- W empik go
Rękopism mego kuzyna warjata. Tom 1-2 - ebook
Rękopism mego kuzyna warjata. Tom 1-2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 279 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mój kuzyn umarł – szkoda biedaka! – Umrzeć w dwudziestym szóstym roku życia, to przykro – prócz tego, mój kuzyn był ładnym chłopcem – powiadają nawet że miał dobrą głowę i znakomite zarody talentu do malarstwa. – W dwudziestym pierwszym roku już otrzymał patent magistra sztuk pięknych, później podróżował bardzo daleko – podobno był gdzieś aż w Indjach. – Co do mnie, wiem tylko, że wróciwszy do kraju prowadził szalony, werterowski romans z jakąś panienką – ożenił się, był zdradzony – że długo chorował, najprzód, z rany odniesionej później, dostał manji dziwacznej aż wreszcie zwarjował na dobre i przeżywszy lat dwa w klasztorze Bonifratrów, dnia wczorajszego umarł. Żal mi szczerze kuzyna Walerego! Odebrałem wezwanie od Xiędza Przeora i wybieram się na pogrzeb; przeklęty deszcz… jakby z wiadra leje…. lecz uczynię to dla kuzyna Walerego i pojadę.
– No dobrze, że się to już raz skończyło, mój biedny kuzyn już pochowany – ale rzecz dziwna; że też pamiętał o mnie przed samym zgonem… – prawda! Ja sam tylko odwiedzałem go wciągu smutnej choroby jego umysłu – znał ranie dobrze i dla tego zapewnie otrzymałem po nim sukcesję!!!
Żeby mi nie żal było biednego chłopca to rozśmiałbym się serdecznie; bo też to i zabawna rzecz spadek po warjacie – jest to tylko teka opieczętowana – wszakże zobaczymy! Lękam się znaleść cóś dziwnego: naprzykład, z kilkadziesiąt kóp much suszonych – bo to obłąkani miewają rozmaite figle w myśli.
– A to! – anim się spodziewał – wszakże to rękopism – istotnie rzecz ciekawa!
– Czytajmy! –
Czlwiek jest taki że jak zaczną w niego wmawiać że głupi, to w końcu uwierzy.
Jean Paul Richter.
Jak mi tu ciasno, duszno! w tej brudnej celi… czarne mnichy, chcą ze mnie gwałtem zrobić pokutnika – a Bóg? Wszyscy mówią że wielki i dobry… a ja tak długo cierpiałem!…. tak, bo zawsze, wtedy jak byłem jeszcze świeckim człowiekiem… kiedy mnie ogrzewało słońce…, oh! słońca!…, jakże go dawno nie widziałem! – piękne słońce!… a tu… tu nie ma słońca!… mówiłem, że wtedy było mi zimno w piersiach, coraz zimniej… a głowa pałała od ognia! tylko, jak byłem dzieckiem, to miałem ciepło w piersiach i głowa nie paliła mnie tak bardzo… bo, Matka, moja Matka! całowała mnie w czoło. O moja Matko! czemuż pojechałaś odemnie? Okrutne mnichy! i ciebie powieźli…. Na czarnym okręcie płynęłaś moja Matko a połysk krwawego światła pochodni oślepił moje oczy, czy też łzy je zaćmiły i… nie mogę, nie mogę! dojrzeć teraz gdzie, dokąd uwieźli ciebie Matko moja! – Głowa moja spalona na węgiel….. zimno w piersi a nie ma twoich ust kochanych by ostudziły mi czoło, a brak mi bicia serca twojego, co ogrzewało me piersi dziecinne!….
Dawniej… lubiłem patrzeć w Niebo – tam, szukałem ciebie, Matko moja, i tych białych aniołów co maja suknie tkane we gwiazdy – a tęczami przepasują piersi… a liljami wonieją ich czoła! a teraz odebrali mi niebo… spojrzałem do góry….. i zczerniałe deski sufitu były mojem niebem! jakież to szyderstwo…..oh! co czynić? co czynić!
Dawniej… pióro jak biała chorągiew chwały wiodło mnie do jakichś krain zaziemskich – strumienie blasków i morza woni, kołysały zmysły moje! – Cudneż to były rojenia!…. ileż to razy w świętych godzinach natchnienia śpiewała pierś moja hymny uroczyste! Jakże wysoko wznosiła się dusza moja! tron jej krył się w niebiosach a Cale obłoków białych, utkanych w promienie słońca niby we kwiaty złociste jak chmury kadzideł srebrnym pasem otaczały jego majestat ogromny!… I gdzież zniknęło to czyste natchnienie?…. O, wróćcie rai… wróćcie tylko pieśń moją, natchnioną! a będzie mi ona tym rajem straconym, po którego lazurowych falach, umarłe bicia mojego serca i zapomniane pocałunki matki, jak białe łabędzie, powoli, smutnie pływają.
* * *
Tak mi straszno! i zgroza zimne krople wyciska mi na czole….. drzwi mojej celi wiatr otwiera! – kto jesteś, co wchodzisz do celi pokutnika? masz czarną szatę… a blade, okropnie blade są lica twoje….. precz czarny odemnie! boję się ciebie… ktoś ty?
Gość . Jestem… natchnienie!
Ja . Cha! cha! cha! natchnienie – i wchodzisz do mnie w szlafroku!! aksamitny czarny szlafrok… usta sine… i taki blady jesteś…..cha!
cha! cha!… nie dotykaj mnie! zimne jak umarły masz ręce… boję się ciebie! –
Gość. Siadaj i pisz – ogrzeję twe piersi pałacem wspomnieniem… pisz!…. i…..głowa moja… o Boże! moja głowa! nic nie rozumiem…..
Tu mój kuzyn Walery musiał dostać paroxyzmu szaleństwa – bo zostawił pół arkusza czystego papieru i naszkicował wybornie siebie piszącego na krzesełku i natchnienie w szlafroku i pantoflach, z wielką powagą, przysadzające mu dużą pchłę do serca.
(Tu facsimile).
Odtąd zapewnie poczyna się powieść dyktowana przez natchnienie w negliżu.
IDEA TRANSCENDENTALNA,
NA POCZĄTKU BYŁO… NIC
* * *
NA KOŃCU BĘDZIE… NIC.
Ogniste słońce Indji snopem brylantowych promieni trzęsło nad wybraną krainą, – olbrzymia wegetacja milcząc, uroczyście przeglądała się w niebieskich wodach jeziora, uśpione w zaroślach tygrysy Bengalu oczekiwały by wspaniałym chórem ryków ogłosić wschód nocy na Indyjskiem Niebie, – wiatr lekki, woniejący, poruszał fałdami purpurowego jedwabiu, co okrywał pyszny namiot rozpięty nad brzegiem jeziora.
W namiocie na bogatem, wschodniem wezgłowiu leżał niedbale człowiek, którego ciało okrywała muślinowa szata a twarz objęła zasłona z gazy.
Przy wezgłowiu na aksamitnej, złotą frenzlą oszytej poduszce – siedziała na sposób turecki cudnej piękności kobieta!….
Strój jej jak również i postać przywodziły na myśl ideały wschodnich odalisek: – bogaty z zielonego jedwabiu kaftan spadający do kolan przepasywała srebrna, brylantami świecąca szarfa, szerokie pantaljony z białego indyjskiego muślinu ozdobione srebrnym lampasem spływały na drobne alabastrowej białości stopy, okryte w purpurowe pantofelki, przeszywane haftem złotych liści – Z pod białego jak śnieg turbanu oszytego perłami, woniejące strumienie czarnych, połyskujących włosów piętrzyły się w bujnych kędziorach na łabędziowej szyi; – jedną ręką wspierała się na poduszce, w drugiej trzymała wachlarz piór rajskiego ptaka. Czarne jej oczy z niespokojnością śledziły za najmniejszym ruchem uśpionego – lecz w tych cudnych oczach nie było wyrazu czułości, coby je ożywił – przeciwnie, jakaś jakby gwałtem tajona wściekłość połyskiwała w jej spojrzeniu… i raz uśmiech nienawiści wykrzywiał koralowe usta, to znowu, gniew rozdymał różowe jej nozdrza.
Śpiący poruszył się i wyrzekł chrapowatym głosem w języku powszechnie używanym na wschodzie,
"Zeljo! zdejm zasłonę z mej twarzy, i na – kryj ją puklami twoich włosów. spiesz się!… chce tak nieotwierając powiek, dokończyć zaczętego we śnie marzenia… tak… a teraz ognistym pocałunkiem sparz moje usta!…. Precz niewolnico! twoję usta zimne jak lody północy… kupione twoje pocałunki, studzą żar mych sennych urojeń… Precz, niewolnico!
Podniósł się i na wpół przechylony groźnem i wzgardliwem wejrzeniem patrzył na zgiętą w kornej postawie odaliskę.
Człowiek ten mógł mieć lat czterdzieści – rysyjego twarzy nosiły na sobie piętno brzydoty i znikczemnienia – żółte okrągłe oczy jak u drapieżnego ptaka, miały szatański wyraz – nos orli mocno zagięty i w końcu przypłaszczony naturalnie, przypominał fizjonomję orjentalną – usta wielkie, zgrubemi wywiniętemi wargami były przerażająco sine, a twarz żółtawo bladego koloru nosiła piętno jakiejś martwej chorowitości; wierzch głowy spiczasto zakończony, okrywały krótkie, gęste i mocno kędzierzawe włosy zupełnie czarnego koloru. Ręce długie i nadzwyczaj chude jak równie i cała budowa w połowie tylko okryta muślinową szatą dopełniały odrażającą powierzchowność tego człowieka, co była, jakby umyślnie utworzonym kontrastem pięknej niewolnic}'.
Ten człowiek nazywał się pan Fühl.
Chwilę jeszcze pozostał w tej postawie gniewnej i grożącej nagle, śmiech sarkastyczny, chrypliwy wydobył się z ust jego – przetarł oczy – ziewnął szeroko i rzekł:
Zadzwoń Zeljo! – dobrze – a teraz odejdź chcę mówić z Alfonsem – każę mu zdjąć głowę.
– Zelja z przestrachem spojrzała na Fühla.
– Straszliwa fizjonomja tego człowieka na widok trwogi odaliski przybrała ironiczny wyraz.
– No odejdź już – trwożliwa – serce twego kochanka żywe czy umarłe zawsze do ciebie powróci – odejdź!
Zelja podniosła zasłonę zakrywającą wejście do przyległego namiotu.
Zaledwie zasłona zapadła za postacią odaliski – zbliżył się do niej młody człowiek przyjemnej powierzchowności, ubrany wytwornie po francuzku.
– Zeljo! zapytał spiesznie, Zeljo, czy będziesz gotową dzisiaj?
Zelja położyła palec na ustach – chciała coś wyrzec, lecz niecierpliwy dźwięk dzwonka przerwał chwilową rozmowę – Zelja oddaliła się w głąb namiotu a Alfons de*stanął przed wezgłowiem Fühla.
– Pan Hrabia mnie potrzebuje?
– Atak! ja hrabia za pieniądze, nudzę się okropnie i dla tego wzywam ciebie potomka szlacheckiej rodziny, niegdyś ozdobę salonów w St. Germaine abyś mnie rozerwał – płacę ci za to mój drogi – a ty… ty mnie haniebnie oszukujesz…
– Panie!
– Milcz mój drogi – staraj się przedewszystkiem zrozumieć moje chęci… zaraz….. Tu pan
Fühl ziewnął znowu namyślił się przez chwilę i mówił dalej: kiedy przed rokiem przybyłem do Paryża, byłem okropnie znudzony – przebiegłem prawie cała kulę ziemską i wszędzie znalazłem ludzi jednakich; tylko zewnętrzną rassą kształtów różni, zresztą równie głupi, równie nikczemni wszędzie. – Otóż, ponieważ miewam rozmaite grymasy zachciało mi się mieć w usługach szlachcica – i ty mości margrabio czy baronie, potomku znakomitego Bretońskiego domu, za sto tysięcy franków rocznej pensji przyjąłeś u mnie obowiązki – przyznasz mój szlachetny panie że drogo opłacam poniżenie twej rodowej godności – – ale wziąłem cię ze względu że nudzę się okropnie, że zresztą, ty przyrzekłeś mi wynajdywać ciągle zajęcie się – napływ bezprzestannych wrażeń. Otóż, powiem ci mój drogi, że mimo tego ja jestem zawsze znudzonym a ty… głupcem…
– Panie!
– Tylko nie unoś się – lub postradasz twoją piękną posadę – cierpliwości mój drogi! lat kilka prędko upłynie – i wrócisz znowu na swoje salony z majątkiem – bo to wy nazywacie majątkiem. – Widzisz mój panie, na świecie trzeba mieć koniecznie jedno z dwojga: wiele pieniędzy, lub wiele cierpliwości… kto ma jedno i drugie to już zbytek – tak ja myślę kochany panie – a teraz powiedz mi dla czego zaprowadziłeś mnie do Indji gdzie obiecywałeś przesycić mnie roskoszą i… co mam czynić wreszcie aby nie umrzeć z nudów w tym pięknym kraju? Możesz usiąść.
Miody człowiek przygryzł usta do krwi – usiadł i zamyślił się głęboko.
– No! a mówże nakoniec – "mów wiele, myśl mało" tak wykrzywiona zasada waszych bazgraczy, lepszą jest i prawdziwszą – kto myśli wiele ten lub nic nie myśli lub cóś bardzo znakomitego – w pierwszym razie nazwą go wiel – kim głupcem – w drugim – wielkim mędrcem! a wiesz przecie, że ostateczności graniczą, ze sobą….. nakoniec, dla jednego i drugiego jednaka zaplata: rozgłos, sława! lub jak chcesz to nazwij – no! ale słucham! – Panie hrabio, pan jesteś szczególnym człowiekiem – jakiego nie widziałem nigdy…..
– Eh! mój kochany – któż się pyta ciebie jakim człowiekiem jestem – być może, że nie widziałeś podobnego, to jest mówiąc prosto, nie widziałeś nikogo co by miał tak wiele pieniędzy – lecz nie o to idzie – powiedz raczej co ma czynić taki człowiek aby przecież mógł żyć na świecie?
– Przebacz pan – lecz ja wynajduję mu przedmioty jakie w mojem i w ogólnem rozumieniu powinny uprzyjemnić życie każdemu.
– I jakież to przedmioty?
– Właściwe – ale… powiem to panu inaczej – przyznasz że głównym, panującym pierwiastkiem w człowieku jest: chęć – żądza – nadzieja, które nazwę ciekawością, jeśli się panu podoba…..
– Podoba mi się mój drogi – cóż dalej?
– Otóż ciekawość ta jest dwojaką: umysłowa i zmysłowa:, jeżeli człowiek ma ciekawą duszę, szuka środków do nasycenia jej w dziedzinie nauk, sztuk… wreszcie, stara się z każdej rzeczy spotkanej w życiu wydobyć jej stronę idealną, to jest…..
– Rozumiem, to jakby ziarno z łupiny – lecz mój panie, twój ciekawy umysł znajdzie się w śmiesznem położeniu, jeżeli z łupiny dobędzie zepsute ziarno… a to zdarza się… przyznasz?
– No! w takim razie powinien rzucić owoc zepsuty i szukać innych. – Wybornie! ajeżeli w dwudziestu łupinach z kolei znajdzie zepsute ziarna?
– To rzadki wypadek! – Ale praktyczny.
– Tak, lecz i w tym przypadku powinien cierpliwie szukać dalej…..
– Ba, cierpliwie! Otoż widzisz mój drogi całe twoje rozumowanie redukuje się do mego zdania że na świecie potrzeba mieć: lub wiele pieniędzy lub wiele cierpliwości… ja mam pieniądze – idź do diabła z twoją cierpliwością!
– Bardzo dobrze – więc pan jesteś ciekawym zmysłowo?
– Ba!
– Więc szukaj pan środków zaspokojenia zmysłów.
– Rozumiem – mam wyrzucać ziarna a jeść łupiny – dziękuję!
– Ależ, dla pana ta łupina będzie ziarnem jak znowu ziarno negacją anti-exystencją!
– Aha! jesteś djalektykiem – mój drogi, czy chodziłeś na Uniwersytet?
– Tak panie…
– I słuchałeś zapewnie kursów filozofji?
– Ale… tak… i
– No mój drogi, odbieram ci twoją, pensje i oddalam ze służby.
– Lecz powód?
– Wiesz przecie, że jesteś moim antreprenerem roskoszy a ty nie możesz wiedzieć nawet co jest roskosz, gdyż aby coś rozumieć trzeba znać – żeby doznać trzeba zużyć – doznać zaś może tylko ten kto nie rozumuje lecz używa – Ol niech przepadnie ta przeklęta refleksja! Czy wiesz mój panie jak wygląda człowiek co każdą zamierzoną czynność oddaje pod rozwagę swej refleksji? – oto zupełnie jak student co zerwawszy smaczny lecz nieznany sobie owoc oddaje go nauczycielowi który wytłumaczywszy mu wszystkie własności owocu – opowiedziawszy smak jego, sam go wreszcie zjada! – daj pokój kochany panie! mnie potrzeba człowieka świeżego serca, młodość twoja uwiodła mnie, obadwa jesteśmy na jednej stopie usposobienia – ja lubię kontrasty! – Nakoniec, nie wiem na co mi zdać się możesz – bo czego ja chce tego ani ty, ani nikt w świecie dać mi nie może – ja chcę… będzie to śmieszne… ja chcę… ja chcę być kochanym! kochanym od kobiety któraby była uposażona we wszystkie przymioty duszy i ciała o ile te exystują.
– Ależ to rzecz najłatwiejsza panie hrabio, pan – mój Boże! z twoim rozumem, z twoim majątkiem ogromnym!
– Jesteś głupcem! czy nie widzisz że jestem brzydki i to okropnie, rażąco! i ta szpetność moja jest przyczyną niezwalczoną, która odpycha odemnie nadzieję upragnioną na zawsze! na zawsze, rozumiesz! O, ja wiem że jeżeli zapłacę bardzo drogo, to będę miał niewolnicę która moje pocałunki przyjmie ze wstrętem i obrzydzeniem, lecz utai to w sobie… bo chce zyskać! ale ja nie chcę tych kłamanych uczuć, to gorsze jak brak zupełny – ja chcę, aby kochano mnie bez przymusu, bez widoków korzyści – powiedziałem, że chcę być kochanym od kobiety, uposażonej we wszystkie przymioty duszy i ciała – teraz słuchaj co powiem: niech to będzie istota zaledwie przystojna – niech będzie bez cnoty i bez charakteru – łachmanami okryta! lecz niech wiem, niech wiem że mnie kocha! bo to okropnie tak nie być nigdy i od nikogo kochanymi oh! daj mi kochankę któraby drżała z roskoszy przyciskając usta do moich – której serce biłoby przy mojem! oh! daj mi ją, przez chwilę jedną, przez jedną chwilę! a rzucę ci pod nogi miljony!
Pan Fühl mówiąc to drżał od wzruszenia – oczy jego błyszczały jak rozpalone żelazo, żyły nabiegały krwią a wargi okryła piana – ten człowiek w tej chwili stanowił tak rażącą sprzeczność z uczuciem jakie malował, że niepodobna było przypuścić nawet żeby jego pragnienia ziścić się mogły.
– Panie hrabio! zawołał nagle Alfons zrywając się z krzesła – jedziemy do Europy!
– Po co?
– "Chwilka jeszcze – jaką summę ofiarujesz mi pan jeżeli zdołam urzeczywistnić chęci twoje? Tyle było pewności w postaci, spojrzeniu i głosie młodzieńca, że pan Fühl mimowoli zadrżał i po chwili wzruszonym rzekł głosem:
Jaką sam naznaczysz.
– Dobrze! dasz mi pan trzy miljony franków, a kobieta którą pan uznasz za najpiękniejszą w świecie – ta kobieta będzie kochać cię prawdziwie – obdarzy cię najtkliwszerni pieszczotami – odda ci się bez granic! lecz tylko przez jedną godzinę. Przysięgam że dopełnię mego przyrzeczenia! – Jakim sposobem? szalony!
– To moja tajemnica – a teraz powtarzam, jedziemy do Europy?
– Dobrze! lecz słuchaj – ja chcę ażeby to nie była jedna z tych kobiet lwic waszych, bo takie miewają czasem oryginalne chęci nakoniec, przez zręczność nadzwyczajną mogłaby mnie złudzić – uważajże! chcę aby ta kobieta była młodą, z miernego stanu lecz ukształcona, nadewszystko! żeby miała uzasadnioną opinię pobożności, moralności i tych wszystkich jak je nazywacie cnót domowych – taką dasz mi? cóż mój drogi… czy jeszcze powiesz, jedźmy do Europy?
I pan Fühl szydersko się rozśmiał.
– Taką kobietę oddam panu – więcej nawet! pan będziesz przekonany – pojmujesz mnie? będziesz przekonany że jej miłość jest… prawdziwą – jej pieszczoty szczere.
– A więc! jedźmy do Europy.
– Kiedyż?
– Jutro! teraz ja naglić cię będę – a dziś zakończę z Zelją, dodał do siebie z ponurą wściekłością Fühl – zamyślił się – wzdrygnął i rzekł szybko jakby pragnąc odegnać natrętne wspomnienia:
Lecz do któregoż kraju jedziemy?
– Zaraz, pomyślę!….
– Pomyśl dobrze – obierz kraj obfity w ładne a nadewszystko w cnotliwe domowo kobiety.
– Brawo! już mam! czy pan hrabia zna język polski?
– Dosyć dobrze.
– Byłeś pan w tym kraju?
– Kilka razy – nudny kraj!
– Cóż czynić?
– Więc do Polski.
– Tak.
– Brawo!
Wtem miejscu, kuzyn Walery odrysował dwie figurki jadące na kijach jak to czynią, dzieci naśladując wierzchową jazdę – ma to być zapewnie podróż dwóch hrabiów do Europy – Dalej jest kilka wierszy kropek.
Wielkie serca są jak ule zbyt wielkie
miód ich zapełnić nie może,
stają się gniazdem jaszczurek.
…….Gdzież jesteś mój raju ziemski? gwiazdo pamięci! po srebrnych twoich promieniach zawiedź mnie do serca mojego Arkadji!… Widzę ją! to nie pyszny gmach marmurowy otoczony cytrynowym gajem – ani cyprysów postacie jak smutne grobu strażniki, nie ocieniają, alabastrowych jej kolumn – to domek mały, wybielony, wesoły; – Na złocistem poszyciu świeżej słomy, sąsiednie wierzby rysują szmaragdowe swe liście i ogród nie wielki rozciąga się po jednej stronie – w środku niego, olbrzymia jodła podnosi w niebo kolczaste ramiona – dziedziniec mały – a u wrót stoi topol – a na topoli gniazdo bocianie… a na gniaździe, biały zwiastun wiosny zasypia oparty na jednej nodze. – Sinej mgły tumany opadają zwolna na szerokie, kępiaste bagno w którem żaby, chruściele i bąki śpiewają uroczyście posępny chór wieczoru; a środkiem bagna idącą groble… osłaniają dwa rzędy brzóz płaczących – a śród tego szpaleru, dziewczyna w czarnej szacie jak anioł zmroku cicho przepływa i milcząco koło ciemnego boru, żałobnym pasem, ocienia ramy obrazu Arkadji mojego serca!….
……Gdzież jesteś, smutny, cichy aniele wieczoru? – Widzę ciebie! Niebieska wstążka przepasuje białą, przejrzystą szatę twoję – równianka z niezapominek i leśnych goździków wonieje u twych piersi!…. ona blednie przy błękicie twych oczu, przy purpurze ust twoich!…..
Witam cię! biała liljo mojej Arkadji ogrodów! Witam cię! woniejąca różo Saronu! Czoło twoje schyliłaś wpół smutno, wpół rzewnie – a oczy twoje topnieją w ognistem miłości spojrzeniu a dłoń twa miękka, roskosznie drży w młodzieńczej dłoni ujęciu. – Promienie zachodzącego słońca w złociste blaski stroją jasnowłosą głowę wybranego twej duszy kochanka – a on, choć twoje oczy ślą mu do serca, nieokreślone wyrazy szczerego czucia wysokiej duszy i choć dłoń twoja uściśniona w jego dłoni spoczywa – choć z dumą, szczęścia poziera na czysta postać twoję! przecież, chmura smutku ocienia mu wybladłe czoło – uśmiech goryczy wykrzywia usta a łza nie wstydzi się płynąć po męzkiem jego obliczu.
Witam was! Jak dwa czyste anioły przepływacie w mej pamięci, owiani we mgły wieczorne. – I widzę was przy domku wybielonym a białowłosy starzec z szanownem patryarchy obliczem, z uśmiechem czułej dobroci wita was na jego niskim progu.
Tak się ma skutek do przyczyny,
Jak przyczyna do skutku.
Bzdurstwa gramatyczne.
– Co tam słychać?
– Nic nowego.
– Przecież, panno Dezyderjo!
– Chyba, że starego majora już pochowali.
– Et!
– Jak mamę kocham, tak prawda!
– Panie Albinie dobrodzieju!
– A co łaskawco?
– Panna Dezyderja mówi, że Starego majora już pochowali.
– Albo umarł?
– Jeszcze onegdaj!
– Także….. no proszę! hm… staruszek…..
czas mu już było.
– A jakże córka?
– Marja?
– No, jużeć przecie drugiej nie miał.
– Hm! śliczne to i młode… ale… nie pokaźne pannisko.
– Panie Albinie, ej panie Albinie! Bałamut z pana – mówią, że umyślnie sprawiłeś sobie zielony kostium myśliwski na jarmarku w Międzyrzeczu aby przechadzać się po lasku otaczającym dworek nieboszczyka majora, ej panie Albinie!
– Nadewszystko, że te ewolucje, mości dobrodzieju! nie były bez poświęcenia, bo słyszałem że gąsięta majora znęcone zielonością pańskich pantaljonów nie jednokrotnie a srodze łydki panu poszczypały… cha! cha! cha!
– Cha, cha! cha! jaki ten pan Krystyn dowcipny! już doprawdy tak się zawsze uśmiejem – panno Dezyderjo dobrodziejko! niechże nas pani nie opuszcza; i mama i papa pani grają w wista ze starym podsędkiem, to jakby w cztery dziadki.
– Znów. dowcip! cha! cha! cha! Ależ uważaj pan… panna Dezyderja obraziła się, że pan Dobrodziej w jej obecności o łydkach nadmieniłeś a ona w dobrych zasadach chowana!
– Ba!
(Panna Dezyderja wracając):
– Ale, ale, zapomniałam powiedzieć państwu że córka nieboszczyka, Marja, idzie za mąż.
– Jakto, mimo żałoby!
– Za kogóż u licha?
– Za pana Walerego.
– Ależ to kuzyn!
– Bardzo daleki – co to szkodzi! kochali się oddawna.
– Czy on bogaty?
– Podobno nie – ale maluje bardzo ładnie i mówią, że mu za to w Warszawie dobrze płacą.
– Także! niepewne to rzeczy – ale jak to mówią, lepszy rydz jak nic, mości dobrodzieju! – tylkoż nie wiem jak to panna majorówna rozstanie się ze swoim białym domkiem i groblą wysadzoną w płaczące brzeziny, bo taka podobno romansowa!