- W empik go
Rekin w kajucie - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Rekin w kajucie - ebook
Fabuła powieści charakterystyczna dla końcowej fazy twórczości Staśki. Romans pełen klasycyzmu i romantycznych uniesień. Wpisany w kanony literatury dwudziestolecia międzywojennego.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-466-6 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rekin w kajucie
Nareszcie panna Łojkówna dokonała niezwykle trudnej rzeczy, wprost cudu! Ale czegóż nie dopnie edukowana, pełna pomysłu i pańskiej ekscentryczności jedynaczka? Po długich prośbach i naleganiach, w których dyplomowany jej talent osiągnął chyba rekord, udało jej się nakłonić ojca, właściciela największej w mieście sprzedaży wędlin, do wyjazdu via Bałtyk, Morze Północne, do Londynu, a potem, po jakich dwu miesiącach pobytu w stolicy świata, drogą okrężną, przez kanał La Manche do Francji, na Riwierę francuską, włoską, do Wenecji i przez uroczą Szwajcarię do Polski.
Przez niemal rok nie mógł zrozumieć ojciec jedynej córki, krociowy milioner, zaśniedziały konserwatysta, typowy masarz o stu czterdziestu kilogramach żywej wagi – ile uroku kryje w sobie taka bajeczna podroż, ile korzyści odniesie przez to jego córka, że nauczona domowo modnych języków, potrzebuje konwersacji na miejscu, choćby dla przyswojenia sobie akcentu, że taki wyjazd nada domowi ich poloru, a dla jej szczęścia oraz towarzyskiej pozycji jest niezbędny... Ten a ten piekarz przez całą zimę był we Włoszech, właściciel sąsiedniego galanteryjnego interesu nie wrócił jeszcze z Nicei, rzeźnik z ulicy Wampirowej zakupił hotel w Neapolu, szewc z oficyny wybiera się do Meranu, czegóż by zatem oni, bogatsi od nich wszystkich, co stać ich było na majorat – nie mogli zwiedzić trochę świata, zaznać jego przepychu, blasku i rozgłośnego piękna?
Wymowa córki, prośby, perswazje i rozpaczliwe dąsy, odniosły w końcu walne zwycięstwo nad domatorstwem ociężałego bogacza. Właściwie zadecydował między innymi mądry argument, że ojciec przez taką zmianę powietrza straci co najmniej 30 kilogramów ze swego ciężaru, co samo warte już było takąż wagę banknotów.
Tak więc marzeniu i namowie córki stało się zadość, ojciec przystał na podróż i plan przemyślnej jedynaczki. Matka od razu była chętna podróży.
Przez miesiąc trwały przygotowania do podróży, sprawy paszportów, wiz, skupywanie obcej waluty, od trzech dni pożegnalne wizyty, gdyż jutro miano już wyjechać.
Pan Łojek wydał ostatnie dyspozycje swojemu pełnomocnikowi, zarządził interesem, domem i uznojony lipcowym dniem zaraz z wieczora udał się na ostatni przed wyjazdem spoczynek. Gderał jeszcze wprawdzie, do dzisiaj zrzędził na ogromne wydatki, lecz był już w transie jazdy i odczuwał pod gardłem febrę podróży.
Właściwie bał się nawet poniekąd, co oznaczało, że gdyby szło o wybór, zgodziłby się bez wahania na pozostanie w domu. Nie lubił jeździć i nigdy w życiu nie puszczał się na odleglejszą metę. Miejscowości, jakie przedtem, mając skromniejszy personel, odwiedzał w czasie jarmarków, były: Chrzanów, Kocmyrzów, Gdów, Bochnia, niekiedy Brzesko i Szczurowa, no i ostatnio kilka letnich sezonów spędzonych w Krynicy. Tak się przedstawiał znany mu świat i horyzont zwiedzania kraju. Morze widywał tylko w kinie, o wielkich miastach czytywał w pismach, a pomarańcze i daktyle zbierał nie prosto z drzewa, ale ze stołu. Zresztą co go obchodził daleki świat, gdy miał go w domu w częściowej miniaturze? A to: wspaniałą morską muszlę, kilka krewetek, w doniczkach południowe kaktusy, na stole albumy z widokami dalekich miast i krajów, perskie dywany, rosyjskie kalosze, angielskie ubrania, amerykańskie buciki, córka hołdowała tylko francuskim perfumom, żona japońskiemu kimonu itd. Wierzył tylko w interes, opasłe wieprze, wygórowane ceny, a przy słabości i wysokiej temperaturze – w Pana Boga i jego miłosierdzie. Pieniądze kochał na równi z żoną i córką jedynaczką, nienawidził żandarmów i policyjnych komisarzy, pomsty rzucał na podatkowe urzędy i kpił z urzędów walki z lichwą; poza tym chodził w niedzielę do kościoła, czasem wspomógł żebraka, rzadziej poparł społeczne cele i żył sobie wygodnie. Ponieważ jednak córka wchodziła w świat, dał się z trybów życia wyważyć i skusić na opuszczenie nie tylko miasta, ale i kraju.
Z myślą o dniu jutrzejszym, dalekich lądach i morzach, podniebnych górach i mrocznych przepaściach, to znów o córce, spotkanych w drodze hrabiach i lordach (kto wie, co losy niosą i kogo ściągnie magnetyczna siła posagu?), w marzeniu o zgubie trzydziestu kilo z tuszy, powrocie swobodnych ruchów i odmłodzeniu życia – zasnął.
* *
*
...Okrętowa śruba zmąciła wodę, zadygotał od wnętrza drewniany pokład i okręt odbił z portu.
Jadą...
Sierpniowe słońce przypieka trochę, woda błyszczy się w blaskach, łodzie rybackie i motorówki usuwają się z miejsca trójmasztowcowi, co jak wieloryb wrzyna się w ciżbę morskiego drobiu, pewny swej mocy, potężny, prujący fale bez najmniejszego wysiłku, prawdziwy morski król.
Prawie wszyscy pasażerowie są na pokładzie. Cudowny dzień sieje promienną radość, nikt się nie smuci, nikt nie odczuwa niepokojących wrażeń morskiej podróży, nawet taki nowicjusz jak Łojek.
Oddala się molo, a z niego powiewają chusteczki, goście z okrętu odpowiadają tym samym na pożegnanie, ląd się odsuwa coraz spieszniej, miasto maleje, zdaje się zapadać w ziemię i przedstawiać jakby bezkształtną ruinę. Okręt mija portowe doki, jakoweś windy, wieże z żelaza, długi szereg parowców stojących na kotwicach, żaglowce, po czym wypływa na pełne morze, w bezkresną dal idące, zlewające się z niebem w monotonne bezludzie, bez drzewka i kamienicy, pustosz bez końca, ogromną i tajemniczą.
Łojka coś trąca w serce, robi mu się markotno, czuje brak ziemi pod stopami i wie, że pokład mizernie ją udaje, że pod tymi deskami tylko kajuty, jeszcze niżej maszyny, a potem woda, kto wie na ile metrów głęboka, woda z przodu i z tyłu, zewsząd ogromna woda, zielona od głębokości, kołysząca się nie tak jak Wisła przy powodzi, ale... kto to opowie, kto opisze?
Czuje w tym możnym przelewaniu się wody jakowyś wrogi żywioł, zawzięty i bez litości i tym groźniejszy, że nieziemski.
Żal go ogarnia i ściska piersi, swędzi go wewnątrz niesmak tej jazdy – ki diabeł nakłonił go do zapuszczania się na taki bezmiar wód! Ni w tym jaki interes, ni żaden zysk, czy on głowę utracił? Że inni jeżdżą, niech sobie jeżdżą na złamanie karku, pal diabli jakiś tam honor i dobry ton!
Całe szczęście, że widać jeszcze ląd, rudawą smugę portowego miasta i te żelazne wieże... To zatrzymuje w nim resztki otuchy, chociaż w razie nieszczęścia – co to pomoże? Kto stąd usłyszy wołanie i dojrzy, że okręt tonie?
Łojek zazdrości pozostałym na ziemi ludziom, największą miarą mierzy ich szczęście, podziwia rozum. Wszak zasługują na uznanie! Mogą iść do kawiarni, kina, gdziekolwiek, ot, jak na lądzie! Wyleje rzeka, od czegóż piętro? A tu? Tu świat się kończy gdzie poręcze, a fundamentem podłoga z cienkich desek! Niech tak zamrze nagle kapitan, upiją się majtkowie, maszynista zdrzemnie się trochę lub pęknie kocioł? Wszystko możliwe, nieszczęście wszędzie obecne... Cóż wtedy? Śmierć! Te kilka łódek ludzi przecież nie zmieści, a pasy ratunkowe to igraszka! Woda będzie podrzucać człekiem jakby piłką, do brzegu nie zaniesie, wyobraca nim przez kilka dni, o ile potwory morskie nie poszarpią nóg w kawałki albo wraz z pasem nie wciągną w głębię...
Posmutniały Łojek konstatuje jaka ogromna różnica jest między morzem a lądem, między katastrofą na ziemi a na wodzie. Zauważa nawet, że wszystkie ratunkowe pasy byłyby nań za ciasne... Odgania od siebie myśli o nieszczęściu, broni się i nie chce wierzyć, by to możliwe było, a jednak lęk go ogarnia, coraz bardziej czuje się nieswój i samotny. Cóż bowiem znaczą ci ludzie (idioci) lornetujący ginącą z oczu ziemię, wszak oni wszyscy są w takim samym jak i on położeniu? Czemu się jednak tak radują, co ich tak cieszy? Pewnie, iż morzem jadą... Co za odwaga!
Widzi swą córkę uśmiechniętą, pełną radości, jak przez lornetę patrzy na znikające ślady portu.
– Wariatka! – plącze mu się po języku. – Co ona znajduje w tym pięknego? Woda i woda, gromadka mew towarzyszy okrętowi, nad wodą czyste niebo, nawet bez chmurki...
Łojek rad by chociaż chmurkę zobaczyć! Smutno mu coraz bardziej, czuje się w dali i nad głębiną. W sercu żal mu się rodzi do jedynaczki i jakieś nabożeństwo do marynarzy. W nich teraz cała jego otucha i nadzieja. Chętnie by z którym porozmawiał, zjednał go sobie dobrym cygarem, lecz ich języka nie pojmuje ani za ząb. Poczyna go to męczyć nieznośnie, usta otwierają się do rozmowy, jednak kołczeje język, zapominając nawet ojczystej mowy. Jakie to ciężkie i bolesne! Pojmuje teraz swoją głupotę, niższość od wszystkich ludzi i że motorem jego życia bywały dotąd tylko opasłe wieprze, targowe ceny i fałszowane wędliny.
Wstyd go rozpala wewnątrz, unika spojrzeń ludzi, by przypadkowo ktoś nie zapytał o co, a tu, jakby na przekór, spoglądają na niego, dziwią się tuszy i uśmiechają z boku.
Czuje, że mimo swych pieniędzy, biletu pierwszej klasy i swego incognito jest tu wśród nich intruzem, że wlazł jak miedź pomiędzy złoto.
Z potoku dolatujących go słów, obcych, niezrozumiałych, jedno uchwycił podobne polskiemu wyrazowi: mina...
Ohydne słowo!
W jednym momencie wtłoczyły mu się w myśli podwodne miny, pozrywane burzami i błąkające się po morzu, niewyłowione dotąd od czasu wojny... wszak jak je znaleźć w takim bezmiarze? Czytał o tym w gazetach, teraz sam widzi, że taki połów nie może być gruntowny, że tych piekielnych machin pływają zapewne jeszcze krocie...
Na myśl, iż okręt może natknąć się w drodze na takiego potwora, Łojek aż pobladł. Podniecona wyobraźnia nasuwa mu przed oczy straszliwy obraz katastrofy... Huk jak stu gromów, okręt rozerwany w kawałki i w oka mgnieniu tonie... Nie ma czasu na krzyki i wołania, wykluczony wszelki ratunek, woda pochłania wszystko i nakrywa... O-o-ch!
Spocony Łojek odgania gwałtem okropne myśli i palcem kiwa na córkę. Zwierza się z obaw, mówi o zabłąkanych minach i możliwym nieszczęściu. Córka śmieje się w głos, że wszyscy słyszą i spoglądają na nich.
– Ależ, tatusiu! Miny już wyłowione, zresztą nasz okręt uzbrojony w odpowiednie ochrony... To nie jest jakaś rudera, lecz okręt pierwszej klasy... Mamy telegraf bez drutu, najnowsze urządzenia, niechże więc tato będzie spokojny...
Słowa kształconej córki uspokajają Łojka i napawają otuchą.
– Słuchaj Maniusiu, czy my jedziemy przez Baltimore? Ci panowie – wskazuje palcem – wciąż o tym mówią...
– Ależ, tatusiu! Przecież Baltimore znajduje się w... w każdym razie my nie jedziemy przez Baltimore...
Pierzchają troski Łojka. Czuje się nawet lepiej usposobiony. Upał nie bardzo mu dokucza, woda łagodzi skwar i czyni go wcale przyjemnym. Fale kołyszą okrętem miarowo i spokojnie, czas płynie szybko urozmaicany tłumem wesołych pasażerów na przechadzkach po pokładzie. Życie okrętowe poczyna bawić Łojka nowością, przygląda się kominom, masztom, podziwia tę kolosalną budowę i rozum ludzki, zastanawia go nieprzejrzany ogrom wód, z krańców płynące fale i to, jak można pośród owych bezmiarów trafić do celu i nie zbłądzić? Ani tu oka na czym oprzeć, wszędzie jednaka woda, nie niższa, nie wyższa, jednako rozhuśtana, bez najmniejszego orientacyjnego punktu i znaku...
Co za szaloną pamięć musi mieć taki okrętowy sternik! Ominąć wszystkie pokryte wodą mielizny, rafy, przeszkody i jechać jak po szynach, to przecież jest już szczytem ludzkiej doskonałości...
Nastała miesięczna początkowo noc. Łojek ani myśli o spaniu. Osrebrzone morze wydaje mu się olbrzymią łąką, na której żerują krocie tuczonych świń... Naprawdę tak mu się zdaje, fale zupełnie do świń podobne... Ba, to nawet żywe, ruszające się świnie...
– Co za olbrzymi majątek w tej niezliczonej trzodzie – myśli zdumiony. – Miliardy! Czyje te wieprze i kto je pędzi? Dokąd? Ani tu kupców, ni naganiaczy...
Naraz zjawia się kupiec – właściciel, nawet znajomy – Pietras z Krowodrzy... Łojek targuje sztukę po sztuce, ach, co za tanie świnie! W mig liczy zyski wprost niepojęte!
Po krótkiej chwili radości Łojek doznaje rozczarowania... Było to tylko przywidzenie... Otrząsa się z wrażenia, w miejsce rozkosznych wieprzów – morze, ruchoma woda, on nie na targu, ale w podróży do Anglii. Śmieje się sam do siebie, zapalając cygaro.
– A to ci heca...
Oparty o balustradę spluwa do morza i mówi z żoną po francusku... Mało, przeplata mowę różnymi językami... Aż sam się dziwi, kto go tym natchnął...
– All right... Merci bien... A rivederci... Gutus kogutus... Ein, zwei, drei...
Fenomenalne!
I znów po jakimś czasie złudzenie... Ktoś z obcych zagadnął go po niemiecku, a Łojek ani rusz! Wstyd go oblewa, język nawet polskiej mowy odmawia i usta kamienieją...
Obcy pan parska mu prosto w twarz i mówi z polska: Głuptas pan jesteś i tyle! Po co udawać pana? Masarza, choćby we frak się ubrał, zawsze czuć czosnkiem i salcesonem... Adieu!
Afront, obraza, ludzie się śmieją i wskazują palcami.
Na szczęście jakoś to zajście się zaciera, jak gdyby wcale nie istniało. Łojek odetchnął.
– Co to? zwiduje mi się jak w gorączce? – szepce pod nosem.
Ani go nikt nie czepia, wszystko w porządku, woda szumi jak zawsze i okręt pędzi jak szalony. Córka rozmawia z jakimś Anglikiem, kokietuje go, filutka... a jak jej z tym prześlicznie! Arystokratka w każdym ruchu i geście, zgrabna, modnie ubrana, wszyscy zwracają nań uwagę...
– Może to jaki lord, markiz lub książę? Wygląda na takiego...
Serce zabiło raźniej w piersi Łojka, patrzy i cieszy się tą sceną...
– Jak on się do niej mizdrzy... Proszę, jaka z nich para... Błogosław im, Panie Boże, a dam na dziesięć mszy...
Tęsknota za lądem odbiegła go do reszty, czuje się pewny siebie, dobrze, znacznie już lżejszy niż na ziemi, nawet szczęśliwszy. Teraz fale wydają mu się słabiutkie, morze za płytkie, a bieg okrętu leniwy do znużenia. Jakowaś siła wchodzi mu w ciało i odmładza. Czuje, iż żyć poczyna na nowo.
Wszedł do kajuty na półkwaterek wspaniałego koniaku. Pije, na umór pije. Na zdrowie kapitana, córki, majtków i maszynistów.
– Prosit! A jedźcie cwałem!
Długo błądził po korytarzu i szukał wyjścia, zanim z powrotem wydostał się na pokład, W czasie jego nieobecności zaszła na świecie gwałtowna zmiana. Księżyc zasłoniły potworne, czarne chmury, morze zaś poczynało się burzyć i szumieć przeraźliwie.
Łojek usiadł na wielkich skrętach lin, miarkując, co to będzie. Najwidoczniej zanosiło się na burzę. Za chwilę uderzył w okręt silny wiatr i zakołysał nim jak łupiną. Aż pokład zatrzeszczał pod nogami. Ściemniało się na gwałt, jakby świat cały zalała smoła. Kiedy na chwilkę błysnął księżyc przez chmury, wtedy ukazało się morze piekielnie powichrzone i czarne jak atrament. Wprost przerażało swoją otchłanią.
Widać, że nie na żarty zbierało się na burzę, bo okrętowa służba poczęła gonić po pokładzie, kręcić korbami, gotując okręt do walki. Co odważniejsi zostali jeszcze na pokładzie, inni zeszli do kajut. Łojek wyprawił żonę na dół, a sam pozostał, woląc przyglądać się naocznie gotującej się burzy. Zawsze to lepiej widzieć, niźli domyślać się przez ścianę. Anglik i córka gdzieś się zawieruszyli, lecz o tę parę jest zupełne spokojny. Wie dobrze, że tyle Anglikowi na lądzie, co i na wodzie. Trudno było pozostawić córkę w lepszej opiece i doświadczeńszych rękach.
Coraz górniejsze fale poczęły uderzać w dziób okrętu i wstrząsać jego kadłubem. Na masztach i wyprężonych linach zagwizdał wicher piekielnym śmiechem, zaszamotał zawieszonymi pasami i łodziami, zda się zatrzymał okręt na chwilę i cofnął, a po pokładzie potoczyły się beczki, grożąc rozbiciem lub stratowaniem przerażonych ludzi.
– Do kajut! – rozległ się rozkaz z ust biegających majtków. – Uciekać!...
Groza położenia stawała się naprawdę poważna. Pierwszy ogromny bałwan wody runął na okręt z taką gwałtowną siłą, że fala spłynęła po pokładzie. Teraz dopiero pasażerowie poczęli uciekać w panicznym strachu. Kilkoro ludzi zmiotła woda do morza. Słychać było ich wrzaski, a Łojek nawet ich dojrzał na grzywie spienionej fali. Nikt nie pamiętał tak nagłej burzy, po prostu morze w jednej minucie zrodziło sztorm jak się patrzy.
Na schodkach wiodących do kajut ścisk, tumult i rozpaczliwe krzyki. Ciżba zatarasowała wejście do tego stopnia, że ucieczka stała się wprost niemożliwa.
Łojek znalazł się wprawdzie na czele tej zapory, lecz w żaden sposób nie mógł się wyrwać z kleszczy setek ścieśnionych ramion.
Ciśnie się naprzód, rozpiera, wciąga dech w siebie, aby się ścienić, jednak na próżno. Czuje, że się udusi lub, gdy go zepchną z siłą, rozbije się na schodach na miazgę.
Szczęściem wydostał się z tłoku jedną nogą i usiłuje krzyczeć, by go puszczono, niestety dech mu zaparło.
Po długiej męce niemal cudem udało mu się wyswobodzić tułów, o drugiej jednak nodze mowy nie było. Zawisł ciałem na dół, jak wieprz na haku zawieszony, pięć metrów stromych schodów ma pod głową, macha rękami by się czegoś uchwycić, ściany gładkie jak lód, a krew uderza mu do głowy, czerwieni oczy i męczy go całkiem opacznym biegiem. Wnętrzności prawem ciężkości wtłaczają mu się w gardło i duszą swoim kneblem. Oblewa go śmiertelny pot i opuszczają siły. Ta torturowa pozycja w stosunku do wytrzymałości organizmu trwa już niezmiernie długo. Głowa Łojka zdaje się pękać i pęknie lada chwilka. Krew z nóg i piersi zlała się w gardzieli i policzkach, czoło i oczy na wierzch wypiera. Szyja wygląda jak wór nadany wodą, a żyły jak postronki.
Na domiar złego woda z pokładu chlusnęła w wejście... Wzmogły się krzyki i wprost nieludzkie szamotania. Żywoty zbitej masy stanęły oko w oko z zatonięciem. Bałwan jeden po drugim wpiera na pokład, przemaczając ludzi do cna.
Woda wlewa się ku kajutom potworną strugą, grożąc całkowitym zalaniem.
– Do pomp! – słychać okrzyki. – Inaczej utoniemy!
Groza widać ścieśniła natłok u wejścia, gdyż nagle wdarł się wraz z wodą w wąski korytarz. Łojek zjechał na brzuchu do połowy schodów i tu zaczepił się na nieszczęście łańcuchem od zegarka. Tłum przetratował po nim niczym furia. Ostatkiem mocy i przytomności szarpnął piersiami raz i drugi i stał się wolny, zostawiając na schodach część kamizelki ze złotym czasomierzem i łańcuszkiem.
Wpada teraz do pierwszej z kraju kajuty, zatrzaskując drzwi za sobą. Zapomniał, że ma córkę i żonę, trwoga przed śmiercią nakazała pamiętać tylko o sobie.
Na szczęście woda nie dostała się jeszcze do kajuty. Okręt nie tonął dotąd, ale ustąpił burzy, zdając się na jej łaskę. Uciążliwe jego borykanie zmieniło się w poddańczą słabość i igraszkę żywiołowego rozpętania złowrogich fal. Orkan wzmagał się jeszcze. Trójmasztowiec stawał teraz na dziobie prawie pionowo, to nabierał gwałtownie odwrotnej pozycji.
Łojek znalazł się w położeniu kamyczka w grzechotce rozbawionego dziecka. Tłukł się o ściany, to znów badał odporność podłogi i sufitu.
Naraz robi mu się niedobrze. Zbiera mu się na wymioty, straszne i tym straszniejsze, że bez zwykłego rezultatu. Dusi go piekielna czkawka i szarpie wnętrznościami, rozdziera usta morskim nawykiem i bezlitośnie dławi.
Atak ustaje na minutę, by jeszcze z większą zawziętością dać odczuć nieszczęsnemu rewoltę wszystkich poruszonych trzewi.
– T-r-r-r-ach!! – rozległ się łomot niby walącego się dębu. To główny maszt się złamał. Sytuacja więcej niż groźna, bez wyjścia. Okręt utraci równowagę i pójdzie brzuchem do góry. Nie pomogą już pompy, na nic zda się ratunek... Gdyby jeszcze ustała nagle burza... niestety, ta rośnie do wściekłości, w kataklizm jakiś się zmieniając.
Niepojęte rozjudzenie morza przyśpiesza los... Pękły ostatnie maszty. Widać zagłada bierze teraz królestwo.
I znów piekielny trzask... jakby dno morskie wulkan rozerwał...
Nie wiedzieć – czy okręt na minę trafił, czy wparł się w rozmachu na rafę...
Jedna sekunda – straszliwy huk i – okręt stanął... Czuć, że maszyny poszły w kawałki...
Śmiertelne zatrzymanie okrętu runęło na Łojka obłędem strachu. Słyszał ten grom podwodny i odczuł potworny wstrząs osaczonego na miejscu okrętu.
– Teraz już koniec... O-o!!! – jęknął struchlały.
Przypadł twarzą do okna – patrzy...
Burza jak gdyby przeszła, skończywszy dzieło... Ludzie się ciszą, uspakajają... Widno jak w dzień.
Naraz spostrzega kilkanaście ratunkowych łodzi spuszczonych na morze z wierzchu okrętu. Ludzie się ratują... miejsca dla wszystkich pod dostatkiem...
Niedaleko widać zielony ląd...
Łojek patrzy i bije w okno... nie ma najmniejszej wątpliwości, że o nim zapomniano...
Na jednej łodzi poznaje żonę, córkę i palącego fajkę Anglika... Widzi ich twarze uradowane i szczęśliwe, że ujdą śmierci...
Łojek woła na cały głos, waląc w niezwykle grubą szybę. Ludzie patrzą w tę stronę, lecz go nie słyszą i nie widzą... Okropne!
Pędzi do drzwi – klamka urwała się i pozostała mu w rękach... Przepadło, już teraz nie otworzy... Kopie w drzwi i jęczy w niebogłosy. Ludzie! jam tutaj, ratujcie!!...
Szczelność kajuty nie pozwoliła dosłyszeć... Łojka ogarnia śmiertelna rozpacz... Goni jak oszalały od drzwi do okna, nie krzyczy już, lecz wyje... Wyrazy wybiegają mu z krtani z pianą zaczerwienioną krwią...
Już tchu mu brak, nogi się trzęsą i pęka serce...
Łodzie obecnie kierują się w stronę brzegu... odjeżdżają, maleją w oczach... Już teraz nikt go nie usłyszy, nie wróci na ratunek Wszyscy uratowani, są już na rzut kamienia od lądu, że jeno wstąpić tylko on jeden...
– O-a!...
Szał porwał Łojka. Gryzie zębami ścianę, tłucze głową o drzwi, miota się w spazmach, przeklina żonę i córkę, pomstuje, jęczy, by oddała pieniądze, ale na marne... Tamci daleko, już są na lądzie... On jeden ginie...
Wtem w okno zagląda straszliwy pysk potwora.
– Rekin!
Przewalił się po fali, łysnął otwartą szczęką o krociach białych kłów. Za chwilę dał nura gdzieś pod okręt...
Łojek już krzyczeć nie mógł. Wcisnął się w kąt kajuty i zmartwiał w trwodze. Wie nieomylnie, co ta zębata paszcza znaczy...
Naraz woda poczyna wciskać się do kajuty. Zbielałe oczy Łojka patrzą, tężejąc w lęku... Zbliża się koniec...
Już woda dosięga kolan, pachwiny, piersi... Już się ku szyi wznosi, brodzie i ustom...
Łojek wspinał się pod powałę, gdzie jeszcze wolna przestrzeń. Jakżeż ona jest teraz droga i jedyna!
Wtem drzwi brzęknęły, jakby ktoś począł dobywać się do środka.
– Może ratunek – bełkocze niemo język Łojka. Zdaje mu się nawet, że słyszy głosy: – Hej, panie Łojek!
– O, Jezu, jestem! Otwórzcie!...
Zanurzony w wodzie po szyję usiłuje zbliżyć się ku drzwiom. Naraz wołanie zmieniło się w taki potworny kwik, jakby za ścianą sto wieprzów zarzynano. Potem ogłuszający plusk, szłapanie płetwami w wodę i ściany. Kajuta trzeszczy...
Znikają na wskroś przeżarte drzwi, a na ich miejscu ukazuje się straszliwa paszcza rekina...
Łojek oniemiał i zamarł w sobie. Brakło mu władzy, aby się ruszyć, w głaz zdał się zmienić.
Ohydny pysk najeżony zębami zamykał się, to otwierał czeluśnie, kłapiąc zębami jak sama śmierć...
Nie było czasu na przeżegnanie się i żal za grzechy, skruchę za lichwę; pomsta ludzka, wziąwszy za swe narzędzie tego oto gada z otchłani, wymierzyła już wyrok. Tak mu przynajmniej podszepnęło sumienie...
Zatopiły się zębce w opasłym brzuchu Łojka i zacieśniły... Chwycił go spazm konania, straszny piekielny... Już i serce znalazło się w haczykowatych trybach zębów... Jeszcze sekunda, a oczy staną w słup i zbledną widmem śmierci...
Wrzasnął jeszcze nieludzko, jak rozrywany zwierz, szarpnął się sobą ostatkiem dobytej siły i... leżące cielsko otwarło oczy...
– ??
– Guciu, czyś ty oszalał?! – zawołała przestraszona żona. – Drzesz ze mnie kołdrę wraz z prześcieradłem!...
– ?
Wylękłe oczy Łojka nie pojmowały gdzie się znajdują. Siadł na zrujnowanej pościeli, do pasa obnażony i cały zlany potem. Okropny sen widniał mu dalej na powiekach i przerażonej twarzy. Nie mógł nawet odetchnąć...
– Czy ci się śniło co, czy zmora cię męczyła?
Łojek patrzy dokoła oniemiały i ze zmysłów opuszczony, Upłynęła dobra chwila zanim coś niecoś oprzytomniał.
– A-a!!! – wykrztusił wreszcie słowo. – O, Jezu drogi, co ja przeżyłem...
Uczuł, że chory nie na żarty.
Prawie córka wbiegła wesoło do sypialni, i już ubrana do wyjazdu.
– Bonjour! Wstawajcie, państwo... Dorożka na kolej już zamówiona... do pociągu niecałe dwie godziny... Spóźnimy się, wstawajcież! – nagliła rozpromieniona Aurora.
Łojek dumał przez chwilę, zbierając gwałtem luzem biegnące myśli.
– Rozmyśliłem się i... nie pojadę! Nikt nie pojedzie! Za żadne skarby świata!!! – stęknął wyrocznie.
Na wargach kobiet siadły bezsłowne zapytania. Stały się nagle podobne wapnu.
Łojek z powodu snu dostał gorączki...
Nie pojechali.
Nareszcie panna Łojkówna dokonała niezwykle trudnej rzeczy, wprost cudu! Ale czegóż nie dopnie edukowana, pełna pomysłu i pańskiej ekscentryczności jedynaczka? Po długich prośbach i naleganiach, w których dyplomowany jej talent osiągnął chyba rekord, udało jej się nakłonić ojca, właściciela największej w mieście sprzedaży wędlin, do wyjazdu via Bałtyk, Morze Północne, do Londynu, a potem, po jakich dwu miesiącach pobytu w stolicy świata, drogą okrężną, przez kanał La Manche do Francji, na Riwierę francuską, włoską, do Wenecji i przez uroczą Szwajcarię do Polski.
Przez niemal rok nie mógł zrozumieć ojciec jedynej córki, krociowy milioner, zaśniedziały konserwatysta, typowy masarz o stu czterdziestu kilogramach żywej wagi – ile uroku kryje w sobie taka bajeczna podroż, ile korzyści odniesie przez to jego córka, że nauczona domowo modnych języków, potrzebuje konwersacji na miejscu, choćby dla przyswojenia sobie akcentu, że taki wyjazd nada domowi ich poloru, a dla jej szczęścia oraz towarzyskiej pozycji jest niezbędny... Ten a ten piekarz przez całą zimę był we Włoszech, właściciel sąsiedniego galanteryjnego interesu nie wrócił jeszcze z Nicei, rzeźnik z ulicy Wampirowej zakupił hotel w Neapolu, szewc z oficyny wybiera się do Meranu, czegóż by zatem oni, bogatsi od nich wszystkich, co stać ich było na majorat – nie mogli zwiedzić trochę świata, zaznać jego przepychu, blasku i rozgłośnego piękna?
Wymowa córki, prośby, perswazje i rozpaczliwe dąsy, odniosły w końcu walne zwycięstwo nad domatorstwem ociężałego bogacza. Właściwie zadecydował między innymi mądry argument, że ojciec przez taką zmianę powietrza straci co najmniej 30 kilogramów ze swego ciężaru, co samo warte już było takąż wagę banknotów.
Tak więc marzeniu i namowie córki stało się zadość, ojciec przystał na podróż i plan przemyślnej jedynaczki. Matka od razu była chętna podróży.
Przez miesiąc trwały przygotowania do podróży, sprawy paszportów, wiz, skupywanie obcej waluty, od trzech dni pożegnalne wizyty, gdyż jutro miano już wyjechać.
Pan Łojek wydał ostatnie dyspozycje swojemu pełnomocnikowi, zarządził interesem, domem i uznojony lipcowym dniem zaraz z wieczora udał się na ostatni przed wyjazdem spoczynek. Gderał jeszcze wprawdzie, do dzisiaj zrzędził na ogromne wydatki, lecz był już w transie jazdy i odczuwał pod gardłem febrę podróży.
Właściwie bał się nawet poniekąd, co oznaczało, że gdyby szło o wybór, zgodziłby się bez wahania na pozostanie w domu. Nie lubił jeździć i nigdy w życiu nie puszczał się na odleglejszą metę. Miejscowości, jakie przedtem, mając skromniejszy personel, odwiedzał w czasie jarmarków, były: Chrzanów, Kocmyrzów, Gdów, Bochnia, niekiedy Brzesko i Szczurowa, no i ostatnio kilka letnich sezonów spędzonych w Krynicy. Tak się przedstawiał znany mu świat i horyzont zwiedzania kraju. Morze widywał tylko w kinie, o wielkich miastach czytywał w pismach, a pomarańcze i daktyle zbierał nie prosto z drzewa, ale ze stołu. Zresztą co go obchodził daleki świat, gdy miał go w domu w częściowej miniaturze? A to: wspaniałą morską muszlę, kilka krewetek, w doniczkach południowe kaktusy, na stole albumy z widokami dalekich miast i krajów, perskie dywany, rosyjskie kalosze, angielskie ubrania, amerykańskie buciki, córka hołdowała tylko francuskim perfumom, żona japońskiemu kimonu itd. Wierzył tylko w interes, opasłe wieprze, wygórowane ceny, a przy słabości i wysokiej temperaturze – w Pana Boga i jego miłosierdzie. Pieniądze kochał na równi z żoną i córką jedynaczką, nienawidził żandarmów i policyjnych komisarzy, pomsty rzucał na podatkowe urzędy i kpił z urzędów walki z lichwą; poza tym chodził w niedzielę do kościoła, czasem wspomógł żebraka, rzadziej poparł społeczne cele i żył sobie wygodnie. Ponieważ jednak córka wchodziła w świat, dał się z trybów życia wyważyć i skusić na opuszczenie nie tylko miasta, ale i kraju.
Z myślą o dniu jutrzejszym, dalekich lądach i morzach, podniebnych górach i mrocznych przepaściach, to znów o córce, spotkanych w drodze hrabiach i lordach (kto wie, co losy niosą i kogo ściągnie magnetyczna siła posagu?), w marzeniu o zgubie trzydziestu kilo z tuszy, powrocie swobodnych ruchów i odmłodzeniu życia – zasnął.
* *
*
...Okrętowa śruba zmąciła wodę, zadygotał od wnętrza drewniany pokład i okręt odbił z portu.
Jadą...
Sierpniowe słońce przypieka trochę, woda błyszczy się w blaskach, łodzie rybackie i motorówki usuwają się z miejsca trójmasztowcowi, co jak wieloryb wrzyna się w ciżbę morskiego drobiu, pewny swej mocy, potężny, prujący fale bez najmniejszego wysiłku, prawdziwy morski król.
Prawie wszyscy pasażerowie są na pokładzie. Cudowny dzień sieje promienną radość, nikt się nie smuci, nikt nie odczuwa niepokojących wrażeń morskiej podróży, nawet taki nowicjusz jak Łojek.
Oddala się molo, a z niego powiewają chusteczki, goście z okrętu odpowiadają tym samym na pożegnanie, ląd się odsuwa coraz spieszniej, miasto maleje, zdaje się zapadać w ziemię i przedstawiać jakby bezkształtną ruinę. Okręt mija portowe doki, jakoweś windy, wieże z żelaza, długi szereg parowców stojących na kotwicach, żaglowce, po czym wypływa na pełne morze, w bezkresną dal idące, zlewające się z niebem w monotonne bezludzie, bez drzewka i kamienicy, pustosz bez końca, ogromną i tajemniczą.
Łojka coś trąca w serce, robi mu się markotno, czuje brak ziemi pod stopami i wie, że pokład mizernie ją udaje, że pod tymi deskami tylko kajuty, jeszcze niżej maszyny, a potem woda, kto wie na ile metrów głęboka, woda z przodu i z tyłu, zewsząd ogromna woda, zielona od głębokości, kołysząca się nie tak jak Wisła przy powodzi, ale... kto to opowie, kto opisze?
Czuje w tym możnym przelewaniu się wody jakowyś wrogi żywioł, zawzięty i bez litości i tym groźniejszy, że nieziemski.
Żal go ogarnia i ściska piersi, swędzi go wewnątrz niesmak tej jazdy – ki diabeł nakłonił go do zapuszczania się na taki bezmiar wód! Ni w tym jaki interes, ni żaden zysk, czy on głowę utracił? Że inni jeżdżą, niech sobie jeżdżą na złamanie karku, pal diabli jakiś tam honor i dobry ton!
Całe szczęście, że widać jeszcze ląd, rudawą smugę portowego miasta i te żelazne wieże... To zatrzymuje w nim resztki otuchy, chociaż w razie nieszczęścia – co to pomoże? Kto stąd usłyszy wołanie i dojrzy, że okręt tonie?
Łojek zazdrości pozostałym na ziemi ludziom, największą miarą mierzy ich szczęście, podziwia rozum. Wszak zasługują na uznanie! Mogą iść do kawiarni, kina, gdziekolwiek, ot, jak na lądzie! Wyleje rzeka, od czegóż piętro? A tu? Tu świat się kończy gdzie poręcze, a fundamentem podłoga z cienkich desek! Niech tak zamrze nagle kapitan, upiją się majtkowie, maszynista zdrzemnie się trochę lub pęknie kocioł? Wszystko możliwe, nieszczęście wszędzie obecne... Cóż wtedy? Śmierć! Te kilka łódek ludzi przecież nie zmieści, a pasy ratunkowe to igraszka! Woda będzie podrzucać człekiem jakby piłką, do brzegu nie zaniesie, wyobraca nim przez kilka dni, o ile potwory morskie nie poszarpią nóg w kawałki albo wraz z pasem nie wciągną w głębię...
Posmutniały Łojek konstatuje jaka ogromna różnica jest między morzem a lądem, między katastrofą na ziemi a na wodzie. Zauważa nawet, że wszystkie ratunkowe pasy byłyby nań za ciasne... Odgania od siebie myśli o nieszczęściu, broni się i nie chce wierzyć, by to możliwe było, a jednak lęk go ogarnia, coraz bardziej czuje się nieswój i samotny. Cóż bowiem znaczą ci ludzie (idioci) lornetujący ginącą z oczu ziemię, wszak oni wszyscy są w takim samym jak i on położeniu? Czemu się jednak tak radują, co ich tak cieszy? Pewnie, iż morzem jadą... Co za odwaga!
Widzi swą córkę uśmiechniętą, pełną radości, jak przez lornetę patrzy na znikające ślady portu.
– Wariatka! – plącze mu się po języku. – Co ona znajduje w tym pięknego? Woda i woda, gromadka mew towarzyszy okrętowi, nad wodą czyste niebo, nawet bez chmurki...
Łojek rad by chociaż chmurkę zobaczyć! Smutno mu coraz bardziej, czuje się w dali i nad głębiną. W sercu żal mu się rodzi do jedynaczki i jakieś nabożeństwo do marynarzy. W nich teraz cała jego otucha i nadzieja. Chętnie by z którym porozmawiał, zjednał go sobie dobrym cygarem, lecz ich języka nie pojmuje ani za ząb. Poczyna go to męczyć nieznośnie, usta otwierają się do rozmowy, jednak kołczeje język, zapominając nawet ojczystej mowy. Jakie to ciężkie i bolesne! Pojmuje teraz swoją głupotę, niższość od wszystkich ludzi i że motorem jego życia bywały dotąd tylko opasłe wieprze, targowe ceny i fałszowane wędliny.
Wstyd go rozpala wewnątrz, unika spojrzeń ludzi, by przypadkowo ktoś nie zapytał o co, a tu, jakby na przekór, spoglądają na niego, dziwią się tuszy i uśmiechają z boku.
Czuje, że mimo swych pieniędzy, biletu pierwszej klasy i swego incognito jest tu wśród nich intruzem, że wlazł jak miedź pomiędzy złoto.
Z potoku dolatujących go słów, obcych, niezrozumiałych, jedno uchwycił podobne polskiemu wyrazowi: mina...
Ohydne słowo!
W jednym momencie wtłoczyły mu się w myśli podwodne miny, pozrywane burzami i błąkające się po morzu, niewyłowione dotąd od czasu wojny... wszak jak je znaleźć w takim bezmiarze? Czytał o tym w gazetach, teraz sam widzi, że taki połów nie może być gruntowny, że tych piekielnych machin pływają zapewne jeszcze krocie...
Na myśl, iż okręt może natknąć się w drodze na takiego potwora, Łojek aż pobladł. Podniecona wyobraźnia nasuwa mu przed oczy straszliwy obraz katastrofy... Huk jak stu gromów, okręt rozerwany w kawałki i w oka mgnieniu tonie... Nie ma czasu na krzyki i wołania, wykluczony wszelki ratunek, woda pochłania wszystko i nakrywa... O-o-ch!
Spocony Łojek odgania gwałtem okropne myśli i palcem kiwa na córkę. Zwierza się z obaw, mówi o zabłąkanych minach i możliwym nieszczęściu. Córka śmieje się w głos, że wszyscy słyszą i spoglądają na nich.
– Ależ, tatusiu! Miny już wyłowione, zresztą nasz okręt uzbrojony w odpowiednie ochrony... To nie jest jakaś rudera, lecz okręt pierwszej klasy... Mamy telegraf bez drutu, najnowsze urządzenia, niechże więc tato będzie spokojny...
Słowa kształconej córki uspokajają Łojka i napawają otuchą.
– Słuchaj Maniusiu, czy my jedziemy przez Baltimore? Ci panowie – wskazuje palcem – wciąż o tym mówią...
– Ależ, tatusiu! Przecież Baltimore znajduje się w... w każdym razie my nie jedziemy przez Baltimore...
Pierzchają troski Łojka. Czuje się nawet lepiej usposobiony. Upał nie bardzo mu dokucza, woda łagodzi skwar i czyni go wcale przyjemnym. Fale kołyszą okrętem miarowo i spokojnie, czas płynie szybko urozmaicany tłumem wesołych pasażerów na przechadzkach po pokładzie. Życie okrętowe poczyna bawić Łojka nowością, przygląda się kominom, masztom, podziwia tę kolosalną budowę i rozum ludzki, zastanawia go nieprzejrzany ogrom wód, z krańców płynące fale i to, jak można pośród owych bezmiarów trafić do celu i nie zbłądzić? Ani tu oka na czym oprzeć, wszędzie jednaka woda, nie niższa, nie wyższa, jednako rozhuśtana, bez najmniejszego orientacyjnego punktu i znaku...
Co za szaloną pamięć musi mieć taki okrętowy sternik! Ominąć wszystkie pokryte wodą mielizny, rafy, przeszkody i jechać jak po szynach, to przecież jest już szczytem ludzkiej doskonałości...
Nastała miesięczna początkowo noc. Łojek ani myśli o spaniu. Osrebrzone morze wydaje mu się olbrzymią łąką, na której żerują krocie tuczonych świń... Naprawdę tak mu się zdaje, fale zupełnie do świń podobne... Ba, to nawet żywe, ruszające się świnie...
– Co za olbrzymi majątek w tej niezliczonej trzodzie – myśli zdumiony. – Miliardy! Czyje te wieprze i kto je pędzi? Dokąd? Ani tu kupców, ni naganiaczy...
Naraz zjawia się kupiec – właściciel, nawet znajomy – Pietras z Krowodrzy... Łojek targuje sztukę po sztuce, ach, co za tanie świnie! W mig liczy zyski wprost niepojęte!
Po krótkiej chwili radości Łojek doznaje rozczarowania... Było to tylko przywidzenie... Otrząsa się z wrażenia, w miejsce rozkosznych wieprzów – morze, ruchoma woda, on nie na targu, ale w podróży do Anglii. Śmieje się sam do siebie, zapalając cygaro.
– A to ci heca...
Oparty o balustradę spluwa do morza i mówi z żoną po francusku... Mało, przeplata mowę różnymi językami... Aż sam się dziwi, kto go tym natchnął...
– All right... Merci bien... A rivederci... Gutus kogutus... Ein, zwei, drei...
Fenomenalne!
I znów po jakimś czasie złudzenie... Ktoś z obcych zagadnął go po niemiecku, a Łojek ani rusz! Wstyd go oblewa, język nawet polskiej mowy odmawia i usta kamienieją...
Obcy pan parska mu prosto w twarz i mówi z polska: Głuptas pan jesteś i tyle! Po co udawać pana? Masarza, choćby we frak się ubrał, zawsze czuć czosnkiem i salcesonem... Adieu!
Afront, obraza, ludzie się śmieją i wskazują palcami.
Na szczęście jakoś to zajście się zaciera, jak gdyby wcale nie istniało. Łojek odetchnął.
– Co to? zwiduje mi się jak w gorączce? – szepce pod nosem.
Ani go nikt nie czepia, wszystko w porządku, woda szumi jak zawsze i okręt pędzi jak szalony. Córka rozmawia z jakimś Anglikiem, kokietuje go, filutka... a jak jej z tym prześlicznie! Arystokratka w każdym ruchu i geście, zgrabna, modnie ubrana, wszyscy zwracają nań uwagę...
– Może to jaki lord, markiz lub książę? Wygląda na takiego...
Serce zabiło raźniej w piersi Łojka, patrzy i cieszy się tą sceną...
– Jak on się do niej mizdrzy... Proszę, jaka z nich para... Błogosław im, Panie Boże, a dam na dziesięć mszy...
Tęsknota za lądem odbiegła go do reszty, czuje się pewny siebie, dobrze, znacznie już lżejszy niż na ziemi, nawet szczęśliwszy. Teraz fale wydają mu się słabiutkie, morze za płytkie, a bieg okrętu leniwy do znużenia. Jakowaś siła wchodzi mu w ciało i odmładza. Czuje, iż żyć poczyna na nowo.
Wszedł do kajuty na półkwaterek wspaniałego koniaku. Pije, na umór pije. Na zdrowie kapitana, córki, majtków i maszynistów.
– Prosit! A jedźcie cwałem!
Długo błądził po korytarzu i szukał wyjścia, zanim z powrotem wydostał się na pokład, W czasie jego nieobecności zaszła na świecie gwałtowna zmiana. Księżyc zasłoniły potworne, czarne chmury, morze zaś poczynało się burzyć i szumieć przeraźliwie.
Łojek usiadł na wielkich skrętach lin, miarkując, co to będzie. Najwidoczniej zanosiło się na burzę. Za chwilę uderzył w okręt silny wiatr i zakołysał nim jak łupiną. Aż pokład zatrzeszczał pod nogami. Ściemniało się na gwałt, jakby świat cały zalała smoła. Kiedy na chwilkę błysnął księżyc przez chmury, wtedy ukazało się morze piekielnie powichrzone i czarne jak atrament. Wprost przerażało swoją otchłanią.
Widać, że nie na żarty zbierało się na burzę, bo okrętowa służba poczęła gonić po pokładzie, kręcić korbami, gotując okręt do walki. Co odważniejsi zostali jeszcze na pokładzie, inni zeszli do kajut. Łojek wyprawił żonę na dół, a sam pozostał, woląc przyglądać się naocznie gotującej się burzy. Zawsze to lepiej widzieć, niźli domyślać się przez ścianę. Anglik i córka gdzieś się zawieruszyli, lecz o tę parę jest zupełne spokojny. Wie dobrze, że tyle Anglikowi na lądzie, co i na wodzie. Trudno było pozostawić córkę w lepszej opiece i doświadczeńszych rękach.
Coraz górniejsze fale poczęły uderzać w dziób okrętu i wstrząsać jego kadłubem. Na masztach i wyprężonych linach zagwizdał wicher piekielnym śmiechem, zaszamotał zawieszonymi pasami i łodziami, zda się zatrzymał okręt na chwilę i cofnął, a po pokładzie potoczyły się beczki, grożąc rozbiciem lub stratowaniem przerażonych ludzi.
– Do kajut! – rozległ się rozkaz z ust biegających majtków. – Uciekać!...
Groza położenia stawała się naprawdę poważna. Pierwszy ogromny bałwan wody runął na okręt z taką gwałtowną siłą, że fala spłynęła po pokładzie. Teraz dopiero pasażerowie poczęli uciekać w panicznym strachu. Kilkoro ludzi zmiotła woda do morza. Słychać było ich wrzaski, a Łojek nawet ich dojrzał na grzywie spienionej fali. Nikt nie pamiętał tak nagłej burzy, po prostu morze w jednej minucie zrodziło sztorm jak się patrzy.
Na schodkach wiodących do kajut ścisk, tumult i rozpaczliwe krzyki. Ciżba zatarasowała wejście do tego stopnia, że ucieczka stała się wprost niemożliwa.
Łojek znalazł się wprawdzie na czele tej zapory, lecz w żaden sposób nie mógł się wyrwać z kleszczy setek ścieśnionych ramion.
Ciśnie się naprzód, rozpiera, wciąga dech w siebie, aby się ścienić, jednak na próżno. Czuje, że się udusi lub, gdy go zepchną z siłą, rozbije się na schodach na miazgę.
Szczęściem wydostał się z tłoku jedną nogą i usiłuje krzyczeć, by go puszczono, niestety dech mu zaparło.
Po długiej męce niemal cudem udało mu się wyswobodzić tułów, o drugiej jednak nodze mowy nie było. Zawisł ciałem na dół, jak wieprz na haku zawieszony, pięć metrów stromych schodów ma pod głową, macha rękami by się czegoś uchwycić, ściany gładkie jak lód, a krew uderza mu do głowy, czerwieni oczy i męczy go całkiem opacznym biegiem. Wnętrzności prawem ciężkości wtłaczają mu się w gardło i duszą swoim kneblem. Oblewa go śmiertelny pot i opuszczają siły. Ta torturowa pozycja w stosunku do wytrzymałości organizmu trwa już niezmiernie długo. Głowa Łojka zdaje się pękać i pęknie lada chwilka. Krew z nóg i piersi zlała się w gardzieli i policzkach, czoło i oczy na wierzch wypiera. Szyja wygląda jak wór nadany wodą, a żyły jak postronki.
Na domiar złego woda z pokładu chlusnęła w wejście... Wzmogły się krzyki i wprost nieludzkie szamotania. Żywoty zbitej masy stanęły oko w oko z zatonięciem. Bałwan jeden po drugim wpiera na pokład, przemaczając ludzi do cna.
Woda wlewa się ku kajutom potworną strugą, grożąc całkowitym zalaniem.
– Do pomp! – słychać okrzyki. – Inaczej utoniemy!
Groza widać ścieśniła natłok u wejścia, gdyż nagle wdarł się wraz z wodą w wąski korytarz. Łojek zjechał na brzuchu do połowy schodów i tu zaczepił się na nieszczęście łańcuchem od zegarka. Tłum przetratował po nim niczym furia. Ostatkiem mocy i przytomności szarpnął piersiami raz i drugi i stał się wolny, zostawiając na schodach część kamizelki ze złotym czasomierzem i łańcuszkiem.
Wpada teraz do pierwszej z kraju kajuty, zatrzaskując drzwi za sobą. Zapomniał, że ma córkę i żonę, trwoga przed śmiercią nakazała pamiętać tylko o sobie.
Na szczęście woda nie dostała się jeszcze do kajuty. Okręt nie tonął dotąd, ale ustąpił burzy, zdając się na jej łaskę. Uciążliwe jego borykanie zmieniło się w poddańczą słabość i igraszkę żywiołowego rozpętania złowrogich fal. Orkan wzmagał się jeszcze. Trójmasztowiec stawał teraz na dziobie prawie pionowo, to nabierał gwałtownie odwrotnej pozycji.
Łojek znalazł się w położeniu kamyczka w grzechotce rozbawionego dziecka. Tłukł się o ściany, to znów badał odporność podłogi i sufitu.
Naraz robi mu się niedobrze. Zbiera mu się na wymioty, straszne i tym straszniejsze, że bez zwykłego rezultatu. Dusi go piekielna czkawka i szarpie wnętrznościami, rozdziera usta morskim nawykiem i bezlitośnie dławi.
Atak ustaje na minutę, by jeszcze z większą zawziętością dać odczuć nieszczęsnemu rewoltę wszystkich poruszonych trzewi.
– T-r-r-r-ach!! – rozległ się łomot niby walącego się dębu. To główny maszt się złamał. Sytuacja więcej niż groźna, bez wyjścia. Okręt utraci równowagę i pójdzie brzuchem do góry. Nie pomogą już pompy, na nic zda się ratunek... Gdyby jeszcze ustała nagle burza... niestety, ta rośnie do wściekłości, w kataklizm jakiś się zmieniając.
Niepojęte rozjudzenie morza przyśpiesza los... Pękły ostatnie maszty. Widać zagłada bierze teraz królestwo.
I znów piekielny trzask... jakby dno morskie wulkan rozerwał...
Nie wiedzieć – czy okręt na minę trafił, czy wparł się w rozmachu na rafę...
Jedna sekunda – straszliwy huk i – okręt stanął... Czuć, że maszyny poszły w kawałki...
Śmiertelne zatrzymanie okrętu runęło na Łojka obłędem strachu. Słyszał ten grom podwodny i odczuł potworny wstrząs osaczonego na miejscu okrętu.
– Teraz już koniec... O-o!!! – jęknął struchlały.
Przypadł twarzą do okna – patrzy...
Burza jak gdyby przeszła, skończywszy dzieło... Ludzie się ciszą, uspakajają... Widno jak w dzień.
Naraz spostrzega kilkanaście ratunkowych łodzi spuszczonych na morze z wierzchu okrętu. Ludzie się ratują... miejsca dla wszystkich pod dostatkiem...
Niedaleko widać zielony ląd...
Łojek patrzy i bije w okno... nie ma najmniejszej wątpliwości, że o nim zapomniano...
Na jednej łodzi poznaje żonę, córkę i palącego fajkę Anglika... Widzi ich twarze uradowane i szczęśliwe, że ujdą śmierci...
Łojek woła na cały głos, waląc w niezwykle grubą szybę. Ludzie patrzą w tę stronę, lecz go nie słyszą i nie widzą... Okropne!
Pędzi do drzwi – klamka urwała się i pozostała mu w rękach... Przepadło, już teraz nie otworzy... Kopie w drzwi i jęczy w niebogłosy. Ludzie! jam tutaj, ratujcie!!...
Szczelność kajuty nie pozwoliła dosłyszeć... Łojka ogarnia śmiertelna rozpacz... Goni jak oszalały od drzwi do okna, nie krzyczy już, lecz wyje... Wyrazy wybiegają mu z krtani z pianą zaczerwienioną krwią...
Już tchu mu brak, nogi się trzęsą i pęka serce...
Łodzie obecnie kierują się w stronę brzegu... odjeżdżają, maleją w oczach... Już teraz nikt go nie usłyszy, nie wróci na ratunek Wszyscy uratowani, są już na rzut kamienia od lądu, że jeno wstąpić tylko on jeden...
– O-a!...
Szał porwał Łojka. Gryzie zębami ścianę, tłucze głową o drzwi, miota się w spazmach, przeklina żonę i córkę, pomstuje, jęczy, by oddała pieniądze, ale na marne... Tamci daleko, już są na lądzie... On jeden ginie...
Wtem w okno zagląda straszliwy pysk potwora.
– Rekin!
Przewalił się po fali, łysnął otwartą szczęką o krociach białych kłów. Za chwilę dał nura gdzieś pod okręt...
Łojek już krzyczeć nie mógł. Wcisnął się w kąt kajuty i zmartwiał w trwodze. Wie nieomylnie, co ta zębata paszcza znaczy...
Naraz woda poczyna wciskać się do kajuty. Zbielałe oczy Łojka patrzą, tężejąc w lęku... Zbliża się koniec...
Już woda dosięga kolan, pachwiny, piersi... Już się ku szyi wznosi, brodzie i ustom...
Łojek wspinał się pod powałę, gdzie jeszcze wolna przestrzeń. Jakżeż ona jest teraz droga i jedyna!
Wtem drzwi brzęknęły, jakby ktoś począł dobywać się do środka.
– Może ratunek – bełkocze niemo język Łojka. Zdaje mu się nawet, że słyszy głosy: – Hej, panie Łojek!
– O, Jezu, jestem! Otwórzcie!...
Zanurzony w wodzie po szyję usiłuje zbliżyć się ku drzwiom. Naraz wołanie zmieniło się w taki potworny kwik, jakby za ścianą sto wieprzów zarzynano. Potem ogłuszający plusk, szłapanie płetwami w wodę i ściany. Kajuta trzeszczy...
Znikają na wskroś przeżarte drzwi, a na ich miejscu ukazuje się straszliwa paszcza rekina...
Łojek oniemiał i zamarł w sobie. Brakło mu władzy, aby się ruszyć, w głaz zdał się zmienić.
Ohydny pysk najeżony zębami zamykał się, to otwierał czeluśnie, kłapiąc zębami jak sama śmierć...
Nie było czasu na przeżegnanie się i żal za grzechy, skruchę za lichwę; pomsta ludzka, wziąwszy za swe narzędzie tego oto gada z otchłani, wymierzyła już wyrok. Tak mu przynajmniej podszepnęło sumienie...
Zatopiły się zębce w opasłym brzuchu Łojka i zacieśniły... Chwycił go spazm konania, straszny piekielny... Już i serce znalazło się w haczykowatych trybach zębów... Jeszcze sekunda, a oczy staną w słup i zbledną widmem śmierci...
Wrzasnął jeszcze nieludzko, jak rozrywany zwierz, szarpnął się sobą ostatkiem dobytej siły i... leżące cielsko otwarło oczy...
– ??
– Guciu, czyś ty oszalał?! – zawołała przestraszona żona. – Drzesz ze mnie kołdrę wraz z prześcieradłem!...
– ?
Wylękłe oczy Łojka nie pojmowały gdzie się znajdują. Siadł na zrujnowanej pościeli, do pasa obnażony i cały zlany potem. Okropny sen widniał mu dalej na powiekach i przerażonej twarzy. Nie mógł nawet odetchnąć...
– Czy ci się śniło co, czy zmora cię męczyła?
Łojek patrzy dokoła oniemiały i ze zmysłów opuszczony, Upłynęła dobra chwila zanim coś niecoś oprzytomniał.
– A-a!!! – wykrztusił wreszcie słowo. – O, Jezu drogi, co ja przeżyłem...
Uczuł, że chory nie na żarty.
Prawie córka wbiegła wesoło do sypialni, i już ubrana do wyjazdu.
– Bonjour! Wstawajcie, państwo... Dorożka na kolej już zamówiona... do pociągu niecałe dwie godziny... Spóźnimy się, wstawajcież! – nagliła rozpromieniona Aurora.
Łojek dumał przez chwilę, zbierając gwałtem luzem biegnące myśli.
– Rozmyśliłem się i... nie pojadę! Nikt nie pojedzie! Za żadne skarby świata!!! – stęknął wyrocznie.
Na wargach kobiet siadły bezsłowne zapytania. Stały się nagle podobne wapnu.
Łojek z powodu snu dostał gorączki...
Nie pojechali.
więcej..