Rękopis znaleziony w Saragossie - ebook
Rękopis znaleziony w Saragossie - ebook
PRAWDZIWY Rękopis znaleziony w Saragossie! Ostatnia autentyczna i kompletna wersja arcydzieła — w nowym tłumaczeniu.
Całe pokolenia polskich czytelników (z Wojciechem Jerzym Hasem, autorem kultowej ekranizacji, włącznie) znają Rękopis… w przekładzie Edmunda Chojeckiego z 1847 roku. Szkopuł jednak w tym, że – jak się okazuje – wersja Chojeckiego została przezeń spreparowana: jest kompilacją dwóch wariantów powieści, do których tłumacz dopisał własne fragmenty tam, gdzie połączenie obu wersji było niepełne lub absurdalne.
François Rosset i Dominique Triaire, francuscy badacze literatury i biografowie Potockiego, zidentyfikowali i przeanalizowali wszystkie dostępne manuskrypty i druki dotyczące Rękopisu znalezionego w Saragossie. Dzięki temu czytelnicy po raz pierwszy mają okazję poznać kultową powieść w takiej formie, w jakiej pozostawił ją po sobie autor, i w nowym znakomitym przekładzie Anny Wasilewskiej.
Rękopis znaleziony w Saragossie był jedną z pierwszych książek totalnych, jakie przeczytałam w życiu, co znaczy, że dawał pierwotną, czystą przyjemność czytania i uczestniczenia w opowiadanej historii. Ta książka jest też dla mnie książką formacyjną – nie byłabym tym, kim jestem, gdybym w odpowiednim czasie jej nie przeczytała i gdybym nie poświęciła jej tyle myśli, zadziwień i zachwytów. Na dodatek Rękopis… należy do mojej apteczki literackiej - mam tam kilka tytułów, po które sięgam wtedy, kiedy sama czuję się w kryzysie pisarskim, kiedy wydaje mi się, że nie umiem sklecić zdania. Wtedy podczytuję sobie jakiś jeden wątek na przypadkowo otwartej stronie i dostaję całkiem niezłą dawkę pisarskiej energii. To jest czysty żywioł literatury. — OLGA TOKARCZUK
Nie ma wątpliwości, że pierwsze polskie tłumaczenie nowo odkrytej autorskiej wersji Rękopisu znalezionego w Saragossie zasługuje na miano wydarzenia literackiego roku, o ile nie pięciolecia! — JERZY SOSNOWSKI, Program 3 Polskiego Radia
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05818-3 |
Rozmiar pliku: | 5,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wreszcie przebudziłem się naprawdę. Słońce paliło mi powieki, z trudem zdołałem je unieść, dojrzałem niebo, byłem zatem na wolnym powietrzu, ale sen nadal mi ciążył. Nie spałem już, ale jeszcze nie byłem rozbudzony. Nawiedzały mnie obrazy katuszy, zdjęła mnie trwoga. Zerwałem się gwałtownie.
Gdzie znajdę słowa, by wyrazić zgrozę, jaka mną owładnęła?... Znajdowałem się pod szubienicą Los Hermanos. Trupy dwóch braci Zota już nie wisiały, lecz leżały po obu moich bokach. Wydawało się, żem spędził z nimi całą noc. Spoczywałem na kawałkach postronków, odłamkach kół, resztkach ludzkich szkieletów i na strzępach ohydnych, przegniłych łachmanów.
Sądziłem, że nie jestem jeszcze całkiem przebudzony i że dręczy mnie zły sen. Zamknąłem oczy i jąłem szukać w pamięci, gdzie byłem poprzedniego wieczoru... Wtenczas poczułem szpony wbijające mi się w bok. Ujrzałem sępa, który spadł na mnie i pożerał jednego z towarzyszy z mojego legowiska. Ból, jaki sprawiły mi jego pazury, całkiem mnie rozbudził. Ujrzałem^() tuż obok swoje odzienie i pośpiesznie je na siebie narzuciłem. Kiedy już byłem gotów, chciałem wyjść z zagrody szubienicy, ale brama była zamknięta, a wszelkie próby jej otwarcia na nic się nie zdały. Musiałem zatem wdrapać się na to posępne obmurowanie. Wówczas, oparłszy się o słup szubienicy, zacząłem rozglądać się dokoła. Z łatwością przyszło mi poznać, gdzie jestem. Znajdowałem się u wejścia do doliny Los Hermanos, nieopodal brzegów Gwadalkiwiru.
Kiedy tak badałem okolicę, dostrzegłem nad rzeką dwóch podróżnych, z których jeden szykował posiłek, drugi zaś trzymał cugle obu koni. Tak mnie zachwycił widok ludzi, że w pierwszym odruchu zacząłem wołać:
– Agur! Agur! – co po hiszpańsku znaczy „dzień dobry” albo „witaj”^().
Podróżni, dostrzegłszy te uprzejmości, które prawiono im ze szczytu szubienicy, po chwili wahania dosiedli koni, puścili się galopem i wypadli na drogę do Alcornoques. Krzyczałem, żeby się zatrzymali, ale na próżno: im głośniej krzyczałem, tym mocniej spinali ostrogami wierzchowce. Kiedy już całkiem zniknęli mi z oczu, postanowiłem opuścić swój posterunek. Zeskakując na ziemię, potłukłem się nieco.
Kulejąc, dotarłem nad brzeg Gwadalkiwiru i zastałem tam śniadanie, które porzucili podróżni; nic lepszego nie mogło mi się przytrafić, gdyż czułem się do szczętu wycieńczony. Znalazłem gotującą się jeszcze czekoladę, sponhao^() maczane w winie z Alicante, chleb i jajka. Kiedy się posiliłem, zacząłem rozmyślać o tym, co przydarzyło mi się ubiegłej nocy. Moje wspomnienia były dosyć zmącone, ale pamiętałem dobrze, że dałem słowo honoru, iż dochowam tajemnicy, i postanowiłem dotrzymać przysięgi. Rozstrzygnąwszy ową kwestię, zacząłem zastanawiać się nad dalszymi poczynaniami, czyli nad drogą, jaką mam obrać, i nie miałem wątpliwości, że prawa honoru nakazują mi ruszyć przez Sierra Morenę.
Dziwne może się wydać, że tak bardzo zajmowały mnie sprawy własnego honoru, a tak niewiele wypadki ubiegłej nocy, ale ów sposób myślenia był następstwem otrzymanego wychowania, jak się później w mojej opowieści okaże. Tymczasem wracam do swojej podróży.
Bardzo byłem ciekaw, co diabli uczynili z moim koniem, którego zostawiłem w Venta Quemada, a ponieważ było mi po drodze, postanowiłem tam wstąpić. Musiałem przebyć pieszo całą dolinę Los Hermanos i drogę do venty; zmęczony, marzyłem o chwili, gdy odzyskam konia. Istotnie, znalazłem go w tej samej stajni, w której go zostawiłem, wydawał się dziarski, zadbany i świeżo oczyszczony zgrzebłem. Nie wiedziałem, kto mógł się tym zająć, ale tyle już widziałem rzeczy niezwyczajnych, że jedna więcej nie przykuła na dłużej mojej uwagi. Ruszyłbym od razu w dalszą drogę, gdyby ciekawość nie nakazała mi raz jeszcze zajrzeć do gospody. Trafiłem do izby, w której zasnąłem, ale pomimo usilnych poszukiwań nie odnalazłem komnaty, gdzie ujrzałem piękne Afrykanki. Znużony, postanowiłem zaprzestać dalszych oględzin, dosiadłem konia i ruszyłem w drogę.
Kiedy się obudziłem pod szubienicą Los Hermanos, słońce stało już wysoko. Dwie godziny zabrało mi dojście do venty, toteż po przejechaniu dwóch mil trzeba mi było pomyśleć o jakimś schronieniu, jednak nie widziałem żadnego, więc jechałem dalej. Wreszcie dostrzegłem z dala gotycką kaplicę i lichą chatkę, która wydała mi się mieszkaniem pustelnika. Stały w sporej odległości od gościńca, ale ponieważ głód zaczął mi doskwierać, nie zawahałem się zboczyć z drogi, by zdobyć pożywienie. Dotarłszy na miejsce, przywiązałem konia do drzewa, zastukałem do drzwi pustelni i ujrzałem zakonnika czcigodnej postawy. Uściskał mnie z ojcowską czułością i rzekł:
– Wejdź, mój synu, czym rychlej. Nie spędzaj nocy pod gołym niebem. Strzeż się kusiciela, gdy Pan usuwa rękę sponad naszych głów.
Podziękowałem pustelnikowi za okazaną dobroć i wyznałem, że głód mnie trapi.
Odparł:
– Myśl o swojej duszy, mój synu. Wejdź do kaplicy. Uklęknij przed krzyżem. Zatroszczę się o potrzeby twojego ciała, ale będzie to prosty posiłek, jakiego można oczekiwać od pustelnika.
Wszedłem do kaplicy i zacząłem się modlić, gdyż nie byłem wolnomyślicielem, a nawet nie wiedziałem, że tacy ludzie istnieją; wszystko to było skutkiem mojego wychowania.
Pustelnik przyszedł po mnie, nim minął kwadrans, i wprowadził do chaty, gdzie zastałem dosyć schludne nakrycie. Były tam doskonałe oliwki, karczochy zalane octem winnym, słodka cebula w sosie winnym i suchary zamiast chleba. A także niewielka butelka wina. Pustelnik oznajmił, że wina nigdy nie pije, ale służy mu ono do ofiary mszy świętej. Gdy to usłyszałem, również postanowiłem nie pić, chociaż resztę wieczerzy spożyłem z przyjemnością. Kiedy się posilałem, do chaty weszła postać straszliwsza niż wszystko, co dotąd dane mi było widzieć w życiu. Był to człowiek na oko młody, lecz przeraźliwej chudości. Włosy miał sterczące, język wywieszony i okryty pianą toczoną z ust; z wyłupionego oka wypływała krew. Miał na sobie dosyć porządną czarną suknię, ale było to jego jedyne odzienie; nie miał pończoch ani koszuli.
Okropna ta postać nie odezwała się ani słowem i poszła przycupnąć w kącie, gdzie trwała nieruchomo jak posąg, z jedynym okiem utkwionym w krucyfiksie, który trzymała w ręku. Kiedy skończyłem wieczerzę, zapytałem pustelnika, kim jest ten człowiek. Pustelnik zaś odparł:
– Człowiek ów jest opętany, a ja wypędzam z niego złe duchy. Jego straszliwa historia dowodzi, jak zgubną moc posiada anioł ciemności, który zawładnął tą nieszczęsną krainą; jego opowieść może się przyczynić do twojego zbawienia i nakażę mu, żeby zaczął mówić.
Tu obrócił się w stronę opętanego i rzekł:
– Pacheco! Pacheco^()! W imię twojego odkupiciela, rozkazuję ci opowiedzieć swoją historię.
Pacheco wydał straszliwy ryk i odezwał się w te oto słowa:
HISTORIA OPĘTANEGO PACHECA
Urodziłem się w Kordobie; mój ojciec żył w dostatku. Matka umarła przed trzema laty. Ojciec wydawał się niepocieszony, ale kiedy po kilku miesiącach skorzystał ze sposobności i wyjechał do Sewilli, zakochał się w młodej wdowie, która nazywała się Kamilla de Tormes. Nie cieszyła się ona dobrą sławą i wielu przyjaciół ojca próbowało odwieść go od tej znajomości, ale na przekór ich staraniom małżeństwo doszło do skutku w dwa lata po śmierci mojej matki. Ślub odbył się w Sewilli i kilka dni potem ojciec wrócił do Kordoby z nową żoną Kamillą oraz jej siostrą, Inezillą.
Zachowanie macochy doskonale odpowiadało jej złej reputacji; zaraz po przybyciu do naszego domu próbowała obudzić we mnie miłość. Nie powiódł jej się ów zamiar. Jednak zakochałem się w jej siostrze Inezilli. Moja namiętność tak się nasiliła, że poszedłem rzucić się ojcu do nóg i błagałem, by oddał mi rękę swojej szwagierki.
Ojciec podniósł mnie z dobrocią, a potem rzekł:
– Synu, zakazuję ci myśleć o tym małżeństwie, i czynię to z trzech powodów. Po pierwsze: nie przystoi, byś stał się szwagrem swojego ojca. Po drugie: święte prawa Kościoła nie zezwalają na takie małżeństwa. Po trzecie: nie chcę, byś poślubił Inezillę.
Wyłożywszy mi swoje trzy powody, ojciec odwrócił się i odszedł.
Zamknąłem się w swoim pokoju i pogrążyłem w rozpaczy. Macocha, którą ojciec wkrótce powiadomił o tym, co zaszło, przyszła do mnie i zapewniła, że niepotrzebnie się smucę, bo jakkolwiek nie mogę poślubić Inezilli, zawsze mogę zostać jej corteho, czyli kochankiem, i sama się tym zajmie, a zarazem wyznała mi miłość i mówiła o ofierze, jaką czyni, odstępując mnie siostrze. Zachłannie słuchałem tych słów, które dawały nadzieję mojej namiętności; Inezilla była jednak tak skromna, że wydawało mi się niemożliwe, by zechciała odpowiedzieć na moją miłość.
W tamtym czasie ojciec postanowił wybrać się do Madrytu, żeby ubiegać się o posadę corregidora^() Kordoby; w podróż zabrał żonę i jej siostrę. Jego nieobecność miała potrwać tylko dwa miesiące, ale czas ten wydał mi się długi, gdyż byłem daleko od Inezilli.
Po upływie niespełna dwóch miesięcy otrzymałem od ojca list, w którym nakazywał, bym wyjechał mu na spotkanie i czekał w Venta Quemada, u wjazdu do Sierra Moreny. Jeszcze kilka tygodni wcześniej nie zdobyłbym się łatwo na przejazd przez Sierra Morenę, ale właśnie niedawno powieszono dwóch braci Zota. Szajka rozpierzchła się, a drogi uchodziły za dosyć bezpieczne.
Wyruszyłem zatem z Kordoby około dziesiątej rano i stanąłem na nocleg w Andujar, u najgadatliwszego oberżysty w całej Andaluzji. Zamówiłem obfitą wieczerzę, część zjadłem, a resztę zachowałem na dalszą podróż.
Nazajutrz w Los Alcornoques spożyłem zapasy z kolacji i na wieczór stanąłem w Venta Quemada. Nie zastałem tam ojca, ale ponieważ listownie kazał mi na siebie zaczekać, przystałem na to tym chętniej, że gospoda była obszerna i wygodna. Oberżystą był wtedy niejaki Gonzales z Murcji, człowiek dosyć poczciwy, ale wielki samochwał, który nie omieszkał obiecać mi wieczerzy godnej hiszpańskiego granda. Podczas gdy ją szykował, poszedłem na przechadzkę nad brzeg Gwadalkiwiru, a po powrocie zastałem wieczerzę, która w rzeczy samej nie była niesmaczna.
Gdy już się posiliłem, rzekłem do Gonzalesa, by przygotował mi łóżko. Zmieszał się i wypowiedział kilka słów całkiem niedorzecznych. Wreszcie wyznał, że zajazd jest nawiedzany przez duchy i że on z rodziną nocuje w małym gospodarstwie nad rzeką; dodał, że jeślibym pragnął spędzić tam noc, każe dostawić mi łóżko.
Propozycja ta wydała mi się całkiem niestosowna; rzekłem, że może nocować, gdzie mu się tylko podoba, byleby zechciał przysłać mi moich ludzi. Gonzales obiecał i odszedł, kręcąc głową i wzruszając ramionami.
Moi służący zjawili się chwilę potem; słyszeli już o upiorach i chcieli mnie nakłonić, bym spędził noc w gospodarstwie. Potraktowałem ich rady dosyć opryskliwie i kazałem przygotować łóżko w tej samej izbie, w której spożyłem wieczerzę. Usłuchali, choć niechętnie, a gdy posłanie było gotowe, ze łzami w oczach znów poczęli mnie zaklinać, bym przenocował w gospodarstwie. Mocno zniecierpliwiony ich przestrogami, dałem upust złości, która skłoniła ich do ucieczki, ale ponieważ nie miałem w zwyczaju korzystać z pomocy służby przy rozbieraniu, obszedłem się bez nich. Okazali mi większą troskliwość, niż na to zasługiwałem, zostawili bowiem przy łóżku zapaloną świecę, a także drugą, zapasową, dwa pistolety i kilka ksiąg, których lektura mogła utrzymać mnie w stanie czuwania, ale prawdę powiedziawszy, senność już mnie opuściła.
Spędziłem jakieś dwie godziny, to czytając, to przewracając się w łóżku. Wreszcie dobiegł mnie dźwięk dzwonu czy też zegara, który wybił północ. Zdziwiło mnie to, ponieważ nie słyszałem, żeby wybijał poprzednie godziny. Wtem drzwi się otwarły i ujrzałem, jak wchodzi moja macocha, w swobodnym nocnym stroju, z lichtarzem w ręku. Podeszła do mnie po cichu, z palcem przytkniętym do warg, jakby chciała narzucić mi milczenie, postawiła lichtarz na nocnym stoliku, siadła na łóżku i przemówiła w te słowa:
– Pacheco, oto nadeszła chwila, w której mogę podarować ci obiecane rozkosze. Przed godziną przybyliśmy do tej gospody. Twój ojciec nocuje na fermie, ale ja, dowiedziawszy się, że tu jesteś, dostałam pozwolenie, by spędzić noc z moją siostrą Inezillą. Siostra czeka na ciebie i niczego ci nie odmówi, ale musisz poznać warunki swojego szczęścia. Ty kochasz Inezillę, ja kocham ciebie. Pragnę was połączyć, lecz nie zdobędę się na to, by zostawić was samych, i was nie opuszczę^(). Pójdź za mną.
Macocha nie dała mi dużo czasu na odpowiedź; ujęła mnie za rękę i poprowadziła korytarzami, aż dotarliśmy do jakichś drzwi, gdzie przystawiła oko do dziurki od klucza^().
Gdy dość się już napatrzyła, rzekła:
– Wszystko idzie dobrze, sam zobacz...
Zająłem jej miejsce przy dziurce od klucza i rzeczywiście ujrzałem uroczą Inezillę, która leżała w łożu, ale daleko jej było do zwykle okazywanej skromności.
Wyraz oczu, wzburzony oddech, ożywiona cera i jej zachowanie wskazywały na to, że oczekuje kochanka.
Kamilla pozwoliła mi się napatrzeć, a potem rzekła:
– Drogi Pacheco, zostań przy drzwiach; kiedy nadejdzie czas, przyjdę po ciebie.
Gdy weszła do środka, przyłożyłem znów oko do dziurki i ujrzałem tysiąc rzeczy, o których trudno mi wprost mówić. Kamilla zdjęła suknie, a potem, kładąc się obok siostry, rzekła:
– Moja nieszczęsna Inezillo, czy to prawda, że chcesz mieć kochanka? Nieszczęsne dziecko, nawet nie wiesz, jaki ból ci zada. Przewróci cię, przyciśnie, rozedrze.
Kiedy Kamilla uznała, że dość już pouczyła swoją uczennicę, otworzyła mi drzwi i przywiodła do łóżka siostry. Cóż mam ci powiedzieć o tej zgubnej nocy: zgłębiłem rozkosz i zbrodnię. Długo jeszcze walczyłem z sennością i z naturą, by jak najbardziej przeciągnąć piekielne uciechy. Wreszcie usnąłem i nazajutrz obudziłem się pod szubienicą braci Zota, pomiędzy trupami dwóch nikczemników.
Tu pustelnik przerwał opętanemu i rzekł:
– A zatem, mój synu, co o tym powiesz? Myślę, że trwoga by cię zdjęła, gdybyś się znalazł między dwoma wisielcami.
Odparłem:
– Ojcze, obrażasz mnie. Szlachcic nigdy nie powinien się bać, tym bardziej jeśli ma zaszczyt być kapitanem gwardii walońskiej.
– Ależ, synu – mówił dalej pustelnik – czy słyszałeś, aby podobna rzecz przytrafiła się komuś innemu?
Zawahałem się przez chwilę i odparłem:
– Ojcze, skoro ta przygoda przydarzyła się panu Pacheco, mogła też przydarzyć się innym. Osądzę to lepiej, jeśli nakażesz mu dalej opowiadać.
Pustelnik obrócił się do opętanego i rzekł:
– Pacheco! Pacheco! W imię twego odkupiciela, nakazuję ci mówić dalej.
Pacheco wydał straszliwy ryk i tak dalej prawił:
– Na wpół umarły umknąłem spod szubienicy. Wlokłem się, nie wiedząc dokąd. Wreszcie napotkałem podróżnych, którzy ulitowali się nade mną i odprowadzili do Venta Quemada. Zastałem tam oberżystę i moich ludzi mocno zatroskanych. Spytałem, czy ojciec mój nocował w gospodarstwie. Odparli, że nikt się w nocy nie pojawił.
Nie mogłem dłużej wytrzymać w Venta Quemada i ruszyłem do Andujar. Dotarłem tam już po zachodzie słońca. W oberży było tłoczno, więc posłano mi w kuchni; położyłem się, ale nie mogłem zasnąć, gdyż moje myśli nadal zaprzątały potworności minionej nocy. Na kuchennym palenisku postawiłem zapaloną świeczkę. Wtem świeca zgasła i poczułem, jak śmiertelny dreszcz ścina mi krew w żyłach.
Coś ciągnęło kołdrę; potem dobiegł mnie cichy głosik:
– To ja, Kamilla, twoja macocha. Zimno mi, kochanieńki, zrób mi miejsce pod kołdrą.
Po chwili odezwał się drugi głosik:
– To, ja, Inezilla, pozwól mi wejść do swojego łóżka. Tak mi zimno.
Wtem uczułem, jak brodę ściska mi czyjaś lodowata ręka. Zebrałem wszystkie siły i krzyknąłem:
– Precz, Szatanie!
Głosiki znów się odezwały:
– Czemu nas wypędzasz? Czyż nie jesteś naszym mężusiem? Zimno nam. Rozpalimy ogień.
W istocie dojrzałem wkrótce płomień na palenisku. Gdy w kuchni się rozjaśniło, dostrzegłem nie Inezillę i Kamillę, lecz dwóch braci Zota wiszących w kominie.
Widok ten niemal odjął mi zmysły. Zerwałem się z łóżka, wyskoczyłem przez okno i puściłem się pędem przez pola. Przez chwilę pochlebiałem sobie, żem zdołał umknąć przed tym okropieństwem, ale obróciwszy się, ujrzałem dwóch wisielców, którzy za mną gonili. Jeszcze przyspieszyłem kroku i wisielcy zostali w tyle. Ale moja radość nie trwała długo. Ohydne stwory zaczęły obracać się kołem i w mig mnie doścignęły. Biegłem jeszcze, aż siły mnie opuściły.
Wtenczas uczułem, jak jeden z wisielców chwyta mnie za kostkę lewej nogi. Próbowałem się uwolnić, ale drugi odciął mi drogę. Stanął przede mną, wytrzeszczył oczy i wywalił język, rozpalony do czerwoności jak żelazo dobyte z ognia. Błagałem o łaskę, lecz na próżno. Jedną rękę chwycił mnie za gardło, drugą wyrwał mi oko. Przez oczodół wsunął swój palący język. Zaczął lizać mi mózg – wyłem z bólu.
Wtedy drugi wisielec, który schwycił mnie za lewą nogę, puścił w ruch pazury. Najpierw zaczął łaskotać mnie w podeszwę stopy. Następnie zdarł mi skórę, wydzielił nerwy, obnażył je i począł grać na nich jak na instrumencie muzycznym, ale ponieważ nie wydawałem dźwięków przyjemnych dla jego uszu, wbił mi szpony pod kolanem, zacisnął ścięgna i począł je wykręcać, jakby stroił harfę. Wreszcie zaczął grać na mojej nodze, z której uczynił sobie psalterion. Słyszałem jego diabelski śmiech. Ból wyrywał mi z gardła przeraźliwe krzyki, a piekielne wycia dopełniały chóru. Usłyszałem zgrzytanie potępieńców; wydawało mi się, że miażdżą zębami każde włókno mojego ciała. Na koniec straciłem przytomność. Nazajutrz pasterze znaleźli mnie na polu i zanieśli do pustelni. Wyznałem swoje grzechy i u stóp krzyża znalazłem ulgę w cierpieniach. Tutaj opętaniec wydał straszliwy ryk i umilkł.
Wówczas zabrał głos pustelnik:
– Widzisz zatem, młodzieńcze, potęgę Szatana, módl się i płacz. Jest już późno. Musimy się rozstać. Nie oferuję ci swojej celi, albowiem krzyki Pacheca nie dałyby ci zasnąć. Idź do kaplicy. Będziesz tam pod opieką krzyża, który osłoni cię przed demonami.
Odrzekłem, że będę spał tam, gdzie mi każe. Wnieśliśmy do kaplicy małe łóżko polowe. Położyłem się, a pustelnik życzył mi dobrej nocy.
Kiedy zostałem sam, wróciła do mnie opowieść Pacheca. Dostrzegłem w niej wiele zbieżności z moimi własnymi przygodami i jeszcze o niej rozmyślałem, gdy wybiła północ. Nie miałem pewności, czy to pustelnik dzwonił, czy też była to sprawka upiorów. Wtedy dobiegło mnie skrobanie do drzwi. Podszedłem i spytałem:
– Kto tam?
Cichy głos odpowiedział:
– Zimno nam, otwórz, to my, twoje kochanki.
– Idźcie precz, przeklęci wisielcy – odparłem – wracajcie na szubienicę i dajcie mi spać.
Na to cichy głos znów się odezwał:
– Szydzisz z nas, bo siedzisz w kaplicy, ale wyjdź no tu do nas na dwór.
– Zaraz tam będę – odparłem.
Poszedłem po szpadę i chciałem wyjść, lecz drzwi były zamknięte. Powiedziałem to upiorom, ale nic nie odrzekły. Położyłem się i spałem do rana.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------