dziennika uczuć i mityngów AA. Próbował pozbyć się ciężaru powinności. Nie chciał wciąż musieć robić to i jeszcze to, i jeszcze co innego. Skoncentrował się na samym życiu – na wykładach, na podróżach, na odwiedzinach znajomych, na muzeach, koncertach i nartach.
Niedługo potem odczuł wzrost nerwowości, a w drodze do Polski – głęboki kryzys tożsamości. Już w samolocie postanowił powrócić do wieczornych zapisków, a także do porannych medytacji i lektur.
* * *
Najpierw przeczytał poleconą, a raczej nakazaną przez Stefana książkę o perfekcjonizmie. Jej autorem był Brian L., trzeźwiejący alkoholik. Już na samym początku zaciekawił W. słowami: „Perfekcjoniści mają bardzo wiele osiągnięć i bardzo mało radości”.
W. nie musiał studiować zanalizowanych w książce objawów perfekcjonizmu, gdyż już miał je czarno na białym w swoim obrachunku. Nigdy nie potrafił przyznać się do błędu. Błąd był dla niego klęską, a nie okazją, by czegoś się nauczyć. Z tego samego powodu starał się za wszelką cenę udowadniać, że to on zawsze ma rację. Wiązał się z tym lęk przed krytyką, a jednocześnie paraliżujący strach, że coś, co robi, może okazać się niedoskonałe. Stąd blok pisarski, który nie pozwalał mu całymi tygodniami napisać pierwszego zdania artykułu czy książki. Dopiero po jego przełamaniu potrafił pisać dość wartko. Ale odkładając – właśnie z powodu tego bloku – zadania na ostatnią chwilę, wykonywał je nadludzkim wysiłkiem. To z kolei prowadziło go do wniosku, że wszystko może zrobić niemal natychmiast. Kiedyś zresztą sam napisał w dwa tygodnie dużą gazetę „Druk”, zamówioną u niego przez zarząd poligrafii na czterechsetlecie drukarstwa polskiego. Mając taką zdolność, W. brał na siebie zbyt wiele zobowiązań i przyjmował nierealistyczne terminy. Wiązało się to z jednej strony z nieumiejętnością odmawiania, a z drugiej – z zachłannością na wszystko, zwłaszcza na sukces i uznanie. W. chciał być najlepszy, doskonały, podziwiany; nic mu nie sprawiało takiej satysfakcji jak pochwała, że nikt inny nie zrobiłby czegoś tak dobrze i tak szybko jak on.
Perfekcjonizm powodował u W. dwubiegunowe widzenie samego siebie. Albo był doskonały, albo – gdy ta doskonałość mu się nie udawała – od razu uważał, że nic nie jest wart. Na wet gdy raz nie zrobił gimnastyki, uznał, że od razu padała cała jego hierarchia wartości. Kiedyś zapijał, potem wpadał w okresy lęku, niepokoju, rozdrażnienia i złości. Oczywiście perfekcjonizm rodził u W. również niecierpliwość wobec niedoskonałości innych ludzi.
W czasie trzeźwienia niewiele się zmieniło. Może nieco łatwiej pisał, zwłaszcza od kiedy Dan F. powiedział mu na jednym z pierwszych mityngów AA w Warszawie, że pisanie to stawianie czarnych znaczków na papierze. Alvin Toffler z kolei powiedział W., że myśląc o bloku pisarskim, może sobie wyobrazić dwukilogramową kurę, która chce znieść pięciokilowe jajko. Odtąd, siadając do pisania, W. powtarzał sobie, że ma tylko pisać jedno zdanie po drugim, jakby kura znosiła małe jajeczka. Pomagało, choć nie zawsze. Niemal nigdy, kiedy W. sądził, że to, co chce napisać, ma być ważne. Mniej też było bipolarnego widzenia; gdy coś się nie udało, W. potrafił to zaakceptować bez takiego poczucia klęski jak dawniej. Ale to wszystko były niewielkie wyspy na oceanie perfekcjonizmu, którego najlepszym dowodem – nie tylko dla Stefana – był sposób, w jaki pracował nad czwartym krokiem.
Brian L. pisał o jeszcze innych skutkach perfekcjonizmu, na które W. nie zwrócił uwagi w swoim obrachunku, ale które teraz w sobie odnalazł. Choćby manipulacja i załatwianie za innych ich spraw, które zapewnia perfekcjonistom poczucie ważności i władzy. Przykładem mogą być małżonkowie dominujący swoich partnerów, nadopiekuńczy rodzice oraz zbyt wiele wymagający pracodawcy. W. z tym natychmiast się utożsamił. Zawsze starał się załatwiać sprawy innych ludzi, a teraz zobaczył, iż robił to po to, żeby samemu się dowartościować. Zapisał więc: Nie dawaj nikomu rad, dopóki cię nie poproszą. I nie załatwiaj nikomu ich spraw, nawet jeśli cię poproszą.
Środkami na perfekcjonizm miały być akceptacja i pokora. Akceptacja własnej sytuacji, słabości i błędów, a także niedoskonałości innych ludzi. Pomocne jest również ograniczanie oczekiwań wobec siebie i innych oraz wykorzenienie myślenia w kategoriach: jakie to straszne, że coś się nie udało, że czegoś nie umiałem, że ktoś coś zrobił. Unikanie słów „muszę” i „powinienem” oraz stawianie realistycznych celów od dawna było na liście zmian, nad którymi W. pracował.
Czytając książkę Briana L. oraz zastanawiając się nad własnym perfekcjonizmem, W. doszedł do ogólniejszych wniosków. Uważał, że rezultatem perfekcjonizmu jest pogorszenie własnego samopoczucia. Niskie poczucie własnej wartości, nadmierny krytycyzm wobec samego siebie, pycha i podobne uczucia są wewnętrznymi sprawami człowieka. Ale środki na te niejako „wewnętrzne” dolegliwości znajdują się w stosunkach z innymi ludźmi. Pokora, uczciwość, skromność, dojrzałość przejawiają się w kontaktach między ludźmi, ale poprawiają nastrój wewnętrzny. Z drugiej strony perfekcjonizm pogarsza stosunki z innymi ludźmi. Nietolerancja, nadmierne oczekiwania, krytycyzm, zazdrość – wszystko to oddziela od ludzi. Ale środki zaradcze polegają niemal wyłącznie na zmianie postaw „wewnętrznych” człowieka, czyli tego, co znajduje się w nim. W. zapisał: Kluczem do zwalczenia perfekcjonizmu są moje postawy. Ale nie mogę ich zmienić bez innych ludzi. Potrzebuję innych po to, by dostrzec własny perfekcjonizm. Potrzebuję innych po to, bym stawał się lepszy, i po to, bym nie chciał być doskonały.
Być może napisał to nie tylko pod wpływem książki Briana L., lecz także pracy o altruizmie, którą pisał. Rozmawiał przy tej okazji z wieloma mądrymi ludźmi. Najbardziej utkwiła mu w pamięci długa rozmowa z księdzem Tischnerem. Wyszedłszy z niej zapisał: Potrzebujemy innych, aby zrozumieć samych siebie. Teraz wiedział, że potrzebujemy ich nie tylko po to, żeby zrozumieć, także po to, by siebie kształtować.
Czytając książkę Briana L., W. starał się wprowadzić w życie nauki Stefana w sprawie organizacji czasu oraz planowania zajęć i wydatków. Ułożył sobie bardzo ogólny plan dnia. Zapisał, na co musi mieć ile pieniędzy i co chciałby kupić sobie i rodzinie za pozostałe. Zrobił listę możliwości życiowych: gdzie mógłby pracować i co mógłby pisać. Potem skreślił połowę i zostawił najważniejsze. I tak zostało tego dużo za dużo. Ale wyglądało to nieźle. Musiał dbać o trzeźwość i własny rozwój, pracować, mieć czas dla rodziny i znajomych, na służbę w AA, na organizację życia i pracy, na posiłki i na odpoczynek. Chciał znaleźć czas na sport, wycieczki, koncerty lub słuchanie muzyki w domu, czasem na kino lub wizyty u znajomych, trochę na telewizję. Miał nadzieję na podróże i narty.
Potem zaczął zapisywać, jak mu to wychodzi. Zrobił tabelkę czasu na każdy dzień tygodnia i zaczął wpisywać, co kiedy robił. Obliczał łączny czas przeznaczony na każdą kategorię. Korygował. Mniej więcej po tygodniu był w tym samym punkcie i w takim samym stanie, jak miesiąc wcześniej, kiedy zatrzymały się zegary. Dostrzegł, że chciał osiągnąć perfekcyjny plan dnia w czasie, gdy akurat pracował nad perfekcjonizmem. Zrozumiał, że obsesji nie można się pozbyć samym postanowieniem. Że może to wymagać dłuższego czasu. Na razie zrezygnował z jakichkolwiek obliczeń i tabelek. Nie medytował codziennie rano, tylko czasami. Dość szybko poczuł ulgę.
Kolejna książka pozwoliła W. inaczej spojrzeć na to, czego właśnie się uczył, i na siebie samego. Nosiła tytuł Understanding. Eliminating Stress and Dissatisfaction in Life and Relationships (Zrozumienie. Wyeliminowanie stresu i niezadowolenia z życia i z relacji z innymi ludźmi). Jej autorką była Jane Nelsen. Już na samym początku ogromne wrażenie wywarła na W. przytoczona w książce historia Dorene i Charlesa, którzy nie potrafili się wyzwolić spod fałszywych systemów wierzeń z przeszłości i nadal działali, opierając się na nich. „Dawno temu Dorene miała zdarzenie, które zinterpretowała jako dowód, że jest nic niewarta. Przekształciła tę interpretację w przekonanie, które odtąd zniekształcało każde jej doświadczenie życiowe. Nie zdając sobie z tego sprawy, przez całe życie szukała dowodów na potwierdzenie jej przekonania, że się nie liczy. Była tak na tym skoncentrowana, że nie dostrzegała żadnych dowodów, które mogłyby podważyć to jej przeświadczenie”.
W. przeczytał ten fragment raz, drugi, dziesiąty. Przecież w jego przypadku dokładnie taką samą rolę odegrało przekonanie, że jest odrzucany. I lęk przed odrzuceniem. W. nie wiedział, skąd się to wzięło, nie mógł przypomnieć sobie konkretnego zdarzenia, kiedy ten lęk się w nim osadził, ale wiedział, że on nim kierował. Że patrzał na świat przez pryzmat tego lęku i w każdym, nawet najbardziej niewinnym zachowaniu widział odrzucenie.
Zapisał więc: Mój ojciec wcale mnie nie odrzucał. Kochał mnie tak, jak umiał. Dzieci w szkole wcale mnie nie odrzucały. One działały pod wpływem własnych uczuć, niepewności i lęków. Mój brat nie odrzucał mnie, postępował tak jak każdy starszy brat. Krytycyzm nie był odrzuceniem. To tylko ja to tak interpretowałem. NIE BYŁEM ODRZUCONY, chociaż całe moje życie było oparte na bezpodstawnym lęku przed odrzuceniem, a później na przekonaniu o tym, że byłem. Ono też kształtowało moje relacje ze światem. Nelsen pisała, że myśląc, iż zostaniemy odrzuceni, zachowujemy się w sposób, który rzeczywiście zachęca innych do odrzucenia. Albo dopatrujemy się odrzucenia w zachowaniach, które nie mają z nim nic wspólnego. W. przypomniał sobie, jak często próbował znaleźć wyjaśnienia poczucia odrzucenia oraz jego przyczyn, by zmniejszyć swój ból. Teraz zobaczył, że to wszystko było niepotrzebne. Odczuł ulgę.
W dalszej części książki Nelsen podważała wiele potocznych mitów na temat rodzicielstwa. Choćby ten, że problemy wychowawcze trzeba rozwiązywać natychmiast. Albo że dzieci mają być widziane, ale nie słyszane. W. zapisał sobie: nie karać, być przewodnikiem, być przyjacielem dziecka, nie rozwiązywać kryzysów od razu, dać czas ochłonąć, nie zważać na oceny innych oraz pozwolić dzieciom mówić; słuchać ich.
Chyba właśnie od tej książki zaczął się zmieniać jego stosunek do dzieci i relacje z nimi. Uznał, że się czegoś nauczył, gdy
Magda powiedziała mu, że jest jedynym dorosłym, który naprawdę słucha, co dzieci mówią.
Na koniec lektury książki Jane Nelsen W. wpisał do zeszytu swoich ulubionych medytacji następujący fragment:
Kamieniem węgielnym złudnego, ale zniewalającego więzienia umysłu są myśli, które tworzą poczucie braku bezpieczeństwa. Ściany tego więzienia są zbudowane ze wszystkich form, jakie może przybierać brak poczucia bezpieczeństwa: własnej ważności, niepokoju, nieumiarkowanego picia, obżarstwa, osądzania i oczekiwań pod adresem innych, stresu, braku satysfakcji, depresji, obwiniania. Sufit stanowi przekonanie, że te myśli odzwierciedlają rzeczywistość.
więcej..